- promocja
Maria - ebook
Maria - ebook
Dalsze losy rodziny Kozińskich, od zakończenia wojny. Przesiedlenie na tereny zachodniej Polski w Wierzbicy. Losy Kozińskich w Wierzbicy ulegają zwrotowi z chwilą powrotu Niemców, właścicieli gospodarstw, do swoich opuszczonych domów. Niemieckie rodziny przyjmują obywatelstwo Polskie i zamieszkują na powrót w swoich opuszczonych domach, już jako obywatele Polski. Równolegle z losem rodziny Kozińskich, toczy się opowieść o rodzinie Zawadzkich z Wileńszczyzny, którzy zostali przesiedleni na tereny przy granicy polsko-niemieckiej. Książka opowiada o pracy, trudnych początkach na nowym miejscu, codziennym życiu i miłości.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-11-16199-3 |
Rozmiar pliku: | 2,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
I
WILEŃSKIE KRESY
Lata międzywojenne w Jurkowie i Proszkowie, w powiecie dziśnieńskim w województwie wileńskim, były dla rodzin polskich zamieszkujących tereny przygraniczne z Rosją Radziecką latami spokoju i dostatku. Miejscowości te należały do gminy Plisso w parafii rzymskokatolickiej Zadoroże. Lata międzywojenne dwudziestego wieku to także najpiękniejsze lata młodości i miłości Malwiny Kozłowskiej i Jana Zawadzkiego. Ona szlachcianka o nieprzeciętnej urodzie, wykształcona, przyuczona do zawodu aptekarki, zielarki, pobierająca nauki w Rydze u swojego wujka lekarza. On znakomity rzemieślnik budujący domy. Znali się od dzieciństwa, ponieważ wsie w których mieszkali, Proszkowo i Jurkowo, oddalone były od siebie tylko o dwa kilometry. Pomiędzy Proszkowem a Jurkowem po północnej stronie lasów, za łąkami, stał dwór majątku Doboszyńskich, Boryskowicze. Ostatnim dziedzicem majątku w Boryskowiczach, przed II wojną światową, był Ireneusz Doboszyński, na którego Malwina mówiła „Reńka”. Znała ich wszystkich i przyjaźniła się z nimi. Mieszkańcy tych miejscowości spotykali się co tydzień na mszy w kościele w Zadorożu. Ireneusz, czyli Reńka, ożenił się z Basią, lekarką i mieszkał we dworze. Był potężnej postury, chodził w kapeluszu i wszyscy mu się kłaniali. Kiedy kobiety ze wsi szły na jagody do jego lasów, wychodził na drogę z koszyczkiem, żeby mu troszkę wsypały. I one to robiły, nierzadko któraś całowała go w rękę.
W wieku osiemnastu lat, tuż przed wybuchem I wojny światowej, Malwina Kozłowska wyszła za mąż za Jana Zawadzkiego. Po ślubie Zawadzcy zamieszkali w Proszkowie w domu rodzinnym Malwiny. Jan dostał powołanie do wojska rosyjskiego. Przez dwa lata służył jako adiutant carskiego oficera, ale po tym jak został ranny, wrócił do domu. Po rewolucji w Rosji i zabiciu cara przez bolszewików, wojsko carskie przestało istnieć. W roku 1916 Malwina urodziła córeczkę Ewelinę. Kiedy Jan wybudował im nowy dom na ziemi, którą odziedziczył po rodzicach, przenieśli się do Jurkowa. Dom w Jurkowie był drewniany, ale duży i solidny. Mieścił się w środkowej części wsi. Był cały zbudowany z masywnych drewnianych bel. Był duży, ponieważ mieściło się w nim kilka izb, łącznie z kuchnią i sienią. W sieni była spiżarka zwana szafarką. Tam przechowywano produkty na zimę – przetwory, miód, soki, mięsa solone, gotowane w słoikach, różne zioła i nalewki. W kuchni znajdował się piec, w którym paliło się pod blachą i gotowało się na nim potrawy. Piec miał dobudówkę, na której suszyło się odzież lub nawet spało w zimie. Za kuchnią znajdował się duży pokój stołowy z przepięknym, okutym mosiądzem kredensem z kryształowymi szybkami, w którym poustawiana była porcelana przeznaczona na świąteczny stół. Pod ścianą stały kuferki pomalowane w kwiaty, w których pani domu, Malwina, przechowywała obrusy i pościel, oraz co lepsze ubrania. Na ścianach w tym pokoju wisiały obrazy olejne i ikony. Pochodziły one od ludzi, którzy w ten sposób płacili Janowi za pracę przy budowie domów, gdy nie mieli pieniędzy.
W domu państwa Zawadzkich było zawsze czysto i schludnie. Malwina pochodziła z polskiej szlachty ziemiańskiej i czuła się od urodzenia może nie tyle damą, co osobą bardziej obytą, więcej umiejącą i wiedzącą od innych kobiet ze wsi, którym służyła radą i pomocą. Wokół domu był sad, a w nim sadzawka i ogród, w którym Jan dobudował drewnianą łaźnię. Tego rodzaju przybytki przy swoich domach we wsi miał każdy gospodarz. Przy domu od strony ulicy rosły malwy, powoje, astry, piwonie i róże. Za domem, za zabudowaniami gospodarczymi Malwina uprawiała ogród warzywny, gdzie rosło wszystko, co tylko możliwe do prowadzenia dobrej kuchni i robienia przetworów na zimę. Zawsze w czerwcu były truskawki, maliny, porzeczki. Drzewa owocowe uginały się od nadmiaru owoców. Było ich tak dużo, że większość Malwina suszyła w piecu chlebowym. Zimą smakowały wyśmienicie, zwłaszcza owoce dużych grusz, które po wysuszeniu smakowały jak czekolada. Wszystkie krzewy owocowe i warzywa podlewane były wodą ze stawu, więc rosły pięknie mimo najgorętszych upałów. Studnia z żurawiem i wodą do picia mieściła się po drugiej stronie ulicy. Tę studnię budowała cała wieś. Brali z niej wodę wszyscy mieszkańcy i Malwina pilnowała, żeby nikt swojego własnego wiadra nie wpuszczał do studni. Przymocowała jedno wiadro na stałe do ramienia żurawia i tylko tym jednym wiadrem nabierano wodę i przelewano do przyniesionego przez siebie naczynia. Jesienią Jan przynosił z lasu grzyby i żurawinę, którą Malwina rozsypywała na stryszku, żeby przemarzła. Gotowała z niej zimą kisiel dla dzieci. W roku 1926 przyszła na świat Marysia, cztery lata później urodził się Piotrek. Piotrek był wcześniakiem, przyszedł na świat w siódmym miesiącu ciąży. Był mizerny i chorowity, wymagał opieki większej niż inne, zdrowe dzieci.
Życie Zawadzkich toczyło się w dostatku i spokoju. Spiżarnia była zawsze pełna zapasów. W wędzarni wisiały boczek, polędwica i pęta kiełbasy. Po zagrodzie chodziły kury, w sadzawce pluskały się stada kaczek i gęsi. W obórce mieszkały krowa i owce. Na polu uprawnym rosły ziemniaki i zboże. Gospodarstwo przy domu było niewielkie, ale dla jednej kobiety starczyło pracy od rana do wieczora, ponieważ Malwina zostawała sama z dziećmi, a Jan z czeladnikami wyjeżdżał z domu na całe tygodnie do pracy. Budował domy na wsiach i w miastach. W dworach i na plebaniach. Był polecany, rubaszny i lubiany. Kiedy wracał do domu po skończonej pracy, zazwyczaj wiozła go wynajęta furmanka, cała wypakowana zakupami i prezentami dla dzieci, żony i potrzebnymi rzeczami do gospodarstwa. Wszystkie zakupy wnosiła cała rodzina do kuchni i ustawiała na stole i podłodze. Worki z białą pszenną mąką od razu wkładano do szafarni, jak i wiadro miodu ze znajomej pasieki. Buty dla dzieci i Malwiny stały na stole, na widoku, piękne i pachnące nowością. Stały tak bardzo krótko, ponieważ po chwili zostawały pochwycone przez Ewelinkę i Marysię, które biegły z nimi do stołowego pokoju, żeby przymierzyć. Ewelinka była starsza od Marysi o dziesięć lat. Marysia miała sześć lat, kiedy w roku 1932 po kolejnych prezentach i zakupach przywiezionych z miasta przez Jana, Malwina wysłała ją z paczuszkami do biednych ludzi. Zawsze wysyłała z podarkami Ewelinę, ale tym razem wysłała po raz pierwszy Marysię, która z wielką radością pukała do drzwi wskazanych przez mamę ludzi i podawała im paczki z mąką czy innymi produktami. Uradowane i szczęśliwe kobiety dziękowały Marysi, całując ją i przytulając. Dziewczynka promieniała z radości. Była ślicznym dzieckiem. Miała włosy w kręconych loczkach i niegasnący uśmiech na twarzy. Kiedy bawiła się na podwórku przy swoim domu, a brama wjazdowa była otwarta, przechodzący ulicą ludzie przystawali, żeby się na nią napatrzeć. Szesnastoletnia Ewelina, starsza siostra Marysi, była także piękną młodziutką dziewczyną. Wysoką z blond włosami sięgającymi do pasa, które zaplatała w warkocz, lub warkocze. Miała już swoje towarzystwo, koleżanki i kolegów, z którymi chodziła na wiejskie zabawy. Także do ich domu przychodziła młodzież urządzać sobie tańce w największym pokoju. Malwina nie protestowała, bo po zakończeniu tańców Ewelina zawsze sprzątała pokój. Pewnego razu, siedząc na ławie pod ścianą i obserwując tańczących, Malwina zauważyła, że Ewelina cały czas tańczy z jednym starszym dużo od siebie mężczyzną. Później, kiedy zabawa się skończyła, dziewczyna siedziała z owym mężczyzną na ławce przy domu i długo rozmawiali. Rano przy śniadaniu Malwina, smażąc jajecznicę, zapytała córkę:
– Ewciu, ten mężczyzna, nie chłopak przecież, z którym tańczyłaś, to kto to jest? Nie pamiętam, żeby to był ktoś od naszych sąsiadów. To nie z naszej wioski?
– To Antek, jest starszy i poważniejszy niż nasi chłopcy. Mieszka chwilowo z matką w wynajętym domu, w naszej wiosce, koło sołtysa. Bolszewiki zabrali im majątek po rewolucji. Jego matka tak długo trzymała schowane pieniądze carskie w kufrze zamkniętym na kłódkę, że straciły wartość. Wczoraj mi opowiadał całą swoją historię.
– Czemu opowiadał to wszystko akurat tobie? – zapytała Malwina, patrząc badawczo na córkę.
– Mamuś, my się znamy już długo. Poznaliśmy się dawno temu, jeszcze przed świętami wielkanocnymi w tamtym roku, jak to ja roznosiłam paczki ludziom. Sołtys zawołał mnie z drogi i kazał do nich iść, bo to zacni ludzie tylko ubodzy, bo im rewolucja wszystko zabrała. To i poszłam. Dałam im paczuszkę z mąką i kawałek kiełbasy. Babcia, czyli matka Antka, tak dziękowała, że aż się popłakała.
– Mój Boże! – zawołała Malwina. – I ja się dopiero teraz o tym dowiaduję?!…
– Sama nie wiedziałam, czy ci o tym mówić, czy nie – Ewelina wzruszyła ramionami.
– Boże! Boże! Mogłaś im jeszcze dużo wszystkiego zanieść, choćby jajek, mleka i śmietany! Albo kogutka na rosół – powiedziała Malwina kręcąc głową.
– Mamuś. Tak nie można. Oni wielka szlachta, mama Antka w czepku chodzi i z parasolką, może by się i nawet obrazili – szepnęła dziewczyna, jedząc jajecznicę z chlebem upieczonym przez matkę.
– A my to kto, nie szlachta? Nie jesteśmy gorsi i nasz chleb nie jest gorszy, tylko ciężko zapracowany – odrzekła Michalina, podpierając ręce pod brodę i patrząc za okno.
– Z czego oni żyją, ciekawe… – myślała głośno Zawadzka.
– Antoni chodzi do pracy na kolej – powiedziała ze smutkiem Ewelina.
– Na kolej… – powtórzyła zamyślona Malwina.
Miesiąc po tej rozmowie Ewelina poinformowała rodziców, że Antoni Tyszko chce się jej oświadczyć i że przyjdzie ze swoją matką w niedzielę do nich. Oboje Zawadzcy spojrzeli na siebie i w domu nastała cisza, po której Jan odezwał się: – Choć Ewuniu i usiądź tutaj przy stole i opowiedz rodzicom, co chcesz powiedzieć.
– Już wszystko powiedziałam – odparła, patrząc po kolei na matkę i ojca.
– No dobrze, słyszeliśmy. Tylko nie wiemy, jak ci pomóc. Wesele możemy zrobić. Tylko jak będziesz żyła dziecino w wynajętej, starej chałupie z matką staruszką?…
– Po ślubie możemy tutaj zamieszkać, jest przecież duży pokój – powiedziała, nie patrząc na rodziców.
– Możecie, czemu nie. W jednym pokoju z matką Antoniego chcesz? W jednym łóżku? – zapytał Jan cicho.
Ewelina spojrzała na ojca ze łzami w oczach.
– To pójdę do nich, do tej starej chałupy. Tam są dwie izby – wypaliła z płaczem.
– Nie płacz, chcemy pomóc – powiedziała ciepłym głosem Malwina i dodała – powiedz nam dziecko, czemu ty taka młodziutka jeszcze, chcesz już iść za mąż?
– Bo my się kochamy i Antoś mówił, że żadnej pracy się nie boi i pracować będzie wszędzie, aby utrzymać rodzinę.
– Taak? – zdziwił się Jan i westchnął. – My ziemi nie mamy, żeby tobie dać, dwie, trzy morgi na warzywa. Ja nie jestem ziemianinem, tylko rzemieślnikiem. Zarabiam na chleb, budując domy. Jeśli, jak mówisz, Antoni pracy się nie boi, mogę go wziąć za czeladnika i przyuczyć do dobrego zawodu.
– Nie wiem, mogę go zapytać – powiedziała nieśmiało dziewczyna, wychodząc z domu.
– Widzisz mamusiu – po chwili ciszy odezwał się Jan. – Ot i zmartwienie przyszło na nas. Przecież nie możemy wziąć sobie na głowę zięcia z matką, bo nie mamy gdzie ich wziąć! A Marysia i Piotruś gdzie się podzieją? A my oboje? Do stodoły?…
– Nie. Tak być nie może – odezwała się Malwina. – Młodzi jak chcą, proszę bardzo, pokój wolny, ale bez matki. Do matki mogą dochodzić i jej pomagać. Albo się nasza córcia, jak mówiła, przeprowadzi do nich. Trudno, będziemy pomagać – zakończyła i wstała, by pójść do obrządku.
Od tamtej pamiętnej rozmowy Malwiny i Jana Zawadzkich z córką Eweliną ich świat uległ zmianie. Jan chodził strapiony, zamyślony i smutny. To nie tak miało być. On zapewniał rodzinie byt i dostatek, wychował piękną córkę, marzył dla niej o nie bogatym, lecz dobrze sytuowanym mężu. Mógłby być nawet z chłopskiej rodziny, ale żeby mieli co jeść, a tu trafił im się pan z gołą dupą i ciężarem. Czy oni temu podołają? Będą mieć tyle siły, żeby utrzymać jeszcze dodatkowo dwie osoby? A jak na świat przyjdą dzieci?
Dwudziestego trzeciego września 1932 roku w kościele w Zadorożu odbył się ślub Eweliny Zawadzkiej i Antoniego Tyszki. Panna młoda wyglądała na bardzo szczęśliwą, czym koiła zbolałą duszę ojca. Kiedy wychodzili już z kościoła, wysoka dziewczyna z jasnymi, kręconymi lokami, z wianuszkiem na głowie i przypiętym welonie rozsyłała uśmiechy wszystkim zebranym gościom. Z wdziękiem i delikatnością trzymała pod ramię swojego męża, który wydawał się być od niej o wiele starszy. Bryczkami użyczonymi ze dworu w Boryskowiczach orszak weselny wracał do domu panny młodej do Jurkowa, gdzie szykowano się do przyjęcia weselnego. Była piękna pogoda, ciepło i słonecznie. Stoły poustawiano w sadzie, a na podwórzu Jan skonstruował podium z desek do tańczenia. Widząc, że orszak zbliża się do gospodarstwa, kapela wiejska zaczęła grać na przywitanie marsza weselnego. Zawadzcy z młodszymi dziećmi opuścili bryczkę i poszli w kierunku ukwieconego wejścia do domu. Tam przystanęli, czekając na matkę pana młodego, która podtrzymywana przez dwóch młodych mężczyzn po chwili do nich doszła. Obie matki młodej pary ubrane były w stroje dystyngowanych starszych pań ze swojej szlacheckiej sfery. Obie miały na głowach kapelusze, a w rękach torebki. Błogosławieństwo młodych było uroczyste i z oczu obydwu matek popłynęły łzy. Jan starał się panować nad sobą, ale drżenie rąk, które położył na głowie swojej ukochanej Ewelinki, ukazało w całej pełni jego stan emocji. W domu i wokół niego, także w sadzie i ogrodzie było mnóstwo ludzi. Na wesele przyszła cała wieś Jurkowo i rodzina Malwiny z Proszkowa. Cała firma z czeladnikami Jana i ludzie z majątku. Obok pary młodej i rodziców, siedzieli Doboszyńscy. Najbardziej wzruszającym momentem dla całej rodziny i kulminacją w uczcie weselnej były oczepiny. Przed młodymi ustawiła się kolejka gości i każdy coś darował parze młodych. Jan wziął Marysię na ręce, a Malwina Piotrusia i Marysia z zaciśniętej piąstki wyjęła i położyła przed Ewelinką na tacy duży zwitek banknotów, to samo zrobił Piotruś. Ewelinka, płacząc, wstała z krzesła i mocno przytuliła ojca z Marysią na rękach. Później ucałowała matkę z Piotrusiem. Antoni Tyszko podszedł i podał rękę Janowi, a Malwinę pocałował w rękę. Wzruszyło to bardzo Zawadzkich. Ten gest zięcia przełamywał lody. Zawadzcy podjęli starania, żeby jak najlepiej wyposażyć córkę na nową drogę życia.
– Wszystko co nasze, to wasze, córciu – mówił Jan, przewożąc rzeczy Ewelinki do domu, gdzie zamieszkała wraz z mężem i teściową.
Malwina zapakowała jej całą wyprawę ślubną, wraz z pierzynami, pościelą, ręcznikami, ubraniami i jedzeniem. Razem z Eweliną poszły z zagrody para prosiąt, kury, gęsi, kaczki, indyki… Miesiąc po ślubie Jan dowiózł młodym stół, krzesła, nową szafę i dwa łóżka, wykonane przez jego firmę. Był z tego powodu bardzo szczęśliwy. Tak bardzo, że wieczorem wypił sobie kielicha i zaśpiewał swoją ulubioną piosenkę z wojska. Była to rosyjska piosenka humorystyczna o gotowaniu herbaty. „Wziął ja czaju skoro ruki i pietruszki kusoczok, no ja bolsze wsie nie znaju, jak preklatyj czaj warit…”. Malwina z uśmiechem patrzyła na radosnego męża.
– Wiesz, tak sobie myślę, że przecież oni, Tyszki, popadli w jeszcze większą biedę niż wszyscy. Co oni winni, że bolszewiki ich wygnali i zabrali wszystko. To szczęście, że żyją. To wielkie szczęście. Tylko nachodzi mnie taka myśl, że Antoni był panem, dziedzicem i co on umie robić? Trzeba zarabiać na życie, na rodzinę, a czy on da temu radę?…
– Chłop jest! Silny i zdrowy! Musi dać radę! Da Bóg i dla Ewelinki wybuduję domek, ładny, drewniany – rozmarzył się Jan, wypijając kolejnego kielicha.
Malwina ucieszyła się, słysząc te słowa z ust męża i od tamtej chwili nie przestawała o tym myśleć.
W sierpniu 1933 roku w starym domu w Jurkowie, przy asyście matki, która pomagała wszystkim kobietom przy porodach, Ewelinka urodziła synka Michałka. Marysia codziennie biegała do niej, a to z mlekiem, a to ze śmietaną. Lub zanosiła im świeżo upieczony chleb i bułki. Zanosiła im wszystko to, co sami Zawadzcy jedli w domu. W październiku tego roku umarła nagle matka Antoniego, Ludwika Tyszko. Starsza pani nie obudziła się rano. Kiedy Ewelina do niej zajrzała, kobieta była w łóżku i wyglądała jakby spała. Dziewczyna cichutko podeszła do łóżka, żeby jej nie obudzić, ale zauważyła, że leży nieruchomo i nie oddycha, nie reaguje na zawołanie. Nie wiedząc co robić, wyszła z domu i poszła do szopki, gdzie Antek rąbał drewno na opał. Uchyliła drewniane drzwi i kiwnęła do męża ręką, żeby szedł za nią.
– Z matką coś jest niedobrze – powiedziała.
Poszedł za nią bez słowa do domu. Wszedł do pokoju i podszedł do łóżka.
– Mama nie żyje. Trzeba będzie ją ubrać, ja zajmę się trumną. Ewuniu, sama nie dasz sobie rady, trzeba kogoś poprosić, żeby pomógł – powiedział cichym głosem, patrząc na żonę.
– Pójdę do mamy, zaniosę Michasia i tam zostawię z Marysią. Tylko może pokazałbyś mi, w co mamy mamę ubrać – mówiąc to, pokazała oczami na stojącą w rogu pokoju komodę.
– Kochana moja, zrobisz jak zechcesz, w co chcesz to ją ubierz, coś tam znajdziesz, ja muszę zająć się trumną – powiedział cicho.
Ewelina nie wiedziała jak go pocieszyć, co powiedzieć mężowi, więc tylko pogłaskała go po ramieniu.
Trzymając Michasia na rękach, szła szybkim krokiem na skróty przez łąkę do rodzinnego domu. Na podwórku spotkała ojca i powiedziała mu, że teściowa umarła. Jan pospieszył za nią do domu. Szybko opowiedziała matce co się stało, kładąc dziecko na kuchennej kanapie. Zaraz przy Michasiu pojawili się Marysia i Piotruś.
– Popilnujecie Michasia? – zapytała, patrząc na Marysię.
– Tak, odpowiedziała dziewczynka, siadając przy dziecku.
– Nic mu nie trzeba robić. Jest nakarmiony. Nie bierz go na ręce, bo jest ciężki – zwróciła się do Marysi.
– Dobrze – powiedziała Marysia, uśmiechając się do dziecka.
Ewelina spojrzała na rodziców stojących obok.
– Idźcie, ja zostanę z dziećmi – powiedział Jan, zdejmując czapkę i siadając na krześle. – Powiedz Antkowi, żeby do mnie przyszedł, pójdziemy do warsztatu wybrać deski na trumnę i ją zrobimy.
– Dobrze, tatusiu – szepnęła Ewelina, całując ojca w policzek.
Kiedy wychodziły za próg domu, spojrzała jeszcze raz na ojca, który siedział przy stole, podkręcając wąsa.
Dzień po pogrzebie Antoni wyciągnął spod matczynego łóżka zielony, malowany kuferek. Przyniósł go do kuchni i postawił na stole.
– Masz, otwórz i zobacz, co tam jest – zwrócił się do Eweliny.
– Czemu ja? To kuferek twojej matki – Ewelina spojrzała zaskoczona na męża.
– To już nie należy do mnie, tylko do ciebie. Oddaję ci go – powiedział cicho.
Ewelina podeszła do stołu i, patrząc na Antoniego, odsunęła zatrzask. Powoli podniosła do góry wieko. Spojrzała na męża, a potem do środka kuferka. Sięgnęła ręką i wyjęła plik starych, pożółkłych dokumentów i listów przewiązanych białą wstążeczką. Dalej wyjęła niewielkie, srebrne pudełko. Kiedy je delikatnie otworzyła, zobaczyła w nim obrączki i kilka złotych pierścionków. Z boku leżał złoty zegarek z łańcuszkiem.
– To nasz cały majątek Ewuniu. Część biżuterii mama wyprzedała, żebyśmy mieli za co żyć. I tak była dzielna, że udało jej się to wszystko ukryć przed Ruskimi – westchnął, biorąc do ręki zegarek i obracając go w dłoni.
– To po ojcu, jedyna pamiątka – powiedział cicho i dodał – nie będę chował i ukrywał, jak to mama robiła. Sprzedamy, żeby kupić ziemię pod budowę domu, chociaż i tak to będzie za mało – westchnął, wkładając zegarek z powrotem do kuferka.
Po chwili Ewelina wyjęła plik kolorowych carskich rubli. Położyła obok na stole. Antoni wziął pieniądze do ręki i powiedział: – Zobacz tylko dziewczyno moja, ile naszej rodzinnej krwawicy mama zmarnowała, chowając te nic już niewarte pieniądze. Do końca życia myślała, że jest bogata, bo ma schowane ruble. Gdybym tak jej nie słuchał, to teraz nie żylibyśmy w cudzym domu, tylko w swoim. Mogliśmy te ruble zamienić na złoto lub kupić ziemię, a teraz możesz je zanieść i dać do zabawy Marysi i Piotrusiowi – powiedział to z nieukrywanym żalem.
Jeszcze tego samego dnia carskie ruble znalazły się w domu u Zawadzkich. Przepadek pieniędzy z majątku Tyszków był powodem smutku całej rodziny. Ani Malwina, ani Jan nie chcieli mówić nic na ten temat. Nie mogli, nie mieli prawa potępiać zachowania starszej kobiety. Nie mogli jej oceniać, a jednak żal ze sprzeniewierzonych pieniędzy nie odstępował i wchodził w każdy zakamarek życia. Po śmierci matki Antoni rozpoczął poszukiwania ziemi do kupna pod budowę domu. Znalazł działkę we wsi Ugły, leżącej cztery kilometry od Jurkowa. Pojechali tam razem z Janem. Wioska niewielka, ale położona blisko kolei, niedaleko miasteczka Plisso. Jedyną niedogodnością był brak studni. Po wodę trzeba będzie chodzić kawałek drogi.
– Ciężko z wodą będziecie mieli – zauważył Jan, oglądając teren.
– Może z czasem i studnię wybuduję – powiedział Antoni.
Jan pokręcił głową z powątpiewaniem i dodał: – Będziemy budować, jak Pan Bóg pozwoli. Jak Pan Bóg pozwoli… – powtórzył cicho.
Po powrocie do domu Jan opowiedział wszystko Malwinie, która zaproponowała, żeby do czasu, aż dom stanie, młodzi Tyszkowie przeprowadzili się wraz z małym Michasiem do nich.
– Po co mają płacić komuś za dzierżawę domu? Mogą u nas mieszkać – powiedziała, patrząc w oczy Janowi, który bez słowa wstał od stołu, naciągając czapkę uszatkę na głowę.
– Gdzie ty idziesz? – zapytała, widząc, że Jan kieruje się do wyjścia.
– Do nich. Powiem, żeby się zbierali i przychodzili. Meble przewieziemy później na furmance – dodał.
Słysząc rozmowę rodziców, Marysia aż zaklaskała w dłonie.
– Michaś będzie u nas? I Ewelinka, i pan Antek? – zapytała podchodząc bliżej do matki.
– Tak, zabieramy ich z cudzej chaty – odpowiedziała Malwina, obierając ziemniaki na obiad.
– Ale fajnie – ucieszyła się dziewczynka.
W Wigilię Bożego Narodzenia cała rodzina siedziała razem przy stole, nad którym świeciła się duża, naftowa lampa, przytwierdzona do belki na suficie. Malwina z Eweliną nagotowały i napiekły świątecznych potraw na cały tydzień. Stół wyglądał na bogato, bo było na nim wszystko, włącznie ze śledziami w śmietanie, smażonymi rybami z własnego stawu, kapustą z grochem i grzybami, pieczonymi w piekarniku pierogami, czerwonym barszczem, kutią i domowymi pierniczkami. W piekarniku piekła się duża szynka i gęś na świąteczne dni. Za oknem nieustannie sypał śnieg tak obfity, że Antek co rusz wychodził na dwór odgarniać go łopatą. W końcu zrobiło się tak, że tam, gdzie były ścieżki wokół domu, powstawały tunele. Drogą główną przejeżdżały sanie, wiozące ludzi do kościoła w Zadorożu. Na dzwoneczki dzwoniące przy przejeżdżających saniach bardzo reagował mały Michaś. Kiedy tylko usłyszał ich dźwięk, nasłuchiwał i patrzył za okno. Marysia nie mogła się nim nacieszyć. Piotruś także przesiadywał przy jego łóżeczku.
Zimowe dni stycznia i lutego mijały na codziennej pracy w stolarskim warsztacie Jana. Tam obaj mężczyźni szykowali drewno na przyszły dom dla Tyszków. Heblowali i strugali wcześniej zakupione deski i drewniane bale. Wyheblowane dokładnie deski na podłogi układali po jednej stronie szopy, łaty pod przyszły dach po drugiej, a pozbawione kory belki ścienne położone były jeszcze w innym kącie. Kobiety doglądały gospodarstwa, gotowały jedzenie i przędły wełnę na kołowrotkach, czasami śpiewając wileńskie piosenki. Był to dobry i spokojny czas dla całej rodziny. Jedzenia nie brakowało. Co sobotę Malwina piekła chleb i bułeczki w piecu chlebowym.
Karmiąc małego Michasia, Ewelina zwróciła się do matki: – Jest nam tutaj tak dobrze mamusiu, chciałabym, żeby zawsze nasze życie tak się toczyło, jak teraz i tutaj.
Malwina podniosła głowę znad miski, gdzie wyrabiała ciasto na pierogi i powiedziała: – Wszystko zależy od nas samych i od Pana Boga. Jak jest w domu miłość i zrozumienie, to jest siła, a siła pokonuje wszystkie przeszkody, wszystkie… – po chwili, patrząc na córkę, dodała. – Ja miałam nielekko, jak ojca zabrali na wojnę. Zostałam sama i nie wiedziałam, czy wróci, czy żyje… Bóg da, że wojny nie będzie, wybudujecie nowy dom, będziecie żyli w dostatku. Tylko żeby już nigdy wojny nie było – westchnęła.
Wczesną wiosną Jan poszedł do dworu w Boryskowiczach, prosić o trzy furmanki, żeby za jednym razem przewieźć do Ugłów drewno na dom. Spotkał się z dziedzicem na ogromnym podwórzu. Widząc go, Ireneusz Doboszyński podszedł.
– Co tam Janie słychać?
– Dzień dobry – odpowiedział Zawadzki i od razu zapytał – mam sprawę taką, że chciałbym córce Ewelinie przewieźć drewno na budowę domu, ale potrzebuję trzech wozów, żeby za jednym zamachem od razu przewieźć wszystko.
– Budujesz córce dom? – zapytał Doboszyński.
– Domek, niewielki, żeby sobie mogli mieszkać na swoim i żyć – objaśnił Jan.
– Bardzo dobrze – pochwalił Ireneusz, moje dzieci nie chcą ziemi, idą na studia w świat, jak mówią. I nie ma rady, dałem spokój, niech robią co chcą – powiedział i dodał – młodzież już inaczej myśli, niż my starzy. Ale chodźmy, chodźmy do rządcy, niech ustali, kiedy wysłałby do ciebie furmanki.
Tydzień później przy pomocy sąsiadów, szopa i pracownia stolarska Jana Zawadzkiego została opróżniona. Mężczyźni zniknęli z domu. Już nawet nocowali na budowie, przedtem jednak stawiając barak do spania dla siebie i czeladników. Jan tak sobie wszystko zorganizował, że i codziennie w kociołku nad ogniem gotowała się pożywna zupa dla wszystkich. Praca szła bardzo szybko i sprawnie, tak sprawnie, że jeszcze dobudowany został kurnik i niewielki budynek gospodarczy. Po skończonej pracy, kiedy wszyscy robotnicy zasiedli przy kociołku, aby się pożywić, Antoni Tyszko spojrzał na teścia i powiedział: – Najpierw dziękuję tobie tato, a potem już wam wszystkim. Dobrzy i mądrzy z was fachowcy są.
Siedzący wokół ludzie uśmiechnęli się na te słowa.
– Antek, jeszcze piece. Masz trochę roboty z piecami, moja brygada teraz już musi iść! Mamy robotę w majątku Borowe i musimy się stawić pojutrze do pracy – skomentował Jan. – Weź sobie zduna od nas z Jurkowa, dobry fachowiec, pomożesz i się uwiniecie. Zacznijcie od pieca w kuchni i żeby był z okapem, pamiętaj. Ogrodzenie to sam sobie zrobisz ze sztachetek. Zostało dużo łat, to z nich możesz zrobić sztachety. Ale to może poczekać – podsumował Jan, wstając z drewnianego pieńka, na którym siedział.
Tyszkowie przeprowadzili się do swojego domku w Ugłach w środku gorącego lata, w sierpniu 1934 roku. W pewną niedzielę Zawadzcy wraz z dziećmi i połową wozu prowiantu wybrali się do Ugłów furmanką. Jechali drogą przez las i rozmawiali. Malwina jak zawsze martwiła się o wszystko.
– Ewelinka znów jest przy nadziei, jak sobie biedna sama poradzi beze mnie?
– Poradzi sobie! To niedaleko, miniemy las i już jesteśmy z Ugłach – uspokajał Jan. – Przecież nie jest sama! Antek spodobał mi się przy budowie domu. Dzielnie się spisał! Dopiero przy pracy go poznałem. Wcześniej myślałem, że z niego wielkie panisko, bo mało się odzywał. Ale po skończonej budowie, podziękował mi i wszystkim i wiesz co? Po raz pierwszy nazwał mnie tatą – mówiąc to, Jan uśmiechnął się i podkręcił wąsa.
Słysząc to, i Malwina się uśmiechnęła. Z tyłu za rodzicami siedziały dzieci, Marysia i Piotruś. Patrzyli w las, obserwując skaczące wiewiórki.
Radość ze spotkania rodziny w Ugłach była ogromna. Michaś stawiał pierwsze kroczki i ze smakiem zajadał słodką bułeczkę przywiezioną przez babcię. Ewelina oprowadzała matkę po domu, potem po obejściu. Stojąc za budynkiem gospodarczym, Malwina zaproponowała córce urządzenie w tym miejscu ogrodu warzywnego.
– Tu będą rosły ziemniaki i warzywa, bo obornik będzie blisko ogrodu, to i nawożenie będzie dobre. Dam ci kilka krzaków malin i porzeczek. Maliny raz dwa ci się rozrosną. Truskawki też lubią obornik, to i będą rosły. Jesienią znów przyjedziemy, to ci przywiozę i pomogę posadzić – mówiła Malwina, patrząc na córkę.
Ewelina słuchała, co mówi matka, ale myślami była gdzieś zupełnie daleko, co nie uszło uwadze Malwiny.
– Co tobie córeńko? – zapytała Malwina, szykując się do drogi powrotnej. – Źle się czujesz może?
– Nie, tylko jak was widzę tutaj wszystkich, to mi jakoś żal, że zaraz odjedziecie – odpowiedziała ze smutkiem w głosie Ewelina.
– Masz takiego fajnego chłopaka – wskazała oczami na baraszkującego Michasia, niech ci nic nie będzie żal. Zawsze możecie przyjechać, kiedy tylko zechcecie, a jak Marysia podrośnie, to nie raz do was przybiegnie dróżką przez las – zapewniała córkę Malwina. – A sąsiadów jakich macie tutaj dobrych? – spytała, pokazując wzrokiem na sąsiednie gospodarstwo.
– Dobrych – powiedziała z uśmiechem Ewelina, patrząc na zagrodę sąsiadów.
– Jak zbliży się rozwiązanie, to dajcie mi jakoś znać, przyjadę i wszystko będzie dobrze, jak przy Michasiu – pocieszała córkę Malwina. – Bo jak byś tylko chciała, to przed porodem zabierzemy ciebie do nas. Pomyślcie o tym we dwoje z Antonim – mówiła Malwina, wsiadając na wóz.
Drugi chłopczyk także przyszedł na świat w Jurkowie. I to przed świętami Bożego Narodzenia. Dobrze się stało, bo w Ugłach nadal nie było studni i po wodę trzeba było chodzić kawałek drogi. Ewelina po porodzie odpoczywała, leżąc w pokoju, a Malwinie przy przygotowywaniu świąt pomagała już ośmioletnia Marysia. Młodzi Tyszkowie wyjechali z powrotem do swojego domu dopiero na wiosnę, kiedy śniegi roztajały i można było dojechać wozem.III. MARYSIA
III
MARYSIA
Cztery lata później. Wszystkie dzieci z Jurkowa chodziły do szkoły w Proszkowie. W drewnianym budynku były dwie klasy, w których uczyły się dzieci, a z drugiej strony mieszkanie kierownika szkoły, który żył tam ze swoją żoną, nauczycielką i małym synkiem. Za boiskiem szkolnym, pod lasem, powstawała nowa duża szkoła, murowana, z większą liczbą klas. Kierownik szkoły, pan Andrzej Jabłonowski był mężczyzną pokaźnej postury, wysoki, barczysty, wyróżniający się wśród ludzi, natomiast jego żona, pani Barbara – drobną, szczupłą kobietą, o nieprzeciętnej urodzie. Uczyła języka polskiego, rosyjskiego, historii, śpiewu, dziewczęta na pracach ręcznych mereszkować, haftować i robić z wełny szaliki na drutach. Matematyki i biologii uczył pan Jabłonowski. Religii uczył ksiądz z Prozoroków i ksiądz obrządku greckokatolickiego, który przyjeżdżał z Plissa.
Przez otwarte okna w klasach wiosną lub latem słychać było śpiew dzieci, wśród których była i Marysia Zawadzka.
_Skowroneczku, szare ptasze/_
_Czemu rzucasz pola nasze?_
_Czemu lecisz w kraj daleki?_
_Tam za morza, góry, rzeki?_
_Czy tam piękniej słońce wschodzi?_
_Lepsze ziarno ziemia rodzi?_
_Czy przejrzysta w zdroju woda?_
_Że ci naszych pól nie szkoda?_
_Żal mi gniazdka, żal mi pola,_
_Lecz już taka moja wola._
_Muszę lecieć, by znów wrócić_
_Pieśń o wiośnie wam zanucić._
_Choćby były w obcym kraju_
_Wszystkie cuda, jakby w raju,_
_Mnie najlepiej między swymi,_
_więc powrócę do swej ziemi._
Siedziały razem we dwie z Władzią w pierwszej ławce, zaraz przy biurku nauczyciela, ponieważ były obie najmniejsze wzrostem z wszystkich dzieci w klasie. Na samym końcu w ławkach siedziały duże i starsze dziewczęta, ponieważ naukę rozpoczęły późno w szkole, a zapisały się tylko po to, żeby umieć pisać i czytać. Wszystkie dzieci pochodziły z rodzin chłopskich o różnym statusie majątkowym. Niektóre nie miały się w co ubrać, były zaniedbane, inne były dobrze ubrane i odżywione. Do jednych dzieci na naukę religii przyjeżdżał ksiądz proboszcz z Prozoroków, do drugich pop z Plissa. Kiedy pewnego razu przyjechał pop i w osobnej klasie rozpoczęła się religia, jeden z chłopców, podglądając przez dziurkę od klucza lekcję, powiedział na głos tak, że wszyscy słyszeli, i ci co byli w klasie, i ci co byli na korytarzu: – O ku….wa, jak on się żegna!
Chłopiec zdążył odskoczyć, gdy nagle drzwi się otworzyły i stanął w nich pop.
– Który tak powiedział!? – zapytał z groźbą w głosie.
Nikt się nie odezwał, tylko wszyscy odsunęli się z korytarza i wyszli na zewnątrz budynku. Po chwili pojawił się kierownik szkoły. Zrobiono zbiórkę całej młodzieży. Pan Jabłonowski ze srogą miną chodził przed zebranymi dziećmi tam i z powrotem, raz po raz pytając:
– Który tak powiedział, bo jak się nie przyzna, wszyscy zostają „po kozie” w szkole do wieczora.
Jednak nikt się nie przyznał. Chłopiec, który to powiedział skulił się ze strachu, że dowiedzą się rodzice, i że go wyrzucą ze szkoły. Nikt go nie wydał. Wszystkie dzieci stały na zbiórce nieruchomo, patrząc przed siebie. Nie wiadomo, co było powodem humoru pana Jabłonowskiego, bo po chwili z uśmiechem w oczach rozkazał wszystkim posprzątać teren wokół szkoły i następnie iść do domu. Podkręcał z zadowoleniem wąsa, patrząc, jak dzieciaki pracują.
Wieczorem przy kolacji Marysia wszystko opowiedziała rodzicom. Jan swoim zwyczajem podsumował zdarzenie.
– Myślę, że chłopak dostał nauczkę na całe życie, żeby nie śmiać się z niczyjej wiary.
– Ależ on się nie śmiał tatusiu, tylko zadziwił – sprostowała Marysia.
– Wszystko jedno, myślę, że Jabłonowski był zadowolony ze swoich uczniów. Uśmiechnął się, nie z uczynku chłopaka, urwisa, tylko że nie ma w swojej szkole donosicieli.
Nauczycielka Marysi, pani Basia, nakazywała Zawadzkim zapisać Marysię do szkoły w Plissach, ponieważ w Proszkowie były tylko cztery klasy. Jan zapamiętał na zawsze jej słowa: „Wyjątkowo zdolne dziecko, proszę tego nie zmarnować!”. Na świadectwie, które przyniosła do domu Marysia w roku 1938, były same piątki, a jedno z jej wypracowań zostało w gablotce szkolnej na pamiątkę.
– Za takie świadectwo należy ci się nagroda, prawda? – Jan mówiąc to, mrugnął do żony.
– Dobrze, dobrze, jedźcie do miasta i kupcie sobie waszą nagrodę – Malwina roześmiała się szczerze, przytulając córkę.
Marysia aż zaklaskała w ręce.
– A kiedy pojedziemy, tatusiu?
– Choćby jutro rano, bo po południu wyjeżdżam do pracy – powiedział poważnie Jan.
– Dobrze, ale fajnie – cieszyła się dziewczynka.
– Nie przesadzajcie z wydawaniem pieniędzy na głupoty, zaraz jesień, może ciepły płaszczyk, jakąś czapeczkę – podpowiadała matka. – Aha, i chłopcom coś kup, bo do Ewelinki trzeba będzie pójść albo pojechać, jak będzie czym.
– Ja biorę wóz i konia jak zawsze, bo jak będę wracał do domu to z pełnym wozem. Musicie sobie radzić jakoś, może ktoś będzie jechał w tamtą stronę albo na piechotkę, to tylko cztery kilometry – tłumaczył sytuację Jan.
Nazajutrz po rannym obrządku i po śniadaniu Jan zaprzągł gniadego do wozu i pojechali razem z Marysią po sprawunki do miasta. W jednej ręce trzymał lejce, w drugiej fajkę i perorował:
– Bóg da, że nie będzie wojny, bo w miastach ludzie różnie mówią. My nic nie wiemy tutaj za miedzą, a ludzie mówią, że Niemcy znów grożą. Widzisz Marysiu, ty masz już dwanaście lat i jesteś mądrą dziewczynką.
– Ale u nas w szkole nic nie mówili o Niemcach – wtrąciła Marysia.
– Do czasu, do czasu nie mówią, żeby ludzi nie straszyć – powiedział Jan, popędzając konia.
– Ja wiem o Niemcach i o pierwszej wojnie światowej, pani nam na lekcji historii opowiadała.
– A ja nie wiem dziecko, czy jeszcze kiedy tak z tobą gdzieś we dwoje pojadę, może tak, może nie. Wszystko zależy od Pana Boga. To ci tylko powiem i zapamiętaj sobie na zawsze: trzeba mieć zapasy jedzenia w domu, choćby nie wiem co! Wszystko przetrwamy, jak będziemy mieli co jeść! Ja buduję ludziom domy, a kto wie, czy nie przyjdzie Niemiec i ich nie spali, a ludzi nie pozabija?
Marysia przejęła się słowami swego taty i zapamiętała dokładnie, co mówił. Rozmyślała i układała sobie plan. Jednak w sklepie wszystkie troski odeszły. Pojawiły się za to berecik i nowe buciki na co dzień i do kościoła, i jeszcze buciki gumowe na wypadek deszczu i pelerynka, i nowa sukienka, i płaszczyk, jak przykazywała mama. Wszystko to zostało zapakowane w paczce i przewiązane tasiemką Potem poszli do sklepiku z dziecięcą odzieżą i Jan kupił wnukom dwie bluzy i dwie pary spodni. Jeszcze drewniane trzy gwizdki z kogucikiem na patyku i piłkę, także dla Piotrusia. Z zakupami, które położyli na sąsiednie krzesło, usiedli przy stoliku w kawiarence w ogródku pośrodku miasteczka. Jan zamówił sobie piwo, dla Marysi ciastko tortowe i lemoniadę.
– Jakie to dobre – nie mogła się nachwalić Marysia.
– Jedz, jedz na zdrowie – zachęcał Jan, patrząc, z jakim apetytem Marysia pochłania deser.
Wracali do domu w dobrym nastroju. Marysia była szczęśliwa z nowych zakupów i namawiała tatę, żeby zaśpiewał coś, bo on tak ładnie śpiewa.
– Ale co ci zaśpiewać, po rusku, czy po polsku? – pytał, śmiejąc się.
– No po rusku, o tej herbacie, co to ją gotowałeś z pietruszki dla swojego carskiego oficera – roześmiała się Marysia.
– Nie o herbacie będę śpiewał tylko zaśpiewam ci piosenkę Legionów Piłsudskiego, po polsku.
– To ja z tobą, bo nas pani w szkole nauczyła – zawołała radośnie Marysia.
Koń szedł wolno, a Marysia ze swoim tatą śpiewali:
_My Pierwsza Brygada, strzelecka gromada_
_Na stos rzuciliśmy, nasz życia los_
_na stos, na stos!_
_O ile mąk, ile cierpienia_
_O ile krwi, wylanych łez._
_Pomimo to, nie ma zwątpienia,_
_Dodawał sił, wędrówki kres…_
_Leliśmy krew osamotnieni_
_A z nami był nasz drogi wódz!…_
Malwina widząc rozśpiewaną Marysię na wozie ze swoim tatą, którym wjeżdżali na podwórze, aż przystanęła zdumiona. I jej także udzielił się dobry nastrój:
– O! Was dwoje tylko do miasta posłać – śmiała się, podchodząc do furmanki.
– Mamusiu! Wszystko kupione, co miało być kupione – mówił wesoło Jan, spoglądając na żonę.
– I chłopaczkom Ewelinki też mamy gościńca – zawołała Marysia. – I Piotrusiowi! Chodź do mnie Piotruś – zawołała go z podwórka, gdzie siedział z kotem.
Po chwili Piotruś chodził po podwórku i zadowolony gwizdał gwizdkiem, a Zawadzcy wnosili do domu zakupy.
Po chwili już cała rodzina siedziała przy stole, jedząc kapuśniak ugotowany przez Malwinę.
– Zaraz wyjeżdżam, jak dobrze pójdzie za dwa tygodnie, albo i wcześniej zakończymy robotę. W Plissie mam zabrać chłopaków. Umówiliśmy się dojechać pod wieczór, a od jutra rana ruszamy z robotą – tłumaczył żonie Jan.
Malwina z szacunkiem spojrzała na męża. Miał przecież swoją ziemię odziedziczoną po rodzicach, na której wybudował dom, mieli sad, staw, ogród, mogli tej ziemi dokupić i żyć jak jego rodzice, ale on wolał ciężko pracować wraz ze swoimi ludźmi na budowach.
– Może uda się ziemi dokupić, to pracowałbyś w domu i nigdzie nie wyjeżdżał, zostawiając nas tutaj same – napomknęła nieśmiało, idąc swoimi myślami.
– Moja kochana, jeszcze tą ziemię, którą masz, porzucisz, wspomnisz moje słowa. Ludzie mówią w miastach, że wojna idzie, bo Niemcy znów grożą.
Malwina przeżegnała się, ale nic nie powiedziała, za to słowa Jana weszły już w jej świadomość i nie opuszczały, dręcząc i zakłócając spokój. Zapakowała Janowi najpotrzebniejsze rzeczy i odprowadziła go do wozu.
– Jedź i wracaj z Bogiem – powiedziała, kiedy przytulił ją mocno do siebie.
Po wyjeździe Jana weszła do domu i usiadła przy stole. Spojrzała na puste talerze po kapuśniaku i powoli zaczęła je zbierać. Bawiąca się z Piotrusiem Marysia odeszła od brata i usiadła przy kuchennym stole. Malwina spojrzała na nią czule i powiedziała:
– Taty nie ma, jak ja ciebie samą puszczę przez ten las Boryskowiczów do Ugłów.
– Mamusiu, tam jest prosta droga i ludzie po niej jeżdżą. Może ktoś będzie jechał, to mnie podwiezie – pocieszała mamę Marysia.
– Boże, Boże, nie wypuszcza się samego dziecka przez las – narzekała Zawadzka.
– Ja już mam dwanaście lat, mamusiu, tylko nie urosłam taka duża jak Władzia.
– Jutro rano zapakuję ci parę rzeczy dla dzieci i pójdziesz. Tylko jak ja się dowiem, czy doszłaś? Wiem, poproszę listonosza, żeby zaglądnął do Ugłów – rozmyślała Malwina.
Rano, zanim słońce zaczęło mocno przyświecać, Marysia z tornistrem szkolnym wypakowanym podarkami dla dzieci była gotowa do pieszej wędrówki.
– Masz tu różaniec, trzymaj go mocno w ręku i idź dziecko moje. Ja będę się modlić za ciebie. Nie schodź z drogi w las. Masz tu kij, trzymaj go w jednej ręce, może jakiś zwierzak się napatoczy, wtedy krzycz głośno i machaj. Podprowadzimy cię z Piotrusiem do samego lasu – mówiła Malwina ze łzami w oczach.
– Dobrze mamusiu – powiedziała dziewczynka, przejęta nie mniej od swojej mamy.
Przy lesie rozstali się. Malwina długo stała i patrzyła, jak Marysia idzie leśną drogą. Kiedy zniknęła jej z oczu, zawróciła razem z synkiem do domu.IV. EWELINA
IV
EWELINA
Marysia szła przez las, trzymając w jednej ręce różaniec, w drugiej kij, i nuciła tę piosenkę, co jeszcze wczoraj śpiewali razem z tatą, jadąc na wozie. W pewnym momencie las zakończył się i ukazała się łąka w dolinie, a w niej stado pasących się dworskich krów, byków i cielaków. Dziewczynka przystanęła i struchlała ze strachu, ponieważ jeden z byków odłączył się od stada i zmierzał w jej kierunku. Rzuciła kij w trawę i popędziła ile tylko miała sił, nie oglądając się za siebie. Nie wiedziała nawet, czy byk biegnie za nią, czy nie. Mijając pierwsze zabudowania wsi, zatrzymała się. Spojrzała za siebie. Nikogo nie było. Usiadła w rowie, żeby odpocząć. Była zmęczona, zasapana i roztrzęsiona. Zdjęła z ramion tornister i wyjęła z niego bułkę z jagodami. Jadła powoli, obserwując wysoką trawę, w której siedziała. Rosły w niej chabry, maki i stokrotki. Kiedy zjadła bułkę, zaczęła zrywać kwiaty. Schylając się niżej po żółte kaczeńce, napotkała wzrokiem zaskrońca wygrzewającego się na słońcu. Wstała nagle, zapięła tornister i ruszyła dróżką na skróty przez Ugły. Usłyszała czyjeś wołanie. Na wzgórzu stała Ewelina z Michasiem i Bernasiem. Pomachała do nich i patrzyła, jak dzieci biegną w jej kierunku. Rozłożyła ręce, by je pochwycić i przytulić, ale chłopcy przystanęli i podchodząc do niej po kolei, całowali ją w rękę. Spojrzała na nich zdumiona, ale po chwili roześmiała się, zdjęła z ramion tornister i wyjęła z niego bułki. Podała je chłopcom. Kiedy doszli do miejsca, w którym stała Ewelina, Marysia przywitała się z nią serdecznie, a następnie zaczęła się jej przyglądać.
– Jestem w ciąży – oświadczyła Ewelina, to już za miesiąc będzie rozwiązanie – dodała.
– Mama nic mi nie powiedziała – Marysia nie mogła uwierzyć.
– Bo i mama nie wiedziała. Dawno u nas nie byliście.
– Jezu! – powiedz chociaż, że już studnię macie! – zawołała Marysia patrząc na siostrę.
– Nie mamy, Maryś! Antoś całe dnie pracuje, a w niedzielę leży prawie nieżywy – tłumaczyła Ewelina.
– O Boże! – jęknęła Marysia, wiedząc, że teraz na nią spadnie noszenie wody, żeby odciążyć siostrę. – Jak tylko spotkam się z tatą, zacznę go męczyć o tę studnię dla ciebie!
Szli pomału w stronę domu Tyszków i rozmawiali. Marysia opowiadała o szkole, o swoim bardzo dobrym świadectwie na koniec roku, o komunii, o wydarzeniu w szkole z popem, na koniec o tym, że tata mówił, że chyba będzie wojna, bo Niemcy się bardzo zbroją.
– Jeszcze i wojna! – westchnęła Ewelina. – Niech Bóg broni wojny! Można wszystko wytrzymać, ale bez wojny! Wojna wszystko zabiera i życie także – mówiąc to, spojrzała na dzieci.
– Nie bój się! Ja ci pomogę i przy dzieciach i wody ci nanoszę – pocieszała siostrę Marysia.
– Marysiu moja najukochańsza, dobre z ciebie dziecko, ale ty masz dopiero dwanaście lat!
Jedząc wieczorem kolację z Antonim, Ewelina opowiedziała mu o rozmowie z Marysią. Antek pokiwał głową na wspomnienie budowy studni.
– To teraz najważniejsza sprawa jest, bo lada chwila przyjdzie na świat kolejne dziecko, kto ci będzie tę wodę nosił, jak ja w pracy? Marysia za mała jest do dźwigania, a jeszcze trzeba wody dać napić się krowie, napoić zwierzęta.
– Tatuś pomoże, Marysia będzie prosić, zarzekała się, że nie da ojcu żyć, żeby tę studnię nam wybudował.
– Razem wybudujemy, choćby w niedzielę będziemy kopać. Od razu nie damy rady, ale po trochu.
Pewnej sierpniowej nocy Ewelina zaczęła rodzić. Antoni obudził Marysię, kazał jej rozpalić pod kuchnią i nagotować wody w dużym garnku. Sam pobiegł do wsi po akuszerkę. Marysia rozpalała ogień pod kuchnią trzęsącymi się rękoma. Słyszała, jak Ewelina cierpi, ciężko oddycha i krzyczy. Po chwili podeszła do niej i kucnęła przy łóżku. Dotknęła jej ręki i pogłaskała. Starsza siostra uśmiechnęła się przez łzy.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki