- W empik go
Maria Magdalena. Wyzwolona kobiecość, odnaleziona boskość - ebook
Maria Magdalena. Wyzwolona kobiecość, odnaleziona boskość - ebook
Czy jesteśmy świadkami końca starej i początku nowej ery? Zakazane ewangelie – jaką zawierały wiedzę, że na setki lat je ukryto? Kto i dlaczego to zrobił, kogo lub czego się obawiał? Czy tajemnicze źródło Q stanowi zagrożenie dla Kościoła i dogmatów, które znamy? Dlaczego w chrześcijaństwie nie ma kapłanek, kiedy i jak doszło do tego, że w Kościele odsunięto je od sprawowania ważnych funkcji? Czy opowieść o Marii Magdalenie, jej aktualność i rosnąca popularność pokazują, że w religii chrześcijańskiej brakuje energii kobiet?
Kim naprawdę była? Ukochaną Jezusa, apostołką apostołów, nierządnicą odnajdującą drogę do Jasności? A może kapłanką Izydy lub Strażniczką Bramy Światła? Jaka była jej prawdziwa misja i dlaczego w naszych czasach jej głos znów brzmi tak wyraźnie?
Od momentu, gdy jako pierwsza zobaczyła Jezusa po zmartwychwstaniu i ogłosiła to światu, na temat jej dalszych losów Biblia milczy. Jednak ślady jej obecności i podróży do Rzymu, Efezu, Egiptu czy Francji można znaleźć m.in. w niekanonicznych ewangeliach i apokryfach. Aby je poznać, autorka odbyła długą drogę. Wiedzy i natchnienia szukała np. w bogatych archiwach Watykanu, docierając do najstarszych manuskryptów i zapomnianych ksiąg.
To opowieść o wędrówce i poszukiwaniu siebie, duchowości, miłości i walce dobra ze złem. Jest jak lustro – każdy może zobaczyć w niej swoje odbicie, swoją Marię Magdalenę i… dowiedzieć się, co kryją ewangelie zakazane przez wieki.
Z serii o silnych kobietach czasów Biblii przed Państwem druga część opowieści Ewy Kassali o Marii Magdalenie.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-902-9 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Wyruszamy jeszcze dziś. – Nefer przysiadła na brzegu posłania. – Nie ma na co czekać. Już po wszystkim, prawda?
Maria Magdalena otworzyła oczy. Nie wiedziała, czy śni, czy rzeczywiście hemet jest przy niej. Tak wiele zdarzyło się w ostatnim czasie. Wciąż jeszcze była obolała po cierpieniu związanym ze śmiercią Nauczyciela. Równocześnie jednak szczęście i oszołomienie z powodu późniejszych wydarzeń powodowały, że granica między jawą a snem stała się płynna.
– Dokonało się. Zgodnie z przepowiedniami – wyszeptała, uśmiechając się na wspomnienie sprzed kilku dni.
Nie wiedziała, jak znalazła się w tamtym miejscu. Poszła, bo wzywał ją głos. I będąc już tam, gdy stała samotnie i wsłuchiwała się w ciszę, odniosła wrażenie, że świat wstrzymał oddech. Drobinki kwietnych pyłków zastygły w powietrzu, zatrzymały się chmury i słońce. Wtedy, przed pustym grobem, usłyszała swoje imię. Z taką miękkością w głosie i czułością zwracał się do niej tylko On. Poczuła drżenie kolan, krew uderzyła do głowy, a ona niemal uniosła się w rozświetlonej przestrzeni. Stał przed nią żywy. Ten, którego kochała. Dobry, mądry, silny i piękny. Ten, który zatrzymał czas, po czym na nowo wprawił go w ruch. Ten, dzięki któremu otworzyły się Bramy Światła.
– Mario – powiedział.
A jej wydawało się, że przekroczyła niewidzialną bramę i weszła w wieczną jasność. Wpatrywała się w niego. Czuła, jak ich dusze się przenikają, zespalają i tańczą. Znów stali się jednością. Trwało to ułamki sekund, mgnienie chwili, a może wieczność? Nie wiedziała.
Gdy otworzyła oczy, znów była sama, jednak wciąż czuła jego oddech.
Chwilę później ogłosiła światu, że oto nastała nowa epoka, dokonało się to, co od wieków zapowiadali magowie i największe kapłanki, co przepowiadano w najstarszych księgach. Nie było dla niej istotne, że jej nie wierzą. Była pewna tego, co widziała.
Teraz, gdy Nefer mówiła, że powinny czym prędzej ruszyć w drogę, przeczuwała, że jako Kapłanka Bramy Światła ma jeszcze dużo do zrobienia, bo zmiany dopiero się zaczęły, jednak to, co najważniejsze, już się przecież wydarzyło. To ją uspokajało.
Hemet przyglądała się jej uważnie. Wiedziała, że Maria Magdalena zrealizowała zadanie, dla którego przybyła do Jerozolimy. Teraz wróci do Egiptu i pewnie jak większość kapłanek, których misja dobiegła końca, zostanie mistrzynią i nauczycielką w świątyni na wyspie File. Po tym, co przeszła i czego dokonała, zasługiwała na to. Wielka Kapłanka jak zawsze wiedziała, co robi. „Przywieź Marię do domu”, nakazała, wysyłając ją do Izraela. „Tam nie jest bezpieczna, będą ją ścigać, jak wszystkich uczniów. Nadchodzi pora, by zregenerowała siły w domu”.
– No, podnieś się wreszcie, czas wrócić do rzeczywistości. – Nefer zaklaskała.
Chciała zmobilizować Marię. Nie wiadomo dlaczego uważała, że klaskanie to przyspieszy.
– Do rzeczywistości? – Jej podopieczna wciąż leżała, patrząc w sufit. – Wszystko, co nas dotyczy, bez względu na to, czy doświadczamy tego umysłem czy sercem, jest rzeczywistością. Czasami dusza widzi więcej niż oczy. Przecież dobrze to wiesz.
Jej uśmiech był jasny i delikatny, jakby jakaś część duszy wciąż pozostawała w kontakcie z inną przestrzenią.
– Przez ostatni czas widziałam to, co ludzie zazwyczaj nazywają cudami, a miałam większe poczucie rzeczywistości niż kiedykolwiek wcześniej – dodała.
Sprawy ducha nie były domeną Nefer, a właśnie o tym mówiła przyjaciółka. Służyła Izydzie i Wielkiej Kapłance jako hemet. Czuła się w tej roli doskonale. Jak każdej kapłance sprawy ducha i jej były bliskie, ale na co dzień preferowała namacalny kontakt z ziemią i tym, co ogarniały jej zmysły. I było jej z tym dobrze. Uniesienia i wizje zostawiała innym.
– Spakowałam twoje rzeczy – zakomunikowała. – Nie ma ich wiele, mieszczą się w jednym tobołku.
Maria Magdalena usiadła.
– Wzięłaś zwoje z tamtej skrzynki? – Wskazała nieduże drewniane pudełko.
Nefer zaprzeczyła, więc wreszcie wstała. Wydobyła kilka papirusów i pergaminów ciasno zwiniętych w rulony.
– To najcenniejsze co mam. Moje notatki. – Przytuliła je do piersi.
– Będę ich strzec tak pilnie, jak ciebie. – Nefer otworzyła skórzaną sakwę. – Śmiało – zachęciła. – Włóż, tu będą bezpieczne.
– Strzeż ich, są ważniejsze ode mnie – zapewniła, a widząc jej zdziwiony wzrok, dodała z powagą: – Od nich zależy przyszłość świata.
– Naprawdę? – Nefer mocno zawiązała rzemień i poklepała sakwę. – Dobrze, dobrze. Nie martw się. Dowiozę je w całości na File.
***
Po powrocie z Jerozolimy Klaudia Prokula była wreszcie w miejscu, które lubiła. Pałac w Cezarei stanowił dla niej namiastkę rzymskiego domu. Był rozległy, zaspokajał jej potrzebę bezpieczeństwa i luksusu, których w tym dzikim kraju, jak myślała o Izraelu, nie czuła nigdzie indziej.
Liczył sto salonów, kilka kuchni i łaźni. Tuż przy głównych budynkach znajdowały się stajnie dla trzystu koni, miejsca dla pięćdziesięciu rydwanów i pomieszczenia dla trzech legionów żołnierzy. W pałacu mieszkało i pracowało ponad trzy tysiące ludzi. Wszyscy byli do dyspozycji prefekta i jego małżonki. Klaudia i Poncjusz żyli po królewsku. Mieli oddzielne olbrzymie sypialnie, własne salony, pomieszczenia dla służby i łaźnie. Część pałacu przeznaczona wyłącznie dla nich ciągnęła się przez całą jego szerokość i miała potężny taras, na którym lubili siadywać, szczególnie wieczorami lub wczesnym rankiem. Z jednej strony roztaczał się widok na port, a z drugiej – na dziedziniec i miasto.
Od morza oddzielały ich potężne falochrony, które tak jak całe miasto powstały na rozkaz Heroda Wielkiego. Wychodziły aż siedemset pięćdziesiąt metrów w morze, wyznaczając akwen do kotwiczenia statków. Klaudia, gdy tylko przybyła do Cezarei, dowiedziała się od jednego z dowódców, że zostały zbudowane przez tysiące robotników, z użyciem najnowszych technik. Zastanawiała się, jak tworzy się coś tak wielkiego bezpośrednio w wodzie.
– Najpierw usypano podłoże z gruzu, kamieni i oplatających je łańcuchów – wyjaśnił mężczyzna. – Potem przez specjalne drewniane tuby, połączone skórzanymi złączami, wlano zaprawę do wody, tak żeby trafiła we właściwe miejsce. Jednym z jej składników był popiół wulkaniczny, dlatego substancja szybko twardniała. Gdy powstały betonowe bloki, po obu ich stronach ustawiono głazy, żeby konstrukcji nie zmyła woda. Później wybrukowano falochrony wygładzonymi kamieniami, zbudowano doki i latarnię morską. Wtedy też ustawiono tam sześć posągów z brązu, które strzegą wejścia do portu.
– Tu wszystko jest nowoczesne i naprawdę potężne. Robi wrażenie – zachwycała się wtedy.
– Mówią, że to najwspanialsze miejsce spośród wielu, które wzniósł Herod – zapewnił dowódca, jakby co najmniej sam miał udział w budowie. – Stworzył tu nawet system śluz, które otwiera się od czasu do czasu, żeby uniknąć zamulenia portu. Wszystko działa bez zarzutu, mimo że powstało ponad pięćdziesiąt lat temu.
Pomyślała wtedy, że to niezwykłe miasto zapewni Herodowi nieśmiertelność. Mimo że spędziła większość życia w Rzymie, który wciąż się rozbudowywał, a czasami, towarzysząc ojcu w podróżach, widziała wiele pięknych miast, Cezarea zachwyciła ją bezgranicznie. Od pierwszej chwili poczuła się tam jak u siebie. Herod projektował na modłę rzymską, nowocześnie i z rozmachem. Był wizjonerem, nie bał się wielkości, spełniał swoje marzenia. Tworzył dzieła sztuki, wykorzystując nowoczesną myśl techniczną, a że na budowę sprowadził tony znakomitego białego marmuru, ozdobił place i skwery fontannami i zachwycającymi rzeźbami; miasto poza tym, że było funkcjonalne, zachwycało też urodą.
Zanim rozpoczął budowę, była tam niewielka osada fenicka. Herod postanowił stworzyć w tym miejscu potężny kompleks portowy. Pałac i budynki rządowe okolono wysokimi murami obronnymi, poza którymi wzniesiono amfiteatr na cztery tysiące widzów i olbrzymią arenę dla wyścigów rydwanów i innych igrzysk sportowych. Miasto miało kanalizację i akwedukt. Woda była dostarczana bezpośrednio z góry Karmel. Potrzebowano jej sporo, Cezarea bowiem słynęła z dużej liczby łaźni i wspaniałych fontann. W pobliżu portu zbudowano olbrzymie piwnice do przechowywania towarów przybywających na statkach z całego świata. Piwnice były olbrzymie, solidne i gwarantowały, że mieszkańcom nie zabraknie niezbędnych do życia produktów.
Klaudii Prokuli Jerozolima nigdy się nie podobała. A to, co wydarzyło się tam w czasie jej ostatniego pobytu, sprawiło, że znielubiła ją jeszcze bardziej. Od powrotu nie była w stanie normalnie funkcjonować w ciągu dnia ani spokojnie spać nocami.
– Niedobrze się stało… – Patrzyła na morskie fale uderzające o brzeg falochronu.
– Przecież widziałaś, że tego nie chciałem – wyjaśnił Poncjusz Piłat, rozkładając bezradnie ręce.
– Gdybyś naprawdę nie chciał, nie dopuściłbyś do tego! – Tupnęła nogą.
– Polityka rządzi się swoimi prawami. Rozumiesz to, jesteś wnuczką Oktawiana Augusta. Wiesz doskonale, że dla racji stanu, zapewnienia spokoju i utrzymania kruchego porozumienia jak każdy rządzący jestem w stanie zrobić wiele. W końcu także po to mnie tu przysłano.
W żyłach Klaudii Prokuli płynęła stara arystokratyczna krew julijsko-klaudyjska. Znaczyło to, że znajomość polityki powinna odziedziczyć po cesarskich przodkach. I tak było. Sprawnie poruszała się w świecie umów, spisków, bardziej i mniej przejrzystych porozumień i sojuszy, znała i rozumiała zasady, którymi rządził się świat sprawujących władzę. To dzięki jej staraniom cesarz Tyberiusz mianował Poncjusza prefektem Judei. Zastąpił na tej funkcji znienawidzonego przez Żydów Waleriusza Gratusa, który po jedenastu latach spędzonych w Jerozolimie wrócił do Rzymu.
– Oboje wiemy, że skazałeś go ty. I że zrobiłeś to niesłusznie! – rzuciła, wiedząc, że jej słowa go zdenerwują.
Nie myliła się. Zerwał się i stanął do niej tyłem, wspierając się o balustradę oddzielającą go od piaszczystej plaży. Nie chciał, żeby widziała jego twarz. Była przecież jego żoną, od razu rozpoznałaby, że w myślach przyznawał jej rację.
– Nie ja go skazałem. Gdyby nie Kajfasz i groźba rozruchów, nigdy nie pozwoliłbym na to, co się stało. Wielu uważało, że jeśli pozwolimy Jezusowi nadal wędrować po Galilei i Judei, prędzej niż później zakończy się to powstaniem przeciw Rzymowi. Kajfasz chciał go unieszkodliwić. Dobrze pamiętam, moi szpiedzy zanotowali, co powiedział, gdy kilku, może kilkunastu z Sanhedrynu było przeciw. Wy nic nie rozumiecie, mówił. Nie bierzecie pod uwagę tego, że będzie korzystniej, jeśli jeden człowiek umrze za lud, niż gdyby miał zginąć cały naród1. Gdy został aresztowany, byłem pewny, że biczowanie zaspokoi ich żądzę krwi.
1 To słowa z Ewangelii wg św. Jana. Część Narada Kapłanów, J 11, 49–50.
– Myliłeś się.
– Owszem. Ale doszedłem do tego za późno.
Klaudia była wściekła i z każdą chwilą coraz bardziej rozżalona. Zastanawiała się, jak potoczyłyby się ich losy, gdyby mąż wtedy, w Jerozolimie, posłuchał jej rady. Była pewna, że gdyby Jezus wciąż chodził po świecie, oboje mogliby spać spokojnie. Drżała na myśl o tym, co, jak przewidywała, nieuchronnie już wkrótce miało się wydarzyć. Wierzyła snom. Była pełna niepokoju, lęków i strachu o życie męża. Jednak staranne wychowanie sprawiało, że choć przychodziło jej to tego wieczoru z trudem, panowała nad słowami i emocjami.
– Nie zauważyłeś, kim był ten człowiek? Nie wyczułeś jego siły? Naprawdę? – Stanęła blisko Poncjusza. – Przecież ci mówiłam. Dlaczego mnie nie posłuchałeś? Zawsze musisz być mądrzejszy?
Z powagą spojrzał w jej rozszerzone źrenice.
– Tak, wiem, było w nim coś niezwykłego. Nigdy nie spotkałem nikogo podobnego.
Te słowa i sposób, w jaki je wypowiedział, trochę ją uspokoiły. Zrozumiała, że on też się boi. Że żałuje tego, co się stało. Pogłaskała go po policzku.
– W Jerozolimie miałam na jego temat sny, mówiłam ci nieraz. Bałam się, że jeśli zginie, spotka nas coś złego. Ciebie, mnie, nawet dzieci.
– Nic nam nie grozi – zapewnił, starając się, by nie zadrżał mu głos.
Od dzieciństwa przyuczano go do nieokazywania uczuć. Uważał, jak większość Rzymian, że w życiu należy być twardym i nie dopuszczać do niepokoju serca, bo to je rozmiękcza. Sądził, że wygrywają silni, słabość go brzydziła. Nawet żonie, mimo że była kobietą, a więc istotą, jak uważał, z urodzenia słabszą pod każdym względem, nie wybaczał płaczu, rozczulania się nad sobą i ulegania emocjom. Jednak przecież nawet on przez swoją zbroję rzymskiego żołnierza czuł, że nadciąga kryzys i że już niedługo wydarzy się coś, co przesądzi o ich dalszych losach.
– Oby, kochany, oby. Chciałabym, żebyś miał rację.
Wziął ją za rękę i oboje, pogodzeni z tym, co mogło nadejść, wrócili na krzesła. Mieli pewność, że cokolwiek się stanie, są i będą razem. Bez względu bowiem na to, jak plątały się ścieżki, którymi podążali, i jak wzajemnie oceniali swoje czyny, kochali się, a dzięki temu byli w stanie wiele sobie wybaczyć. I to było dla nich, także w tym momencie, najważniejsze.
Kochała go od zawsze. Od pierwszego razu, gdy go zobaczyła, pragnęła być z nim. Dzięki pomocy kobiet z rodziny dopięła swego. Mimo że nie był aż tak dobrze urodzony, jak ona, wierzyła, że są sobie przeznaczeni. Zachwycały ją jego stanowczość i zdecydowanie. Uwielbiała jego silne ramiona, w których czuła się bezpiecznie, a jego zapach powodował, że nigdy, nawet przez moment, nawet w najtrudniejszych chwilach, bo przecież i takich nie brakowało w ich życiu, nie spojrzała na żadnego innego. Często ją denerwował, ale wciąż kochała go tak jak w dniu, gdy pierwszy raz się połączyli. Była pewna, że będą razem zawsze. Bez względu na wszystko.
Patrzyli na zachodzące słońce. Było niemal czerwone. Wyglądało, jakby zanurzało się w morzu.
– I jeszcze ta kobieta… – wyszeptała, nie odrywając oczu od hipnotyzującego widoku.
– Jaka kobieta?
– Maria Magdalena.
– Kto?
– Kapłanka Izydy, jego towarzyszka.
– Kochanka?
– Żartujesz?! Przecież w tym kraju za coś takiego ukamienowaliby ich. A ją na pewno!
– Cieszysz się, że jesteś córką Rzymu? – zażartował, kładąc wskazujący palec na jej głębokim dekolcie i myśląc o jej sposobie bycia, który w Rzymie uważany był za zupełnie normalny dla wyższych sfer, a Izraelitów zdumiewał i gorszył.
– Nasze prawa też nie są najłaskawsze dla kobiet – zripostowała, odsuwając jego rękę. – Też musimy zasłaniać włosy chustą, nie mamy wiele do powiedzenia w sprawie dzieci i w zasadzie jesteśmy własnością naszych mężczyzn.
Nie była w nastroju do przekomarzania się, a tym bardziej do pieszczot. Zrozumiał to w lot. Jednak wymiana zdań na temat tego, co w Rzymie mogą, a czego nie mogą kobiety, powodowała, że chociaż na moment mogli oboje przestać myśleć o nadciągającym zagrożeniu w sprawach związanych z Jezusem.
– Tak, znam twoje zdanie na ten temat. Na razie jesteśmy tutaj. Możesz porównać, gdzie żyje się łatwiej. I docenić, skąd się wywodzisz i jakie masz w związku z tym możliwości.
– Nie zaczynaj!
– Ty zaczęłaś. – Rozłożył ręce w geście poddania.
Oboje byli zbyt zmęczeni, by nadal się spierać. Chcieli już pójść każde do swojej komnaty. Ona marzyła, by oddać ciało w sprawne ręce masażystów, on zamierzał skorzystać z łaźni i w samotności napić się wina.
– Co z nią?
– Z kim?
– Z kobietą, o której mówiłaś.
– A, tak… Maria Magdalena. W Jerozolimie odwiedziła mnie, zanim wydałeś ten niedorzeczny wyrok.
– I?
– Wydawało mi się wtedy, że użyła na mnie czarów.
– O, bogowie! – Zaniepokoił się. – Natychmiast każę ją odnaleźć i sprowadzić. Zrobiła ci coś złego?
– Wydaje mi się, że jej magia wciąż na mnie działa. Nie jestem pewna, ale chyba wysyła do mnie sny. To dziwne, bo nie gości w nich bezpośrednio, ale niemal każdej nocy czuję jej obecność.
– Tym bardziej trzeba ją odnaleźć! Jest wiedźmą, Kajfasz mnie uprzedzał, ale mu nie wierzyłem.
– Nie! – Powstrzymała niewłaściwy kierunek jego myśli. – Jest dobra. Nie możesz zrobić jej krzywdy. To kapłanka Izydy.
– Dobra, niedobra, wyślę ludzi na jej poszukiwanie.
– Niech będzie, sprowadź ją tu. Ale pamiętaj, że nie może jej spaść włos z głowy!
***
– Ethel? Co tu robisz?
Marta odsunęła tabliczki, na których zapisywała rachunki Magdali. Od śmierci ojca pracowała w jego dawnym gabinecie. Kazała też przenieść tam swoje łoże i kufry.
Stała przed nią ich dawna służąca. Minęły prawie dwa lata od czasu, gdy w gniewie opuściła ich dom, a niemal rok od momentu, gdy znalazła się w gronie kobiet wędrujących za Jezusem. Maria wybaczyła jej to, co zrobiła. Marta o tym wiedziała. Wiedziała też, że Ethel ponownie jest służką jej siostry. Była przekonana, że tak jak większość tych, którzy wybrali się tam na święto Paschy, obie są jeszcze w Jerozolimie. Miała nadzieję, że po wielkiej tragedii okrutnego ukrzyżowania, o którym mówili wszyscy w Judzie i Galilei, tak jak inni uczniowie Jezusa jej siostra gdzieś się ukrywa i jest bezpieczna, a służąca jest pewnie z nią. Zdziwił ją więc widok Ethel w Magdali.
– Przyszłam prosić, byś zechciała przyjąć mnie do siebie, pani. – Pochyliła głowę.
Czekała na decyzję. To, że uzyskała przebaczenie u Marii Magdaleny, nie musiało znaczyć, że wybaczy jej również Marta. Zawsze była bardziej surowa i wymagająca od siostry, mogła więc nie chcieć widzieć Ethel w swoim domu po tym, co służka kiedyś zrobiła. Zrozumiałaby to.
– Z Marią wszystko w porządku? – Marta była oschła, lecz jak zawsze rzeczowa.
– Jest w drodze do Egiptu – wyjaśniła Ethel.
– Co takiego? – Poderwała się z krzesła i stanęła naprzeciw niej.
– Nie wiesz, pani, co się stało?
– Ukrzyżowano Jezusa. Mówią też, że zmartwychwstał, a Maria pierwsza zobaczyła go żywego. Słyszałam o tym. Wiem, że i Rzymianie, i faryzeusze szukają teraz jego uczniów, którzy w obawie przed aresztowaniami rozproszyli się, tak jak nakazał im Nauczyciel. Wszyscy się ukrywają. Byłam pewna, że Maria także.
– To wiesz dużo, pani. Być może więcej wyjaśni ci list. – Ethel, wciąż drżąc ze strachu, z głębokiej kieszeni podróżnego płaszcza wyjęła sfatygowany kawałek papirusu. – Kapłanka kazała mi przekazać go tobie.
– Kapłanka? Czyli kto?
– Maria Magdalena.
– Magdalena?
– Maria Magdalena. Tak mówią o twojej siostrze.
– Czyli naszą Marię tak teraz nazywają? I mówią, że jest kapłanką?
– Ja tak mówię. – Ethel podniosła głowę, a jej głos wreszcie przestał drżeć.
Marta ponownie usiadła. Odsunęła tabliczki, rozłożyła i wygładziła dłonią list. Poznała pismo siostry. Zagłębiła się w czytaniu.
Ethel rozglądała się po komnacie. Pamiętała, że kiedyś za stołem, przy którym siedziała teraz pani Marta, pracował pan Syro. Nikt nie mógł tam wejść bez jego pozwolenia, a co dopiero czegokolwiek dotykać. No chyba że Maria, która od małego mogła niemal wszystko. Ojciec pozwalał jej na znacznie więcej niż Marcie i Łazarzowi. Gdy Ethel zaczęła służbę w ich domu, a była wtedy dziewczynką, zazdrościła Marii uwagi i miłości ojca.
Matka Ethel była ubogą wdową. Po śmierci męża zgodnie z halachą znajdowała się pod opieką brata. Rodzina ucieszyła się, gdy pan Syro zgodził się wziąć dziewczynkę do siebie. Dla jej matki i wujka było to sporą ulgą, bo oznaczało jedną osobę mniej do wykarmienia. Zawsze wiedziała, że powinna być wdzięczna panu i jego rodzinie za dobroć, której od nich doświadczała. I była wdzięczna. Z całych sił.
Szczególnie że w domu Syro nikt nie zwracał uwagi na jej twarz. A konkretnie na szpecące znamię. Na jej prawym policzku od urodzenia znajdowała się ciemnobrązowa plama, która rosła razem z nią. Gdy była mała, nie zdawała sobie sprawy, że ją ma. Jednak z późniejszego etapu życia tym, co zapamiętała, były okrzyki i kpiny rówieśników, dotyczące jej wyglądu. Wtedy dowiedziała się, że jest inna. Wciąż rozpamiętywała też słowa, które wypowiedziała jej matka do swojego brata, myśląc, że Ethel śpi: „Nie wiem, za co Najwyższy tak mnie pokarał. Nie dość, że jestem wdową, klepię biedę, to jeszcze jedyne dziecko, które mam, jest dziewczynką, a na dodatek tak szpetną. Wiem, że grzeszę, ale czasami myślę, że lepiej dla niej byłoby, żeby się nie urodziła”.
Słowa matki zraniły jej serce i padły cieniem na jej życie. Sprawiły, że nawet w rzadkich chwilach, gdy ją chwalono, uważała, że jest gorsza. Dzieci biegały za nią, krzycząc, że jest straszydłem, ohydą, że opluł ją demon i że pewnie myszy pogryzły jej twarz. Nie chciały się z nią bawić, wytykały palcami i omijały szerokim łukiem, jak trędowatą. Czuła się inna, nienawidziła siebie i świata, który wydawał jej się wrogi.
W domu Syro nigdy nie doznała upokorzeń, nikt nigdy nie obraził jej nawet słowem, jednak i tam nie czuła się dobrze. Gdy zamieszkała w pomieszczeniach przeznaczonych dla służby, miała sześć lat. Maria była od niej dwa lata młodsza. Od pierwszej chwili zazdrościła wszystkiego córce swojego pana. Urody, uwagi i miłości ojca, jej ciągłego radosnego paplania i śpiewania, a później także tego, że jest mądra i szybko się uczy. Ona taka nie była. Przeciwnie, szpeciło ją znamię, była chuda, brzydka i, jak mówiono, niezbyt błyskotliwa.
Na szczęście pan Syro wywiózł córkę do Egiptu i Ethel nie musiała patrzeć dłużej na jej śliczną twarz i wciąż zadowoloną minę.
Czas mijał. Gdy Ethel była już kobietą, pewnego dnia usłyszała od rabbiego Icchaka:
– Nie każda musi mieć męża. Niektóre zostały stworzone, by służyć obcym. Rób to, co robisz, najlepiej jak potrafisz, módl się, a Pan odpowiednio wynagrodzi twoją bogobojność, pokorę i skromność. Bądź wdzięczna, że jesteś na tym świecie, niewiasto.
Nie pamiętała, czy była wdzięczna. Pamiętała, że coraz bardziej narastał w niej bunt. Tłumiła go przez lata. Było jej źle z tym, gdzie była, jaka była i co robiła. Nie podobał jej się świat, w którym tkwiła. Jednak wtedy nie widziała jeszcze żadnej drogi, by się z niego wyrwać. Rozumiała, że jedyna możliwość, jaką ma, to podporządkowanie się i siedzenie cicho.
– Tak będzie, rabbi – powiedziała wtedy, nie podnosząc głowy.
– Patrz też pilnie, czy w domu Syro wszystko odbywa się tak, jak przykazał Najwyższy, czy żyją zgodnie z halachą i są bogobojni. Jeśli zauważysz coś niepokojącego, przyjdź do mnie i mi o tym powiedz, rozumiesz? Każdy w naszej małej społeczności ma obowiązek dbać, byśmy żyli zgodnie z zasadami Pisma.
– Rozumiem, rabbi.
Tliło się w niej jakieś niewielkie zarzewie buntu. Równocześnie lękała się tego, co usłyszała, i czuła się wyróżniona, bo sam rabbi Icchak liczył, że ona, prosta służka, będzie dbać, by w domu Syro przestrzegano praw danych przez Pana. Na tamten czas to ją uspokoiło.
W domu Syro praw przestrzegano. Przez całe lata Ethel nie musiała zgłaszać rabbiemu o żadnych gorszących zachowaniach pana i jego rodziny. Jednak gdy po długiej nieobecności wróciła z Egiptu Maria, wiele się zmieniło. Pan był wtedy bardzo chory. Spotkanie z córką na pewien czas przywróciło mu siły, jednak wkrótce Adonai zakończył jego żywot. Wtedy w posiadłości zaczęło dziać się źle. Maria z jej kolorowymi sukniami, odsłoniętą głową, rozpuszczonymi włosami, biżuterią na rękach i nogach, z pomalowanymi oczyma i kotem, który nosił obrożę ozdobioną drogimi kamieniami, wprowadziła w domu egipskie obyczaje. Bardzo się to Ethel nie podobało.
Zaczęli ich odwiedzać Rzymianie, znajomi Marii. Często gdzieś z nimi jeździła, dosiadając konia tak jak oni. A to zwierzę nieczyste! Żaden porządny Żyd nigdy by go nie dosiadł, a co dopiero Żydówka!
Maria łamała kolejne zasady halachy. Ethel za każdym razem z wypiekami na twarzy opowiadała o tym rabbiemu. W pewnym momencie miarka się przebrała. Zobaczyła syna rabbiego Icchaka, Dawida, jak jej się wydawało, w miłosnym uścisku z Marią. Nie wytrzymała. Podniosła krzyk, pomstując na jawnogrzesznicę i prosząc Najwyższego o karę dla niej. Zaraz potem pobiegła do rabina i na plac przy studni. Ze szczegółami, załamując ręce i płacząc, opowiedziała, czego była świadkiem. Ludzie, dla których Maria była obca, inna i przez to niebezpieczna, ruszyli, by się rozprawić z jawnogrzesznicą. Już nie patrzyli na Ethel z obrzydzeniem lub w najlepszym razie z litością, jak działo się to dotychczas. Jakby nie zauważali jej znamienia. Słuchali, co miała do powiedzenia, a w zasadzie wykrzyczenia.
Maria uciekła z posiadłości, obrzucana kamieniami i goniona przekleństwami. Potem została wielokrotnie brutalnie zgwałcona i wreszcie z nadmiaru cierpienia postradała zmysły. Wpadła w obłęd. Goniona przez demony, uciekła na pustynię. Błąkała się po niej długo, nikt nie wiedział, co spotkało ją w tym czasie. Ocalił ją Nauczyciel. To dzięki Niemu żyła.
Marta, gdy dowiedziała się, że to służka była bezpośrednią sprawczynią krzywd, które spotkały jej siostrę, przepędziła ją z domu. Ethel zamieszkała u wuja, który wcześniej przygarnął jej matkę. Przez lata spędzone w domu Syro zapomniała, co oznacza bieda, jednak szybko sobie o tym przypomniała. Patrzyła na starą, schorowaną matkę i płakała. Dodatkowego cierpienia dostarczały jej kolejne wieści o losach Marii. Nigdy za nią nie przepadała, nie zamierzała więc jej współczuć, ale to, co do niej docierało, sprawiało, że czuła się współwinna losowi, który ją spotkał.
Po pewnym czasie dowiedziała się o czymś, co sprawiło, że pogrążyła się w smutku, który wkrótce przerodził się w rozpacz. Okazało się, że myliła się w ocenie Marii. Potwierdziło się to, o czym słyszała: co widzą oczy, nie zawsze jest prawdą. Rabbi Icchak osobiście jej to wytłumaczył. Jego syn wcale nie całował Marii, tylko ją ratował. Upadła zemdlona na wiadomość o śmierci babki, a on był wówczas z nią w ogrodzie, zresztą na otwartej przestrzeni, czyli zgodnie z zasadami halachy, mógł jej towarzyszyć. Maria może nie zachowywała się jak inne kobiety w Magdali, wiele można było jej zarzucić, ale na pewno nie była jawnogrzesznicą. Co to to nie, tego rabbi był pewny.
Ethel płakała, żałowała tego, co zrobiła. W myślach i modląc się głośno, prosiła Najwyższego i Marię o wybaczenie. Chciała nawet zakończyć żywot, rzucając się do jeziora, ale powstrzymał ją strach przed karą boską. Gdyby targnęła się na życie, byłaby przecież skazana na wieczne potępienie.
Niedługo potem wysłuchała słów Jezusa. Mówił o miłości, wybaczaniu, dobroci i wyrozumiałości. Przekonywał, że jego ojciec, który jest na wysokościach, kocha wszystkich tak samo. Także ludzi, którzy różnią się od pozostałych: chorych, kalekich, opuszczonych, słabych, tych, którzy popełniają błędy, błądzą i grzeszą, nawet takich jak ona, ze znamionami na twarzach, bo wszyscy są jego dziećmi, a to oznacza, że tak naprawdę mają dobre serca. Słuchając go, czuła, że za chwilę umrze z rozpaczy, smutku i poczucia winy. Zrozumiała, że skrzywdziła Marię fałszywym osądem, że zazdrościła jej i nienawidziła nie za jej czyny, ale za urodę, mądrość i to, że była radosna i dobra. Dotarło do niej, jak bardzo była głupia i ślepa. I jak dużo spraw z przeszłości wymaga naprawienia.
– Maria prosi, żebym przyjęła cię na służbę – powiedziała Marta, kiedy skończyła czytać list.
– Pani, wiem, że nie jestem twoją ulubienicą. Za to, co zrobiłam, zasłużyłam na potępienie. Nigdy sobie nie wybaczę, ile wasza rodzina, której zawdzięczam tak wiele, wycierpiała przeze mnie.
– Maria ci wybaczyła…
– Ona wybacza wszystkim, jest nie z tego świata. Potrafi wniknąć w serce każdego, komu spojrzy w oczy.
– Jak wiesz, ja taka nie jestem. – Marta przyglądała się listowi i wyraźnie biła się z myślami. – Pewnie boisz się, że cię nie przyjmę?
– Tak – prostodusznie wyznała Ethel. – Przez ostatnie miesiące byłam przy Marii Magdalenie. Jednak wyjechała, a ja nie mam się gdzie podziać. Moja matka zmarła, do wuja nie pójdę, tam jest straszna bieda, nie mogę ich obarczyć sobą, a na ulicy zginę. Tak naprawdę to wy zawsze byliście moją rodziną.
– Szkoda, że nie pomyślałaś o tym, zanim skrzywdziłaś Marię.
– Wybaczy mi to pani kiedykolwiek?
Marta jeszcze raz spojrzała na papirus od siostry. „Wiem, że ją przygarniesz. Proszę cię o to”.
– Możesz zostać – obwieściła. – Ale wyłącznie dlatego, że Maria o to prosi. Jednak wiedz, że nie będziesz moją ulubienicą.
***
Pierwszy Itamar został wyświęcony na kapłana przez Mojżesza. Od tego czasu minęło ponad osiemset lat, a każdy z kolejnych arcykapłanów miał powiernika, zaufanego i służącego, którego na pamiątkę tego pierwszego nazywano Itamarem. Z czasem imię stało się nazwą funkcji.
Kajfaszowi, jak każdemu arcykapłanowi przed nim, towarzyszył Itamar. Niektórzy twierdzili, że jest on jego prawą ręką, czego ten niepozbawiony próżności dobrze urodzony i dość jeszcze młody człowiek nie dementował. Lubił słuchać o swoich możliwościach, chętnie przyjmował drobne, a często i hojne prezenty od tych, którym zależało, by w odpowiednim momencie szepnął arcykapłanowi słówko w ich sprawie lub spowodował, że zechce osobiście i życzliwie wysłuchać ich próśb. Nie istniało nic, co dotyczyło arcykapłana, o czym nie wiedziałby Itamar.
– Arcykapłanie, stawił się ten, którego wezwałeś. – Itamar skłonił się przed Kajfaszem.
– Znaczy kto?
Służący zniżył głos do szeptu:
– Szamszir.
– Wpuściłeś go bocznym wejściem? – Upewnił się. – Nikt go nie widział?
– Oczywiście, arcykapłanie.
Szamszir niedawno skończył dwadzieścia pięć lat. Kajfasz znalazł go niegdyś, jako niemowlę, na progu swego domu. Jako mąż świątobliwy nie pozbył się go, jak czasami zdarzało się w okolicy. Oddał go do dość ubogiej wiejskiej rodziny i przez pierwsze lata, dopóki chłopiec nie mógł na siebie zarobić, łożył na jego utrzymanie. Szamszir rósł i szybko okazał się silny i twardy. Od najmłodszych lat widać też było w jego charakterze coś, co niepokoiło, a potem przerażało jego opiekunów – okrucieństwo. Zastanawiali się, skąd bierze się ono u tak małego dziecka, dlaczego jako malec miał skłonność do wyrywania skrzydełek owadom, a gdy podrósł, do okładania kijem domowych zwierząt i bicia rówieśników. Nie rozumieli takich zachowań, bo sami byli skromni, cisi i pokorni.
Gdy pewnego dnia Szamszir, już jako nastolatek, z powodu drobnej sprzeczki pobił do nieprzytomności chłopca z sąsiedztwa, poskarżyli się Kajfaszowi, który był już wtedy arcykapłanem. Ten zabrał chłopaka do Jerozolimy i postanowił osobiście się nim zająć. Wkrótce doszedł do wniosku, że skłonności podrzutka mogą okazać się przydatne i może się on nadać do wykonywania specjalnych zadań. Kazał w tajemnicy w grotach pustyni uczyć go posłuszeństwa i sztuk walki. Dwa lata później miał na swoje rozkazy wyszkolonego człowieka. Okrutnego, bezwzględnego, nieznającego litości i w pełni mu podporządkowanego.
– Nazywają ją Marią z Magdali – rozpoczął arcykapłan, gdy Szamszir ukląkł i ucałował jego pierścień. – Znajdź ją. Powinna być gdzieś w Jerozolimie. Pewnie się ukrywa i trzęsie ze strachu, jak pozostali, którzy słuchali bredni tego, który miał czelność nazywać siebie Nauczycielem. On nie żyje, ale ona rozgłasza, że zmartwychwstał. Słyszałeś o tym, prawda?
Chłopak skinął głową.
– Mówi, że widziała Go na własne oczy trzy dni po pogrzebie – kontynuował arcykapłan. – Oczywiście kłamie, ale ludzie chętnie jej słuchają. Jest szalona i niebezpieczna. Odciąga od nas wiernych, buntuje kobiety. Trzeba z tym skończyć. Nasi wyłapią tych, którzy byli jego uczniami. Poradzimy sobie z nimi. Niedługo nie będzie po nich śladu. Ty zajmiesz się nią. Znajdź i przyprowadź ją do mnie. Nie może zginąć, nie potrzebujemy kolejnej męczennicy! Chcę, by dotarła tu nienaruszona, porozmawiam z nią. Dałem radę z tym ich Jezusem, unieszkodliwię również ją. Żadna kobieta nie będzie mi bruździć w moim mieście. Rozumiesz?
Szamszir słuchał. Wiedział, że powinien zapamiętać każde słowo, bo wyjaśnień i powtórzeń nie będzie. Wszystko więc, co mówił arcykapłan, zapisywało się jak wypalane ogniem w jego głowie i miało tam pozostać aż do czasu wypełnienia zadania.
Niedawno z rozkazu Kajfasza przez wiele miesięcy śledził poczynania Jezusa i jego uczniów. Nieraz zdarzało się, że obił któregoś z nich w ciemnej uliczce. Nie bronili się. Głosili, że ludzie powinni się miłować. Mówili, że jeśli ktoś nas bije, powinniśmy nadstawić drugi policzek. Nadstawiali. Zastanawiał się, skąd biorą się ludzie aż tak głupi. Znał życie. Wiedział, że silniejsi zawsze wygrywają, a do uległości i posłuszeństwa najłatwiej zmusić kogoś siłą. Śledził, podsłuchiwał i bił tych, których wskazał mu Kajfasz albo, jak bywało najczęściej, Itamar. Szamszir nie miał w zwyczaju dyskutować z poleceniami. Robił to, czego od niego oczekiwano. W dodatku to lubił. Gdy słyszał jęki, krzyki i błagania ofiar, czuł przyjemność i satysfakcję.
– Przyprowadź ją do mnie. Jeśli będzie trzeba, użyj siły. Ale nie folguj sobie zanadto. I pamiętaj o jednym: zrób to dyskretnie. Ona najczęściej jest otoczona wianuszkiem słuchających ją kobiet. Wiesz, jakie one są. Potrafią zrobić z igły widły. Nie chcę, by widziały, co się dzieje, bo rozpowiedzą to po świecie i problem zamiast zniknąć, urośnie jeszcze bardziej. Musimy się jej dyskretnie pozbyć, póki czas. Dla dobra Świątyni, miasta i całego państwa. Rozumiesz?
***