- W empik go
Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” - ebook
Marian Eile. Poczciwy cynik z „Przekroju” - ebook
Opowieść o twórcy i wieloletnim redaktorze naczelnym „Przekroju”, jedynym w PRL bezpartyjnym naczelnym tygodnika wydawanego przez partyjny koncern RSW „Prasa”.
Marian Eile był niepraktykującym prawnikiem, artystą malarzem, miłośnikiem jazzu i motoryzacji, bezkompromisowym pedantem w pracy i abnegatem w codziennym życiu. W komunistycznej Polsce próbował zachować normalność, płacąc za to gorzką cenę kompromisu z narzuconą władzą. Agnieszka Osiecka napisała: „Starał się, żeby jakoś przetrwać stalinizm, nie ubłociwszy kaloszy i nie przestając jeść ryby dwoma widelcami”. Przybliżał Polakom malarstwo Picassa, prozę Kafki, muzykę Armstronga, czarny humor Topora i purnonsensowy psa Fafika. Zbudował „cywilizację «Przekroju»”, wychowując pokolenie czytelników świadomych, że kultura ma więcej twarzy niż tylko radziecką. „Całe życie marzył, żeby stworzyć coś w rodzaju polskiego «Playboya» i stworzył «Przekrój»”, wspominał Stefan Kisielewski.
Sam Eile powtarzał, że robi pismo dla 800 milionów Słowian: „Jedyne takie pismo”, podkreślał. Nie wiadomo spośród jakich narodów dobierał brakujące pół miliarda.
Okładki i ilustracje z archiwalnych numerów „Przekroju” udostępnione zostały dzięki uprzejmości Fundacji „Przekrój”.
Patronat nad książką: „Przekrój”
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-244-1154-2 |
Rozmiar pliku: | 2,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
nie ubłociwszy kaloszy
CZYLI REDAKTOR TYGODNIKA
DLA 800 MILIONÓW SŁOWIAN
Agnieszka Osiecka napisała o nim: „Legendarny twórca «Przekroju» (właściwie cudotwórca...) starał się, żeby jakoś przetrwać stalinizm, nie ubłociwszy kaloszy i nie przestając jeść ryby dwoma widelcami”.
„Eile stworzył coś, co nie mogło istnieć. W tamtych czasach nie było miejsca na «Przekrój». A jednak «Przekrój» istniał. I trwał” – dodał Stefan Bratkowski.
Miał ambicję, żeby wydawać za pieniądze marksistów niemarksistowskie pismo; zanotował Stefan Kisielewski: „Całe życie marzył, żeby stworzyć coś w rodzaju polskiego «Playboya», i stworzył «Przekrój»”.
„Eile robił «Przekrój» przeciwko komunie, ale bardzo inteligentnie, żeby mu pisma nie zlikwidowali. Dyskretnie propagował niekomunistyczny, inteligencki styl życia. Jego misją było pokazywanie świata Polakom zamkniętym w PRL-u” – wspominała Barbara Hoff, projektantka, która w „Przekroju” tłumaczyła Polkom, jak wyglądać modnie.
Według Jerzego Waldorffa Eile był jak Rudolf Hearst, najsłynniejszy amerykański magnat prasowy, sportretowany przez Orsona Wellesa w Obywatelu Kane. Gdyby żył w Ameryce, zasypałby egzemplarzami „Przekroju” cały kraj i zarobił miliony dolarów. A w Polsce marnował się na ludowym podwórku. „Gdyby nie te przeklęte czasy komunistyczne, to Eile byłby Hearstem na Europę” – powiedział Ludwikowi Jerzemu Kernowi.
Kazimierzowi Koźniewskiemu Eile zwierzył się kiedyś, że najbardziej w życiu chciałby redagować magazyn ilustrowany, ale nie w Peerelu. W Paryżu, przed drugą wojną światową.
– Dlaczego przed wojną? – chciał wiedzieć Koźniewski. Odpowiedź na pytanie, dlaczego w Paryżu, była zbyt oczywista, żeby je zadać.
– Przed drugą wojną światową bywały jeszcze pisma zupełnie apolityczne, wyłącznie rozrywkowe, po drugiej wojnie już nie ma takich, nawet w Paryżu – usłyszał.
Eile wielokrotnie powtarzał, że robi pismo dla 800 milionów Słowian. „Jedyne takie pismo” – dodawał dumnie. Nie wiadomo spośród jakich narodów dobierał brakujące mniej więcej pół miliarda Słowian, ale do czytania „Przekroju” przyznawali się najwięksi.
„Josif Brodski nauczył się polskiego na «Przekroju»” – wspominał słowa noblisty Kern. Także tłumacze Asar Eppel i Światosław Świacki. Ten drugi „tak dobrze, że w końcu dostał nagrodę tłumaczy za przekład Pana Tadeusza”. Powód był prosty, nawet w sowieckiej Rosji dzięki „Przekrojowi” mogli mieć dostęp do wszystkiego – no, prawie wszystkiego – co ważnego działo się w światowej kulturze. Wystarczyło nauczyć się czytać po polsku. „Dla naszych czytelników na Wschodzie «Przekrój» stanowił okno na świat. Dla tych z Taszkientu, Nowosybirska, Pietrozawodska – często jedyne” – napisał Andrzej Klominek.
Marian
CZYLI EILE, JAKI JEST, KAŻDY WIDZI
Był redaktorskim geniuszem i absolutnym abnegatem, napisał o nim Ludwik Jerzy Kern. Nie zwracał uwagi na wygląd zewnętrzny. Zachowywał się tak samo w redakcji, jak i podczas przekrojowych bankietów, w czasie których głównie milczał. „Widziałem, jak pod stołem usiłował mechanicznym odruchem lewą stopą zsunąć pantofel z prawej, gdyż obuwie przeszkadzało mu się zastanawiać i w redakcji urzędował w skarpetkach” – wspominał Waldorff. „Półbuty zrzucał natychmiast po wejściu do redakcji” – zapamiętał Koźniewski. „Chodził w jakichś strasznych przydeptanych kapciach, we flanelowych kraciastych koszulach, pogniecionych i opadających portkach” – potwierdził Kern. „Często z koszulą wychodzącą ze spodni” – dodał Kydryński.
Sekretarka Maria Ziemiańska (w redakcji nazywana Merką), panna z dobrego krakowskiego domu, opowiadała przez lata, jak bardzo wstydziła się przed interesantami przychodzącymi do „Przekroju”: „Te workowate, opadające spodnie redaktora naczelnego, te rozdeptane pantofle...”. W Krakowie, gdzie redaktor naczelny pisma był ważną figurą, to po prostu nie uchodziło, podsumował Andrzej Klominek. Był wielokrotnie świadkiem, jak natychmiast po wyjeździe Eilego na urlop Ziemiańska uroczyście wyrzucała jego znoszone kapcie do kosza. Po powrocie szefa tłumaczyła, że to sprzątaczka, pani Wisia, wyniosła je przez pomyłkę.
Marian Eile – karykatura autorstwa Eryka Lipińskiego
Krawatów nie nosił prawie w ogóle, a kiedy już naprawdę musiał jakiś założyć, to pognieciony i potwornie zawiązany. „Był czas, kiedy z oszczędności, przez niektórych uznawanej za skąpstwo, donaszał także przedwojenne garnitury odziedziczone po stryju” – napisał Klominek. Choć w rzeczywistości garniturów nie cierpiał. Kiedy naprawdę nie było innego wyjścia, wkładał marynarkę. „Bo – jak mawiał – «nie należy obrażać ludzi przywiązujących wagę do ubioru»” – wspominała Maria Teresa Radomińska.
Zimą na coraz bardziej pozbawionej włosów głowie nosił dzianinową czapkę ze zwisającym na sznurku kutasikiem. Zabierał ją wszędzie, nawet lecąc do Stanów Zjednoczonych. W pięćdziesiąte urodziny Eilego Janina Ipohorska obcięła pomponik. Stwierdziła, że w tym wieku pan redaktor już tak występować nie może – zapamiętał Klominek. Latem czapkę z dzianiny zamieniał na bejsbolówkę, oryginalną, ponoć pierwszą w Krakowie!
Wszędzie ciągnął się za nim papierosowy dym. „Palił jak elektrociepłownia” – napisał Klominek. W dodatku wszędzie zostawiał cuchnące i niedogaszone niedopałki. Ale ku zaskoczeniu wszystkich to on był pomysłodawcą rubryki antynikotynowej. Koncept był banalnie prosty. Pod winietką „On nie pali”, „Ona nie pali”, a czasem „Kto nie pali?” pojawiało się zdjęcie jakiejś sławnej osoby: aktora, sportowca, piosenkarki, muzyka, a pod spodem pochwała: „I ma rację!”. Oczywiście wcześniej sprawdzano, czy pochwalony za nikotynową abstynencję naprawdę nie pali, żeby przez niefrasobliwość nie narazić się na sprostowanie.
Zaburzenia gastryczne, na które uskarżał się jeszcze przed wojną, dawały mu się we znaki także później. Z natury łakomy, cierpiał bardzo, wspominał Klominek, „zdany tygodniami na ryżową dietę”. Mimo to czasem ulegał pokusie i zamawiał bigos, choć skutki były zwykle fatalne. Być może z tego samego powodu alkoholu pił niewiele, nawet podczas obficie podlewanych wysokoprocentowymi trunkami redakcyjnych bankietów.
Kawę rozpuszczalną, którą lubił najbardziej, pił zawsze z blaszanego kubka. „Uważał, że taka kawa stoi znacznie wyżej w hierarchii cywilizacyjnej niż ziarnista” – zapamiętała Anna Maria Potocka. Wódkę – jeśli już pił – to ze szklanki, nigdy z kieliszka. Być może to było przyczyną pomyłki, której o mało nie przypłacił życiem. Szykując obrazy na wystawę w Paryżu, znużony sięgnął po stojącą na stole szklankę z wiśniówką. Dopiero po pierwszym łyku poczuł, że to lakier nitro. Leczył się długo, także za granicą, ale bez skutku. „Dopiero pani doktor z Krakowa pomogła mu, stosując terapię ziołową” – napisała Maria Radomińska, osoba najbliższa Eilemu w ostatnich latach życia.
Był krótkowidzem, a w dodatku astygmatykiem. Nawet golić się musiał w okularach, co pracownicy „Przekroju” poznawali po zaschniętych śladach piany na szkłach. A jakby tego jeszcze było mało, okazał się daltonistą. Ale nie jakimś banalnym, jak kilka procent ludzi na świecie, którzy nie rozróżniają kolorów czerwonego i zielonego. Eile nawet pod tym względem był oryginalny, ujawnił Klominek. Miał problemy z rozpoznawaniem błękitu i żółci.
„Burkliwy, raczej skryty, a w pierwszym kontakcie nawet opryskliwy” – napisał Koźniewski. „Jakby trochę nieobecny duchem” – dodał w innym miejscu. Ale z czasem, uzupełnił, okazywało się, że Eile jest człowiekiem pełnym uroku, potrafiącym stworzyć w redakcji przyjazną atmosferę, a jednocześnie autorytetem, któremu współpracownicy mogą zaufać. I nawet kiedy nieznoszącym sprzeciwu tonem odrzucał czyjś artykuł, kiedy czepiał się o najdrobniejsze szczegóły z pedanterią ocierającą się o śmieszność, to myślał wyłącznie o tym, żeby kolejny numer „Przekroju” był lepszy od poprzedniego. Bo to już był ich wspólny sukces. Autora tekstu i jego. Choć może bardziej jego i autora.
– Nie tylko potrafił poruszać się w tamtej rzeczywistości – opowiada Kazimierz Wiśniak. – Potrafił też nie skłócać z sobą ludzi. I nie zrażać ich do siebie. Nigdy nie słyszałem, żeby o kimkolwiek mówił źle, co przecież Polacy bardzo lubią.
Stworzył w redakcji taką atmosferę, że nie chciało się z niej wychodzić, nawet jeśli nie miało się nic konkretnego do roboty, wspominał Kern. Przychodziło się, żeby spotkać tych samych ludzi, których widziało się wczoraj, przedwczoraj i tydzień wcześniej, z którymi skończyło się rozmawiać wieczorem, żeby rano zacząć od nowa. „Pismo redagowało się na okrągło, nie tylko w redakcji, ale też w kawiarni, w knajpie, w lecie na basenie. Często jeździliśmy razem na wakacje do Juraty czy Jastarni” – zapamiętał Kern. Nie były za to potrzebne kradnące czas, zawsze za długie i przeważnie nudne redakcyjne narady i zebrania, bo o wszystkim i tak decydował Eile: „Nazywaliśmy go «Maniuś złota rączka»”.
„Nie robił właściwie nic innego niż redagowanie «Przekroju»” – zapamiętał szefa Jan Błoński. „Zjawiał się tam wcześnie rano i wychodził późnym popołudniem, aby zabrać się w domu do rysowania – dla «Przekroju», rzecz jasna. I tak, w dwa, trzy lata, stworzył styl pisma, rozpoznawalny dziś jeszcze!”
Nie był religijny. Szanował Kościół, ale księży traktował z dużym dystansem, zwłaszcza kiedy próbowali narzucać innym ludziom moralność z kruchty. „Wyszedł ze szkoły Boya – autora Naszych okupantów” – napisał Klominek. Zmuszony do życia w kraju rządzonym przez komunistów, którzy oficjalnie propagowali ateizm, a naprawdę prowadzili z Kościołem wojnę o dusze Polaków, cierpiał podwójnie. Współpracownikom skarżył się na trudy życia „między sierpem a krzyżem”.
Bardzo wiele, jeśli nie większość, jego rysunków i ukrytych za pseudonimami myśli poświęconych było kobietom i relacjom męsko-damskim. „Życie nocne jest drogie, zwłaszcza jeśli młode i ładne”, „Inteligencja – to, czego mężczyzna szuka w kobiecie, obejrzawszy uprzednio wszystko inne”, „Bigamia – pewna powściągliwość w porównaniu z trigamią” – pisał jako Salami Kożerski. „Dobre kociaki są jak centrale międzymiastowe: stale zajęte”, „Wolimy te, które chodzą w obcisłych sweterkach, od tych, które je robią na drutach” – dodawał jako Bracia Rojek.
Stefan Kisielewski twierdził wielokrotnie, że gdyby Eile tylko mógł, to najchętniej redagowałby polskiego „Playboya”. Ale rozmów o seksie nie lubił, co zdradził Klominek: „Na wdzięki płci odmiennej był z pewnością wrażliwy, ale nie sądzę, by należał do mężczyzn, dla których sprawy seksu stanowią motor życia”. „Nie był skłonny do zwierzeń i w ogóle nie był erotycznie zaciekawiony czymkolwiek” – powiedział Annie Żebrowskiej Kern. Na obsceniczne dowcipy, rzucane czasem przez któregoś z redaktorów, reagował skrzywieniem i cytatem przejętym od królowej Wiktorii: „Nas to nie bawi”.
Publikując w „Przekroju” głośne na początku lat pięćdziesiątych opowiadanie francuskiej autorki Louise de Vilmorin Madame de... – w 1953 roku Max Ophüls nakręcił na jego podstawie film z Danielle Darrieux w roli tytułowej – kazał zmienić oryginalny tytuł na Brylantowe kolczyki, a w tekście słowa „madame de...” zastępować za każdym razem tytułem „pani baronowa”. „De” z trzema kropkami wywoływałoby, zdaniem Eilego, nieprzyzwoite skojarzenia. Oczywiście powoływał się przy tym na zjednoczoną pruderię komunistycznej władzy i Kościoła, choć zdaniem Klominka prawda była inna: „to była jego własna pruderia, dziwnie połączona z autentyczną, aż libertyńską tolerancją”.
W redakcji był wyrocznią i ostatnią instancją, od której decyzji można się było odwoływać wyłącznie do... Mariana Eilego. Autorzy byli pieszczeni, ale mieli tylko tyle swobody, na ile pozwolił im redaktor. A i to pod warunkiem, że wcześniej wypełnili wszystkie obowiązki, które im wyznaczył. Bo najważniejszy był „Przekrój”. „Nawet jak wyjeżdżałem na kilkumiesięczny rejs po Oceanie Indyjskim, musiałem zostawić zapas wierszy – inaczej Eile by mnie nie puścił” – wspominał Ludwik Jerzy Kern.
Lubił dyskusje, pod warunkiem że to on był w nich górą. Tłumaczenia, że ktoś czegoś nie wiedział, nie uznawał.
– Między mądrym i głupim jest tylko ta różnica, że jeden wie, a drugi nie wie. Dlaczego nie wie, to już nikogo nie obchodzi – wytłumaczył kiedyś brutalnie współpracownikom, wspominał Klominek. Pismo trzeba redagować tak, żeby mogła je czytać bardzo inteligentna sprzątaczka, prosty profesor i prymitywny minister, mawiał.
Trochę inaczej zapamiętał to Kazimierz Wiśniak: – Podczas pierwszej rozmowy powiedział mi, że „Przekrój” ma być dla wszystkich, i dla tramwajarki, i dla profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego. A innym razem, że i dla partyjnego, i dla księdza. I taki właśnie był.
– Pismo trzeba robić lekko! – powtarzał współpracownikom. Lekko, czyli bez nadmiernego zadęcia, niezbyt pedantycznie, traktując temat swobodnie i tak samo dobierając ilustracje. No i bez „darcia ciuchów”, czyli publicystycznego rozdzierania szat, emfazy, nadużywania wielkich słów. „Marian tego nie znosił” – zapamiętał Klominek. Nawet słowo „bardzo” wykreślał z tekstów prawie automatycznie.
Bywało, choć rzadko, że wpadał w furię, wspominał Kern: „Bił wtedy pięścią w szklaną taflę biurka, która malowniczo pękała”. Merka Ziemiańska wzywała wówczas szklarza, który wymieniał szybę na redaktorskim stole. Kern zapamiętał trzy, może cztery takie wizyty szklarza.
„Przekrój” w czasach Eilego był dziełem sztuki, napisał Stefan Bratkowski. A sam Eile nie był zwykłym redaktorem, był czarodziejem dziennikarstwa, który tworzył to dzieło sztuki w warunkach wymagających ekwilibrystyki. Komponował pismo: „Raz w życiu miałem z nim okazję dłużej pogadać; w ciągu niespełna godziny, szkicując od niechcenia, skreślił na oczach zachwyconego rozmówcy siedem wariantów rozwiązania graficznego jednej tylko strony, każdy wielokolorowy, każdy inny, każdy oryginalny”.
Andrzej Klominek nie raz podczas redakcyjnych kolegiów był świadkiem, jak Eile zaczynał rysować strony nowego „Przekroju”, jeszcze zanim zapadły ostateczne decyzje, co wchodzi do numeru. Na byle kawałku papieru pojawiały się graficzne ozdobniki, rysuneczki. Irytował się, gdy zastępca próbował go mitygować. Tłumaczył, że jest przede wszystkim plastykiem.
– Ja tak nie umiem – mówił – ja muszę najpierw materiał zobaczyć, żeby móc decydować.
Był artystą, który umiał wszystko: pisał, tłumaczył, rysował, wymyślał dowcipy, przyciągał ludzi utalentowanych. Tylko w ten sposób mógł stworzyć pismo takie jak „Przekrój” – uważał Bratkowski: „Fenomen, bez którego polska inteligencja nie byłaby taka, jaka była, a i Polska cała byłaby może bardzo inna...”.
Agnieszka Osiecka napisała w Szpetnych czterdziestoletnich, że można oczywiście czepiać się Eilego za różne rzeczy, które robił i których nie robił. Można krytykować go „z prawa” i „z lewa”. Za to, że nie rozumiał rewolucji, i za to, że chcąc przetrwać stalinizm, niewiele zrobił, żeby potrząsnąć duszami młodych Polaków. Można, ale ona nie ma zamiaru tego czynić: „Ponieważ uważam Eilego za geniusza, a «Przekrój» za arcydzieło sztuki redaktorskiej wszystkich czasów”. Dedykując Eilemu w 1965 roku swoją książkę Prosto od krowy, Melchior Wańkowicz nie miał wątpliwości: „Najbardziej operatywnemu redaktorowi w PLR”.
Klominek powiedział mu kiedyś, że niepotrzebnie tak się męczy, cyzelując i pieszcząc aż do ostatniej minuty przed uruchomieniem maszyn każdą stronę nowego numeru. Przecież przy podłym papierze, na jakim „Przekrój” jest drukowany, przy coraz bardziej zdezelowanych maszynach i kiepskich farbach czytelnik i tak niczego z tych starań nie zauważy i nie doceni. Eile posmutniał.
– Janka, słyszysz? Andrzej mówi, że grafika jest niepotrzebna. W takim razie ja nie mam po co żyć – powiedział do Ipohorskiej tak przesączonym żałością głosem, że Klominek nigdy więcej nie odważył się podać w wątpliwość sensu maniakalnego, jak twierdził, perfekcjonizmu Eilego.
To był czasem powód sporów z innymi grafikami i przyczyna skrywanej, ale wyczuwalnej niechęci do Eilego ze strony Daniela Mroza. „Marian narzucał swoją indywidualność, swój styl i swoje pomysły, nie dając innym pola do popisu” – wspominał Klominek. Nawet kiedy próbował ograniczyć swoje zapędy i obiecywał innym autorom, że tym razem nie będzie ingerował w ich pracę, to i tak prędzej czy później zaczynał się wtrącać. A im silniejszą osobowość miał grafik, tym łatwiej było o konflikt. Tak było na przykład z Januszem Marią Brzeskim, autorem winiety „Przekroju”. Przed wojną Brzeski pracował w pismach koncernu IKC i próbował przenieść tamten styl do nowej rzeczywistości. Nie podobały mu się zmiany wprowadzane przez Eilego. Odszedł z redakcji na przełomie lat 1950 i 1951.
Między Eilem i Mrozem iskrzyło od początku. Kiedy Mróz przyszedł do redakcji, miał już 33 lata i nie bardzo chciał naginać się do wymogów swojego wykładowcy z Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych. A Eile zbyt cenił jego rysunki, żeby stawiać sprawę na ostrzu noża. Nawet gdy jego zdaniem Mróz przesadzał, zapominając, że „Przekrój” ma nadawać się także do czytania, a nie wyłącznie do oglądania. „Hamowali się obaj” – zapamiętał Klominek.
Po latach, w ostatnim przed śmiercią wywiadzie, Mróz jednak przyznał: – Stworzył mnie Marian Eile. I przywołał zdanie, które kiedyś od Eilego usłyszał, zrozumiałe zapewne przede wszystkim dla nich obu: „Bo ja, panie Danielu, to jestem taki Picasso, a pan jest Paul Klee”.
Być może trochę zazdrościł Mrozowi, że może skupić się tylko na rysowaniu. On takiego komfortu nie miał. „Zdaje się, że Marian skrycie bolał nad tym, że nie zdobył prawdziwego powodzenia jako malarz” – napisał Klominek.
– Nie lubiłem jego obrazów – mówi Kazimierz Wiśniak. – Malował jakieś abstrakcje, które wyglądały dobrze w „Przekroju” jako przerywnik, ornament, ilustracja, ale nie mam przekonania, czy to było prawdziwe malarstwo.
Kiedyś zrobił scenografię do jakiejś współczesnej sztuki, granej w salce kameralnej Teatru Słowackiego. W spektaklu była mowa o malarstwie, więc wymyślili z reżyserem, że elementem przedstawienia będzie prawdziwa aukcja jego obrazów. Ale publiczność potraktowała to jako żart.
Raz pozwolił sobie na ewidentne kumoterstwo, oczywiście pod lekkim przekrojowym płaszczykiem. W kwietniu 1958 roku tygodnik opublikował na dwu kolumnach kilkanaście abstrakcyjnych rysunków i grafik opatrzonych sensacyjną informacją, że ich autorem jest nastolatek. Tytuł brzmiał: Najmłodszy dorosły malarz. Ma lat zaledwie 15, ale jego prace nie mają nic wspólnego z dziecięcą twórczością, pisał w towarzyszącej reprodukcjom notce autor ukryty za kryptonimem Top.
Topem był sam Eile. Zwracał uwagę na doskonałą kompozycję, ciekawe ujęcie tematu i interesującą kolorystykę obrazów („... przeważa czerwony i oranż, bo malarz przechodzi teraz «okres» tych kolorów”). Podkreślał, nieco na wyrost, jak bardzo rzadko się zdarza, by ktoś w tak młodym wieku znalazł w malarstwie własny styl. Ponieważ jednak w przypadku nastoletniego twórcy naśladownictwo było widoczne dość wyraźnie, więc postanowił wytłumaczyć się z zachwytów: „Pewne wpływy (Picasso) świadczą właśnie o dorosłości tej sztuki, bo dzieci takim wpływom nie ulegają”. Dopiero na końcu notki pojawiła się informacja: Autorem obrazów jest młody Wacław Kisielewski, syn pisarza i posła. Ale to, że Eile często gościł u Kisielewskich także po odejściu Stefana z „Przekroju”, pozostało tajemnicą redakcji i krakowskiego poliszynela.
Nie próbował być mądrzejszy od czytelników „Przekroju”, ale nie zamierzał im schlebiać. Uważał, że redaktor nie powinien promować tego, co sam lubi, ale nie może też ulegać gustom czytelników. Bo to prosta droga do obniżania poziomu. „Dobre pismo robi się przeciw czytelnikom, o stopień wyższe niż czytelnicy” – tłumaczył Kernowi. A oni powoli się podciągają i dzięki temu kochają swoje pismo. Dlatego trzeba promować to, co jest dobre i wartościowe. Nawet jeśli samemu się tego nie lubi.
Bo najważniejsze to nie pozostawić czytelnika obojętnym. Dobrze, kiedy jest zachwycony, ale czasem lepiej, kiedy się oburza i reaguje wymysłami. Reakcja po przeczytaniu tekstu albo obejrzeniu rysunku może być: „ach, jakie to śliczne!”, ale równie dobrze, kiedy jest negatywna: „irytujące”, „wstrętne”, „idiotyczne”, „co to właściwie znaczy?”. „Zaciekawić czytelnika, podrażnić, nie pozostawić go obojętnym – o to nam głównie chodziło” – zapamiętał Klominek.
Eile przyznał się w wywiadzie, że nie lubi literatury fantastycznej, a mimo to drukował opowiadania H.P. Lovecrafta, Raya Bradbury’ego czy Stanisława Lema. Bo tak trzeba. Na przykład, tłumaczył, osobiście nie lubi starożytnej rzeźby greckiej. Bo jest zbyt wygładzona i dopracowana, a to go zwyczajnie męczy. Czuje jednak, że są to arcydzieła, więc w „Przekroju” musi być dla nich miejsce. „Nigdy nie występowałem przeciwko szpinakowi, choć nie lubię szpinaku” – powiedział kiedyś Kernowi.
Z zupełnie innego powodu uważał, że literaturę należy w każdej epoce tłumaczyć na nowo, wspominał Ludwik Jerzy Kern. Nawet jeśli coś jest przetłumaczone od dawna i w dodatku jest przełożone bardzo dobrze. Ludzi po prostu odrzuca od starego języka, tak jak odrzuca ich od starej sukienki albo futra. Nie chcą używać języka archaicznego, tak jak nie chcą nosić starych ubrań. „Dzieła oryginalne, zwłaszcza te najwyższej klasy, prawie nigdy się nie starzeją, natomiast tłumaczenia ich starzeją się prawie zawsze” – wyjaśniał współpracownikom.
Rzadko dopuszczał do polemik na łamach „Przekroju”, pisał Klominek: „nie lubił prasowych sporów z wycieczkami osobistymi i złośliwościami” i nie pozwalał na nie innym autorom. W pierwszych latach istnienia pisma jeszcze się czasem zdarzały i zwykle dotyczyły tematów politycznych. W miarę rosnącej popularności tygodnika Eile coraz mniej widział powodów, żeby zajmować się kimś, kto próbuje wyrobić sobie nazwisko, atakując „Przekrój”: „Stosowaliśmy klasyczną prasową metodę wyrażania antypatii i dezaprobaty. Niemcy nazywają to totschweigen: zabić milczeniem”.
Choć był w tym także element politycznej kalkulacji. Polemika z „Trybuną Ludu” czy innym partyjnym organem, który zaatakował „Przekrój” za drobnomieszczaństwo i nierewolucyjne schlebianie gustom jednocześnie inteligentnych sprzątaczek, prostych profesorów i prymitywnych ministrów, była niemożliwa, bo i tak od początku było wiadomo, po czyjej stronie musi być racja. A gdyby było inaczej, cenzura zadbałaby, żeby znalazła się po właściwej. Doświadczenie przełomu lat czterdziestych i pięćdziesiątych, kiedy na kolumnach „ogłoszeniowych” pojawiały się jeszcze polemiki, było dostatecznie bolesne, żeby zrozumieć decyzję Eilego. Pisało się wtedy różne rzeczy nieprzynoszące zaszczytu ani autorowi, ani „Przekrojowi”, tłumaczył po latach Klominek.
Eile uważał też, że niewiele jest rzeczy wystarczająco ważnych i ciekawych, żeby poświęcać im całą stronę „Przekroju”, zwłaszcza w latach, kiedy tygodnik miał ich tylko 16, z rzadka zwiększając objętość do 24. „Uparcie powtarzał: nie ma takiego artykułu, który nie mógłby być krótszy” – zapamiętał jedno z redakcyjnych przykazań Koźniewski.
„Miał zwyczaj, że przyjmując tekst do druku, od razu, w ciemno, skreślał pierwszy akapit” – wspominał Lucjan Kydryński. Tylko wtedy, gdy chciał się podroczyć, sprostował Andrzej Klominek. Choć sam czasem musiał z naczelnym walczyć, by uratować potrzebny kawałek tekstu albo... zaspokoić miłość własną autora, który oczywiście uważał, że redakcja chce wykreślić najlepszy i najbardziej istotny fragment jego artykułu. Eile był przekonany, że autorzy zaczynają zwykle od niepotrzebnych wstępów, które najczęściej nic nie wnoszą, a tylko nudzą czytelnika. Można więc bez żalu się ich pozbyć. A jeśli naprawdę nie dawało się tekstu skrócić, zdarzało mu się opatrzyć go uwagą: „Początek nudny, ale potem bardzo ciekawe”. Wierzył święcie w redaktorską intuicję, oczywiście przede wszystkim własną.
– Byle idiota potrafi ocenić tekst, który przeczytał; ja oceniam materiały, których nie czytałem, i nigdy się nie mylę – zapamiętał przechwałki szefa Klominek. W rzeczywistości, zdradził, czytał teksty bardzo uważnie.
Od stałych autorów tygodnika wymagał wyłączności. Mogli oczywiście mieć inne zajęcia, pisać książki i scenariusze, występować w radiu albo telewizji, projektować scenografie w teatrze, ale artykuły powinni zamieszczać tylko w macierzystym piśmie. Miał im za złe drukowanie gdzie indziej nawet takich tekstów, których sam w „Przekroju” nigdy by nie puścił. Chodziło o nazwisko. „Autor «Przekroju» powinien być autorem «Przekroju»” – uważał. Są pisma – takim były zdaniem Eilego „Wiadomości Literackie” – gdzie najważniejsi są autorzy i właściwie wszystkie teksty drukowane są na ich odpowiedzialność. I są takie jak „Przekrój”, redagowane i komponowane według przyjętego stylu i formy, w których autorzy muszą pogodzić się z nawet daleko idącymi ingerencjami i obróbką tekstu. „Przeciętny czytelnik nie mówi «ten a ten napisał to a to», mówi: «w, Przekroju’ napisali»” – zapamiętał Klominek słowa Eilego.
Walczył za to o etaty w piśmie nawet dla tych autorów, którzy gdzie indziej pracowali za ryczałt. Na przykład dla rysowników. Uważał, że przynajmniej tak wynagrodzi im mizerne honoraria, które płacił „Przekrój”. Były niewspółmierne do dochodów, jakie przynosił tygodnik utrzymujący dzięki temu inne pisma wydawane przez partyjny koncern prasowy. Dużo bardziej politycznie słuszne i posłuszne, za to skrajnie deficytowe.
Redaktorem był doskonałym, ale korektorem dużo gorszym. Uważał na przykład, że interpunkcja powinna kierować się zasadami logiki, niekoniecznie zaś gramatyki akademickiej. I czasem stawiał mechanicznie kropkę w środku zdania, które po prostu uznał za zbyt długie. Stale przypominał współpracownikom: „Unikajcie przymiotników” – zapamiętała Radomińska. Choć bywało, że sam kaleczył język, nadużywając mowy potocznej. Zdarzały mu się nawet błędy ortograficzne, kiedy na przykład pisał Maków Podhalański przez „ch”. Przekrojowa korektorka, Joanna Kalkowska, zażartowała kiedyś, że na jednej ze stron nowego numeru naczelny wyjątkowo nie wprowadził prawie żadnej zmiany, tylko w słowie rzeka poprawił „rz” na „ż”. Ale to akurat nie była prawda.
„Ciągle się musiał opędzać, tłumaczyć, wyjaśniać – i bardzo go to denerwowało. Chciał robić pismo, uczyć studentów w Akademii Sztuk Pięknych i projektować dekoracje teatralne, a tak mu zawracano głowę...” – wspominał Kazimierz Koźniewski. Któregoś dnia kazał zainstalować nad drzwiami swojego gabinetu czerwoną żarówkę. „Jak w burdelu” – skwitował Zygmunt Strychalski. Kiedy świeciła, nikomu nie wolno było do szefa wchodzić, wspominał Kern. Zaglądając wtedy nieśmiało do jego gabinetu i pokazując przez uchylone drzwi, że ma do zatwierdzenia swoją cotygodniową rubrykę „ROZmaitości”, słyszał wściekły ryk, że każdy wchodzi do jego pokoju jak krowa do obory. I on, Eile, zrobi z tym wreszcie porządek, bo to się musi zmienić. Ale na koniec zapraszał delikwenta do środka:
– No chodź, już chodź, jak wszedłeś i mi przeszkodziłeś.
Był tylko jeden człowiek, który mógł wejść do gabinetu redaktora naczelnego, nie narażając się na awanturę, napisał Kern: „Mogła się palić czerwona żarówka, mogło w przedpokoju czekać paru prezydentów, a jako pierwszy zawsze i tak wchodził pan Piotruś”.
Pan Piotruś handlował rowerami na krakowskim targowisku zwanym Tandetą i znał się na ich naprawie, a więc był figurą bardzo ważną, bo w pierwszych latach po wojnie wszyscy w redakcji jeździli na rowerach. Także Marian Eile. Pojazd miał jeszcze przedwojenny, łódzkiej firmy Stanisława Rędzi, z przerzutką, trzema biegami i trąbką samochodową zamiast dzwonka, którą przywiózł mu z Londynu ambasador Michałowski.
Kilka lat później, kiedy pojawiły się w redakcji pierwsze samochody, pana Piotrusia zastąpił mechanik samochodowy. I stał się postacią jeszcze ważniejszą. „Eile kochał samochody” – zdradziła Maria Radomińska.
Pierwszym autem redaktora naczelnego „Przekroju” był włoski fiat 600. Kiedy tylko go kupił i pokochał, zaczęli pisać wspólnie z Ipohorską (on jako Salami Kożerski, ona jako Paulinka Rojek) opowieść o kłopotach i przygodach posiadaczy samochodów. Nosiła tytuł Czar Twoich kółek. Już w pierwszym odcinku Jak kupuje się samochód ujawnili, kto spośród sławnych Polaków ma własne auto. I jakie! Celebryckich nazwisk, w tym takich z pierwszych stron gazet i ekranów raczkującej telewizji, było sto sześć. Prywatne samochody, których posiadaczy ujawnił „Przekrój”, były zwykle dość niewielkie i raczej mało luksusowe. Ale były i budziły powszechną zazdrość! Warszawami jeździli na przykład Adolf Dymsza, Xawery Dunikowski i Jerzy Kawalerowicz, wartburgami Danuta Szaflarska i Stefan Wiechecki „Wiech”, francuskimi simkami Jan Brzechwa i Andrzej Wajda, enerdowskimi P-70 Stanisław Lem oraz Stanisław Mrożek. Tylko Aleksander Ford, ówczesny dyktator polskiej kinematografii, miał prawdziwego mercedesa 230.
Samochody kupowało się wówczas na talony „od premiera Cyrankiewicza”, których szafarzem był szef Urzędu Rady Ministrów Janusz Wieczorek (a w terenie pomniejsi dygnitarze, dysponujący pulą aut przyznaną przez „centralę”), więc publikacja listy była co najmniej aktem niedyskrecji, żeby nie powiedzieć nieodpowiedzialnym wybrykiem. Za to na pewno przysporzyła „Przekrojowi” czytelników. Zresztą redaktorzy tygodnika też korzystali z przywileju niedostępnego innym. Eile „przy pierwszym wozie z talonu nie korzystał («to nie mój styl»). Potem już tak” – ujawnił Andrzej Klominek.
Ale nie plotkarski początek powieści był najważniejszy. Był rok 1959. Auta były trudno dostępne, drogie, często się psuły, a mimo to były obiektem powszechnego pożądania. Więc Czar był tyleż historią perypetii pechowego samochodziarza, co krytyką ustroju, który posiadanie przez obywateli prywatnych samochodów uważał za burżuazyjny wymysł. A poza tym był coraz bardziej zajęty rozwiązywaniem problemów, które najpierw sam stworzył.
Odcinki Czaru Twoich kółek ukazywały się w „Przekroju” co tydzień od marca, aż nagle w jednym z lipcowych numerów autorzy poinformowali, że to już koniec. Zdecydowała władza. Eilego wezwano do Warszawy i polecono zawiesić druk. „Ponieważ była to szkodliwa działalność antypaństwowa, polegająca na propagowaniu prywatnej motoryzacji” – wspominał. Z tych samych powodów – „Czar budził niezdrowe apetyty konsumpcyjne, był snobistyczny, drobnomieszczański” – nie pozwolono Wydawnictwu Iskry opublikować go w wersji książkowej. I to mimo podpisanej już umowy, ubolewał Klominek. Nie pomógł nawet fortel autorów: kończąc druk, napisali, że resztę można będzie przeczytać w książce, która ukaże się za pół roku. Partia nie uległa szantażowi.
Po kilku fiatach „sześćsetkach” (własnych i Ipohorskiej, która samochód co prawda kupiła, ale oddała Marianowi) Eile miał jeszcze niewiele większego fiata 1100, jednak szybko się go pozbył, a potem fiata 850, z którego był dużo bardziej zadowolony.
Samochód był dla Eilego symbolem niezależności, zapamiętał Jerzy Kisielewski. Ale nie miał chyba zbyt wielkich złudzeń co do klasy posiadanych pojazdów. Kiedyś chłopiec, widząc dwie rajdowe rury wydechowe w dość skromnym autku redaktora, zapytał go, czy pomagają.
– Tak, temu, co je robi... – odparł Eile.
„To była świetna postać! Taki rodzaj łagodnego cynizmu” – wspominał Jerzy Kisielewski.
Kierowcą Eile był średnim, miał kilka wypadków, raz nawet dachował, ale porażki samochodowe starannie ukrywał. „Był przekonany, że jest carusem kierownicy. Ale raczej nie był” – ocenił Kern.
Auto służyło mu do wyjazdów nad morze i do Zakopanego, skąd znajomi i ciotka Kazimiera Rychterowa – nieodmiennie, jak przed wojną, zaczynał od skrótu K.C.K., czyli Kochana Ciociu Kaziu – otrzymywali rysowane lub wręcz malowane przez Eilego kartki. Ofrankowywał je jak zwykłe widokówki i wysyłał pocztą. Raz był to rysunek szusującego z Gubałówki lub Kasprowego Wierchu narciarza, innym razem mocno wydekoltowana dziewczyna niosąca szampana.
Rysunki nawiązywały zwykle do miejsc, z których je wysyłał, lub informacji na odwrocie. Na kartce z Paryża namalował tacę z owocami morza, słabo wówczas dostępnymi na sterowanym coraz bardziej centralnie socjalistycznym rynku w Polsce. Czasem nanosił „poprawki” na już istniejący obrazek. W sierpniu 1949 roku wakacje spędzał nad Bałtykiem. Z Ustki wysłał cioci Kazi widok portu i wybrzeża miasteczka. „Leje tylko i zimno okrutnie” – dodał. Informując K.C.K. o pracy nad spektaklem w jednym z krakowskich teatrów, namalował ustawione w nieładzie, jedno na drugim: stary piecyk, popiersie cesarza Franciszka Józefa, nieczynny zegar, telefon, słoje z rybkami i lustro. „Rysunek przedstawia (na odwrocie) rupieciarnię w rekwizytorni teatru krakowskiego, gdzie są nagromadzone razem najdziwniejsze rzeczy” – informował. Na Boże Narodzenie 1949 roku wysłał pocztówkę przedstawiającą opalającą się nad wodą w pełnym słońcu rozebraną dziewczynę. Na odwrocie napisał: „1) Wesołych Świąt, 2) U nas wszystko w porządku, 3) Premiera w Łodzi poszła dobrze, (...) 6) Fafik ma apetyt”.
Na kartce witającej nowy 1951 rok namalował wszystko, czego życzył adresatom: domek, samochód, łódkę i statek na morzu, czyli zapowiedź dalekich podróży. A żeby życzenia na pewno się spełniły, dodał podkowę, kominiarza i słonika.
Z podróży wracał do Krakowa, którego nigdy nie pokochał, choć mieszkał w nim do końca życia. W ciasnym, bardzo skromnie umeblowanym – nie licząc stereofonicznego sprzętu grającego – dwupokojowym mieszkaniu przy ulicy Małej. Niedaleko Drukarni Narodowej, gdzie mieściła się redakcja „Przekroju”. Dopiero pod koniec życia, już w okresie poprzekrojowym, otrzymał pracownię na Litewskiej, w której zmarł.
Przez blisko czterdzieści lat spędzonych w Krakowie nigdy nie był na Wawelu. Choć podobno miał zamiar.
– W przyszłą niedzielę będę akurat miał czas... – powiedział Koźniewskiemu. Nie poszedł.
„Synonimem ojczyzny była dla niego droga z Krakowa do Warszawy przez Kielce. Opowiadał, że będąc w Paryżu, zawsze za nią tęsknił” – napisała Maria Radomińska.
Ale najważniejszy był „Przekrój”. Dla pisma Eile był gotów na ustępstwa i kompromisy, czasem idące bardzo daleko. Wiedział, że ma wrogów, którzy tylko czekają, żeby zaatakować go za jego bezpartyjność i zapatrzenie na Zachód. I zabrać mu ukochany „Przekrój”.
Nie udziela się nigdzie, żeby przypadkiem nie powiedzieć czegoś za dużo, co mogłoby mu zaszkodzić, zanotował w lutym 1966 roku w dzienniku Tadeusz Kwiatkowski, krakowski pisarz i scenarzysta. Publicznie nie wypije nawet kieliszka wódki, żeby komuś nie przyszło do głowy, że to lubi. Samochody kupuje zawsze w tym samym kolorze, żeby wszyscy myśleli, że to ciągle to samo auto: „Doskonale wie, na jakim świecie żyje, i nigdy się nie wychyla” – dodał. Dzięki temu trwa, choć kilka razy był już na wylocie. No i ma, gdzie trzeba, przyjaciół, którzy go chronią.
„Był to prawdopodobnie jeden jedyny człowiek w ówczesnym PRL-u, któremu do głowy nie przyszło, żeby awansować wyżej” – wspominał Kern. Uważał, że szefowanie „Przekrojowi” jest zajęciem tak fascynującym, że blednie przy nim nawet posada ambasadora w jakimś bogatym kraju na zachodzie Europy.
A kariera w dyplomacji była w Polsce Ludowej marzeniem, które pielęgnowało bardzo wielu.
List Mariana Eilego do Kochanej Cioci Kazi, czyli Kazimiery Rychter, 1935 r.
Od „Hej!” do „4-tego Wymiaru”
CZYLI JAK MAŁY MARIAN WYMYŚLIŁ „PRZEKRÓJ”
Ojciec Mariana Eilego, Henryk, był z wykształcenia prawnikiem, z zawodu wojskowym – wszystko przez zakręt historii, w efekcie którego w 1914 roku patriotyczna młodzież po prostu musiała iść do wojska. Z zamiłowania był historykiem i to zapewne przynosiło mu najwięcej radości.
Matka, Gustawa Rychterówna, prowadziła dom i dawała lekcje fortepianu. To ona zapraszała do domu artystów: aktorów, śpiewaków i malarzy.
– Wiesz, ja zawsze pamiętam, że to mojej matce zawdzięczam, iż zostałem artystą – powiedział po jej śmierci Marian Eile.
Siostrą Gustawy była Kazimiera, przyjaciółka Brunona Schulza, znana przed wojną recytatorka, podróżująca po szkołach w całej Polsce z koncertami tzw. żywego słowa. Była ukochaną „ciocią Kazią” Mariana. Do końca życia wysyłał jej z krajowych i zagranicznych podróży rysowane przez siebie pocztówki.
Henryk Eile studiował prawo najpierw w Wiedniu, a później na Uniwersytecie Jagiellońskim. Naukę skończył w roku 1903 i szukał dla siebie miejsca w podzielonym między zaborców kraju. Gdy w 1914 wybuchła długo wyczekiwana przez Polaków wielka wojna, później nazwana pierwszą światową, wstąpił do Legionów. Sformowana przez Józefa Piłsudskiego Pierwsza Kompania Kadrowa wyruszyła 6 sierpnia z podkrakowskich Oleandrów w stronę granicy dzielącej polskie ziemie zagarnięte przez Austro-Węgry i Rosję, a już dwa dni później Henryk Eile zgłosił się w punkcie werbunkowym, by bić się o wolność ojczyzny. Trafił do Departamentu Wojskowego Naczelnego Komitetu Narodowego, czyli nieformalnego polskiego rządu, którego członkowie początkowo wcale nie myśleli o odzyskaniu niepodległości, a raczej o poszerzeniu monarchii austro-węgierskiej o trzeci człon – Polskę.
Nie poszedł na front, spędził wojnę w intendenturze, zajmując się – najpierw w NKN, a później także w Komisji Wojskowej Tymczasowej Rady Stanu – zaopatrzeniem i wypłatą zasiłków dla rodzin legionistów. Kiedy wojna się skończyła i powstała wolna po 123 latach Rzeczpospolita Polska, Henryk Eile, już wtedy kapitan, został w armii. Najpierw w czasie wojny polsko-bolszewickiej, a po zawarciu pokoju w departamencie gospodarczym Ministerstwa Spraw Wojskowych zajmował się tym, czym wcześniej w legionach: aprowizacją armii i opieką nad rodzinami żołnierzy. Odszedł z wojska w stopniu pułkownika w roku 1929. W cywilu został radcą w Ministerstwie Rolnictwa, a później w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych II RP.
Pisać zaczął już wcześniej: książki z dziedziny historii wojskowości, na temat znaczenia armii dla rozwoju przemysłu, o administracji wojskowej w Księstwie Warszawskim. Z czasem coraz więcej i już nie tylko o wojsku. Zainteresowania miał szerokie: historia polskich powstań w XIX wieku, teatr, rozbudowa Warszawy. Pisał też artykuły do gazet, nawet do „Wiadomości Literackich”, najważniejszego tygodnika kulturalnego II RP, wygłaszał pogadanki przez radio. Dwa lata po kolejnej wielkiej wojnie, nazwanej już drugą światową, zdążył nawet napisać kilka artykułów do redagowanego przez syna „Przekroju” i wydać książkę Miasta – Rzemiosło – Cechy (Rozkwit i upadek). W 1949 roku zmarł.
Andrzej Klominek, który przepracował z Marianem Eile ponad dwadzieścia lat, wspominał, że szef „Przekroju” był zaskakująco cierpliwy i wyrozumiały dla nudziarzy będących przekleństwem każdej redakcji. Pod jednym warunkiem, musiał usprawiedliwiać ich wiek i... mundur. Przedwojennych oficerów, którzy pojawiali się w „Przekroju”, przynosząc swoje wspomnienia, traktował zawsze bardzo uprzejmie, choć to, co proponowali, zwykle nie nadawało się do druku.
„Ludzi starych traktował z uderzającą delikatnością” – napisał Klominek.
– Bo on mi tak przypomina mojego ojca, kiedy był stary i chory – powiedział mu Eile po wizycie kolejnego starego wiarusa w redakcji.
Marian urodził się 7 stycznia 1910 roku we Lwowie, ale tuż po wojnie rodzina przeniosła się za ojcem do Warszawy. Zamieszkali przy ul. Szczyglej 5, pod numerem pierwszym. Klominek zapamiętał pisemko, które dorosły już Marian przyniósł któregoś dnia do redakcji „Przekroju”. Nazywało się „Hej!” i było od początku do końca zredagowane i narysowane przez kilkuletniego chłopca. Miniatura przyszłego „Przekroju”, napisała Maria Teresa Radomińska. Druk wyszperała wśród pamiątek rodzinnych ciotka Kazimiera.
„To był «Przekrój» w zarodku. Ten sposób rozmieszczenia materiału, krótkie zabawne teksty, te rysuneczki, ramki i kolorki, różne rodzaje pisma” – dodał Klominek. Tylko raz w życiu zdarzyło mu się zobaczyć coś podobnego. To było w muzeum Picassa w Barcelonie, gdzie obejrzał szkicownik malarza, który liczył sobie wtedy dziewięć, może dziesięć lat. W notesie było wszystko, czym mały Pablo miał w przyszłości zadziwić świat. A jeszcze młodszy Marian stworzył wizję magazynu, który miał zacząć redagować dopiero dwadzieścia kilka lat później.
W 1921 roku Eile rozpoczął naukę w Państwowym Gimnazjum im. Stefana Batorego w Warszawie. Kolegami ze szkolnej ławy byli Jerzy Hryniewiecki, po wojnie znany architekt, projektant nieistniejącego już stołecznego Stadionu Dziesięciolecia, i Władysław Pożaryski, w przyszłości wybitny geolog, profesor Uniwersytetu Warszawskiego. „Należał do zdolnych, ale nie najzdolniejszych chłopców” – po latach wspominał Mariana Pożaryski. Piątki dostawał rzadko, najczęściej czwórki, z matematyki zwykle tróje. Imponował mu ksiądz katecheta, kapelan warszawskiej straży pożarnej, który w dzień św. Floriana, patrona strażaków, przychodził do szkoły w mosiężnym, błyszczącym hełmie. Jak większość nastolatków Eile lubił sport, latem grywał w tenisa, zimą w hokeja w drużynie klasowej. Uwielbiał lekcje malowania, które prowadził Jan Olszewski, sam jako malarz raczej mało znany, ale uczeń Wojciecha Gersona.
Chłopcy byli w czwartej klasie, gdy postanowili wydawać własne pismo. Nie chcieli dołączyć do oficjalnej szkolnej gazetki „Ku słońcu”, którą redagowali uczniowie starszych klas. „Marian Eile był duszą i głównym orędownikiem przedsięwzięcia” – zapamiętał Pożaryski. Ale zrealizować pomysł udało im się dopiero dwa lata później, gdy mieli już po szesnaście lat. Najpierw powstało klasowe kółko literackie, a potem dyrekcja zgodziła się na wydawanie przez szóstoklasistów miesięcznika „4-ty Wymiar”: „Redaktorem pisma był oczywiście Marian Eile”. Pierwszy numer ukazał się w styczniu 1927 roku, napisany ręcznie (dopiero kolejne przepisywane były na maszynie) i powielony na hektografie. Gazetka kosztowała 40 groszy, czyli tyle co dwa bilety tramwajowe. Kolportowana była głównie wśród uczniów młodszych klas.
W artykule wstępnym – podpisanym „Red.”, ale Pożaryski ujawnił, że autorem był Eile – można było przeczytać: „Nasze pismo ma być wyrazem naszych zapatrywań i dążeń, bez względu na to, czy one będą się podobać czytelnikom i czy zdobędą ich poklask. Chcemy być sobą”.
Nie wiadomo, co zaszkodziło redakcji bardziej: buńczuczna deklaracja niezależności czy powodzenie, którym pisemko zaczęło się cieszyć, ale już po trzecim numerze „4. Wymiaru” (ukazał się w kwietniu) władze gimnazjum zakazały wydawania kolejnych. „Dyrekcja szkoły obudziła się, widząc, jak inicjatywa wymyka się jej z rąk” – wspominał Pożaryski. Redakcja musiała zejść do podziemia; gazetka ukazywała się nadal, ale już bez zgody dyrektora. Zmieniła też tytuł, na „Histornik”, bo redakcja pracowała głównie na lekcjach historii, które najwyraźniej nie były nadmiernie absorbujące.
Wydawali „Histornik”, choć z nieznaną częstotliwością, aż do matury. W 1929 roku redakcja wystawiła dodatkowo szopkę noworoczną „Histornika”. „Jej autorem był głównie Eile” – napisał Pożaryski.
Prolog naśladował Wstęp do bajek biskupa Ignacego Krasickiego:
Był uczeń, który życie wstrzemięźliwie pędził,
Był Dyrektor, co nigdy nie łajał, nie zrzędził, (...)
Był Marian, co dowcipy układać się lenił,
Był Stasio, co czerwienią nigdy się nie mienił, (...)
Był Sawej, co mniej mówił, za to więcej myślał,
Był Ździsio, co przygód walecznych nie zmyślał,
A cóż to jest? Referat? Wszystko to być może
Prawda! Jednakże ja to między bajki włożę!
Marianem, który tylko w bajce lenił się układać dowcipy, był oczywiście Eile.
Maturę typu matematyczno-przyrodniczego Marjan (tak zapisano jego imię na świadectwie dojrzałości) Tadeusz Adam Eile złożył w maju 1929 roku. Oceny ze wszystkich podstawowych przedmiotów: języka polskiego, francuskiego, historii, przyrodoznawstwa, matematyki, fizyki z chemią były identyczne – „dobrze”. Stopień bardzo dobry otrzymał jedynie z religii i ćwiczeń cielesnych. Na świadectwie umieszczono także informację o wyznaniu maturzysty: rzymskokatolickie.