- W empik go
Marieke naga - ebook
Marieke naga - ebook
Kiedy nie masz miłości, możesz jej cierpliwie szukać. Czasem bezskutecznie. Możesz też ją wymyślić...
„Marieke naga” to opowieść o okrutnie skrzywdzonych ludziach, którzy starają się nie stracić nadziei na to, że pewnego dnia uda im się odnaleźć prawdziwe uczucie. On jest mężczyzną w średnim wieku, niepotrafiącym zbudować wartościowego związku, szukającym mocnych erotycznych doznań. Ona przeszła piekło Auschwitz, gdzie była ofiarą bestialskich eksperymentów medycznych. Opowieść o ich przyjaźni daleka jest jednak od oczywistości. Wspomnienia przeplatają się z teraźniejszością, a jawa ze światem onirycznych fantazji. To powieść zmysłowa, czasem drastyczna i okrutna, czasem wzruszająca i pełna ciepła, która wciąga czytelnika w wir splątanych uczuć i emocji, z którego nie sposób się uwolnić.
Do dziś wspominam to jak coś nierealnego. Pochodziłam z rodziny otwartej na świat, ale jednak przywiązanej do naszej tradycji. Nagle znalazłam się na placu apelowym. Naga. Miałam siedemnaście lat. W żydowskich domach wszystko było zapięte na ostatni guzik. Mężczyźni rzadko mieli okazję oglądać własne żony bez ubrania albo nawet w bieliźnie. Tam stałam przez kilka godzin wśród dwustu innych osób. Nigdy wcześniej nie widziałam obnażonego mężczyzny. Młodzi, starcy, dzieci… Wszyscy razem w oczekiwaniu na dezynfekcję, niektórzy na śmierć. Zabrano nam wszystko – ubrania, bieliznę; pamiętam kobiety, którym krew ściekała po udach. Nawet tym, które miały miesiączkę, nie pozwolono zachować majtek. To była zresztą później najbardziej upragniona część garderoby.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8147-638-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Marieke naga to mój literacki debiut, trochę spóźniony, bo mam już długą i siwą brodę. Nie jest to jednak pierwsza książka z moim nazwiskiem na okładce. Było ich wcześniej kilkanaście, ale innych… Piotr, który jest bohaterem tej historii, też chce napisać swoją pierwszą powieść, wcześniej był tłumaczem i ghostwriterem. Nie miał jednak szans przemówić własnym głosem. I to nas łączy, choć ja pisałem „od siebie”, tyle że nie była to literatura piękna. A jednak Piotr nie jest mną, a ja nim. Piotr jest Piotrem.
Historia tej powieści jest osobliwa. Jej pierwszy rozdział powstał jako list, który wysłałem pewnej nocy do Miłości Mojego Życia. Rano otrzymałem odpowiedź: „Ależ to jest literatura!”. Do pisania wracałem sporadycznie, bardziej po to, by utrwalić pewne wydarzenia niż fantazjować o karierze pisarza. Dwa lata temu nadarzyła się jednak okazja, by wrócić do zapisków… W ten sposób, choć niektóre przeżycia Piotra podobne są do moich, zrodziła się fabularna opowieść o pewnym człowieku, który szuka miłości, a także o tym, jak literacka fikcja pozwala nam zrozumieć siebie i innych ludzi.
Postaci zostały przeze mnie zmyślone, choć każdy pisarz sięga przecież do swoich doświadczeń. Ja też, ale Marieke naga to przede wszystkim kraina fantazji i możliwości. Na przykład rodzice Piotra są tak bardzo inni od moich, a Elę i Kazika łączy z powieściowymi tylko to, że i ja otrzymałem od nich specjalną szansę, by stać się tym, kim jestem. W podzięce dedykuję im fragment, w którym Piotr – jeszcze dziecko – robi coś głupiego podczas wakacji w Chorwacji i nie dostaje za to lania. To zdarzyło się naprawdę.
Chcę też podziękować paru osobom, które pomogły mi ulepszyć moje skromne dzieło. Pierwszą czytelniczką była Alicja Helman. Odprysk jej osoby jest obecny w powieści, ale Maria to Maria, a Alicja to Alicja. Kilkoro moich przyjaciół przeczytało pierwszą wersję i zgłosiło cenne uwagi. Pewnie nie rozpoznają teraz Marieke. Bardzo się zmieniła. Dzięki nim. Byli to: Grażyna Stachówna, Krzysztof Loska, Grażyna Cetnar, Barbara Grabowska, Ilona Pilarek, Jacek Blachowski, Barbara Kita i Ryszard Nycz. Dziękuję!
Zapraszam do świata Piotra i Marieke. Jest w nim wiele mroku, okrucieństwa i smutku. Ale też odrobina światła. Obiecuję!
Andrzej Pitrus, Torrevieja, czerwiec 2019
Marii, która nie kochałaKochana, najdroższa…
Kiedyś Ci o tym opowiadałem. Zapewne inaczej, choć to ta sama historia, jeśli to w ogóle możliwe. Bo przecież opowieści, również te „prawdziwe”, zawsze się stają, i nawet jeśli do znudzenia powtarzamy ulubioną, nigdy nie osiągniemy jakiejś abstrakcyjnej trwałości. Nawet po zapisaniu – nadal rodzą się na nowo, za każdym razem, kiedy do nich wracamy. Teraz powracam…
Holandia. Miejsce moich ucieczek, gdzie ukrywałem się przed sypiącym się małżeństwem i udawałem, że mam pomysł na życie. Najbardziej lubiłem dni spędzane nad morzem, kiedy zapominałem, jaki jest dzień tygodnia. Wszystkie były podobne do siebie, celowo pozbawione atrakcji i zdarzeń sprawiających, że odróżniamy wtorek od czwartku.
W tej opowieści będzie to środa – niech już tak zostanie. Poranek w bardzo niderlandzkim stylu. Niebo zasnute jednolitą szarością, nie można było wręcz powiedzieć, że jest zachmurzone. Nad głową wisiała masa, z której w każdej chwili mógł spaść ulewny deszcz. Albo nie. Często przy takiej pogodzie wybierałem się na spacer plażą, ryzykując, że wrócę do domu przemoczony. Po cichu zresztą liczyłem, że aura niespodziewanie się odmieni… I tak było w tę środę. To niezwykłe zjawisko atmosferyczne widziałem tylko w Holandii, nigdzie indziej. W ciągu kilku zaledwie minut bura opończa po prostu znika, by ustąpić miejsca bezchmurnemu niebu. Byłem już na plaży, kiedy to się stało – w jej głównej części, gdzie zwykle kłębią się tłumy. Jeśli świeci słońce. Wtedy jednak było pusto, ale tylko przez chwilę. Czy Holendrzy wiedzą, kiedy nastąpi ta zaskakująca zmiana? Pojawia się pierwszy promyk i wraz z nim plażowicze w pełnym rynsztunku. Potem rozbrykane dzieci i wszechobecne latawce – zabawa podpatrzona chyba u Belgów.
Zamierzałem pójść w moje ulubione rejony, gdzie spotka się pojedyncze osoby, ale najczęściej jest się zbyt daleko, aby zapamiętać jakiekolwiek twarze. Szybko oddaliłem się w stronę rozległych wydm, które ciągną się aż po horyzont. Chyba nigdy nie doszedłem do „końca”, choć przecież on zapewne istnieje. Może jest to port, może jakaś osada lub po prostu płot, za którym znajduje się coś. Coś, czego nie można zobaczyć z bliska.
Ta wyprawa w zasadzie nie różniła się od innych. Po godzinie marszu szum morza i odgłos stóp zanurzających się w mokrym piasku sprawiają, że popada się w rodzaj odrętwienia. Nic nie jest potrzebne, traci się poczucie czasu… Prawie nikogo nie spotkałem, a jeśli, to były to zwykle odległe sylwetki ukryte między wydmami. Ale dwie z nich – sam nie wiem dlaczego – przykuły moją uwagę, choć z oddali nie byłem w stanie ocenić, kim są ci ludzie. Zaciekawiony, podszedłem tak blisko, jak było to możliwe.
Para staruszków. Bardzo wiekowych. Zwolniłem, by móc podglądać ich z bezpiecznego dystansu. Potem zbliżyłem się na tyle, by zachować ich twarze w pamięci, ale i tak zdarzenie, które jest treścią tej opowieści, stanowi przecież tylko pewną rekonstrukcję. Nie mogłem się zatrzymać i ostentacyjnie oddać obserwacji. Widziałem wszystko, będąc niemal w ciągłym ruchu, czasem tylko przystając pod byle pretekstem, ale dziś pamiętam tę scenę, tak jakby zarejestrowała ją niewidzialna kamera umieszczona w miejscu pozwalającym dostrzec każdy, nawet najdrobniejszy szczegół.
Banalne zdarzenie. Starsza pani, nieco już niedołężna, wchodzi do wody, pomaga jej staruszek, pewnie mąż, nawet bardziej leciwy od niej. Wcześniej rozkładają niewielki kocyk. On zdejmuje koszulkę, zostaje w krótkich spodenkach, ona ma na sobie plażową sukienkę, o wiele za luźną, w jakieś geometryczne wzory, ale z przewagą bieli. Kiedy i ona zrzuca ubranie, zauważam, że nie ma na sobie stroju kąpielowego, ale zwyczajną bieliznę – też nieco za dużą. Jej wyschnięte, ale nadal kształtne piersi nie wypełniają stanika.
Mężczyzna wyciąga z torby ręcznik. Niewielki, z wąskim paskiem wzdłuż jego dłuższej krawędzi, być może wypożyczony z hotelowego pokoju. Mimo surowego zakazu. Próbuje osłonić nim kobietę, zapewne po to, by mogła włożyć kostium kąpielowy. Ale ona rozbiera się do naga i tak, częściowo tylko okryta, zmierza w stronę brzegu morza. Staruszek odrzuca i tak zbyt mały kawałek materiału, a jego żona (w mojej opowieści już nią jest) wchodzi do wody. Onieśmielona i zawstydzona. Pewnie swoją nagością, choć w tej części plaży nikt się nie zasłania. Niewielu tu zresztą amatorów kąpieli. Jestem już zbyt daleko od hoteli, dyskotek i restauracji. Kontakt z zimną wodą daje kobiecie wyraźną przyjemność. Nie wchodzi jednak głęboko. W mojej opowieści nie potrafi pływać.
Po kilku minutach wraca na brzeg i układa się obok męża.
Jest szczupła. Zapewne kiedyś była atrakcyjną kobietą. W istocie jest nią nadal, mimo sędziwego wieku, a może nawet to właśnie teraz stała się prawdziwie piękna? Ma w sobie jakiś rodzaj elegancji i delikatności. Kim jest? Jej włosy są pozbawione pigmentu. Także jej łono zupełnie posiwiało. Ma śnieżnobiałe, gęste i zupełnie proste futerko, które niemal całkowicie zasłania jej intymność. Mężczyzna pozostaje w spodenkach. Jest trochę opalony, ona natomiast ma bardzo jasną skórę – pierwszy dzień na słońcu. Jego twarz jest też szlachetna. Podobnie jak żona nie wygląda na plebejusza. Jeden zgrzyt – na przedramieniu tatuaż. Nie wyrafinowany rysunek, ale raczej coś, co przypomina więzienne „dziary”. Rozlewający się atrament układa się w trudny do zidentyfikowania malutki obrazek, może napis.
Idę dalej. Już się nie odwracam, onieśmielony zawstydzeniem staruszki.
Czwartek. Nie chciałem niczego nowego. Pogoda od rana bez żadnych niespodzianek. Ponownie najpierw przedzieram się przez zatłoczoną plażę pełną dzieci i latawców. Potem docieram do ulubionych miejsc, choć w istocie trudno je zidentyfikować. Szarpane wiatrem wydmy codziennie zmieniają swoje miejsce. Nie tylko czas, ale także przestrzeń tracą swoją tożsamość.
Niespodziewanie dostrzegam wczorajszych „znajomych”. Najpierw mężczyznę; nawet trudno nadać mu imię, bo nie wiem, w jakim mówi języku. Poznałem go po spodenkach, które właśnie teraz zyskały lekko buraczkową barwę, choć przecież były takie już poprzedniego dnia. Ten sam kocyk, leżą na nim oboje. On na brzuchu, opala się. Ona na plecach z dłońmi pod głową, wyprężona tak, że jej małe piersi niemal znikają – zwłaszcza że blade sutki zlewają się z jasną karnacją. Rozchylone nogi ukazują pokryte włosami podbrzusze. Teraz widzę, że nie wszystkie są całkiem białe – te na wzgórku tak, idealnie, ale te poniżej są nieco ciemniejsze i odrobinę kręcone. Rzadsze, osłaniają delikatną, lekko różową kreseczkę, która wygląda, jakby spała. Od lat.
Kobieta nie mogła nie zauważyć mojego spojrzenia, ale nie zareagowała. Ani śladu wczorajszego zawstydzenia. Może to ktoś inny? Zamiast zmieszania, które na swój sposób urzekło mnie w środę – czwartkowa swoboda, wynikająca z anonimowości, jaką daje publicznie okazywana nagość.
Fascynuje mnie możliwość. Te dwa spotkania to w istocie dwie opowieści, które mogłyby powstać. Choć w obydwu wypadkach musiałyby opierać się na domysłach i poszlakach.
Gdybym spotkał ich tylko raz, nie byłoby tej historii. Jednak stało się to dwukrotnie, za każdym razem inaczej.
Idę dalej. Monotonia wędrówki sprawia, że zatracam się, niemal przestaję istnieć. Tak jakby moje ciało było kimś innym, kimś, kto maszeruje obok. Zatrzymuję się. On też. Patrzę w twarz mężczyzny, jest chyba tuż przed czterdziestką, średniego wzrostu. Ma krótko ostrzyżone włosy, kilkudniowy zarost. Piotr. To będzie Piotr.
Kanada. Północ. Nie ma tam ani ludzi, ani wytyczonych szlaków. Właśnie dotarliśmy do końca ścieżki, nie mając całkowitej pewności, że uda się bez problemów wrócić do naszego samochodu. Nie wiem, nie pamiętam, ale w mojej opowieści jest to rodzaj urwiska. Ty idziesz pierwsza, zatrzymujesz się. Nic dziwnego, widoki zapierają dech w piersiach. Zresztą dalej już się nie da. Stoję kilka kroków za Tobą. Chcę podejść i objąć Cię czule od tyłu, tak jakbym znał Twoje ciało od lat. Nie podchodzę. Co zrobiłbym z Twoim zakłopotaniem? Przecież musimy wydostać się z tej głuszy. Razem. Pozostaje marzenie, niewykonany gest.
Później, już w domu, powracają sny. Kocham się z Tobą, jesteś naga, dotykam Cię, widzę, smakuję. Obrazy są niezwykle realistyczne, choć w osobliwy sposób. Wymyślam Twoje ciało – wiem o nim wszystko, zanim mój członek wytryśnie w Tobie, pieszczę Cię, poznaję. Ale po przebudzeniu nie umiałbym o Tobie opowiedzieć. Widziałem Cię nagą, byłem w Tobie, ale nie mam pojęcia, jak wyglądasz.
– Kocham cię! – mówię przez sen.
– Ja też cię kocham. Bardzo.
Budzę się obok innej, coraz bardziej obcej kobiety, zakłopotany wyznaniem, które było dla Ciebie. Wyznaniem być może nigdy niewypowiedzianym.
Dziś znam każdy zakamarek Twojego ciała, ale Twoja nagość jest dla mnie zawsze niespodzianką. Lubię cię dotykać, zaglądać palcami do środka, w miejsca, których moje oczy nigdy nie zobaczą. Jesteś tam niezwykle gładka – inaczej niż młode kobiety, których ciała kryją w środku wyczuwalną w dotyku strukturę – jakąś przedziwną architekturę ich kobiecości. Twoje wnętrze jest pełne spokoju, choć – po nocy pełnej miłości – tracisz tę niewinność, a ja budzę się odurzony zapachem naszych ciał.
Yellowknife. Jest zupełnie ciemno.
– Wiesz… bardzo cię pokochałem.
– Nie stanę się dla ciebie kobietą, już nie umiem – powiedziałaś. – Dlaczego przyszedłeś tak późno?
Możliwość… Choć żadne z nas nie ma nadziei. Następnego dnia jemy razem śniadanie w hotelowym pokoju. Trochę jak stare małżeństwo, choć przecież nic się nie stało.
Nigdy nie wyślę tego listu. Nie mam już do kogo. Mario… jesteś tam? Gdzieś?
Palimpsest
– Marieke wyszła… Wyszła? Widziałaś ją dzisiaj, ko… kochanie?
– Piotrze, nie wiem, o kim mówisz. Jaka Marieke?
– Marieke. Nasza Marieke.
– Mój Boże, dlaczego…? Obiecałeś, że już nigdy więcej… Dlaczego…? Przecież wszystko zacznie się od początku… Nie rób nam tego, proszę…
– Gdzie jest Marieke? No gdzie? Poszukam, po… poszukam, będzie jej zimno, zimno tam… A ona nie ma ciepłych… No nie ma… Nic ciepłego nie ma. Zmarznie, za… zamarznie.
Budzę się
Zawdzięczam tę książkę parze spotkanych w Holandii staruszków. Dziś już ich nie ma. To historia sprzed wielu sezonów, teraz musieliby mieć pewnie po sto dwadzieścia lat. Niespodziewanie również ja jestem stary. I sam – bo prawie wszyscy odeszli, umarli, gdzieś się pogubili. Jest rok 2028. Mam na imię Piotr.
To zabawne, jak często skłonni jesteśmy myśleć, że pewne rzeczy przytrafiają się wyłącznie bliźnim, nie nam samym. To inni chorują na raka, popadają w alkoholizm albo potrącają pieszych na przejściu. Po jednym piwie. Lubisz portera? No masz… To tak jakby dwa jasne.
Ja spędziłem trzynaście lat w śpiączce i obudziłem się w relatywnie dobrej formie. Moje ciało skorzystało z dobrodziejstw rozwijającej się w szalonym tempie medycyny. „Cud” nastąpił 19 czerwca 2027 roku. Oczywiście jeszcze długo będę potrzebował rehabilitacji, bo – mimo starań lekarzy – trzynaście lat bezruchu pozostawiło po sobie wiele śladów. Z drugiej strony: można powiedzieć, że się „oszczędzałem”, co skutkuje nieoczekiwanymi, jak na mój stan i wiek, przypływami energii. Żyję ponownie już prawie od sześciu miesięcy, ale nadal czuję się bezradny w świecie, w którym nie ma Internetu, kart kredytowych i praw jazdy, a samochody z kierowcą stanowią kolekcjonerską ekstrawagancję. Dla wszystkich to norma, a ja nadal nie umiem się do tego przyzwyczaić. Radzę sobie jednak, a przyzwoite ubezpieczenie pozwala mi nie martwić się o sprawy materialne.
Kiedy doszło do wypadku, byłem trzeźwy, a policja nie doszukała się jakiejkolwiek mojej winy. Przyczyną było czołowe zderzenie z samochodem, który wyprzedzał na podwójnej ciągłej. Nie miałem szans ucieczki. To cud, że przeżyłem przy takiej prędkości.
Nie od razu dowiedziałem się, że nie byłem w aucie sam. Po przebudzeniu zupełnie nie pamiętałem okoliczności katastrofy. Z mojego mitsubishi eclipse nie zostało nic. Szkoda, bo dziś byłby to zabytek wart sporo pieniędzy. Nie mam także żadnych wspomnień z czasu śpiączki. Życie po życiu to lipa. Zawsze tak uważałem, ale żałuję, że Moody napisał tę książkę. Z moją historią – w końcu niecodzienną – mógłbym zmyślać do woli.
Jadwiga zginęła na miejscu. Marię poproszono o identyfikację jej zwłok. Ale ona nie była w stanie tego zrobić. Nigdy wcześniej jej nie spotkała.
Rozdział, który się zagubił
– Piotrze, pamiętasz mnie?
– Tak, tak…
– To ja, Ania. Przychodziłam do ciebie czasami, kiedy spałeś. Za niedługo wypuszczą cię ze szpitala. Będziesz mógł pójść do domu.
Nie spałem już od kilku dni. To znaczy spałem, jak każdy, ale wyszedłem ze śpiączki. Kiedy zobaczyłem Anię, miałem wrażenie, że śnię. Nie od razu ją poznałem, bo choć jej rysy wydały mi się znajome, miałem przed sobą niemal osiemdziesięcioletnią kobietę o twarzy przeoranej setkami zmarszczek, której – tak mi się wydawało – nigdy wcześniej nie spotkałem. Nadal zachowała świetną figurę, w zasadzie nie zmieniła się pod tym względem od czasu, kiedy widzieliśmy się przed wypadkiem. Wtedy miała sześćdziesiąt cztery lata.
– Maria? Co z Marią? – zapytałem, przeczuwając, jaka będzie odpowiedź.
Za kilka tygodni Maria obchodziłaby dziewięćdziesiąte trzecie urodziny. W zasadzie: dlaczego nie?
– Maria odeszła w dwa tysiące szesnastym roku, niedługo po twoim… waszym wypadku. Odsunęła się od nas, ale nie tylko od nas, nie chciała się spotykać nawet z Ewą. Hania miała do niej przyjechać na wakacje… No i przyjechała, ale szybko zadzwoniła do mamy, że boi się babci. I Ewa ją zabrała.
– Jak… Jak to się stało?
– To takie przykre, trudne, nie wiem, jak o tym mówić.
– Mów.
– Wszystko potoczyło się szybko. Maria chyba dużo piła, zdaje się, że odstawiła leki. Było jej po prostu wszystko jedno. Ale umarła spokojnie, znalazła ją Iza. Pamiętasz, jej była studentka, która chciała tłumaczyć Palahniuka od nowa, ale wydawcy pukali się w czoło, bo przecież już wszystko było po polsku. No więc… Iza miała klucze do waszego mieszkania. Maria leżała w łóżku, to się stało we śnie. Tak to wyglądało.
Ania zawsze była dla mnie Anią. Nigdy Anną. Tak jak do Marii nigdy nie zwróciłem się „Marysiu”.
Ania również była pisarką. Jak my wszyscy – każdy na swój sposób. Zarabiała bodaj najlepiej z nas, choć nikt o niej nigdy nie słyszał. Publikowała pod różnymi brzmiącymi z angielska pseudonimami, nie ze skromności, ale z woli wydawców, którzy uważali, że romanse obcych autorów sprzedają się lepiej. Nie była to wielka literatura, ale Ania do perfekcji opanowała sztukę wzruszania. Była mistrzynią melodramatu, małej formy do stu stron maszynopisu, by paperbackowe wydanie z łatwością mieściło się w każdej damskiej torebce. Widząc w kiosku kolejne tomy z pstrokatymi okładkami, zastanawiałem się, czy to aby nie jej następne dzieło.
Doktor Borowski, który był moim lekarzem prowadzącym, po wybudzeniu doradził mi, abym poprosił kogoś o pomoc w dniu wypisu.
– Może pan być trochę zaszokowany tym, jak dzisiaj wygląda Kraków. To wszystko tak się zmienia… Jestem od pana młodszy, ale jeszcze trochę pamiętam nędzę komuny. A tu proszę: Polska jest potęgą gospodarczą, kryzys w Wielkiej Brytanii. Los Grecji dawno był do przewidzenia, ale to przecież teraz w praktyce kolonia… To się może podobać. Kto by pomyślał. Wszystko jest inaczej. Będzie pan miał także trochę biurokracji do załatwienia. W tej kwestii zawsze jest tylko gorzej.
– Dobrze, poproszę Anię. Podobno bywała tu, kiedy spałem. Chyba nie mam nikogo innego.
Wtedy jeszcze tego nie wiedziałem, ale w istocie miałem rację. Trzynaście lat skutecznie pozbawiło mnie rodziny i wielu przyjaciół. Rodzice nie żyli od kilku lat. Zmarła także część moich rówieśników. Kontakty z innymi musiałem dopiero odnowić, co nie było trudne, bo stanowiłem sporą atrakcję towarzyską. Nie miałem wprawdzie w zanadrzu opowieści o świetlnych tunelach, ale i tak budziłem naturalne zaciekawienie.
Zadzwoniłem do Ani, do Ani z Zielonego Wzgórza. Moja przyjaciółka była w istocie panienką z dobrego domu, dziewczynką, mimo osiemdziesiątki na karku. Na zawsze taką ją zapamiętam. Poznaliśmy się, kiedy ja miałem dwadzieścia kilka lat, ona nie miała jeszcze czterdziestki, ale od dawna uchodziła za starą pannę. Coś w tym było. Zawsze była otoczona ludźmi, ale w istocie nikogo do siebie nie dopuszczała, ceniąc sobie swoją wolność. Nosiła staroświeckie kreacje, lubiła koronki i różnego rodzaju wiktoriańskie błyskotki. Zawsze musiała mieć na sobie coś niebieskiego. Była świetna na słoneczne dni. Ale nie na deszcz.
Trochę się wahałem. Byłoby mi przykro, gdyby odmówiła, ale zgodziła się, nawet chyba przyjęła propozycję odebrania mnie ze szpitala z radością. Zabawne, bo Ania oczywiście nigdy nie prowadziła samochodu, ale tym razem podjechała małym miejskim mercedesem. Oczywiście w pełni automatycznym i bezobsługowym. Nadal nie umiem uwierzyć, że dzisiaj dzieci same jeżdżą takimi do szkoły.
Wypis przebiegł nadzwyczaj sprawnie, ale i tak wszystko przeciągnęło się do popołudnia. Miałem jeszcze w pamięci niedostatki polskiej służby zdrowia sprzed wypadku. Dziś to przeszłość. Wszystko działa względnie dobrze, choć jest jakieś bezduszne i bezosobowe. Ale co tam… Jestem znowu wolnym człowiekiem.
Kraków oglądany z okien samochodu Ani był niemal nie do rozpoznania. Niby te same ulice, często zamienione w wielopoziomowe arterie, ale wszystko inne. Światła, kolorowe reklamy, duży ruch, ale w zasadzie przebiegający bez zastojów dzięki automatyzacji. Nad głową co jakiś czas przelatują drony. Ania powiedziała mi, że wykorzystywane są tylko do transportu przesyłek po kilku wypadkach powietrznych taksówek. Okazało się też, że w mieście w ogóle nie wolno poruszać się starymi samochodami. Zresztą także gdzie indziej mało kto ich używa. Kosztują majątek, wymagają uprawnień i częściej ulegają kolizjom, za które kary są nader surowe.
– Dokąd? – zapytała Ania już na szpitalnym parkingu.
– No tak. Teraz jest inaczej. Kiedyś wsiadałem do mojego eclipse, żeby po prostu pojeździć. Dzisiaj musisz znać swój cel.
– Więc?
– Pewnie do mnie. Mówiłaś kiedyś, że Iza zajmowała się naszym mieszkaniem. Nie wiem, jak mam jej to wynagrodzić.
– Tak. Dzwoniłam do niej wczoraj. Wszystko jest po staremu.
– A mogę najpierw wpaść do ciebie na herbatę? Potem sobie jakoś poradzę, w ostateczności pójdę pieszo.
– Z cytryną?
– Hmm, dla ciebie nawet z cytryną.
Ania nie zmieniła adresu. Nadal mieszkała w niezbyt dużej kawalerce w kiepskiej dzielnicy. Stać ją było na więcej, ale chyba po prostu nie lubiła zmian. Dojechaliśmy szybko. Miała butelkę wódki, wypiliśmy po parę kieliszków. Szybko zaszumiało mi w głowie, bo zupełnie odzwyczaiłem się od alkoholu.
– Powinienem już chyba pójść. Przespaceruję się, zresztą nie wiem, jak korzystać z komunikacji.
– Możesz zostać. Wiem, że chcesz. Pojadę z tobą jutro do waszego mieszkania.
– Dziękuję… Tak… Bardzo…