- nowość
- promocja
- W empik go
Marilyn Monroe. Prywatne życie ikony wszech czasów - ebook
Marilyn Monroe. Prywatne życie ikony wszech czasów - ebook
Była ikoną popkultury, gwiazdą kina, ideałem urody. Ale nie czuła się kochana.
Norma Jean Mortenson, znana jako Marilyn Monroe, nie miała szczęśliwego dzieciństwa. Jej matka wyszła za mąż zbyt młodo, by podołać wyzwaniom rodzicielstwa, a babka oddawała się religijnym uniesieniom, które doprowadziły ją do obłędu. Po swoich przodkach odziedziczyła nerwowość, poczucie porażki i zarazem pragnienie sukcesu.
I chociaż jej się to udało, w momentach kryzysu stawała się znów małą, porzuconą dziewczynką. Historia jej życia i śmierci wciąż fascynuje.
Biografia oparta na latach badań i dziesiątkach nowych wywiadów przebija się przez dekady kłamstw i sekretów. Przedstawia Marilyn Monroe, którą zawsze chcieliście poznać: pełną życia kobietę o złożonej osobowości, urzekającą i doprowadzającą mężczyzn do szału, błyskotliwą, ale niepozbawioną wad. Casillo bada życie Monroe w kontekście jej czasów –zanim pojawiło się odpowiednie leczenie choroby afektywnej dwubiegunowej, a feminizm stał się ważnym punktem odniesienia podczas badań. W tej biografii można znaleźć opisy pełnego przemocy dzieciństwa, pierwszych prób aktorskich, sławnych romansów i tragedii, które łamały Marilyn niejednokrotnie, ale które potrafiła przekształcić w kolejny krok w swojej podróży ku nieśmiertelności. Casillo bada szczegółowo ostatnie dwa lata jej życia, w tym związek zarówno z Johnem F. Kennedym, jak i jego bratem Robertem, a także tajemnicę jej ostatniego dnia.
Była najsłynniejszą kobietą na świecie. Miliony ludzi dałyby wszystko, by zdobyć jej numer telefonu, spędzić z nią wieczór, zamienić kilka słów lub skraść jej całusa. A jednak cierpiała na samotność.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8371-717-3 |
Rozmiar pliku: | 5,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Była najsłynniejszą kobietą na świecie. Miliony ludzi dałyby wszystko, by zdobyć jej numer telefonu, spędzić z nią wieczór, zamienić kilka słów lub skraść jej całusa. A jednak cierpiała na samotność.
Była samotna.
Skulona bez ubrania na łóżku w swoim domu w Los Angeles, tocząc walkę z działaniem narkotyków krążących w jej żyłach, Marilyn Monroe telefonowała do wielu osób, między innymi do Henry’ego Rosenfelda, nowojorskiego potentata mody. Rozmawiali o jej nadchodzącej podróży na Wschodnie Wybrzeże. Próbowała wytyczyć sobie cel, uchwycić się wizji przyszłości. Jednak mrok jej duszy znów zatriumfował.
Krucha psychika przytłoczona samotnością i lękiem przed utratą pozycji, urody, uwielbienia czyniła Marilyn niezwykle słabą i zależną. Przypuszczalnie kobieta zadzwoniła do jeszcze kilku osób, lecz konkretne nazwiska nie zostały ujawnione. Przed nikim nie mogła naprawdę się odsłonić, bo w jej przekonaniu świat pokochał olśniewające zjawisko spowite aurą czaru i zmysłowości, które, jak się obawiała, właśnie odchodziło w zapomnienie.
Prawdopodobnie przynajmniej raz wybrała numer do Białego Domu¹.
Następnego dnia, w niedzielę 5 sierpnia, z samego rana do centrali telefonicznej w Santa Monica wkroczyli agenci FBI. W rozmowie z wydawcą lokalnego dziennika „Evening Outlook” naczelnik oddziału Dean Funk zdradził, że wiedział o wizycie służb, które zarekwirowały wykaz połączeń Marilyn tamtej nocy. Dokument nigdy nie ujrzał światła dziennego.
Po naradzie z Rosenfeldem Marilyn zaczęła się pogrążać. Jej członki ogarnęło tak przez nią lubiane uczucie „maciczno-grobowcowego bezwładu”.
Około ósmej wieczorem zadzwonił Peter Lawford, by zaprosić ją na przyjęcie.
Głos Marilyn brzmiał słabo i niewyraźnie.
„Równy z ciebie facet, Peter. Pat² też jest cudowna – wymamrotała. – Tak samo Jack i Bobby. Nawet nie wiesz, jak bardzo…”1
Mama
Być może mrok towarzyszył jej już od chwili poczęcia, w czasach, gdy nieślubne dzieci uznawano za ułomne i niepożądane. „Jestem sama – napisała z goryczą. – Bez względu na wszystko, zawsze jestem sama”.
Nigdy nie poznała ojca, a na jej życiu zaważyła enigmatyczna postać niestabilnej matki.
Los nie rozpieszczał Gladys Pearl Monroe, późniejszej matki Marilyn. Urodziła się w 1902 roku, jako córka Otisa i Delli Monroe, porywczej kobiety, w młodości uchodzącej za piękność dzięki okrągłej twarzy w oprawie ciemnych loków i kociemu spojrzeniu. Jej mąż, o dziesięć lat od niej starszy rudzielec ze szramą na policzku na pamiątkę upadku, miał artystyczną duszę i marzył o studiach w zakresie sztuk pięknych w Paryżu. Tymczasem parał się znacznie mniej twórczym zajęciem: był malarzem pokojowym, a ostatecznie podjął pracę w Pacific Electric Railway jako lakiernik wagonów tramwajowych w Los Angeles. Ich syn, Marion Otis Elmer, przyszedł na świat w 1905 roku.
Rodzina nie potrafiła zagrzać miejsca, nawiązać stałych przyjaźni ani obrosnąć dobytkiem. Przeprowadzali się dwanaście razy w ciągu sześciu lat, pomieszkiwali w wynajętych domach lub pensjonatach. Otis był nieobliczalny, w trakcie pijackich ekscesów zdarzało mu się przepadać bez wieści na wiele dni. Gniewne pytania Delli o to, gdzie się podziewał, zbywał bełkotliwym: „Nie pamiętam”.
Żona nie wiedziała, czy winę za to ponosił alkohol, czy coraz wyraźniej dające o sobie znać zaburzenia natury psychicznej. Nękały go potworne migreny, a od 1908 roku zaczął przejawiać poważne oznaki choroby. Do bóli głowy i zaników pamięci dołączyły gwałtowne zmiany nastroju i napady agresji. Poddany zamkniętemu leczeniu w Southern California State Hospital zmarł po dziewięciu miesiącach, w lipcu, w wieku czterdziestu trzech lat na skutek ogólnego paraliżu ciała, do którego, według opinii lekarzy, przyczyniła się nieprzenoszona drogą płciową odmiana kiły.
Della bez ogródek oznajmiła dzieciom, że Otis „ześwirował i uleciał do Boga”. Popędliwa w osądach, chętnie kierowała się dogmatyzmem religijnym. W tamtym okresie zabierała Gladys i Mariona do pobliskiego kościoła protestanckiego, aby „modlić się za czystość ich dusz”. Przy czym sama nie była wolna od cielesnych pokus, którym zresztą często ulegała.
Trzydziestotrzyletnią wdowę bardziej interesowały przygody miłosne niż los dwójki jej dzieci. „Mama lubiła mężczyzn” – wspominała Gladys.
W 1912 roku, po zerwaniu zaręczyn z kilkoma kolejnymi wielbicielami, Della poślubiła dwudziestodziewięcioletniego Lyle’a Gravesa, dawnego współpracownika Otisa. Małżeństwo przetrwało zaledwie osiem miesięcy.
W wieku czterdziestu czterech lat niegdyś olśniewająca uroda Delli zaczęła przygasać, należało więc pilnie rozejrzeć się za nowym partnerem. Na wigilijnej potańcówce kobietę zauroczył nowo poznany wiertnik naftowy, Charles Grainger. Po burzliwym romansie zapragnęła u niego zamieszkać, lecz wybranek nie kwapił się brać sobie na kark kobiety z dziećmi.
Delli udało się nakłonić krewnych w San Diego do przyjęcia Mariona. Na zawadzie stała jeszcze Gladys. W owym czasie Della i jej nastoletnia córka dzieliły pokój w hotelu w Venice w Kalifornii, należącym do Jacka Bakera (zwanego Jasperem), który jednocześnie prowadził stoisko z przekąskami na pobliskiej plaży. Della gorliwie jęła swatać dwudziestosześciolatka z czternastoletnią córką, by utorować sobie drogę do szczęścia z Graingerem.
Gladys była drobną, śliczną dziewczynką o delikatnych rysach i długich, falujących kasztanowych włosach z rdzawym refleksem. Choć mierzyła niewiele ponad półtora metra, nosiła się z wdziękiem, obdarzona kształtną, proporcjonalną sylwetką.
W 1917 roku, na dziesięć dni przed swoimi piętnastymi urodzinami, wyszła za Jaspera. Związek doszedł do skutku, ponieważ Della w deklaracji rodzicielskiej zgody zawyżyła wiek córki do osiemnastu lat. Siedem miesięcy po ślubie Gladys powiła syna, Roberta Kermita (na którego wołano Jack), a dwa lata później przyszła na świat Berniece.
Lecz małżeńskie pożycie kiepsko się układało. Jasper nie wylewał za kołnierz i miał wybuchowy charakter. Zarzucał młodziutkiej żonie, że woli spędzać czas na rozrywkach, niż poświęcać się obowiązkom pani domu. Gladys była nieprzewidywalna i skryta, stąd rozbieżności w relacjach na temat jej usposobienia. Niektórzy uważali ją za roztargnioną i zdystansowaną, inni dostrzegali ognisty temperament. W przypływie euforii stawała się towarzyska i kokieteryjna. Przejawiała ciągłe wahania nastrojów.
Podczas wizyty u rodziny męża w Kentucky wyprawiła się na przechadzkę z jego młodszym bratem. Po ich powrocie Jasper, od dawna pełen podejrzeń wobec niewierności małżonki, wychłostał ją końskim wędzidłem.
W Los Angeles Gladys wystąpiła o rozwód z uwagi na „brutalność w postaci bicia i kopania oraz wyzwisk i wulgaryzmów pod jej adresem i w jej obecności”. Choć większość ówczesnych spraw rozwodowych bazowała na takich zarzutach, Jasper w odpowiedzi oskarżył żonę o rozwiązłość. Sąd rozstrzygnął na korzyść Gladys i przyznał jej opiekę nad dziećmi, lecz jej triumf nie potrwał długo.
Jasper, nieufny wobec jej macierzyńskich zdolności, wbrew wyrokowi wrócił na stałe do Kentucky wraz z Jackiem i Berniece. Gladys przeniosła się tam w ślad za nimi, licząc, że ostatecznie zdoła nakłonić męża do oddania dzieci. Praca w charakterze sprzątaczki i niańki, z której wówczas się utrzymywała, już po kilku miesiącach jej obrzydła.
Z wolna zaczęła do niej docierać świadomość własnych ograniczeń – była dwudziestojednoletnią rozwódką z wahaniami nastrojów, po których następowały okresy obezwładniającej apatii. Nie potrafiła zadbać o samą siebie, a tym bardziej o dwoje dzieci w wieku pięciu i dwóch lat. Wcześniej nie zaprzątała sobie głowy tym, jak zapewnić rodzinie byt. Przede wszystkim chciała odzyskać prawo do opieki. Lecz w końcu proza życia uzmysłowiła jej wiele związanych z tym wyzwań. Jak miałaby zostawiać dzieci bez nadzoru w czasie pracy? Czy zdołałaby zarobić na ich potrzeby? Najrozsądniejszym posunięciem zdawał się powrót do Los Angeles. Częściowo wskutek przekonania, że u ojca dzieciom byłoby jednak lepiej, a częściowo przez wzgląd na własne poczucie frustracji.
W Kalifornii znalazła pracę w montażowni studia Consolidated Film Industries. Tam poznała rezolutną kobietę nazwiskiem Grace McKee, która odegrała w jej życiu kluczową rolę. Dwukrotnie rozwiedziona Grace stanowiła bardziej błyskotliwą wersję Gladys, bez jej rozterek i lęków. Tryskająca energią i chętna do rozrywki, wiodła życie wypełnione seansami w kinie i żarliwą lekturą magazynów filmowych. Jej wygląd nie budził zachwytu, lecz niedoskonałości przysadzistej figury, nabrzmiałych policzków oraz cienkich warg nadrabiała krzykliwym strojem i makijażem. Lubiła farbować włosy, czasem na platynowy blond, co wówczas uchodziło za przejaw nie lada tupetu.
Grace McKee, starsza od Gladys o siedem lat, przybyła do Miasta Aniołów dekadę wcześniej z nadzieją na karierę aktorską. Gwiazdy niemego kina, jak Mary Pickford i Theda Bara, wzbijały się właśnie na wyżyny sławy. Grace należała do tysięcy dziewcząt zwabionych do fabryki snów obietnicą podobnego sukcesu.
W 1923 roku wciąż niedoszła artystka pracowała jednak w branży, w laboratorium filmowym, a w ciągu zaledwie kilku miesięcy znajomości połączyła ją z Gladys niemal siostrzana więź i obie kobiety wspólnie zamieszkały we wschodniej części Hollywood. Słynąca z „luźnych obyczajów” Grace wciągnęła przyjaciółkę w upojny styl życia wzorowany na idolkach kina, o których namiętnie się rozczytywała.
We dwie zasiliły szeregi tak zwanych nowoczesnych kobiet. W pełni rozkwitu mody na chłopczyce ton nadawały krótkie włosy, ostry makijaż, papierosy, tańce i alkohol. Po raz pierwszy pojawiły się spódnice długości powyżej kolan.
Za namową przyjaciółki Gladys ufarbowała kasztanowe włosy na ognistą czerwień, jak charyzmatyczna, zyskująca na popularności Clara Bow, później pierwsza w Hollywood _it girl_ – dziewczyna, która ma „to coś”. Lansowany na wielkim ekranie wizerunek kobiety śmiałej i wyzwolonej rozpalał wyobraźnię obydwu i służył im jako przykład. Podczas nawrotów chandry, a te zdarzały się często, Gladys malowała usta i wychodziła na miasto, by pod postacią wampa znaleźć chwilowe pocieszenie w kilku kieliszkach i przypadkowym męskim towarzystwie.
Czasami jednak tęskniła do poczucia stabilności u boku troskliwego partnera. W 1924 roku trafił się odpowiedni kandydat. Martin Edward Mortensen, pracownik Southern California Gas Company, był w miarę atrakcyjny, całkowicie nią zauroczony i śmiertelnie nudny. Grace próbowała odwieść przyjaciółkę od związku z człowiekiem reprezentującym purytańskie normy społeczne, przeciwko którym razem występowały.
Jednak Gladys najwyraźniej sama nie wiedziała, kim jest i czego chce. Miała dwoistą naturę. Niekiedy, w okresach żarliwego kultu chrześcijaństwa naukowego, nabierała podniosłej rezerwy i wstrzemięźliwości, lecz gdy opuszczał ją pobożny duch, powracała frywolna dziewczyna o płomiennych włosach i szkarłatnych ustach, w pogoni za mężczyznami.
Jako zagorzały luteranin Mortensen bardziej cenił jej religijność niż kuszące wdzięki. Gladys postawiła więc na bezpieczeństwo i wyszła za niego 11 października 1924 roku. Jednak intuicja Grace okazała się słuszna. Gladys przez siedem miesięcy umierała z nudów, zanim dała nogę z małżeńskiego łoża z powrotem do przyjaciółki.
Mortensen kilkukrotnie próbował ją odzyskać, ale bez powodzenia. Wtedy akurat Gladys wolała używać życia razem z Grace. Mężczyzna zażądał rozwodu, twierdząc, że żona go „zaniedbała”.
Pod koniec 1925 roku Gladys znów znalazła się w opałach. Po rozstaniu z mężem (bez wieści na jego temat, których zresztą nie oczekiwała) odkryła, że zaszła w ciążę z człowiekiem, dla którego w jednej chwili straciła głowę.
Charles Stanley Gifford, jej przełożony w pracy, krzepki, pewny siebie i ambitny mężczyzna – idealne przeciwieństwo wymoczkowatego Mortensena – pod każdym względem przystawał do jej wizji wymarzonego partnera. Pech chciał, że jako rzutki, świeżo upieczony rozwodnik nie palił się do stałego związku. Po latach życia z żoną i dwójką dzieci ledwie zdążył zasmakować wolności, a wytworne garnitury, ciemne, falujące włosy i cienki wąsik miały w jego przekonaniu zapewnić mu powodzenie u płci przeciwnej. Szczycił się swoimi podbojami miłosnymi, a Gladys nie była niczym więcej.
Wyznała mu, że spodziewa się dziecka, w noc sylwestrową w nadziei, że radosna atmosfera przychylnie go usposobi, a może nawet skłoni do oświadczyn. Lecz on ani myślał się kłopotać. Zaoferował pieniądze (których nie przyjęła) i stwierdził, że na szczęście, formalnie wciąż pozostając żoną Mortensena, może urodzić dziecko pod jego nazwiskiem.
Norma Jeane Mortenson – najsłynniejsza kobieta wszech czasów – przyszła na świat 1 czerwca 1926 roku na oddziale ratunkowym Los Angeles County Hospital. Przy sporządzaniu aktu urodzenia Gladys wymieniła dwoje wcześniejszych dzieci jako „nieżyjących”. W rubryce „zawód ojca” z niewiadomych przyczyn wpisała „piekarz”. Tak brzmiało nazwisko jej pierwszego męża³. W ciągu następnych lat dziewczynka funkcjonowała jako Norma Jeane Baker, nawet w większości dokumentacji szkolnej.
Ponadto, albo z nerwów, albo wskutek błędu ortograficznego, Gladys napisała „Mortenson”, a nie „Mortensen” w polu danych ojca⁴. Nawet jej nazwisko było pomyłką. Człowiek figurujący w jej akcie urodzenia nie istniał.
Z braku lepszego pomysłu Gladys sprowadziła córkę do Grace z nadzieją, że dadzą sobie radę we trzy. Ale była w fatalnej formie. Snuła się po mieszkaniu w głębokiej depresji, zamiast doglądać niemowlęcia. Już w kilka dni po porodzie w przypływie paranoi zarzuciła Grace próbę otrucia dziewczynki. Jak w malignie chwyciła nóż i zamachnęła się na przyjaciółkę. Ta zdołała odebrać jej broń, lecz atmosfera napięcia bezspornie nie sprzyjała potrzebom noworodka.
Matka Gladys, Della, właśnie wróciła z Borneo w Azji Południowo-Wschodniej, dokąd pojechała w ślad za bawiącym tam w interesach Charlesem Graingerem, aby na nowo rozniecić żar w ich związku. Para od siedmiu lat żyła bez ślubu, to razem, to osobno. Wyprawa nie przebiegła jednak po jej myśli, więc wiadomość o nowej wnuczce zastała ją na dnie chandry. Oznaki nadpobudliwości u Gladys i świadomość własnych zaburzeń skłoniły ją do działania.
Jej ówcześni sąsiedzi z naprzeciwka, Wayne i Ida Bolenderowie, prowadzili rodzinę zastępczą. Della zasugerowała, by oddać Normę Jeane pod ich opiekę. Gladys źle znosiła presję odpowiedzialności. Poczucie porażki w roli matki ciążyło jej, odkąd powierzyła dwójkę pierwszych dzieci ich ojcu, a jej obecny stan emocjonalny dawał nikłe przesłanki, że tym razem miałaby spisać się lepiej.
W wieku zaledwie dwudziestu czterech lat tęskniła do niezależności, którą cieszyła się w duecie z Grace przed zajściem w ciążę, i wciąż liczyła na uśmiech losu. Nie było za późno. A przyjaciółka podsycała w niej wiarę, że we dwie nadal mogą zawojować fabrykę snów.
Dla dobra Normy Jeane Gladys postanowiła oddać córkę Bolenderom, dzięki czemu znów mogła spędzać dni na przycinaniu taśmy filmowej w białych rękawiczkach w ciemni laboratorium, a noce w złudnym poczuciu spełnienia u boku kolejnych nieznajomych.2
Dla jej dobra
Wayne i Ida Bolenderowie wydawali się idealnym rozwiązaniem dla Normy Jeane. Małżeństwo nie dochowało się własnych dzieci, a piecza zastępcza pozwalała im dodatkowo zasilić domowy budżet – pomoc społeczna łożyła dwadzieścia pięć dolarów miesięcznie od podrzutka. Zajmowali niespełna hektarowy folwark naprzeciwko domu matki Gladys w Hawthorne w Los Angeles i chętnie wzięli do siebie niemowlę. W wieku dwunastu dni Norma Jeane po raz pierwszy trafiła pod obcy dach.
Niezwykle bogobojna para Bolenderów (przez niektórych później określana mianem „fanatyków”) dorobiła się względnej wygody finansowej w latach przed wielkim kryzysem oraz potem – Wayne zachował pracę listonosza, a jako właściciel niewielkiej prasy drukarskiej produkował również religijne broszury, które rozdawał na ulicy w wolnym czasie. Zawsze mieszkało u nich przynajmniej kilkoro dzieci. Gladys pokrywała koszty opieki nad córką z własnej kieszeni przez kolejnych siedem lat.
Ida, kobieta o pociągłej twarzy, wydatnym nosie i czarnych jak węgiel włosach w nieładzie, miała surowy wygląd. Oboje z mężem, podobnie jak Della, należeli do Kościoła zielonoświątkowców, i to tam dziecko zostało ochrzczone przez znaną i charyzmatyczną ewangeliczkę Aimee Semple McPherson.
Wczesne lata życia dziewczynki upłynęły w warunkach zamętu. Dorastała w gromadzie przybranych braci i sióstr, którzy jednak szybko znikali. Norma Jeane szczególnie przywiązała się do chłopca imieniem Lester, zaledwie o kilka miesięcy młodszego od niej. Wyglądali podobnie, spali w jednym pokoju, a z czasem stali się tak nierozłączni, że zaczęto ich nazywać „bliźniętami”. Ida często ubierała ich identycznie.
Bolenderowie adoptowali Lestera, a z ich późniejszych deklaracji wynika, że poważnie rozważali również adopcję Normy Jeane, lecz z niewiadomych przyczyn nigdy do niej nie doszło⁵.
Rok po narodzinach dziewczynki Della Monroe przeżyła załamanie nerwowe i wtargnęła do Bolenderów na skraju obłędu. Mamrocząc klątwy i złorzeczenia o rodzinnej hańbie, łokciem rozbiła szybę w drzwiach wejściowych, odnalazła wnuczkę uśpioną w łóżeczku i zaczęła dusić ją poduszką. Najwyraźniej poryw religijnego uniesienia kazał jej usunąć „grzech” córki. Ida zdołała ocalić dziecko, a przybyła na miejsce policja siłą usunęła Dellę z domu przy wtórze jej zawodzenia.
Kobieta została umieszczona w Norwalk State Hospital, gdzie pogrążyła się w urojonym świecie. Zmarła miesiąc później. Jako przyczynę w akcie zgonu odnotowano zapalenie mięśnia sercowego pod wpływem psychozy maniakalno-depresyjnej.
„Kochaliśmy ją jak własne dziecko” – zapewniła Ida Bolender w 1966 roku.
Według ówczesnych standardów zastępczym rodzicom nie można zarzucić okrucieństwa wobec Normy Jeane, która jednak nie czuła się u nich bezpiecznie i komfortowo. Na jej nieszczęście akurat tych dwoje słabo wypadało w roli opiekunów bystrego, wrażliwego dziecka o bujnej wyobraźni, strzelającego pytaniami w rodzaju „Kim jest Bóg?”, „Gdzie mieszka?”, „Ilu jest ludzi na świecie?”. Miłość w ich mniemaniu wymagała surowej dyscypliny, a relacje rodzinne kształtowały się na podstawie zasad, terminów i represji.
Wychowywali ją w zgodzie ze swoimi przekonaniami. Nic nie świadczy o rozmyślnych działaniach na jej szkodę. Chodziła porządnie odziana (Ida często sama szyła dzieciom ubrania) i najedzona (głównie dzięki płodom przydomowych upraw). Lecz we wspomnieniach Marilyn byli „okropnie rygorystyczni. Nie ze złej woli, tak nakazywała ich religia – wyjaśniła. – Lecz nic nie usprawiedliwia grzmocenia kogokolwiek rzemieniem”.
Na ogół jednak Bolenderowie uchodzili za przyzwoitych ludzi. Ich metody, choć obskuranckie, wynikały z jak najlepszych chęci. „Byłam dla niej surowa dla jej dobra” – tłumaczyła Ida.
Lecz niezależnie od intencji dziewczynka nie czuła się kochana.
W przywołaniach Ida i Wayne występują jako zielonoświątkowcy, baptyści lub katolicy. Nikt nie przeczy, że byli nader religijni. Norma Jeane od dziecka uwielbiała wcielać się w inne postaci i marzyła o zawodzie aktorki, lecz Ida stanowczo sprzeciwiała się tak zdrożnym ambicjom i zabroniła przybranej córce oglądać filmy, roztaczając przed nią straszliwe wizje: „Wiesz, co by się stało, gdyby koniec świata zastał cię w trakcie seansu? Spłonęłabyś w piekle z resztą wszeteczników. My jesteśmy z tych, co zamiast do kina, chodzą do kościoła”.
Z równym nieprzejednaniem pani Bolender potępiała próżność. Gardziła kobietami, które dbały o wygląd lub się nim chlubiły. W jej przekonaniu nadmiar dumy i samozadowolenia służył woli szatana.
Wobec tak dogmatycznie pojętych wzorców zachowań Norma Jeane straciła rozeznanie pomiędzy dobrem a złem. Rzeczy, które wydawały się naturalne, budziły zgorszenie jako niewłaściwe i obrazoburcze. Raz Ida ponoć przyłapała dziewczynkę na dziecięcych macankach. Chodziło albo o samodzielne dotykanie się w intymnych miejscach, albo o ich odkrywanie w asyście przybranego brata Lestera. Jednak Ida we wszelkim zainteresowaniu cielesnością upatrywała grzechu⁶. Bez słowa wyjaśnienia Normie Jeane przykazano się wstydzić swoich genitaliów.
W reakcji na takie wymuszenie pozorów skruchy dziewczynka podczas nabożeństwa rozwinęła obsesyjną fantazję. Zawładnęło nią „nieprzeparte pragnienie, by wstać i obnażyć się przed Bogiem i całym światem”. Jak później wspominała: „Zaciskałam zęby i wsuwałam ręce pod uda z obawy, że nie wytrzymam i zedrę z siebie ubranie. Czasem nawet błagałam Boga, by pomógł mi zwalczyć pokusę”.
Wewnętrzne poczucie prawowitości nocami podsuwało jej sny, w których pojawiała się nago. Wyobrażała sobie, że pokonuje „główną nawę kościoła w sukni na obręczach bez bielizny, przekraczając wyciągniętych na plecach ludzi” – ci zaś mieli wodzić za nią wzrokiem. W tych rojeniach nie było nic zdrożnego. Wizje skupionych na niej licznych par oczu przynosiły jej ulgę w samotności.
Normie Jeane od zawsze brakowało poczucia zakorzenienia i pewności, że jest kochana. Jako bystra, empatyczna dziewczynka miała zmysł do ludzi i okoliczności. Potrafiła zrozumieć pojęcie rodziny i wcześnie zmiarkowała, że sama do takowej nie należy. W dzieciństwie nawykła wołać „mama!” na widok każdej napotkanej kobiety, a mężczyzn nazywać „tatusiami”.
Pewnego ranka podczas kąpieli trzylatki Ida usłyszała od niej słowo „mama”.
„Nie mów tak na mnie – odparła. – Twoja mama to ta pani z rudymi włosami, która tu przychodzi. Ja jestem ciocia Ida”.
Zdezorientowaną dziewczynkę jednak najbardziej absorbował mąż Idy. W późniejszym życiu postać ojca stała się obsesją Marilyn. „Ale to tatuś” – upewniło się dziecko w panice, wskazując Bolendera.
„Nie, to wujek Wayne” – sprostowała Ida.
Norma Jeane nigdy nie zapomniała tej chwili. To było jak cios w samo serce. Skąd się wzięła? Dlaczego nie mieszkała z mamą? Gdzie był jej tatuś⁷?
Coś w niej wtedy pękło. Nazbyt wcześnie przytłoczyła ją świadomość, że jest inna, niczyja. Owo rozczarowanie na zawsze zapadło jej w duszę, wywierając niezwykle szkodliwy wpływ na jej wątłą psychikę i wrażliwość.
Odkrycie, że rudowłosa kobieta jest jej matką, okazało się nie lada szokiem. Wiedziała, o kogo chodzi. Gladys sporadycznie pojawiała się u Bolenderów w niektóre weekendy. Norma Jeane nieszczególnie wyglądała jej wizyt. Postrzegała ją jako „ładną panią, która się nie uśmiecha”. Gdy po raz pierwszy powiedziała „dzień dobry, mamo”, Gladys wbiła w nią nieruchomy wzrok. Nawet potem rudowłosa kobieta pozostała w oczach dziewczynki daleka i nieco straszna. Kryło się w niej coś dziwnego. Milczenie. Napięcie. Nieprzystępność.
Gladys, jak jej matka Della, żyła w osobliwym stanie rozbujania między świątobliwością i rozpustą. W okresach swawoli nie opuszczała jej świadomość grzesznej natury własnych upodobań. Gladys i Della uwodziły mężczyzn, brały śluby, rozwody, porzucały dzieci po to, by znaleźć kolejnego kochanka, a w niedzielę padały na kolana przed ołtarzem.
Norma Jeane kilkukrotnie spędziła u niej wieczór. W owym czasie Gladys samodzielnie wynajmowała niewielkie mieszkanie. Marilyn zapamiętała, że ze strachu przed matką kuliła się na dnie szafy, by jak najmniej rzucać się w oczy. Bo kobietę wszystko drażniło, choćby córka tylko czytała książkę. „Przestań hałasować!” – gromiła dziecko, zniecierpliwiona szelestem przewracanych stron.
Norma Jeane nigdy nie zaznała poczucia więzi i bezpieczeństwa. Nikt i nic nie było tym, czym się zdawało; to, co znane i bliskie, w gruncie rzeczy okazało się obce i prowizoryczne. Dziewczynka trwała w nieustannie podsycanym lęku, że lada moment może wszystko stracić.
Gdy miała sześć lat, pewnego dnia do wracającego z pracy Wayne’a przyplątał się biało-czarny kundel. Norma Jeane uwielbiała zwierzęta, a Bolenderowie pozwolili jej zatrzymać hałaśliwego zwierzaka, któremu nadała imię Tippy. Przybrane rodzeństwo wspomina, że dziewczynka spędzała z nim każdą wolną chwilę.
Pewnego dnia po powrocie ze szkoły Norma Jeane odnalazła zakrwawione zwłoki Tippy’ego obok ogrodowej motyki. Sąsiad, nie mogąc znieść ciągłego ujadania, rozłupał czworonoga na pół. Był to kolejny traumatyczny moment w życiu nadmiernie wrażliwej dziewczynki, niezdolnej pogodzić się z widokiem śmierci. (W wieku trzydziestu pięciu lat Marilyn Monroe w komedii _Słodki kompromis_ grała rolę kobiety, która powraca do rodziny – w tym psa – po pięcioletniej nieobecności. Aktorka zaproponowała scenarzystom, by nazwać filmowego pupila „Tippym”. Obeznana już wtedy z systemem Stanisławskiego, chciała udoskonalić swój występ poprzez natłok emocji rozbudzonych wspomnieniem ulubieńca z dzieciństwa).
Bezmiar rozpaczy Normy Jeane po utracie Tippy’ego zaniepokoił Bolenderów do tego stopnia, że wezwali Gladys. Na widok nieutulonej w żalu dziewczynki do głosu doszedł instynkt macierzyński. Przyjrzawszy się sytuacji z bliska, kobieta przestała pochwalać drakońskie, zacofane metody wychowawcze Idy i Wayne’a. Spostrzegła u córki syndromy poddania opresji, jej przygnębienie, brak pewności siebie i rezerwę w relacjach z ludźmi. Uznała, że najwyższa pora wprowadzić dziecko do prawdziwego świata. Bolenderowie, choć przeciwni jej decyzji, nie mogli stawić oporu. Norma Jeane musiała odejść.
Dziewczynka umierała ze strachu na myśl o opuszczeniu jedynego znanego sobie domu i życiu z rudowłosą kobietą. Pod koniec czerwca 1933 roku, gdy Gladys przybyła po córkę i jej rzeczy, dziecko odnaleziono ukryte w głębi szafy.3
Grzeczna dziewczynka
Gladys zabrała małą do klitki w pobliżu Hollywood Bowl i Consolidated Film Industries. Wkrótce jednak zdążyła zwątpić w swoje matczyne powołanie. Życie z dnia na dzień jasno dało do zrozumienia, że pośpieszyła się z decyzją. W mieszkaniu brakowało przestrzeni. Ona pracowała całymi dniami. Niewiele ją z córką łączyło.
Pewnego dnia kobieta pokazała Normie Jeane oprawioną w złote ramki fotografię Charlesa Stanleya Gifforda, mówiąc: „To jest twój ojciec”. Dziewczynka z zachwytem wpatrywała się w przystojnego bruneta o świdrującym spojrzeniu, drobnym wąsie, w zawadiacko przekrzywionym kapeluszu i płaszczu z postawionym kołnierzem. To był tajemniczy tatuś z jej wyobrażeń. Wobec braku więzi z dziwną, oziębłą matką, zapałała tęsknotą do pana na zdjęciu, który spełniał wszelkie pokładane w nim oczekiwania. Urósł do rangi wybawcy, gotowego w każdej chwili ocalić ją od smutku i zagubienia. Norma Jeane przez całe życie szukała w mężczyznach tego wyśnionego bohatera, gnana rozpaczliwą potrzebą jego miłości i aprobaty⁸.
Gladys nękało poczucie, że nie stanęła na wysokości zadania. Koledzy z pracy, wśród których uchodziła za wesołą i skorą do żartów, spostrzegli, że z każdym dniem gaśnie w oczach pod presją macierzyńskich powinności.
Kobieta zwróciła się o radę do Grace McKee, która wciąż miała decydujący wpływ na jej poczynania i doskonale znała jej psychiczne kryzysy. Pragmatyczna i przedsiębiorcza Grace nie poskąpiła starań, by wesprzeć przyjaciółkę. Przekonała ją, że to nie córka, lecz zbyt ciasne mieszkanie jest przyczyną uciążliwości.
Gladys przyznała jej rację z wiarą, że we własnym domu łatwiej byłoby stworzyć rodzinne warunki. Lecz w okresie poszukiwań odpowiedniego lokum Norma Jeane musiała zamieszkać gdzie indziej. Za namową Grace wybór padł na parę aktorów teatralnych, z którymi obie kobiety nawiązały bliskie stosunki po ich przyjeździe z Anglii do Hollywood.
George i Maude Atkinsonowie oraz ich córka Nelli pracowali na obrzeżach przemysłu filmowego, dorabiając dorywczymi rolami lub statystowaniem. W ich domu Norma Jeane odkryła całkiem nowy świat. Opiekunowie nie stronili od papierosów, alkoholu, karcianych rozrywek i wszelakich uciech. Nauczyli dziewczynkę tańczyć hula w słomianej spódniczce, żonglować pomarańczami i grać w noże. Z ich domu zapamiętała atmosferę „pogody, życzliwości i beztroski”. Dla kogoś, komu latami wpajano odrazę do takich zachowań, było to bulwersujące doświadczenie. Bolenderowie nie tolerowali śpiewu i tańca.
Co dziwniejsze, Anglicy odnosili się do niej z serdecznością. Lubiła ich. Pojęcia grzechu i przyjemności, dobra i zła, kary i nagrody całkowicie wymieszały się w głowie dziewczynki. Zaczęła wieczorami modlić się o ich zbawienie.
Mimo ogromnych trudności Gladys zdołała wnieść zaliczkę na poczet willi przy Arbol Drive 6812, w pobliżu Hollywood Bowl. Daleka od skromnej nieruchomość liczyła sześć pokoi, w tym cztery sypialnie i ogromny salon z kominkiem i tarasem od strony ogrodu. Inwestycja pochłonęła wszystkie oszczędności Gladys, lecz dzięki godnej podziwu determinacji matce Normy Jeane udało się pozyskać kredyt w New Deal Home Owners Loan Corporation, co w 1933 roku zakrawało na nie lada osiągnięcie w przypadku samotnej, pracującej kobiety.
Na fali maniakalnego entuzjazmu Gladys wyposażyła dom w meble i sprzęty nabyte na licytacji zgodnie z wizją przytulnego gniazdka. Szczególnie zależało jej na gabinetowym fortepianie należącym do aktora Frederica Marcha⁹.
Zaproponowała Atkinsonom, by zamieszkali wszyscy razem, oferując im dwie wolne sypialnie do dyspozycji i wspólne korzystanie z pozostałej przestrzeni.
Jednak stres związany z podjęciem opieki nad córką, kupnem nowego domu i tak radykalną zmianą całego życia nie pozostał bez śladu na jej rozedrganym systemie nerwowym. Spadek formy dał o sobie znać niemal natychmiast.
Na domiar złego dwa wydarzenia obróciły wniwecz wszelkie nadzieje Gladys na spokojne życie. W sierpniu usłyszała, że jej pierworodny Jack zmarł na zapalenie nerek w wieku piętnastu lat. To przywołało traumę pierwszej porażki w roli matki.
Drugi cios przyniósł telefon od krewnych z informacją, że jej osiemdziesięciodwuletni dziadek, ojciec Delli, dostał pomieszania zmysłów i powiesił się w Linn County w Missouri. A więc historia chorób umysłowych, na które cierpieli jej rodzice, sięgała wcześniejszych pokoleń. Gladys zdawała sobie sprawę z własnych zaburzeń. Życiowa rewolucja, jaką sobie zafundowała, okazała się ponad jej siły. Trzy miesiące po przeprowadzce kobieta popadła w obłęd.
Jak jej matka, zaczęła mieć przywidzenia. Nierzadko leżąc na kanapie w salonie, dostawała ataku paniki i zanosiła się krzykiem, że ktoś schodzi po schodach, by ją zamordować.
Do jej ostatecznej zapaści doszło, gdy Norma Jeane i Atkinsonowie jedli śniadanie w kuchni. Gladys rzuciła się ze schodów, z ewidentnym zamiarem zadania sobie jak najpoważniejszych urazów przy każdym głuchym tąpnięciu o kolejne stopnie.
Anglik poszedł zobaczyć, co się stało. „To mama?” – zapytała dziewczynka. „Tak – odparł. – Ale nie idź tam. Bądź grzeczna i poczekaj w kuchni. Wszystko będzie dobrze, to nic poważnego”. Lecz Norma Jeane ujrzała matkę, gdy ta z dzikim wrzaskiem i śmiechem dźwigała się z ziemi. Po przyjeździe pogotowia dwóch rosłych sanitariuszy z trudem zdołało obezwładnić wierzgającą kobietę, którą najpierw zabrano do Los Angeles County General Hospital, a następnie umieszczono w Norwalk Mental Hospital.
Lekarze stwierdzili u niej schizofrenię paranoidalną. W uzasadnieniu diagnozy odnotowano: „Jej przypadłość cechują okresy (1) doraźnej żarliwości religijnej oraz (2) depresji i nadpobudliwości. Według wskazań jest to stan chroniczny”.
Grace pozwoliła Normie Jeane dalej mieszkać z Atkinsonami do czasu ostatecznych decyzji w sprawie nowego domu. Anglicy, z konieczności całodniowej pracy w wytwórni, zostawiali dziewczynkę na Hollywood Boulevard „pod opieką” dwóch sal kinowych: Grauman’s Chinese Theatre i Grauman’s Egyptian Theatre. Ośmiolatka spędziła lato w pierwszym rzędzie widowni, od rana do wieczora oglądając w kółko jeden seans. Na ekranie odnalazła śmiech, przygodę, muzykę i miłość, których brakowało w jej mrocznym, wypełnionym samotnością życiu. Kino – już nie przybytek grzechu, lecz wspaniały świat magii – dało impuls i zbawienną pożywkę dla jej wyobraźni.
Po rocznej terapii Gladys w zakładzie zamkniętym Grace uzyskała sądowe orzeczenie o „niezdolności psychicznej” przyjaciółki oraz prawo opieki nad jej córką, a tym samym decydujący głos w kwestii jej losów. Jesienią 1934 roku na polecenie Grace, teraz upoważnionej do rozporządzania majątkiem chorej, posiadłość przy Arbol Drive wystawiono na sprzedaż. Koszty pokrył dochód z aukcji mebli. Atkinsonowie przenieśli się gdzie indziej, nie zabierając ze sobą Normy Jeane, wobec której nie mieli żadnych zobowiązań. Po raz kolejny należało znaleźć dziewczynce kąt.
Nie ulega wątpliwości, że Grace na swój sposób kochała Normę Jeane, ale nie zamierzała rezygnować z wygód i przywilejów życia niezależnej rozwódki. Na krótko przed czterdziestką wciąż fascynowały ją sławy filmu i aktorstwo. Choć wystąpiła do sądu o prawo opieki nad dziewczynką, bynajmniej nie rwała się do odpowiedzialności. Łatwiej było ograniczyć swój udział do pół etatu w oczekiwaniu, aż Norma Jeane dorośnie do roli towarzyszki, dzięki której uda się spełnić hollywoodzki sen.
W owym czasie wyobraźnię Grace rozpalała światowa sława dwudziestodwuletniej bogini ekranu Jeane Harlow, znanej jako „platynowa blondynka” i „blond seksbomba”. Mimo turbulencji w prywatnym życiu aktorkę otaczał nimb popularności i sukcesu, o jakich marzyła Grace. Dla niej już było za późno na karierę w stylu Jean Harlow, lecz dla Normy Jeane nie.
„Nie przejmuj się – mawiała do dziewczynki. – Wyrośniesz na piękną kobietę i zostaniesz gwiazdą. Czuję to w kościach”.
To przypuszczalnie dzięki Grace Norma Jeane odkryła filmy Harlow, między innymi zmysłowy melodramat _Kaprys platynowej blondynki_ (_Red Dust_, 1933), i zapałała uwielbieniem do aktorki. Lubiła też fantazjować, że występujący na ekranie Clark Gable jest jej ojcem – przypominał czarującego mężczyznę na zdjęciu.
Norma Jeane zmiarkowała, że Grace bardziej leży na sercu jej przyszłość niż teraźniejszość. Lecz cieszyło ją to upragnione zainteresowanie, pod którym kryła się swego rodzaju miłość.
Tymczasem Grace nie ustawała w staraniach, by znaleźć kogoś skłonnego do adopcji lub choćby chwilowej opieki nad dzieckiem. Dlatego wspomnienia Normy Jeane z tego okresu nie trzymają się chronologii.
Kobieta najpierw doraźnie umieściła ją u siostry i szwagra, Enid i Sama Knebelkampów, pod koniec 1934 roku.
Wkrótce potem dziewczynka trafiła do Harveya i Elsie Giffenów, u których zaznała dostatku i miłości. W szkole przyjaźniła się z ich córką i pobyt u nich upłynął jej szczęśliwie. Jednak para, choć gotowa adoptować Normę Jeane, postanowiła przenieść się do Nowego Orleanu, a ani Gladys, ani Grace nie chciały słyszeć o wyjeździe dziewczynki tak daleko.
Następnie Grace zwróciła się do Reginalda Carrolla, dawnego współpracownika i przyjaciela Gladys, który wraz z rodziną mieszkał w Los Angeles. Carroll i jego żona również wyrazili zainteresowanie adopcją dziewczynki, lecz według Grace Gladys była przeciwna w nadziei, że po powrocie do zdrowia sama zajmie się córką.
Trudno się dorachować wszystkich opiekunów zastępczych Normy Jeane, bo jak sama wyjaśniła, u niektórych została bardzo krótko¹⁰. „Trochę by się uzbierało” – przyznała. (Marilyn potrafiła wyliczyć dziewięć rodzin plus sierociniec).
To w tym mętnym, chaotycznym okresie po raz pierwszy doświadczyła przemocy seksualnej. Z autobiografii Marilyn wynika, że mieszkała wtedy u właścicieli pensjonatu. Najzamożniejszym z lokatorów był starszy Anglik, który występuje w pamiętniku jako „pan Kimmel”. Pewnego wieczoru mężczyzna wezwał Normę Jeane do swojego pokoju i zamknął drzwi. „Teraz nie uciekniesz” – rzucił, niby wstęp do zabawy.
Otoczył ją ramionami. Dziewczynka broniła się ze wszystkich sił, ale bezskutecznie. Przez cały czas, gdy ją molestował, szeptał: „Bądź grzeczna. Bądź grzeczna”. Nigdy nie ujawniono, co dokładnie pan Kimmel zrobił Normie Jeane. Pojawiają się odniesienia zarówno do „gwałtu”, jak i „obmacywania”.
Gdy ją wypuścił, dziewczynka pobiegła opowiedzieć wszystko obecnej „cioci”¹¹.
„Pan Kimmel… zrobił coś strasznego…” – zaczęła, ale nim zdążyła znaleźć właściwe słowa, otrzymała siarczysty policzek.
„Nie waż się obrażać pana Kimmela! – warknęła kobieta. – To porządny człowiek. Mój najlepszy klient!” W tym momencie mężczyzna wyszedł z pokoju i dał Normie Jeane pięciocentówkę „na lody”. Dziewczynka cisnęła mu monetę w twarz.
Tydzień później na spotkaniu przebudzeniowym, na które zabrali ją opiekunowie, Norma Jeane ujrzała pana Kimmela, gdy „gromko i żarliwie wzywał Boga do odpuszczenia grzechów niewiernym”.
Wiele lat później Marilyn Monroe, już u szczytu sławy w Hollywood, przytoczyła wydarzenie w rozmowie z Benem Hechtem, jednym z najwybitniejszych dziennikarzy i scenarzystów tamtego okresu i cichym autorem jej biografii, nad którą pracowali w 1953 roku. Aktorkę często przywołuje się jako pierwszą spośród czołowych gwiazd, która publicznie potępiła wykorzystywanie seksualne.
Marilyn nie ukrywała, że imiona i nazwy miejsc w traumatycznych wspomnieniach z dzieciństwa zostały sfałszowane. „Nie chcę nikomu zaszkodzić. Wszyscy mamy prawo do prywatności” – wyjaśniła. Lecz w rezultacie tych modyfikacji niektórzy badacze pomijają to wydarzenie, jako nieprawdziwe. Wielu podaje w wątpliwość jej zwierzenia z uwagi na znaną skłonność do konfabulacji i wyolbrzymiania własnych krzywd dla zdobycia przychylności w mediach na wczesnym etapie kariery.
Nie ma konkretnych dowodów, że Marilyn Monroe w dzieciństwie doświadczyła przemocy seksualnej (jak bardzo często w przypadku molestowania dzieci). Pozostaje posłużyć się tym, co wynika z jej publicznych i prywatnych deklaracji. Na przykład swojej pierwszej mentorce, Lucille Ryman Carroll, wyznała, że została zgwałcona w wieku ośmiu lat i „nie była dziewicą” w chwili zamążpójścia.
W tamtym czasie Norma Jeane wędrowała z kąta w kąt. Mała dziewczynka bez rodziców, często bez nadzoru, którą nikt z długiej listy kolejnych opiekunów szczególnie się nie przejmował, łatwo mogła paść ofiarą nadużyć – gwałtu, obłapiania czy też niestosownych buziaków – które stopniowo kruszyły fundament jej religijnego wychowania¹².
Lekarze i najbliżsi znajomi usłyszeli od niej w zaufaniu, że zdarzyło się to wielokrotnie, nie tylko za sprawą angielskiego gościa. Z relacji jej przyjaciela, poety Normana Rostena, oraz przybranej siostry, Bebe Goddard, wynika, że Normę Jeane napastował starszy kuzyn, gdy mieszkała u ciotki, a na podstawie wiedzy Lucille Ryman Carroll w wieku jedenastu lat była regularnie „ciągana za stodołę” przez jednego z zastępczych ojców¹³.
Najlepiej o wiarygodności tych doniesień świadczy jej zwichnięta psychika i rozdarcie emocjonalne w dorosłym życiu. Wiadomo, że po pierwszym przypadku agresji zaczęła się jąkać, czego nigdy potem w pełni się nie pozbyła. Jej zachowania po osiągnięciu dojrzałości noszą znamiona osoby molestowanej w dzieciństwie. Nerwowość. Niska samoocena. Depresja. Koszmary. Skłonność do uzależnień. Myśli samobójcze¹⁴.
Marilyn rozmyślnie podsycała tajemniczą dramaturgię swoich losów. „Nigdy nie ujawniłam całej historii mojego życia – oświadczyła. – Nikt by nie uwierzył we wszystko, co mnie spotkało. Powiedzieliby, że szukam rozgłosu”.
Cokolwiek się pod tym kryje, ani czas, ani sukces nie uśmierzyły jej bólu.
Po kilku nieudanych próbach znalezienia małej kolejnego domu Grace, z braku alternatywy, w końcu przygarnęła Normę Jeane. Lecz właśnie w tym kluczowym momencie nastąpiło coś, co znów kazało jej zmienić priorytety. Wiosną 1935 roku poznała przystojnego Erwina Goddarda o przydomku „Doc”, młodszego od niej o dekadę. Blisko dwumetrowy południowiec dosłownie zwalił ją z nóg. Doczekała się swojego hollywoodzkiego happy endu.
Doc lubił suto zakrapianą zabawę i czerpał z życia pełnymi garściami. Romans wybuchł natychmiast z potężną siłą. Para wzięła ślub w Las Vegas 10 sierpnia 1935 roku i zamieszkała w skromnym obejściu w Van Nuys. Grace wzięła ze sobą Normę Jeane, lecz zabawa w dom potrwała nie dłużej niż miesiąc.
Wszelkie szanse na szczęśliwe życie u nowożeńców legły w gruzach, gdy Doc (którego kazano jej nazywać „tatą”) wszedł pewnej nocy do pokoju dziewięciolatki i zaczął się do niej dobierać. Grace, zamiast przyjrzeć się ciągotom męża, uznała, że lepiej oddalić dziecko. Nie mogąc znaleźć zastępczych opiekunów, postanowiła ulokować je w sierocińcu.
Bez wątpienia moment, gdy trafiła do Children’s Aid Society Orphanage we wrześniu 1935 roku, odcisnął niezatarte piętno na psychice Marilyn Monroe, jako spełnienie wszystkich gnębiących ją lęków. Dla dziewczynki nade wszystko spragnionej przynależności i uczucia był to najgorszy wyrok. Źródło absolutnego wstydu i poniżenia.
Ten dzień na zawsze zapisał się w jej pamięci. Grace skrzętnie spakowała do kartonu jej nieliczne rzeczy: bieliznę, sukienkę, płaszcz, buty i skarpetki. Naturalnie Norma Jeane miała pełną jasność, że znów się jej pozbywano – zdążyła już nabrać wprawy.
Pudełko trafiło do bagażnika; dziewczynka zajęła miejsce pasażera. W krótkim czasie dotarły na miejsce. „Zostaniesz tutaj – oznajmiła Grace. – Będzie ci tu dobrze. Lepiej niż u mnie”.
Wysiadły z samochodu. Norma Jeane spojrzała na budynek z szyldem, na którym widniało słowo „sierociniec”. W gwałtownym porywie buntu zaczęła krzyczeć: „Nie! Nie jestem sierotą!”. To nie było miejsce dla niej. Miała gdzieś na świecie mamę. „Nie jestem sierotą!” – zawodziła. Grace w popłochu chwyciła ją za ramię, lecz dziewczynka zaparła się na chodniku na tyle skutecznie, że personel placówki musiał siłą wnieść wierzgające dziecko do środka.
Norma Jeane nie mogła pogodzić się z faktem, że trafiła do domu dziecka. Nigdy tego nie przebolała. Pobyt tam nauczył ją umiejętnie kamuflować uczucia. W wieku dziewięciu lat pojęła, że przetrwa ten, kto manewruje w trudnych sytuacjach. Należało zachować żal dla siebie. Robić to, czego wymagano. Przywdziać kamienną maskę.
Życie codzienne biegło według ustalonej rutyny pozbawionej radości. Dziewczynka wykonywała kolejne obowiązki, jak kazał regulamin. Ścieliła łóżko, jadła posiłki, uprawiała sporty i uczestniczyła w organizowanych zajęciach. Zachowywała się cicho i grzecznie. Wysoka na swój wiek, uchodziła za chude dziwadło. Przylgnęło do niej przezwisko „tyczki od fasoli”¹⁵. Jąkała się teraz jeszcze bardziej, więc rzadko zabierała głos.
Jej resentyment wobec sierocińca nieznośnie narastał, zasilany dławioną urazą do Grace. „Znalazłam się w domu dziecka z poczuciem, że nikt mnie nie chce – wspominała. – Nawet najlepsza przyjaciółka mojej matki”. Duchowe piekło, jakie przez to przeżyła, było gorsze niż katorżnicza praca czy tortury.
Gdy w Hollywood zrobiło się o niej głośno, biograf Maurice Zolotow odwiedził ośrodek, by wyjaśnić, czemu małą dziewczynkę zmuszano do tak uciążliwego zmywania naczyń. Dotarł do pani Ingram, która wciąż tam pracowała. „Nie pojmuję, dlaczego pani Monroe szerzy te oszczerstwa na nasz temat – skomentowała z westchnieniem. – Nie musimy wykorzystywać dzieci do pracy, mamy zespół dwudziestu jeden osób… Owszem, przydzielamy wychowankom drobne posługi za wynagrodzeniem w ramach kształtowania poczucia sprawczości. Natomiast twierdzenie, jakoby Norma Jeane musiała zmywać trzy razy dziennie, to czysta niedorzeczność”.
Pod wpływem tak wielkiej skali emocjonalnego udręczenia związanego z pobytem w instytucji Marilyn nabrała skłonności do dramatyzowania krzywd, jakich tam doznała. Jej umysł odwzorował wewnętrzne cierpienie w postaci niewolniczego wyzysku.
To nadużycie hiperboli nadało jej wizerunek manipulantki promującej się dzięki empatii swoich wielbicieli na podstawie wyssanych z palca traum. W czasie trwania jej gwiazdorskiej kariery wielu dziennikarzy podjęło śledztwo w zakresie zgłaszanych przez nią zarzutów względem placówki. Wykazali jedynie sprawne zarządzanie i profesjonalizm ludzi oddanych pracy na rzecz podopiecznych.
Marilyn jednak nigdy nie cofnęła oskarżycielskich słów. Przeciwnie, dołożyła starań, by to właśnie najtragiczniejsza wersja jej dzieciństwa przebiła się do medialnego obiegu. Nie dowiemy się, ile było prawdy w jej opowieściach. Może przemawiał przez nią dotkliwy ból w wyniku odtrącenia ze strony Grace, gotowej wcisnąć ją byle komu, co traktowała na równi z aktem fizycznej przemocy?
Drugi mąż Marilyn, dramaturg Arthur Miller, zapewnił, że potrafiła „w pokoju pełnym ludzi bezbłędnie rozpoznać każdego, kto w dzieciństwie stracił rodziców lub chował się w domu opieki. Z oczu podrzutka wyziera lęk pod tytułem «oby mnie polubili», wołanie z dna samotności, której nie zrozumie ktoś, kto dorastał w rodzinie”.
Na początku 1936 roku personel zaczął się o nią niepokoić. Dziewczynka była bojaźliwa, skryta i nerwowa, o czym świadczyło jąkanie. W jej okresowej ocenie kierowniczka napisała: „Przejawia stany lękowe wymagające wiele cierpliwości i wsparcia. Radzę znaleźć jej ciepły, serdeczny dom”. Opinia trafiła do Grace, którą wstyd najwyraźniej popchnął do działania.
W lutym Grace zwróciła się do Sądu Najwyższego w Los Angeles o przyznanie statusu prawnej opiekunki Normy Jeane. Wraz z zapadnięciem pozytywnego orzeczenia miesiąc później zaczęła otrzymywać społeczne zasiłki na poczet utrzymania dziewczynki, choć ta została w sierocińcu do czerwca 1937 roku.
Jedenastolatka znów trafiła pod dach Grace i jej męża. Trudno dociec, dlaczego kobieta zdecydowała się na taki ruch, skoro w przeszłości Doc dopuścił się molestowania Normy Jeane – prawdopodobnie z braku innych możliwości. W świetle prawa, pobierając dofinansowanie, miała obowiązek odchować dziecko. W świetle jej rozumowania była to sytuacja tymczasowa, zanim znajdzie małej inne miejsce.
Chętni nadarzyli się w rodzinie Normy Jeane – jej ciotka Olive z małżeństwa z bratem Gladys, Marionem. Gladys wciąż przebywała w zakładzie dla umysłowo chorych, a Marion przypuszczalnie również przeżył załamanie na tle psychotycznym. W 1929 roku wyszedł z domu do pracy, obiecując wrócić na kolację, i słuch po nim zaginął.
Olive zgodziła się wziąć do siebie Normę Jeane nie przez wzgląd na solidarność rodzinną czy obowiązek, lecz dla pieniędzy ze stanowego budżetu. Grace przyrzekła jej połowę wysokości zapomogi. Dziewczynka źle zniosła krótki pobyt w tym domu, na który często się potem skarżyła, acz bez ujawniania nazwisk. To tam wpadła w łapy kuzyna Jacka, przez co Grace znów musiała ją przenieść.
W tych latach między dziewczynką i Grace wykształciła się silna więź, która przetrwała do wczesnej pełnoletniości Normy Jeane. Kobieta, choć daleka od roli matki, była jej najbliższą osobą. Jedyną, jaką miała.
Po osiągnięciu sukcesu Marilyn stopniowo przestała wspominać o niej w wywiadach. Na tym etapie przepełniały ją żal i uraza. Czuła się głęboko zdradzona przez kogoś, kto okazał jej serce, lecz jednocześnie nigdy nie zechciał wziąć na siebie pełni odpowiedzialności.
Grace nie zakosztowała blasku sławy Marilyn – spełnienia marzeń o tym, że Norma Jeane stanie się drugą Jean Harlow. We wrześniu 1953 roku, gdy na ekranach królował film _Mężczyźni wolą blondynki_ (_Gentlemen Prefer Blondes_, 1953), pięćdziesięciodziewięcioletnia kobieta, wyniszczona przez nowotwór i uzależnienie od substancji odurzających, popełniła samobójstwo. Jak w przypadku Marilyn, za przyczynę zgonu uznano nadużycie barbituranów.
Lecz to dzięki Grace McKee-Goddard Norma Jeane przeżyła jeden szczęśliwy okres w swej młodości. W 1937 roku kobieta powierzyła dziewczynkę własnej ciotce, Anie Lower, zamieszkałej w Sawtelle na przedmieściach Los Angeles.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_