- W empik go
Markiza - ebook
Markiza - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 207 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Copyright by "Lektor" nineteen hundred twenty three
SKŁADY GŁÓWNE:
WE LWOWIE:
"LEKTOR". MIKOŁAJA 23
(d… własny) Tel. 525
W WARSZAWIE:
"LEKTOR" SIENKIEWICZA 5
Tel. 253-99
W POZNANIU:
"LEKTOR". RATAJCZAKA 33
Tel. 39-23
W KRAKOWIE:
"LEKTOR". RYNEK Gł. 22
W LUBLINIE:
"LEKTOR". SZOPENA 5
OKŁADKĘ RYSOWAŁ L. OSTROWSKI W WARSZAWIE
MARKIZA
M. Srokowski "Markiza" (Lektor)
Niczego nigdy nie zapomina się, a wszystkie gadania o zapomnieniu, o tem, że można uciec przed samym sobą, to blaga, proszę pani!
– Więc pan uciekał sam przed sobą? Niech mi pan to wytłumaczy!
On szeptał tymczasem w myśli, patrząc na nią.
– Z łez i słońca, z rosy smutnych irysów i ognia cała mi jesteś stworzona, ty blada, wiotka, smukła pani moja.
Zniecierpliwiła się.
– Dlaczego pan nic odpowiada?
– Niech pani usiądzie tu, w tym cichym kątku sami będziemy – pani na kozetce, a ja daleko, daleko na fotelu – dobrze?
– Co to znaczy uciekać przed sobą?
– To znaczy być krwawo skrzywdzony, to znaczy widzieć pogrzeb własnej dobrej doli i być na tym pogrzebie; to znaczy rozejrzeć się potem wokoło siebie i mieć pustkę taką, jakby się żywcem w ogromnej trumnie zamkniętym było…
– A potem?
– Potem się porzuca kraj rodzinny i owe mgły łez ohydnych, takich łez, które się roni ze wstydu, że się płacze, unosi się precz, między obcych! To znaczy uciekać przed sobą!
– A tam pomiędzy obcymi czy się zapomina?
Milczenie.
– Czy się zapomina? Mnie się zdaje, że ja, gdybym widziała obce kraje, takie bardzo dalekie, i tak dalej… tobym zapomniała.
– Nie, Markizo.
Bledziuchny, jak obłok ranny, rumieniec, i lekkie zniecierpliwienie:
– Dlaczego mnie pan nazywa Markizą!
– Bo pani jest cudnym, żywym portretem smutnej, złotowłosej Markizy o sennych a dumnych oczach, panno Jolo.
– Bardzo proszę, ani Jolo, ani Markizo żadna; to tak łatwo i krótko powiedzieć: Pani!
– Tak, zapomniałem, niech mi pani przebaczy; zapomniałem, że są otchłanie, których nawet szczera, życzliwa rozmowa przędzą leciuchną osnuć się może… nic, nic.
Podniosła na niego spojrzenie – z pod rzęs popłynął ogień szafirowy i dumnie zgasł.
– I nie uciekł pan przed sobą? Mówmy o tem…
– Było to tak: Wdzierałem się na strome szczyty alpejskie; unosiło mnie burzliwe morze; witały mnie triumfalne łuki Paryża; stałem zdumiony przed Venus z Milo i cicho padłem na twarz przed Laurą Dianti boskiego Tycjana… Madrytu duma i ruiny mówiły do mnie elegją wieków, obiły się o biedną, bezdomną pierś moją wichry Sahary i… myślałem po latach włóczęgi, że uciekłem przed sobą.
Aż raz, wie pani, dziwna, przelękła myśl opanowała mnie, myśl, która mnie piekła jak kropla witryoleju. A gdyby tak wrócić do kraju?
– I powrócił pan?
– Tak, ale jakie to dziwne było! Dotarłem do Wiednia, tam wziąłem pociąg najbliższy, wiozący mię do Krakowa, do Polski. Było to wieczorem, zasnąłem w wagonie jak kamień, otoczony gwarem niemieckiej mowy. Gdy po raz pierwszy otworzyłem oczy, pociąg zatrzymał się na jakiejś stacji. Słucham i własnym uszom wierzyć nie chcę. Wołają po polsku: „Kawa”! „Świeża woda! Woooda”–ciągnie w niebogłosy jakiś chłopięcy głos.
Rzuciłem się do okna, chciałem wołać sam nie wiem co już, ale nie mogłem: gorąca fala w piersi mi wezbrała i… czy pani się śmiać ze mnie będzie? – I zapłakałem.
Spojrzała na niego. Złotowłosą główkę oparła na piersi, na te ciche niewzruszone piersi; dumne szafirowe oczy były dokładnie nakryte rzęsami…
Milczenie, potem zimne, matowe pytanie:
– Więc pan wrócił do kraju spokojny, to znaczy ucieczka przed samym sobą udała się.
– Nie, Mark… przepraszam, nie, pani. W tej chwili, gdy usłyszałem to swojskie wołanie, głos mego głupiego serca mówił we mnie: „Widzisz ziemię swoją, a gdzie jest szczęście twoje?
– A czy ono było kiedy?
– Szczęście moje? Było, pani…
– Jakie?
– Szkarłatne, jak mak rozkwitły, pio mienne, jak skwar lipcowy. O, jaka pani inna jest…
Znowu cień rumieńca na białej jak li-lja twarzy jej zamajaczył, oczy raczyły do połowy odsłonić się i usłyszał raniącą pychę słów:
– A tak, ja jestem co innego, a to pańskie szczęście co innego zupełnie było…
Wstała.
– Czy pan zostaje, długo w Warszawie?
– Nie, pani, wyjeżdżam, obejrzę tylko kawałek karnawału, który nie wiem nawet kiedy właściwie zaczyna się!
– Bal pierwszy, duży bal jest w sobotę.
– Pani będzie?
– Będę!
– Proszę panią o pierwszego kadryla! Długie wahanie. Mimowiedny rzut oka wzdłuż całej jego postaci, potem okropne zmieszanie.
– Pan?
– Tak, ja proszę panią do dalszej rozmowy przy „kontredansie”…
– Dobrze… jeśli pan będzie…
Ukłonił się i odszedł, bo śmiech serdeczny wezbrał w nim tak silnie, że ledwie mógł go powstrzymać. Zmieszał się w ogromnym salonie z tłumem gości. Widział ją zdaleka, weszła tez do sali i zaczęła wesołą, swobodną rozmowę z gronem młodzieńców.
On patrzył na nią z za tłumu i myślał: Biedne dziecko!… jakie śmiertelnie przerażone było koniecznością oddania jednego tańca literatowi! Nie wio dumna lilijka, jak często ma i mieć będzie obok siebie na rautach i balach uprzejmie jej nadskakujących synów moich własnych pachciarzy i ekonomów!
Ale złoto ma wagę.
1 pocóż było moim tam, hen daleko, na kresach, sławę swoją bezimiennym zostawiać kurhanom – a złoto wszystko w ostrą stal przetapiać? – po co? Co mnie, smutnemu ich potomkowi, po chmurnej sławie ich? Po orlich husarskich skrzydliskach, które wpadły w nieznane mogiły, i po chocimskich zamkach, z których się ruiny sypią?
1 szepnął sobie po raz setny w życiu.
– Nie umiem żyć i basta!
Usiadł zdala i znowu widział pannę Jolę, którą markizą przezwał – patrzał na nią i szeptał w najtajniejszej istocie swojej:
– Wybujałoś ty, paniątko moje – „het – mańska detyno” – jak owa złocista dziewanna, w kwietnym stepie moim".
Hebanowa bruneta o oczach Lukrecji Borgji mówi do niego:
– Zkąd pan wraca?
– Z Hiszpanji, proszę pani…
– Dużo pan tam pisał?
– Nic.
– Studjował pan zapewne? Cóż hiszpanki? – zmysłowe jak piekło – chciałabym kiedy widzieć taką szalenie płomienną niewiastę?
– Niech się pani w lustro popatrzy…
– O nie, panie! To już pan nie znawca – nam, polkom palą się mózgi i wyobraźnia, a im tam, na Południu – serce i zmysły!
– Gorzej, gdy głowa płonie.
– Nic, panie, bo szybko chłodnie – wiem to po sobie; tyle lat zamężna jestem.
– Gdzie mąż pani obecnie bawi?
– Na razie w domu… Niech pan będzie kiedy u mnie – nie mówię, u nas, bo mój mąż przyjmuje osobno i wogóle nie miesza się do mnie.
Zbliżyła się do niego tak blizko, że nie mal czuł jej potężną pierś opartą o swoją. Ale on miał na duszy jeszcze chłodny, jaśminowy wiew Markizy i odskoczył od niej ze wstrętem prawie…
Trzeba było naprawić to jakoś – ujął więc jej rękę i podniósł do ust.
– W każdej chwili jestem na usługi pani.
Otrzymał w odpowiedzi znaczący uśmiech – potem znowu atak:
– Niech mi pan poda ramię – pójdziemy do małego saloniku, usiądziemy sobie w kącie i…
Przerwał jej.
– I tak dalej…
– Żadnego dalej nie będzie… narazie.
– A, grom, by cię spalił, babo! – pomyślał i po wersalsku z dziwnie uradowanym uśmiechem podał jej ramię:
Tam na kozetce atak za atakiem, a on myśli:
– Od dwóch lat nie byłem tutaj, i ludzie się trochę pozmieniali ci, których znałem – a nowi przybyli, naprzykład takie z alabastru rzeźbione, koronkowe cacko – Markiza.
Płomienna brunetka tymczasem trzepała:
– Mnie właściwie nikt w życiu nie rozumie; ja, gdy pierwszy raz spojrzałam na pana, już uczulam, że pan należy do tych bardzo rzadkich wyjątków, które… umieją czytać w duszy ludzkiej.
A literat gadał sobie w myśli:
– Ciekawym, odkąd to się duszą nazywa?… Boże! jaki ja mam dziś wstręt do grubych brunetek!
Brunetka:
– Ja lubię ogromnie marzyć… wiele marzyć… Czy pan długo był w Paryżu?
– Przeszło rok, pani.
– Widział pan więc nieraz Sekwanę w nocy?