- promocja
- W empik go
Marta - ebook
Marta - ebook
Marta Łuczyńska, na pozór szczęśliwa matka dwóch nastoletnich córek, zostaje aresztowana pod zarzutem usiłowania zabójstwa swojego męża. Skrywana przez wiele lat tajemnica nagle wychodzi na światło dzienne – emerytowany policjant od chwili złożenia przysięgi małżeńskiej znęcał się nad Martą psychicznie i fizycznie. Nikomu o tym nie powiedziała, nawet grupie najbliższych przyjaciółek, aż wreszcie doszło do tragedii.
Marta trafia do celi wraz z Danutą, Elwirą i Agnes. Każda z nich niesie ze sobą bagaż własnych traumatycznych doświadczeń, które wpłyną na przemianę Marty i dodadzą jej sił w starciu z prokurator Marleną Fabiańską. Adwokat Marty robi wszystko, by udowodnić, że działania jego klientki były podyktowane obroną konieczną, ale czy wychodzące na jaw podczas przesłuchań kolejne fakty nie podważą zamysłu Piotra Muszyńskiego? Jaki udział w całej sprawie ma Adam i jakie relacje wiązały go z aresztowaną? Czy Marta wyjdzie na wolność i nadal będzie wychowywać córki już bez męża tyrana? Na te pytania znajdziecie odpowiedzi w najnowszej, pełnej emocji powieści Eli Downarowicz.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8293-208-9 |
Rozmiar pliku: | 611 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tyle jej pozostało. Iść ze spuszczoną głową, tak by nikt postronny nie mógł zobaczyć wciąż napływających pod powieki łez. Że też nie chciały przestać lecieć! Twarz nie wyrażała żadnych emocji, tylko te cholerne, zdradliwe oczy, najpierw rozbiegane, teraz utkwione nieruchomo w jednym punkcie, niemo przekazywały informację o tragicznych w skutkach wydarzeniach. Dobrze, że prowadzili ją policjanci, podtrzymując za łokcie, bo inaczej poszłaby przed siebie zupełnie bez celu i konkretnie wyznaczonej trasy po błocie, wodzie, zupełnie nie zwracając uwagi na otoczenie.
Zatrzaśnięcie kajdanek na rękach momentalnie przywołało reminiscencję pierwszego uderzenia w policzek. Jakże niewinnego i słabego w porównaniu z późniejszymi razami po brzuchu i piersiach. Nieadekwatnego do piękna bukietu długich, krwistoczerwonych róż, wręczonych z przeprosinami jeszcze tego samego dnia.
Flesz aparatu fotograficznego. Ledwo słyszalny dźwięk kliknięcia migawki do złudzenia przypominał lekkie kopnięcia po nogach. Na początku wykonywanych dla zabawy, z czasem coraz dotkliwszych, pozostawiających wyraźniejsze, rozlewające się kolorami tęczy siniaki. I wynikających z coraz błahszych przewinień. Czy w ogóle trzeba było cokolwiek robić, by poczuć mocne uderzenie? Z upływem lat wystarczyło wyłącznie być…
Uśmiechniętą — nieuśmiechniętą — szarpnięcie, wesołą — smutną — bach, ubraną w sukienkę albo w spodnie — walnięcie w brzuch, mówiącą — niemówiącą — pociąganie za ucho, cieszącą się z prezentów — źle, niecieszącą — jeszcze gorzej. Nadmierne okazywanie euforii czy wręcz odwrotnie, apatii, stanowiło wyłącznie niewielką prowokację do razów lecących bez umiaru jeden po drugim. Oczywiście bez prawa do odczuwania bólu czy jakichkolwiek innych doznań, chowając urazę, żal, pretensje głęboko w szufladzie zapomnienia.
Nakładana przez nią maska obojętności to nie przypadek. To przybrana na czas nieograniczony druga, ta „właściwa” twarz. Adekwatna dla niego, najbliższego otoczenia, hermetycznie zamkniętego świata wewnętrznego oraz zewnętrznego, a przede wszystkim niezbędna w relacji z dwiema pięknymi córkami.
Trzask zamykanej klapy w radiowozie policyjnym uruchomił kolejne przykre wspomnienia. Tak niedawno usłyszała podobny dźwięk w domu, kiedy nagle w drzwiach ich sypialni zagościł nieproszony zamek. Szczęknięcie zasuwy było oczywiście dużo cichsze, za to ból serca po stokroć przewyższał cierpienie okaleczonego ciała. Niezmiennie w życiu towarzyszy nam „ten pierwszy raz”, wtedy też po raz pierwszy zaznała na swoim ciele mocnego ukłucia nożem…
Tak blisko tętnicy szyjnej…
Taka cienka granica oddzielała ją od utraty życia.
A przecież chciała żyć! Dopiero wtedy zrozumiała, jak bardzo pragnie znów podziwiać poranki i zasypiać o zachodzie słońca. Wrócić do działania, wyrwać się z marazmu, jeśli nie dla siebie, to na pewno dla dziewczynek! One przecież stanowiły cały jej świat.
Kolejne drzwi i przekonała się na własnej skórze, jak traktowani są prawdziwi zbrodniarze. Gmach policji nie przywitał jej przepychem frontowego zabytkowego wejścia, a obskurnym podjazdem od strony podwórka, w atmosferze szczekających psów. Jednym ruchem prowadzący ją policjant sprawił, że pochyliła się nisko — tak nisko, że z łatwością policzyłaby kamyki na chodniku. To także znajome doznanie. Trzymanie głowy za kark i pchanie do dołu, teraz w celu dotarcia do pokoju przesłuchań, wtedy zlizywania wylanej zupy, która „przypadkiem” lądowała na podłodze. Jeśli kończyło się tylko na „jedzeniu zupy”, to zakrawało na cud. Często domywała językiem podłogę po innych potrawach, dodatkowo przyprawianych śmierdzącym moczem.
— Cudownie, kochanie — dopingował w chwilach zwątpienia. — Grzeczna dziewczynka — chwalił, gdy nie wymiotowała. — Dostaniesz nagrodę — padało, kiedy z dumnie podniesioną głową wynosiła talerze do kuchni, nie pokazując trzęsących się ze zdenerwowania rąk.
Samotność nie była jej pisana, szczególnie ta we własnym domu, bo mąż potrafił chodzić za nią krok w krok, kontrolując najmniejszy ruch. Wewnątrz niestety wielokrotnie w pojedynkę walczyła ze swoimi myślami.
***
Siedziała skulona w pokoju przesłuchań, czekając na policjanta. Nie znała osobiście żadnego, mimo iż jej mąż służył w tutejszej komendzie, a po piętnastu latach nieprzerwanej służby, głównie w wydziale kryminalnym, trzy lata temu przeszedł na przepisową emeryturę. To stanowiło początek końca.
— Komisarz Sylwester Skierczyński — rzucił już od progu mężczyzna, nie marnując czasu na podejście do stołu zaopatrzonego w dwa krzesła. Usiadł naprzeciwko Marty i bez ogródek przeszedł do sedna. — Została pani aresztowana na podstawie artykułu trzynastego kodeksu karnego…
— Zabiłam — szepnęła, dalej analizując wzór na drewnianym blacie.
— Dla policjanta takie wyznanie na początku przesłuchania to niebotyczna nagroda, ale może zaczniemy od początku. — Sylwester włączył magnetofon i przystąpił do sporządzania notatki.
— On nie żyje…
— Pewności co do tego…
Urwał w porę, doskonale zdając sobie sprawę, że wydobędzie z podejrzanej zdecydowanie więcej informacji, jeśli sam ograniczy mówienie, skupiając uwagę na podstawowych pytaniach. Zresztą siedząca ze skulonymi ramionami kobieta wzbudzała w nim dziwne uczucia. Od pierwszej chwili towarzyszyło mu nieodparte wrażenie, że gdzieś już ją widział.
— Ja to wiem, sprawdziłam puls. — Uparcie trwała przy swoim.
— Proszę dać mi dokończyć, a raczej rozpocząć przesłuchanie zgodnie z przepisami. Muszę panią powiadomić, że ma pani prawo do adwokata i wszystko, co zostanie przez panią powiedziane, może zostać użyte przeciwko pani…
— To nie ma znaczenia — przerwała kolejny raz, ani na milimetr nie podnosząc głowy. — Zabiłam.
— Usiłowanie zabójstwa to jeszcze nie zabójstwo… — podjął po krótkiej przerwie i skończył w połowie zdania na dźwięk otwieranych drzwi.
— Komisarzu, mam nadzieję, że nie zapędza się pan w nieswoje rewiry.
Marlena Fabiańska, zwana na komendzie „bezkompromisową suką”, zyskała przydomek z bardzo prostej przyczyny — wszystko, absolutnie wszystko musiało przebiegać po jej myśli, szczególnie kiedy istniał choć cień szansy, że mogła nie mieć racji. Wtedy zaczynała działać z jeszcze większym zacięciem.
— Pani prokurator, nie spodziewałem się pani wizyty tak szybko. — Skierczyński natychmiast wstał i wyciągnął rękę na powitanie, ale został zignorowany, a jego krzesło oczywiście momentalnie zajęła Fabiańska.
— Zauważyłam — odparła krótko, nie zdradzając zbytnio złości, która towarzyszyła jej od chwili odebrania tego cholernego telefonu od dyspozytora. — Sprawa jest tak prosta, że szkoda czasu na zbędne procedury. Odwiedziłam miejsce zbrodni, narzędzie odpowiednio zabezpieczono, odciski palców pobrano właściwie. Potwierdzają stuprocentową zgodność z odciskami podejrzanej…
— Ale jednak powinniśmy zachować procedury. — Policjant odchrząknął znacząco, zanim wypowiedział to zdanie.
— Tak? To gdzie jest protokolant? Poza tym to raczej ja powinnam prowadzić przesłuchanie, a nie pan, zgadza się? — Marlena postanowiła nagle czepiać się szczegółów i przywrócić należny porządek.
— Zgadza. — Potwierdził skinieniem głowy. — Tutaj — dodał, wskazując palcem na magnetofon. — Usuwam się zatem w cień i za pani przyzwoleniem przejdę do podpierania ściany.
— Rozumiem, że podejrzana wyraziła zgodę na nagrywanie? — Udała, że nie usłyszała ostatniego zdania.
— Tak — szepnęła przestraszona kobieta.
— Zacznijmy zatem jeszcze raz. — Marlena płynnie przejęła pałeczkę i włączyła magnetofon. — Prokurator Marlena Fabiańska. Przesłuchanie w sprawie usiłowania zabójstwa Sławomira Łuczyńskiego prowadzone w obecności komisarza Sylwestra Skierczyńskiego. Godzina dwudziesta trzecia piętnaście. Imię i nazwisko podejrzanej?
— Marta Łuczyńska — wydukała sprawczyni po głośnym przełknięciu śliny.
— Data urodzenia?
— Dwudziesty trzeci marca tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego roku.
— Imiona rodziców, nazwisko rodowe matki?
— Stefan i Waleria z domu Sobczyk.
— Stan cywilny?
— Mężatka.
— Od ilu lat?
— Od piętnastu.
— Dzieci?
— Dwie córki, dwunastoletnia Natalia i dziewięcioletnia Aleksandra. Olcia na nią mówimy.
— Gdzie podejrzana była dziś po godzinie dwudziestej?
— W swoim mieszkaniu przy ulicy Wolności siedem przez trzy.
— Gdzie dokładnie?
— Siedziałam zamknięta w sypialni.
— A ofiara, to znaczy poszkodowany, Sławomir Łuczyński?
— Nie wiem, nie słyszałam…
— Nie słyszała pani, czy chodził po mieszkaniu? — wtrąciła zdenerwowana Marlena, bo pora przesłuchania wpływała zabójczo na jej pokłady cierpliwości, mocno ostatnio nadszarpnięte ilością przydzielonych spraw.
— Musi pani odpowiedzieć głośno, a nie kiwać głową, bo nagrywamy przesłuchanie — poinstruował komisarz, momentalnie zgromiony wzrokiem przez panią prokurator. — Przepraszam, chciałem tylko pomóc — wymyślił naprędce infantylne usprawiedliwienie, wzruszając przy tym ramionami.
— Nie słyszałam. — Marta wciąż mówiła spokojnym i bardzo cichym tonem.
— Jak to możliwe? Nie interesowało pani, gdzie jest mąż? Co robi? Czy czegoś nie potrzebuje? — Prokurator przeszła do ataku werbalnego, co wyraźnie dowodziło, że ten etap lubiła najbardziej. W przeciwieństwie do Sylwestra uważała, że dzięki zarzuceniu przesłuchiwanych pytaniami łatwiej ich zagonić w zastawione sidła. — A gdy wróciła pani do domu, no nie wiem, choćby z pracy, to gdzie przebywał?
— Nie byłam w pracy.
— No to może na zakupach?
— Mąż robi zakupy.
— Cholera, to w toalecie przynajmniej! — podniosła głos dodatkowo zirytowana apatią Marty.
— Pani prokurator! — upomniał Marlenę Sylwester, ale ona skutecznie zbyła tę uwagę milczeniem.
— No niech podejrzana nie mówi, że nie wychodziła z sypialni przez cały dzień! Takiej to dobrze, mąż utrzymuje rodzinę, a ona wyleguje się godzinami w łóżku — parsknęła i splotła ręce na piersi naprawdę oburzona.
— Nie jestem pewna, czy chciałaby pani prokurator tak właśnie spędzać czas. — Marta w końcu podniosła wzrok znad stołu, jednakże napotykając rozgniewane oblicze siedzącej naprzeciwko kobiety, ponownie opuściła głowę.
— Może pani przestać udawać tę obojętność? — Marlena nie ustępowała.
— Niczego nie udaję…
— Czyżby? To wyuczona pasywność czy przyjęta filozofia życia?
— Przecież przyznałam się do winy. Czego jeszcze chcecie? — Aresztowana tym razem utrzymała kontakt wzrokowy z prokuratorką.
— Super! Właściwie to już niczego. — Fabiańska uderzyła dłońmi w uda i z zadowoleniem wstała z krzesła. — Uzyskałam to, co chciałam. Szybko, zwięźle i na temat! Mało tego, jeszcze przed północą zagoszczę we własnym domu, bo niestety o mieszkaniu w nim nie mogę powiedzieć.
— Dlaczego? — padło tymczasem pytanie z ust Sylwka.
Nagle przypomniał sobie, skąd zna tę kobietę i noszone przez nią nazwisko, które wcześniej uznał za zbieg okoliczności. Co prawda nigdy nie pracował ze Sławomirem Łuczyńskim, ale o czynnej służbie tego zasłużonego policjanta słyszał wiele.
— No jak to dlaczego? — Marlena już naciskała klamkę.
— Nie panią pytam, pani prokurator, tylko podejrzaną.
— A po co nam ta wiedza dlaczego?
Wkurzona wykonała obrót o sto osiemdziesiąt stopni i utkwiła spojrzenie w komisarzu, który nie zwrócił na to najmniejszej uwagi, ponieważ usilnie próbował przytrzymać wzrok coraz bardziej spanikowanej kobiety. Gdzieś uleciała z niej wcześniejsza apatia, a prym zaczęły wieść dezorientacja i strach.
— Zapytam jeszcze raz… — wyraźnie sylabizował słowa, z premedytacją, by zdenerwować prokurator. — Pani Marto, dlaczego?
— Nie jestem pewna…
— Nie jest pewna! — prychnęła oburzona Fabiańska.
— Pani prokurator! — Zgromił ją ostrym spojrzeniem.
— No dobra, dobra. — Machnęła nonszalancko rękami i zasiadła dumnie wyprostowana na swoim wcześniejszym miejscu.
— Proszę kontynuować…
Sylwek za długo pracował w policji, by nie zauważyć, że ta sprawa kryje drugie dno. Od samego początku wzbudzała w nim wiele kontrowersji, a już z dużym prawdopodobieństwem nie sprawiała wrażenia takiej oczywistej, jak sugerowała prokuratura.
— Straciłam kontrolę… Nie wiem, jak do tego doszło — podjęła Marta po chwili zastanowienia, poszukując w zakątkach umysłu szczegółów wydarzeń z ostatnich kilku godzin. — Tak długo trzymał pistolet przy swojej skroni, że już nie pamiętam, czy go odepchnęłam ręką i wtedy mi wypalił, czy po szarpaninie.
— Na pistolecie nie znaleziono odcisków palców Sławomira Łuczyńskiego — zripostowała natychmiast Marlena z zadowoleniem. — Tylko pani — dodała coraz bardziej usatysfakcjonowana.
— Bo kazał mi trzymać broń i kierował moją ręką do tego stopnia, że wylot lufy zostawił odciśnięty ślad na jego skroni — wydukała na jednym oddechu.
— Zaraz nam pani wmówi, że to ona jest ofiarą, a nie leżący pod respiratorem w szpitalu na intensywnej terapii znakomity emerytowany policjant? — podkreśliła z udawaną troską w głosie. — Na Boga! — Złożyła ręce jak do modlitwy. — Skończmy tę farsę. Dla mnie dowody jednoznacznie przemawiają za pani winą, bez żadnych wątpliwości. Może należało pomyśleć o rozwodzie, a nie od razu o zabójstwie?
— Nic pani nie wie. — Marta skuliła się w sobie jeszcze bardziej.
— I co najważniejsze, w ogóle nic mnie to nie obchodzi! — Podniosła palec wskazujący, jednoznacznie wyrażając niechęć do poznania argumentów. — Poza tym, z całym szacunkiem, ale usłyszę wyłącznie pani słowa. Do rzucania oszczerstw ludzie są pierwsi, szczególnie wówczas, gdy druga strona nie ma jakichkolwiek możliwości do obrony. Dość już! — Powstrzymała w porę Sylwestra, który już otwierał usta, by coś powiedzieć. — Pana obowiązkiem jest milczeć. Proszę o tym nie zapominać. A z panią… — Popatrzyła na podejrzaną jak na swoją zdobycz. — Definitywnie skończyłam. Powinna pani znaleźć dobrego adwokata, naprawdę dobrego! — Pokiwała przy tym głową. — I przyznam, choć rzadko to robię, już mu współczuję, więc może lepiej poprosić o obrońcę z urzędu, niż marnować pieniądze na z góry wydany wyrok „winna”.
— Nie ma pani prawa! — Marta nagle się ożywiła. — Nie ma pani prawa — powtórzyła dobitnie — mnie osądzać! Nic pani o mnie nie wie.
— Najśmieszniejsze jest to, że wcale nie muszę. — Nie zdołała ukryć w głosie znacznej dawki ironii i sarkazmu.
— Ciekawe, jak pani żyłaby pod wieczną presją zadowolenia i niezadowolenia męża! Ciekawe, jak pani znosiłaby codzienne poniżenia, wyzwiska i… — Zaczerpnęła głęboko powietrze, po czym zawstydzona spuściła oczy. — Bicie — dodała szeptem — ale w taki sposób, by nikt przypadkiem nie zobaczył siniaków…
— Oględziny pani ciała na to nie wskazują. Ani na świeże, ani na zabliźnione rany, więc proszę przestać z tym wymyślonym naprędce zbytecznym dramatyzmem. — Marlena przewróciła oczami. — Niejedna próbowała brać wszystkich wokół na litość, a potem…
— Zbytecznym dramatyzmem?! — Marta wstała energicznie z krzesła.
— Proszę usiąść! — Prokurator w okamgnieniu zareagowała.
— Nie! Dość już wykonywania poleceń! — W aresztowanej narastała złość. — Dość życia pod dyktando innych! Dość!
— Niechże się pani uspokoi, bo każę panią skuć! — Marlena splotła ręce na piersi i powstrzymując zniecierpliwienie, dodała: — To jak, zawołać funkcjonariusza, bo kolega, jak mniemam, nie nosi przy sobie kajdanek? — rzuciła w przestrzeń pokoju przesłuchań, nie odwracając głowy w kierunku stojącego za nią komisarza.
— A bo to pierwszy raz? — warknęła Marta. — Niczym mnie pani nie nastraszy! Chciał pan wiedzieć dlaczego? — Skierowała wzrok na Sylwka. — Bo dość już tego kopania, szarpania, bicia po brzuchu, kneblowania ust, by dziewczynki nie słyszały naszych kłótni, zamykania na długie tygodnie w sypialni.
— No i po co te brednie? — Fabiańska, wyrażając zdecydowane powątpiewanie, spojrzała spod byka na podejrzaną.
— To nie brednie! — mówiła podniesionym głosem, nadal stojąc.
— Proszę natychmiast usiąść! — krzyknęła Marlena.
— Nie usiądę! — wrzasnęła.
— Strażnik! — Prokurator podeszła do drzwi i walnęła w nie pięścią, zniesmaczona bierną postawą obserwującego je z chłodną miną policjanta.
— Mogłaby pani tak żyć? — Marta zrobiła kilka kroków i dopiero wtedy między kobietami stanął Sylwek. — Niech pani odpowie!
— Ja tu zadaję pytania — syknęła prokurator i bardzo wolno wykonała obrót ku przesłuchiwanej.
— Mogłaby pani tak żyć? — powtórzyła znacznie ciszej Marta.
— Ma pani na potwierdzenie słów jakieś dowody? Obdukcje? Zdjęcia? Ślady po pobiciu? Zgłoszenie na policję? Świadków? Cokolwiek?
— Nie mam.
— Zatem postanowiła pani w akcie desperacji postawić na działanie oparte na rzucaniu oszczerstw. Tak myślałam — dokończyła beznamiętnie i skorzystała z okazji, że strażnik akurat wszedł do pokoju przesłuchań. — To zeznanie mi wystarczy. Proszę odprowadzić podejrzaną do aresztu.
— W jednym muszę pani prokurator przyznać rację. Proszę znaleźć naprawdę dobrego adwokata — dodał Skwierczyński, zanim funkcjonariusz założył Marcie kajdanki.
— Chyba raczej cudotwórcy! Nie słyszał pan? Nic nie mam. Najmniejszego dowodu świadczącego na moją korzyść. Żadnego świadka. Papierka choćby… Nic!
***
Przygarbiona postać znowu podążała do policyjnej nysy. Kolejne trzaśnięcie drzwi, potem metalowa, ręcznie otwierana brama na zasuwę, jej głucho brzmiące huknięcie, dodatkowo wzmocnione obrazem służby więziennej w pełnym umundurowaniu i przepisowo z karabinami przewieszonymi przez ramię. Odgłos rytmicznych kroków po terakotowej posadzce i kolejne wejście, zamykane już na zwykły duży klucz. Czuła na swoich plecach spojrzenie strażniczki ukryte w judaszu.
Zatrzymała się w progu małej celi, z trzymaną w rękach wyprawką, przed niezbyt zachęcającym do wykonania kolejnego kroku widokiem dwóch dwupiętrowych i ciasno usytuowanych prycz. Ciemność nocy skutecznie kryła ilość osób zamieszkujących pomieszczenie o ograniczonej powierzchni. Smuga światła, która dostała się do wewnątrz, w wyniku otwarcia, a za moment głośnego zatrzaśnięcia drzwi, obudziła jedną z osadzonych. Z zaciekawieniem podeszła do przestraszonej Marty.
— No proszę, proszę. Jaka lalunia — powiedziała zamiast powitania zniszczona życiem kobieta w wieku podobnym do Marty, ale o aparycji znacznie odbiegającej od standardów obserwowanych poza murami zamkniętego więzienia. Dobrze zbudowana, niskiego wzrostu i z dawno niewidzianymi przez fryzjerami włosami do ramion, sprawiała wrażenie przewodniczki w tym małym stadzie.
— Blondyneczka jak się patrzy! — Cmoknęła młodsza wersja starszej koleżanki po włączeniu światła. Wyrwana z pierwszego snu jak na komendę stanęła na baczność. — I do tego wysoka. — Uśmiechnęła się. — Danuśka… — Trąciła łokciem towarzyszkę niedoli. — Ksywkę „Żyrafa” dostanie! Co ty na to?
— Bezapelacyjnie! — podjęła Danuta, szczerząc wbrew pozorom wszystkie i dobrze utrzymane białe zęby. — Bezapelacyjnie, Elwirko. — Przytuliła na chwilę kobietę, pogładziła czule po policzku i wróciła na pryczę.
— No, paniusiu, do łóżeczka! — Elwira odwróciła się do Marty plecami. — Zaraz usłyszymy stukanie i pretensje za włączone światło. Strażniczki żyć nam nie dadzą za łamanie regulaminu, więc wskakuj na pięterko i lulu. — Jej przesadnie oficjalny ton nie zwiastował niczego dobrego, choć po chwili Marta usłyszała coś, co złagodziło zderzenie z jakże odmienną rzeczywistością. — Tylko pierwsza noc jest najgorsza — szepnęła, zerkając przez prawe ramię. — I nie rycz za głośno, bo nam kochaniutkie nadzorczynie zza drzwi zrobią jutro kocioł — dodała, nakrywając swe ciało kołdrą aż po samą brodę.
Tylko jedno wolne miejsce czekało na kolejną więźniarkę. „Jak to strasznie brzmi” — pomyślała od razu Marta. — „Więźniarka!”.
— Oto kim zostałam! — stwierdziła szeptem, wdrapując się na posłanie nad Danutą. Kiedy oczy przywykły do ciemności, zobaczyła naprzeciwko kolejny kształt przypominający człowieka, z burzą długich włosów rozłożonych na poduszce. — Czyli komplet — westchnęła zrezygnowana i zamknęła oczy, próbując zasnąć.
Wciąż nie docierała do niej powaga wydarzeń ostatnich godzin. Dobrze, że dziewczynki wyjechały do babci. Zanim usłyszą wiadomość o pobycie ojca w szpitalu i mamy w więzieniu, nadejdzie nowy dzień. Może znacznie przyjaźniejszy od ostatnich, przepełnionych tragicznymi przeżyciami i doznanymi upokorzeniami. Tak mocno kochała swoje dwie córki… Co prawda nie widziała ich od dwóch tygodni, ale przynajmniej codziennie rozmawiała z nimi przez telefon. Każdego jeden raz, ale zawsze to lepsze niż nic. Jakimkolwiek despotą byłby Sławek, trzeba przyznać, że pozory potrafił zachować. Gdyby nie one, całkowicie uniemożliwiłby jej kontakt z dziewczynkami. Wymyślił niepodlegające dyskusji wytłumaczenie albo wygłosił kategoryczne: „Nie, bo nie”.
A przecież tylko dzięki nim jakoś miała jeszcze chęć do życia. Miłość Adama nie wystarczała już do przetrwania kolejnych ciężkich chwil, godzin, dni, tygodni. Nie, kiedy musiała z niej zrezygnować…