Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Martwa natura - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 lutego 2025
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
75,60

Martwa natura - ebook

Wielokrotnie nagradzana, przetłumaczona na siedemnaście języków,poruszająca opowieść o przyjaźni, miłości i sztuce.

Pośród gruzów rozdartych wojną Włoch brytyjski żołnierz Ulysses Temper spotyka Evelyn Skinner, historyczkę sztuki, która przybyła tu, aby pomóc w zabezpieczeniu arcydzieł przed kradzieżą i zniszczeniem. To spotkanie na zawsze zmieni młodego żołnierza, dając mu bezcenną lekcję o sztuce, pięknie Toskanii i życiu.

Sarah Winman stworzyła ciepłą, pełną refleksji historię, która uczy, że radość z życia trzeba czerpać nawet w jego najtrudniejszych momentach, a rodzina i przyjaciele dają nam siłę, dzięki której jesteśmy w stanie przetrwać wszystko.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-213-5303-6
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZŁO­WIEK MIARĄ WSZECH­RZE­CZY

1944

.

Gdzieś wśród wzgórz To­ska­nii dwie An­gielki, stare panny, Eve­lyn Skin­ner i Mar­ga­ret Ja­kaś­tam, ja­dły późny lunch na ta­ra­sie skrom­nego al­bergo. Był drugi sierp­nia. Piękny letni dzień, je­śli tylko umiało się za­po­mnieć, że trwa wojna. Za sprawą kąta pa­da­nia pro­mieni sło­necz­nych i po­ro­śnię­tego wi­no­ro­ślą tre­jażu jedna sie­działa w cie­niu, druga w świe­tle. Po­dano im ogra­ni­czone menu, ale świę­to­wały po­stępy alian­tów du­żymi kie­lisz­kami chianti. Na chwilę padł na nie cień ni­sko prze­la­tu­ją­cego bom­bowca. Chwy­ciw­szy lor­netki, przyj­rzały się ozna­ko­wa­niu.

– Nasi – stwier­dziły i po­ma­chały.

– Ten kró­lik jest prze­pyszny – po­wie­działa Eve­lyn, a po­nie­waż na­po­tkała wzrok wła­ści­ciela, który stał w drzwiach i pa­lił pa­pie­rosa, do­dała: – Co­ni­glio bu­onis­simo, si­gnore!

Si­gnore wło­żył pa­pie­rosa do ust i pod­niósł rękę w ge­ście ni to sa­lutu, ni to lek­ce­wa­żą­cego mach­nię­cia, nie wia­domo.

– My­ślisz, że on jest fa­szy­stą? – spy­tała ci­cho Mar­ga­ret.

– Nie, nie są­dzę – od­parła Eve­lyn. – Cho­ciaż Włosi są dość nie­pewni po­li­tycz­nie. Za­wsze tacy byli.

– Sły­sza­łam, że te­raz do nich strze­lają, do tych fa­szy­stów.

– Każdy strzela do każ­dego.

Po­cisk prze­le­ciał z gwiz­dem na prawo od nich i ude­rzył w od­da­lone wzgó­rze. Eks­plo­zja wy­rwała z ko­rze­niami kępę nie­wiel­kich cy­pry­sów.

– Ten był ich – po­wie­działa Mar­ga­ret, przy­trzy­mu­jąc sto­lik, żeby ochro­nić swój apa­rat fo­to­gra­ficzny i kie­li­szek z wi­nem przed falą ude­rze­niową.

– Sły­sza­łam, że zna­leźli Bot­ti­cel­lego – rzu­ciła Eve­lyn.

– Któ­rego? – za­in­te­re­so­wała się Mar­ga­ret.

– Wio­snę.

– Och, dzięki Bogu.

– Z Uf­fizi oprócz tego Ma­donnę z Dzie­ciąt­kiem Giotta. Nimfy i sa­tyry Ru­bensa i jesz­cze je­den... – Eve­lyn wy­tę­żyła pa­mięć. – Ach, tak, Wie­cze­rzę w Emaus.

– Pon­tormo! Coś wia­domo o jego Zdję­ciu z krzyża?

– Jesz­cze nie. – Eve­lyn wy­jęła z ust kró­li­czą kostkę. Niebo w od­dali roz­bły­sło ogniem ar­ty­le­ryj­skim. Spoj­rzała w tam­tym kie­runku i po­wie­działa: – Ni­gdy nie my­śla­łam, że zo­ba­czę to znowu w moim wieku.

– Nie je­ste­śmy w tym sa­mym wieku?

– Nie. Je­stem star­sza.

– Ty?

– Tak. O osiem lat. Skoń­czę sześć­dzie­siąt cztery.

– Na­prawdę?

– Tak. – Na­piła się wina. – Tylko żal mi ja­skó­łek – do­dała.

– To są je­rzyki – stwier­dziła Mar­ga­ret.

– Je­steś pewna?

– Tak – po­twier­dziła Mar­ga­ret. – Je­rzyki wy­dają pi­ski. – Od­chy­liła się do tyłu i wy­dała okropny dźwięk, który w ni­czym nie przy­po­mi­nał głosu je­rzyka. – Je­rzyk – po­wtó­rzyła z na­ci­skiem. – Ja­skółka jest oczy­wi­ście flo­renc­kim pta­kiem, ale jest pta­kiem grzę­du­ją­cym, z rzędu wró­blo­wych, Pas­se­ri­for­mes, a je­rzyk nie. Cho­dzi o bu­dowę nóg. Słabe stopy, duża roz­pię­tość skrzy­deł. Na­leży do rzędu krót­ko­no­gich, Apo­di­for­mes po grecku, zna­czy wła­ści­wie bez­no­gie. Ja­skółka oknówka na­to­miast jest z rzędu wró­blo­wych.

„Do­bry Boże”, po­my­ślała Eve­lyn. „Czy to się ni­gdy nie skoń­czy?”

– Ja­skółki – kon­ty­nu­owała Mar­ga­ret – mają roz­wi­dlony ogon, ja­skółka dy­mówka ma czer­woną plamę na gło­wie. Śred­nia dłu­gość ży­cia ja­skółki wy­nosi około ośmiu lat.

– To przy­gnę­bia­jące. Na­wet nie dwu­cy­frowa. My­ślisz, że ja­skół­cze lata li­czy się tak jak psie?

– Nie są­dzę. Ni­gdy nie sły­sza­łam o czymś ta­kim. Je­rzyki są ciem­no­brą­zowe, ale w lo­cie wy­dają się czarne. Są znowu! – Mar­ga­ret krzyk­nęła na­gle. – Tam!

– Gdzie?

– Tam! Mu­sisz na­dą­żać, są bar­dzo zwinne. Wszystko ro­bią w lo­cie!

Na­gle z chmur wy­pa­dły dwa so­koły i bru­tal­nie roz­darły je­rzyka na pół. Mar­ga­ret gwał­tow­nie wcią­gnęła po­wie­trze.

– Zro­biły wszystko w lo­cie – po­wie­działa Eve­lyn, pa­trząc, jak so­koły zni­kają za drze­wami. – Przy­jemna kro­pelka clas­sico. Czy już to mó­wi­łam?

– Ow­szem, mó­wi­łaś – po­twier­dziła cierpko Mar­ga­ret.

– Och, cóż, więc mó­wię znowu. Rok oku­pa­cji nie za­szko­dził ja­ko­ści. – Po­szu­kała wzro­kiem wła­ści­ciela i wska­zała swój kie­li­szek. – Bu­onis­simo, si­gnore!

Si­gnore wy­jął pa­pie­rosa z ust, uśmiech­nął się i znów pod­niósł rękę. Eve­lyn od­chy­liła się na krze­śle i odło­żyła na stół ser­wetkę.

Ko­biety znały się od sied­miu lat. Na po­czątku przez krótki czas były ko­chan­kami, po­tem po­żą­da­nie ustą­piło miej­sca wspól­nemu za­in­te­re­so­wa­niu to­skań­skim pro­to­re­ne­san­sem – ko­lej rze­czy sa­tys­fak­cjo­nu­jąca dla Eve­lyn, mniej dla Mar­ga­ret Ja­kiejś­tam, która rzu­ciła się w or­ni­to­lo­gię. Na szczę­ście dla Eve­lyn wojna po­wstrzy­mała dal­sze pod­chody, przy­naj­mniej przed Rzy­mem. Dwa ty­go­dnie po wkro­cze­niu alian­tów do mia­sta Eve­lyn otwo­rzyła drzwi fron­towe willi swo­jej ciotki przy Via Ma­gento, by sta­nąć twa­rzą w twarz z nie­ocze­ki­wa­nym.

– Nie­spo­dzianka! – za­wo­łała Mar­ga­ret. – Nie po­zbę­dziesz się mnie tak ła­two!

„Nie­spo­dzianka” to nie było słowo, ja­kie przy­szło wtedy Eve­lyn do głowy.

Te­raz wstała i roz­pro­sto­wała nogi.

– Za długo sie­dzia­łam – po­wie­działa, wy­gła­dza­jąc za­gnie­ce­nia lnia­nych spodni. Wy­pro­sto­wana, była im­po­nu­jącą po­sta­cią o in­te­li­gent­nych oczach, tak samo żywo re­agu­ją­cych na pro­blem do roz­wią­za­nia, co na żart. Dzie­sięć lat wcze­śniej pod­jęła de­cy­zję, że jej si­wie­jąca grzywa po­zo­sta­nie blond i ni­gdy nie oglą­dała się za sie­bie.

Po­de­szła do si­gnora i w do­sko­na­łym wło­skim po­pro­siła o pa­pie­rosa. Wło­żyła go mię­dzy wargi i przy­trzy­mała rękę męż­czy­zny, na­chy­la­jąc się do pło­mie­nia.

– Gra­zie – wy­szep­tała, a on wci­snął jej do ręki paczkę, po­ka­zu­jąc, że ma ją wziąć. Po­dzię­ko­wała mu raz jesz­cze, po czym wró­ciła do stołu.

– Stój – po­wie­działa Mar­ga­ret.

– Co?

– To świa­tło na two­jej twa­rzy. Twoje oczy są w nim ta­kie zie­lone! Od­wróć się odro­binę w moją stronę. Zo­stań tak.

– Mar­ga­ret, na li­tość bo­ską.

– Rób, co mó­wię. Nie ru­szaj się. – Mar­ga­ret za­częła gme­rać przy apa­ra­cie fo­to­gra­ficz­nym, aby od­po­wied­nio usta­wić przy­słonę.

Eve­lyn te­atral­nie za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem (pstryk) i wy­pu­ściła dym w póź­no­po­po­łu­dniowe niebo (pstryk), za­uwa­ża­jąc zmianę ko­loru, zni­ża­nie się słońca i sa­mot­nego je­rzyka krą­żą­cego ner­wowo. Od­gar­nęła so­bie pa­smo wło­sów z chmur­nego czoła (pstryk).

– Co cię gry­zie, moja droga?

– Praw­do­po­dob­nie ko­mary.

– Czyż­byś się uża­lała nad sobą? – spy­tała Mar­ga­ret.

– A co, nie wolno?

– To iry­tu­jąco klau­stro­fo­biczna sy­tu­acja. Nie mo­żemy iść do przodu, mo­żemy się tylko co­fać.

– Ani mi się śni – od­burk­nęła Eve­lyn.

– Pa­mię­taj o nie­miec­kich mi­nach, nie­mą­dra!

– Ja tylko chcę się do­stać do Flo­ren­cji. Coś ro­bić. Być uży­teczna.

Wła­ści­ciel pod­szedł, żeby sprząt­nąć ze stołu ich ta­le­rze. Spy­tał po wło­sku, czy ży­czą so­bie kawę i grappę, a one po­wie­działy, że z przy­jem­no­ścią. Po­wie­dział, żeby już się nie od­da­lały od domu i że jego żona przyj­dzie póź­niej do ich po­koju za­mknąć okien­nice. Ach, i może by miały ochotę na figi?

– Och, sì, sì. Gra­zie.

Eve­lyn pa­trzyła w ślad za nim, kiedy od­szedł.

– Mia­łam cię o coś za­py­tać – ode­zwała się Mar­ga­ret. – Ro­bin Met­calfe po­wie­działa mi, że znasz For­stera.

– Kogo?

– Tego z wi­do­kiem.

Eve­lyn uśmiech­nęła się.

– No świet­nie.

– Ro­bin Met­calfe przed­sta­wia to tak, jak­by­ście ty i For­ster byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi.

– Bzdura! Spo­ty­ka­łam go przy stole w ja­dalni, je­śli ko­niecz­nie mu­sisz wie­dzieć, nad go­to­waną wo­ło­winą, w upior­nym Pen­sione Simi. By­li­śmy wy­słu­żo­nym sta­tecz­kiem przy brzegu Arno, roz­pacz­li­wie szu­ka­jąc praw­dzi­wych Włoch. A za ste­rem stała wła­ści­cielka mó­wiąca cock­neyem, po­kój jej du­szy.

– Cock­neyem?

– Tak.

– Dla­czego cock­neyem?

– Nie wiem.

– To zna­czy, dla­czego we Flo­ren­cji?

– Nie spy­ta­łam.

– Te­raz byś spy­tała – stwier­dziła Mar­ga­ret.

– Te­raz na pewno bym spy­tała. – Eve­lyn wło­żyła do ust pa­pie­rosa.

– Praw­do­po­dob­nie przy­je­chała jako opie­kunka do dzieci.

– Tak. Praw­do­po­dob­nie – zgo­dziła się, otwie­ra­jąc pu­dełko za­pa­łek.

– Albo gu­wer­nantka. Ja­koś tak mo­gło to być.

Eve­lyn za­pa­liła za­pałkę i za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem.

– Wie­dzia­łaś, że on pi­sze książkę? – spy­tała Mar­ga­ret.

– Do­bry Boże, nie. Był świeżo upie­czo­nym uczo­nym, je­śli do­brze pa­mię­tam. Za­raz po stu­diach, nie­opie­rzony, nie­śmiały, nie­zdarny, znasz ten typ. Wcho­dzący w świat bez żad­nego do­świad­cze­nia.

– Czyż nie wszy­scy by­li­śmy tacy?

– Tak, przy­pusz­czam, że by­li­śmy. – Eve­lyn wzięła figę i na­ci­snęła kciu­kiem jej miękką, ugi­na­jącą się skórkę. – Przy­pusz­czam, że tacy by­li­śmy – po­wtó­rzyła ci­cho. Ro­ze­rwała owoc na pół i spoj­rzała na ero­tyczny wi­dok jego ży­wego ciała. Za­ru­mie­niła się i cho­ciaż chcia­łaby ob­wi­nić o to zmianę wie­czor­nego świa­tła, dzia­ła­nie wina, grappy i pa­pie­ro­sów, to czuła w głębi serca, w nie­wi­docz­nej, naj­bar­dziej strze­żo­nej czę­ści sie­bie, że jej pa­mięć otwiera się po­woli, bar­dzo po­woli, jak za­pię­cie na su­wak. – On był jed­nak dziw­nie cha­ry­zma­tyczny – po­wie­działa, wra­ca­jąc do te­raź­niej­szo­ści.

– For­ster? – upew­niła się Mar­ga­ret.

– Kiedy był sam, tak. Ale obec­ność matki du­siła go. Każda re­pry­menda była jak do­ci­śnię­cie po­duszki. Dziwna re­la­cja. To mi naj­bar­dziej utkwiło w pa­mięci. Ona z pa­ra­solką i so­lami trzeź­wią­cymi i on z prze­kart­ko­wa­nym wie­lo­krot­nie be­de­ke­rem i w źle le­żą­cym gar­ni­tu­rze.

Mar­ga­ret się­gnęła po pa­pie­rosa Eve­lyn.

– Pa­mię­tam, że po­ja­wiał się w chwi­lach spo­koju. Nie usły­sza­ła­byś go, naj­wy­żej zo­ba­czyła. Wy­soki i chudy, w ką­cie. Albo w sa­lo­niku, z no­te­sem. Coś za­pi­sy­wał. Po pro­stu ob­ser­wo­wał.

– Czy nie tak to się za­czyna? – spy­tała Mar­ga­ret, od­da­jąc pa­pie­rosa.

– Co?

– Książka.

– Tak, przy­pusz­czam, że tak.

– Te drobne mo­menty, któ­rych nikt inny nie za­uważa. Drobne, uświę­cone mo­menty co­dzien­no­ści. – Wzięła apa­rat (pstryk). – Jak ten mo­ment. – (Pstryk). – Albo ten.

– Do­bry Boże, prze­sta­niesz wresz­cie, Mar­ga­ret? Co w cie­bie wstą­piło?

Mar­ga­ret opu­ściła apa­rat.

– Ty nie wi­dzisz tego, co ja wi­dzę – po­wie­działa uwo­dzi­ciel­sko.

– Masz coś na zę­bach.

– Dla­czego nic nie mó­wi­łaś?

– Prze­cież wła­śnie po­wie­dzia­łam.

Mar­ga­ret od­wró­ciła się i osło­niła usta dło­nią, po czym prze­je­chała ję­zy­kiem w tę i z po­wro­tem po gór­nych zę­bach.

– Le­piej? – spy­tała, szcze­rząc się.

– Tak.

Mar­ga­ret na­gle za­mie­niła miej­scami po­piel­niczkę, figi i kie­li­szek wina. Prze­sta­wiła przy­słonę (pstryk). Prze­su­nęła kie­li­szek, paczkę pa­pie­ro­sów (pstryk) (pstryk) (pstryk) (pstryk).

– Mia­łam dwa­dzie­ścia je­den lat, kiedy pierw­szy raz przy­je­cha­łam do Flo­ren­cji – po­wie­działa Eve­lyn. – Mó­wi­łam?

– Tak, my­ślę, że wszy­scy o tym sły­sze­li­śmy.

– Och. – Eve­lyn opo­wia­dała da­lej: – Wła­ści­cielka Simi miała słu­żącą, po tro­chu do wszyst­kiego. Za­wsze można ją było za­stać w ja­dalni pod­czas po­sił­ków. Stała w ką­cie, kiedy je­dli­śmy. Za­wsze uważna, cze­ka­jąca, żeby po­dać, cze­ka­jąca, żeby po­sprzą­tać. Ob­słu­gi­wała nas.

(Pstryk).

– Wpa­dała w oko. Była zręczna. Piękna.

(Pstryk).

Mar­ga­ret usia­dła z po­wro­tem.

– Jak piękna? – spy­tała.

– Istny Le­onardo.

– Który?

– Dama z gro­no­sta­jem.

– Och. – Mar­ga­ret unio­sła brwi.

– Nie pod wzglę­dem stroju oczy­wi­ście. Czerń i biel wie­czo­rem, na biało przy ob­słu­dze śnia­da­nia. Bar­dzo szczel­nie po­za­pi­nana, ale ta­kie były czasy, rzecz ja­sna. Przy­pusz­czam, że wszy­scy by­li­śmy po­za­pi­nani..., ale jej skóra i oczy. Upię­cie wło­sów nad czo­łem. Ru­mie­niec na po­licz­kach.

– Wy­gląda na to, że by­łaś nią mocno za­uro­czona, co?

– Każdy był nią za­uro­czony – od­parła Eve­lyn.

– Na­wet For­ster?

– Nie, moja droga. On jest inny.

Eve­lyn prze­rwała opo­wieść. Strzą­snęła po­piół z pa­pie­rosa, a Mar­ga­ret wpa­try­wała się w nią w sku­pie­niu.

– Zresztą nie było go tam tego wie­czoru, o któ­rym my­ślę – pod­jęła Eve­lyn. – To był wie­czór mo­ich uro­dzin. On jesz­cze nie przy­je­chał.

– Jak miała na imię? – wtrą­ciła się Mar­ga­ret.

– Nie pam...

– Och, na­dajmy jej imię...

– Nie nada­wajmy...

– Coś w ro­dzaju Be­atrice!

– Na li­tość bo­ską, Mar­ga­ret! Tu nie cho­dzi o imię. Tu cho­dzi o mo­ment. To wszystko. Nie cho­dzi o jej imię.

– Wy­bacz. – Mar­ga­ret te­atral­nie od­chy­liła się do tyłu i za­jęła się resztką swo­jej grappy. – Con­ti­nuez.

Eve­lyn kon­ty­nu­owała:

– Wie­działa, że zbli­żają się moje uro­dziny, po­nie­waż od wielu dni były one te­ma­tem roz­mów na­szej grupy i cho­ciaż sama pra­wie nie mó­wiła po an­giel­sku, ro­zu­miała, o czym my mó­wimy. Za­dzi­wia­jące oby­cie. Nie mó­wiąc nic, ro­zu­mieć wszystko. Za­tem spy­tała si­gnorę cock­ney, czy mo­głaby tego aku­rat wie­czoru prze­jąć go­to­wa­nie, żeby ura­czyć nas wszyst­kich, a tak na­prawdę mnie, nie­zwy­kłą ucztą. Si­gnora cock­ney była oczy­wi­ście za­chwy­cona i wcze­śnie udała się na spo­czy­nek.

– Nie­wielka strata – sko­men­to­wała Mar­ga­ret.

– Żadna – uści­śliła Eve­lyn. – Pa­mię­tam swoją eks­cy­ta­cję, kiedy ze­szłam po scho­dach i...

– Chyba nie po­dró­żo­wa­łaś sama? – prze­rwała jej Mar­ga­ret.

– Ow­szem. Bez przy­zwo­itki aż do Rzymu.

– Bez przy­zwo­itki? Jak w ogóle...?

– Mar­ga­ret. Pro­szę. By­li­śmy nie­kon­wen­cjo­nalną ro­dziną. Skan­dal był ry­tu­ałem przej­ścia. Mogę mó­wić da­lej?

Mar­ga­ret wska­zała ge­stem, że może.

– Po­win­nam była się zo­rien­to­wać, że szy­kuje się coś szcze­gól­nego. Kiedy we­szłam do sa­lonu, za­pa­dła ci­sza. Con­stance Everly uśmiech­nęła się do mnie, wzięła mnie za rękę i...

– Con­stance Everly?

– Tak.

– Ta po­etka?

– Tak, Mar­ga­ret. Con­stance Everly, po­etka. – Eve­lyn opa­dła na opar­cie, wy­czer­pana. Nie była w sta­nie do­koń­czyć tej hi­sto­rii bez prze­ry­wa­nia.

– I? – Mar­ga­ret do­ma­gała się dal­szego ciągu.

– I co?

– Con­stance Everly wzięła cię za rękę...?

– I. Ści­snęła. Ją.

– Dla­czego tak dziw­nie mó­wisz?

– Na wy­pa­dek, gdy­byś znów chciała prze­rwać. Zo­sta­wiam od­stępy. Mię­dzy. Sło­wami. Mo­żesz się wśli­zgnąć, nie prze­szka­dza­jąc...

– Och, po pro­stu opo­wiedz już wresz­cie tę cho­lerną hi­sto­rię, Eve­lyn.

Eve­lyn ro­ze­śmiała się i za­częła opo­wia­dać da­lej:

– Con­stance za­pro­wa­dziła mnie do ja­dalni. Wszę­dzie po­roz­sta­wiane były świece, przez śro­dek sto­łów bie­gły rzę­dem wa­zo­niki z fioł­kami par­meń­skimi, rzad­kimi jesz­cze o tej po­rze roku, i ga­łązki roz­ma­rynu, a za­pach był osza­ła­mia­jący. To było wnę­trze urzą­dzone z na­my­słem; miało wy­wie­rać wra­że­nie na wszyst­kich, któ­rzy do niego wejdą. Na stole stało wino w du­żych ka­mion­ko­wych dzba­nach i we fia­schi, bu­tel­kach w sło­mia­nym oplo­cie. Dziew­czyna na­lała mi wina i za­pro­siła do za­ję­cia miej­sca przy stole. We­szli po­zo­stali go­ście i dech im za­parło w tym mo­men­cie prze­peł­nio­nym pięk­nem, bel­lezza. Tego wie­czoru wresz­cie za­zna­li­śmy wło­skiej au­ten­tycz­no­ści i wdzięku. Po­dała nam pro­ste pap­par­delle z ragù...

– Praw­do­po­dob­nie użyła go­to­wa­nej wo­ło­winy – wtrą­ciła Mar­ga­ret.

– I kró­lika z białą fa­solą i zie­le­niną, jaką mo­gła po­zbie­rać przy dro­dze we Fie­sole albo Set­ti­gnano, ugo­to­waną w stylu ri­pas­sati, z czosn­kiem i oliwą. A kiedy już wszy­scy zo­sta­li­śmy ob­słu­żeni, wy­szła z kuchni, sta­nęła w ką­cie i z cie­nia przy­glą­dała się, jak jemy. Na­sza przy­jem­ność była jej przy­jem­no­ścią. Nie mo­głam ode­rwać od niej oczu. Mia­łam dwa­dzie­ścia je­den lat, kiedy zo­sta­łam ob­da­ro­wana tym mo­men­tem. Ten dar prze­kra­czał moją zdol­ność poj­mo­wa­nia. Do­piero póź­niej zro­zu­mia­łam, co ona ofe­ro­wała.

– Ach tak? A co ona ofe­ro­wała?

– Drzwi do jej świata. Bez­cenne.

Mar­ga­ret na­lała so­bie na­stępny kie­li­szek grappy i wy­piła. Usta miała za­ci­śnięte.

– Ni­gdy wcze­śniej nie opo­wia­da­łaś mi tej hi­sto­rii – po­wie­działa.

– Nie opo­wia­da­łam?

– My­ślę, że pa­mię­ta­ła­bym. Dla­czego te­raz?

– No wła­śnie, dla­czego te­raz? – Eve­lyn się za­my­śliła. – Kró­lik.

– Kró­lik?

– Tak.

– Nie ja­dłaś od tam­tej pory kró­lika?

– I mu­zyka.

– Jaka mu­zyka?

– Uwer­tura do We­stalki Spon­ti­niego. Si­gnore pusz­czał to dziś rano. Po pro­stu wspo­mnie­nie Te­atro Verdi.

– I tak to się skoń­czyło?

– Pra­wie. Po obie­dzie go­ście ro­ze­szli się jak za­wsze. W tle sły­chać było ci­che dźwięki for­te­pianu. Po­wie­dzia­łam Con­stance, że chcę jesz­cze zo­stać, żeby po­dzię­ko­wać tej dziew­czy­nie, więc zo­sta­wiła mnie i po­szła do pa­larni. Sta­łam tam, na po­bo­jo­wi­sku kie­lisz­ków i do­ga­sa­ją­cych świec. Słu­żąca przy­szła po chwili. Chyba z po­czątku mnie nie za­uwa­żyła. Wy­da­wała się zgrzana i za­prząt­nięta swo­imi my­ślami. Ale po­tem mnie zo­ba­czyła. Wzięła fio­łek i po­dała mi go. Per voi, po­wie­działa. Dla mnie. Ten wie­czór był dla mnie. Ja to wie­dzia­łam. Po­dzię­ko­wa­łam jej. Przy­ję­łam fio­łek z jej ręki i wy­szłam z po­koju. Póź­niej za­su­szy­łam go w moim be­de­ke­rze.

– Wciąż go masz?

– Bede...

– Ten fio­łek.

– Wąt­pię. Tyle lat mi­nęło, Mar­ga­ret. Czemu mia­ła­bym?

Eve­lyn za­pa­liła pa­pie­rosa i sie­działy w mil­cze­niu. Czuła na so­bie na­tar­czywy wzrok Mar­ga­ret. Tępe ostrze jej za­zdro­ści.

– Co za przy­gody mia­łaś – po­wie­działa zimno Mar­ga­ret.

Słońce było co­raz ni­żej. Cie­nie wy­dłu­żyły się. Lekki po­wiew ostu­dził nieco upał. Z wnę­trza do­bie­gał od­głos ma­szyny do szy­cia: si­gnora na­pra­wiała prze­ście­ra­dła. Ci­cho grało ra­dio. Kon­spi­ra­cyjny ka­nał kon­taktu mię­dzy alian­tami a ru­chem oporu.

– My­ślę, że pójdę po­czy­tać – ode­zwała się Mar­ga­ret. – A ty?

– Zo­stanę jesz­cze chwilę. Do­palę. Na­piję się grappy.

– Nie od­da­laj się.

– Ależ nie. Dojdę tylko do skraju drogi. Tam się za­trzy­mam. Po­słusz­nie. Ma­jąc na­dzieję, że ja­kaś fur­manka mnie stra­tuje.

Pa­trzyła, jak Mar­ga­ret znika w drzwiach. Po­czuła, jak słab­nie jej na­pię­cie w ra­mio­nach. Do­lała so­bie grappy, wy­chy­liła i po­de­szła do skraju drogi. Sły­sząc na­gle war­kot alianc­kich ma­szyn w od­dali, spoj­rzała ku ho­ry­zon­towi. Pod­nio­sła do oczu lor­netkę. Wzgó­rze z cy­pry­sami znaj­do­wało się już w cie­niu. Nie było zimno, ale kąt pa­da­nia świa­tła i fioł­kowy od­cień kra­jo­brazu spra­wiły, że prze­szedł ją dreszcz. Nie­mal czter­dzie­ści pięć lat temu za­ko­chała się w mło­dej słu­żą­cej o imie­niu Li­via. Od­le­gły ryk dział za­brzmiał jak grzmot. Krót­kie roz­bły­ski ognia ar­ty­le­ryj­skiego roz­cięły niebo. Ja­sne, że na­dal miała ten cho­lerny fio­łek.

W le­sie, gdzieś po­mię­dzy Stag­gia Se­nese a Pog­gi­bonsi, od­działy alianc­kie cze­kały, aby wkro­czyć do Flo­ren­cji. Za­pa­dał zmierzch i mię­dzy drze­wami sły­chać było akor­deon skra­dziony z fa­bryki koło Trie­stu.

Sto­jąc koło swo­jego dżipa, młody męż­czy­zna z na­my­dloną dolną po­łową twa­rzy wpa­try­wał się w po­pę­kane lu­sterko. Ostroż­nie prze­su­wał ostrze brzy­twy nad górną wargą, uni­ka­jąc szramy, która po­ja­wiła się dwa lata wcze­śniej.

Przed­wie­czorne słońce wy­do­by­wało ru­dawy od­cień jego ja­snych wło­sów. Nikt w ro­dzi­nie nie wie­dział, skąd się wzięła ta ru­dość, wszy­scy za­równo od strony ojca, jak i matki byli ciem­nymi blon­dy­nami, więc jego oj­ciec czę­sto żar­to­wał, że ob­ja­dał się bu­ra­kami przez całą zimę, kiedy syn zo­stał po­częty. „Po­pla­mi­łeś się”, lu­bił mu mó­wić.

Rysy twa­rzy chło­pak miał po matce: pro­sty, wą­ski nos, tro­chę dłuż­szy niż wy­ma­ga­łaby tego pro­por­cja od­le­gło­ści li­nii wło­sów do jego na­sady albo brody do czubka, aby twarz była ide­al­nie sy­me­tryczna. Brwi o unie­sio­nych ze­wnętrz­nych koń­cach świad­czyły, że jest do­brym słu­cha­czem, a uszy, cho­ciaż nie­spe­cjal­nie od­sta­jące, były zde­cy­do­wa­nie czujne. Kiedy się uśmie­chał, a ro­bił to czę­sto, w obu po­licz­kach po­ja­wiały się roz­bra­ja­jące do­łeczki.

Jego żona Peg po­wie­działa, że po­wi­nien być przy­stoj­niej­szy, skoro odzie­dzi­czył wszyst­kie naj­lep­sze ce­chy swo­jej mamy. We­dług niej miał to być kom­ple­ment, ale jej słowa nie były jed­no­znaczne, były za­ra­zem cie­płe i zimne, miłe i okrutne – taka już była Peg. Nikt nie wie­dział, że naj­lep­sze do­piero przed nim, że bę­dzie cał­kiem przy­stoj­nym męż­czy­zną w śred­nim wieku i wpa­da­ją­cym w oko star­szym pa­nem.

Świer­got pta­ków w gó­rze za­chwy­cał go. I on, i one prze­byli setki ki­lo­me­trów na pół­noc, wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom, aby przy­być tu na czas – je­rzyki pod ko­niec marca, on w czerwcu – a ka­ta­log cu­dem unik­nię­tych nie­szczęść albo szczę­śli­wych przy­pad­ków to­wa­rzy­szą­cych mu w dro­dze przez Afrykę, Sy­cy­lię i wzdłuż Ad­ria­tyku zdu­miałby za­równo ka­pła­nów, jak i astro­lo­gów. Coś mu­siało nad nim czu­wać. Czemu nie je­rzyk?

Spoj­rzaw­szy na ze­ga­rek, opłu­kał twarz. Wrzu­cił do dżipa swój ple­cak i ka­ra­bin, aku­rat w chwili, gdy z na­miotu messy wy­szedł sier­żant Li­dlow.

– Do­kąd się wy­bie­rasz, Temps?

– Po ka­pi­tana, pa­nie sier­żan­cie.

– Przy­wie­ziesz nam bu­telkę albo i dwie, co?

Ulys­ses prze­krę­cił klu­czyk za­płonu i stary dżip za­sko­czył za pierw­szym ra­zem.

Wje­chał mię­dzy wzgó­rza, zo­sta­wia­jąc za sobą syl­wetki czoł­gów i lu­dzi. Mi­jał różne alianc­kie dy­wi­zje, męż­czyzn mło­dych jak on, po­sta­rza­łych ze zmę­cze­nia. Ła­godne świa­tło prze­su­wało się wraz z nim przez za­gaj­niki i łąki, do­póki na nie­bie nie zo­stał tylko ró­żowy od­blask i noc nad­cią­ga­jąca z za­chodu. Usi­ło­wał ho­do­wać w so­bie am­bi­wa­lentne uczu­cia wo­bec tego kraju, ale na próżno. Wło­chy za­dzi­wiły go. Ka­pi­tan Darn­ley o to za­dbał. Ra­zem po­dró­żo­wali po kraju, głów­nie do­ko­nu­jąc roz­po­zna­nia, ale cza­sami tylko wę­dru­jąc – po od­osob­nio­nych wio­skach, w po­szu­ki­wa­niu fre­sków i ka­pli­czek na wierz­choł­kach wzgórz.

Nieco po­nad mie­siąc wcze­śniej za­je­chali do Orvieto, mia­sta zbu­do­wa­nego na ogrom­nej skale gó­ru­ją­cej nad do­liną Pa­glii. Kiedy sie­dząc na ma­sce dżipa, pili czer­wone wino z ma­nie­rek, z ry­kiem prze­le­ciały nad nimi bom­bowce kie­ru­jące się w stronę Monte Ce­tona na gra­nicy To­ska­nii. Wstą­pili do ka­te­dry, do ka­plicy San Bri­zio, gdzie Luca Si­gno­relli na­ma­lo­wał swoje ar­cy­dzieło Sąd Osta­teczny. Choć obaj byli nie­wie­rzący, dzieło sztuki spra­wiło, że po­czuli się roz­li­czani ze swo­ich czy­nów.

Darn­ley po­wie­dział, że Sig­mund Freud był tu w 1899 roku i ja­kimś cu­dem za­po­mniał na­zwi­ska Si­gno­rel­lego.

– Na­zwał to wy­par­ciem, a me­cha­nizm ten zy­skał fun­da­men­talne zna­cze­nie w jego Ob­ja­śnia­niu ma­rzeń sen­nych. Boże, ale ty pew­nie już to wiesz, prawda, Temps?

I nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź, Darn­ley wy­szedł na ostre, czerw­cowe słońce, zo­sta­wia­jąc Ulys­sesa oszo­ło­mio­nego wi­rem in­for­ma­cji i nie­za­chwianą wiarą w niego ka­pi­tana.

Da­lej droga bie­gła pro­sto i ze znaj­du­ją­cej się w pew­nej od­le­gło­ści kępy drzew bły­snęło mu w oczy świa­tło. Zwol­nił, po czym za­trzy­mał się, nie ga­sząc sil­nika. Się­gnąw­szy po lor­netkę, zo­ba­czył, że przy dro­dze stoi ko­bieta i przy­gląda mu się przez swoją.

Za­ma­chała do niego dło­nią z nie­za­pa­lo­nym pa­pie­ro­sem, a kiedy dżip za­ha­mo­wał, wy­krzyk­nęła:

– Och, dzięki Bogu! Ósma Ar­mia?

– Za­le­d­wie jej drobny uła­mek, oba­wiam się – od­parł Ulys­ses, a ona po­dała mu rękę.

– Eve­lyn Skin­ner.

– Sze­re­gowy Tem­per – przed­sta­wił się. – Skąd się pani tu wzięła, panno Skin­ner, je­śli wolno spy­tać?

– Z Rzymu.

– Jak to? Te­raz?

– Do­bry Boże, nie! Z tego al­bergo za drze­wami. Przy­je­cha­łam ty­dzień temu z przy­ja­ciółką. Za­trzy­ma­ły­śmy się po dro­dze w Cor­to­nie, aby oce­nić znisz­cze­nia, ja­kim uległ Fran­ce­sco di Gior­gio. W cu­downy spo­sób nie­tknięty. Od tej pory cze­kamy.

– Cze­ka­cie na co?

– Usi­łuję skon­tak­to­wać się z So­jusz­ni­czym Rzą­dem Woj­sko­wym.

– W ja­kim celu, panno Skin­ner?

– Współ­pracy z funk­cjo­na­riu­szami Sek­cji Za­byt­ków, Dzieł Sztuki i Ar­chi­wów. Wie­dzą, że tu je­stem, ale wy­gląda na to, że mnie po­rzu­cili. Je­stem hi­sto­ryczką sztuki. Po­my­śla­łam, że mo­gła­bym być przy­datna, kiedy zlo­ka­li­zują wszyst­kie te dzieła sztuki z mu­zeów i ko­ścio­łów. Były se­kwe­stro­wane tu­taj, wśród tych wzgórz. Same ar­cy­dzieła. Całe to­wa­rzy­stwo, na­wet ko­chany, stary Ci­ma­bue. Ale przy­pusz­czam, że wiesz o tym, prawda?

Ulys­ses uśmiech­nął się.

– Coś tam sły­sza­łem, panno Skin­ner.

– Masz ogień?

– Od­ra­dzał­bym. Pro­szę zo­ba­czyć, co mi się stało. – Wska­zał szramę w ką­ciku swo­ich ust. – Snaj­per. Chy­bił mi­ni­mal­nie.

Eve­lyn przyj­rzała mu się.

– Prze­cież cię tra­fił – stwier­dziła.

– Ale nie w ważną część – po­wie­dział, kle­piąc się po gło­wie. – Jed­nak nie­mal od­strze­lił mi wargi. I co by pani wtedy zro­biła?

– Zma­ga­ła­bym się ze spół­gło­skami zwarto-wy­bu­cho­wymi, sze­re­gowy Tem­per. A te­raz mi przy­pal. Pro­szę.

Ulys­ses na­chy­lił się i po­tarł za­pałką dra­skę.

– Dzię­kuję – po­wie­działa, wy­dmu­chu­jąc ide­alne kółko dymu. Pod­nio­sła rękę, ro­zej­rzała się. – Wi­dzisz? Nie ma snaj­pe­rów. No więc my­ślisz, że mógł­byś mi po­móc? Nie spra­wię kło­potu. A moje wargi, wciąż całe, po­zo­staną za­mknięte na kłódkę. Co ty na to?

– Sta­wia mnie pani w dość nie­zręcz­nej sy­tu­acji.

– Och, je­stem pewna, że to dla cie­bie nic no­wego.

– Wie­rzy pani w prze­zna­cze­nie, panno Skin­ner?

– Prze­zna­cze­nie? To dar. W każ­dym ra­zie we­dług Dan­tego.

– Dar? Po­doba mi się to. Skoro tak, pro­szę wsia­dać, panno Skin­ner.

– Och, skończ z tą panną na li­tość bo­ską – po­wie­działa, sia­da­jąc koło niego. – Mam na imię Eve­lyn. A ty?

– Ulys­ses.

– Ulys­ses! Cu­dow­nie! I pew­nie ja­kaś Pe­ne­lopa czeka na twój po­wrót?

– Gdzie tam. Zwy­kła Peggy. I wąt­pię, żeby cze­kała. – Prze­krę­cił klu­czyk i dżip ru­szył z miej­sca.

Za­cie­kły ostrzał, który wy­peł­niał całe po­po­łu­dnie, ustał wresz­cie i ła­godny, nie­mal prze­ko­nu­jący spo­kój za­legł na za­le­sio­nych wzgó­rzach i ich sa­mot­nych wierz­choł­kach, na zbo­czach z ciemną sy­me­trią ta­ra­so­wych win­nic.

Ulys­ses za­pa­lił pa­pie­rosa.

– No – za­częła Eve­lyn – opo­wiedz mi tro­chę...

– Lon­dyn. Dwa­dzie­ścia cztery. Żo­naty. Bez dzieci.

Eve­lyn za­śmiała się.

– Po­spie­szy­łeś się z tym.

– Trzeba się spie­szyć, nie? Ju­tro mo­żesz już nie żyć. A ty?

– Kent. Sześć­dzie­siąt cztery. Nie­za­mężna. Bez­dzietna. Coś o wcze­śniej­szym ży­ciu?

– Glo­busy. Tata je ro­bił, ja sprze­da­wa­łem. Po­tem tata umarł, więc ja je ro­bi­łem.

– Ru­szy­łeś Zie­mię!

– Przyj­rzyj się glo­bu­sowi firmy Tem­per & Son, a znaj­dziesz imię mo­jej mamy ukryte gdzieś na jego po­wierzchni.

– Mia­sto o na­zwie...?

– Nora.

– Ja­kie to ro­man­tyczne.

– Miłe, prawda?

– Z tobą i Peggy jest tak samo?

– Nic z tych rze­czy, ja i Peg je­ste­śmy prze­ci­wień­stwem mo­ich ro­dzi­ców. Gdy­bym mógł, na­zy­wał­bym gwiazdy jej imie­niem. Po­bra­li­śmy się po pi­jaku, bo tylko tak było to moż­liwe. Kiedy się obu­dziła i zo­ba­czyła ob­rączkę, dała mi w pysk. Jed­nak był to naj­szczę­śliw­szy dzień mo­jego ży­cia. Po­tem po­sze­dłem do woj­ska i znów je­ste­śmy so­bie obcy.

– Nie pi­su­je­cie do sie­bie?

Po­krę­cił głową.

– Oboje wiemy, czego się po so­bie spo­dzie­wać – po­wie­dział. – Rzecz w tym, że za­wsze kiedy inni od­cho­dzili, by­li­śmy dla sie­bie my. Za­wsze ta iskra, kiedy już zga­sły świa­tła. Czy to wła­śnie jest mi­łość?

– Och, na mnie nie patrz. To ni­gdy nie była moja bajka.

– Ni­gdy?

– No może raz czy dwa.

– Raz wy­star­czy. Po pro­stu wszy­scy mu­simy się do­wie­dzieć, do czego zdolne jest serce, Eve­lyn.

– I ty wiesz, do czego jest zdolne?

– Tak. Do ła­ska­wo­ści i wście­kło­ści.

Eve­lyn się uśmiech­nęła i głę­boko za­cią­gnęła pa­pie­ro­sem.

– Czyli to... – Wska­zała jego wargę. – To była Peg, nie snaj­per.

– Nie, to był zde­cy­do­wa­nie snaj­per. Spójrz. – Pod­niósł prawą rękę, żeby po­ka­zać bli­znę na prze­gu­bie. – Szrap­nel. – Po­chy­lił się w jej stronę i roz­gar­nął so­bie włosy. – Snaj­per. – Pod­cią­gnął no­gawkę spodni. Eve­lyn skrzy­wiła się. – Ogień ar­ty­le­ryj­ski. Tu wdało się za­ka­że­nie. Po­tem to. – Roz­piął ko­szulę.

– Boże – wy­krzyk­nęła Eve­lyn. – Znowu mi­ni­malne chy­bie­nie?

– Szczę­śliwy unik. Jest róż­nica.

– Jak to?

– To wszystko dzieje się w gło­wie. Za­leży jak się aku­rat pa­trzy na ży­cie. To ostat­nie zda­rzyło się w Trie­ście i od tej pory nic. Te­raz wiem, że nie umrę. I je­stem dużo szczę­śliw­szy.

– Słu­cham? – Eve­lyn my­ślała, że się prze­sły­szała.

– To zna­czy nie zginę tu­taj.

– Tu­taj we Wło­szech?

– Tu­taj na woj­nie. To tak, jakby wi­siał nad tobą dług. Wiesz, że trzeba bę­dzie go spła­cić, ale jak i kiedy, to jest py­ta­nie. Cho­dzi mi o te wszyst­kie moż­li­wo­ści za­bi­cia mnie. Jed­nak wciąż tu je­stem. Z ja­kie­goś po­wodu.

– Na przy­kład z po­wodu spu­dło­wa­nia – za­uwa­żyła Eve­lyn.

– Za­bawna je­steś, Eve­lyn.

– A ty je­steś wiel­kim opty­mi­stą, młody czło­wieku.

– Je­stem – zgo­dził się. – Cie­szę się, że to za­uwa­ży­łaś.

I za­czął jej wy­ja­śniać, że opty­mizm ma po ojcu, Wil­bu­rze, który mą­drą radę „bądź ko­wa­lem swo­jego losu, synu” wpa­jał mu od naj­młod­szych lat.

– Fa­cet był ma­rzy­cie­lem – rzu­cił. – Miał fart pe­chowca i uj­mu­jący uśmiech i nie był szczę­śliwy, do­póki nie miał prze­czu­cia, że może do­brze ob­sta­wić. To uczu­cie czę­sto po­rów­ny­wał z mi­ło­ścią. Aż któ­re­goś dnia zda­rzyła mu się ona na­prawdę. Wszedł do pubu, sta­nął na stole i oświad­czył, że jest za­ko­chany do sza­leń­stwa i wszy­scy my­śleli, że cho­dzi o ja­kąś przy­jemną, młodą osóbkę, ale ona młoda nie była. Była pra­wie w jego wieku, miała już z górki, po pięć­dzie­siątce. Miała zmę­czoną, miłą twarz z naj­czul­szymi nie­bie­skimi oczami, które pa­trzyły na niego, jakby był kwie­ci­stą łąką. Dwa mie­siące póź­niej, wbrew wszyst­kiemu, po­wie­działa mu, że będą mieli dziecko, dla obojga pierw­sze. Naj­pięk­niej­sze słowa na świe­cie – po­wie­dział Ulys­ses.

– Że się bę­dzie miało dziecko? – spy­tała Eve­lyn.

– Wbrew. Wszyst­kiemu.

– Kiedy do­tarło do niego, że ma po­dwójne szczę­ście, żonę i dziecko w jej brzu­chu, Wil­bur Tem­per po­czuł znów zna­jomy smak, jakby trzy­mał w ustach mo­netę. Swę­dzą go dło­nie – opo­wia­dał Ulys­ses – swę­dzą go po­de­szwy stóp, a on zna to uczu­cie, bo to jest prze­czu­cie wy­gra­nej, a prze­czu­cia wy­gra­nej się nie od­pusz­cza, bo by­łoby to wbrew na­tu­rze. Idzie więc do mo­jej mamy i tłu­ma­czy, co musi zro­bić. Ostatni raz, mówi ona. Ostatni raz, obie­cuje on. Te­raz tak, jego kum­pel Cressy po­wie­dział mu o nie­le­gal­nych wy­ści­gach char­tów w Es­sex, wszystko w wiel­kiej ta­jem­nicy i o wiel­kie pie­nią­dze, więc jadą tam ra­zem, stu­diują pro­gram i on za­pi­suje w swoim no­te­sie piękną kon­ste­la­cję cyfr, wy­niki odej­mo­wa­nia, do­da­wa­nia, al­ge­bra­iczny wzór szczę­ścia. Ostat­nia go­ni­twa. Wszystko na jedną kartę. Tak zwykł ma­wiać. Wszystko albo nic. No i sta­wia ży­cie i oszczęd­no­ści na brą­zowo-bia­łego psa o imie­niu Ulys­ses’ Boy w sto­sunku sto do jed­nego. Reszta to folk­lor. Pies przy­biega pierw­szy, za­pew­nia­jąc mu tym sa­mym dwie rze­czy: pie­nią­dze wy­star­cza­jące na za­ło­że­nie skrom­nej firmy spe­cja­li­zu­ją­cej się w ręcz­nie ro­bio­nych glo­bu­sach i nie­ba­nalne imię dla je­dy­nego syna i dzie­dzica.

– Dali ci imię po char­cie? – zdu­miała się Eve­lyn.

– Po zwy­cię­skim char­cie, Eve­lyn. Zwy­cię­skim.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: