Martwa natura - ebook
Martwa natura - ebook
Wielokrotnie nagradzana, przetłumaczona na siedemnaście języków,poruszająca opowieść o przyjaźni, miłości i sztuce.
Pośród gruzów rozdartych wojną Włoch brytyjski żołnierz Ulysses Temper spotyka Evelyn Skinner, historyczkę sztuki, która przybyła tu, aby pomóc w zabezpieczeniu arcydzieł przed kradzieżą i zniszczeniem. To spotkanie na zawsze zmieni młodego żołnierza, dając mu bezcenną lekcję o sztuce, pięknie Toskanii i życiu.
Sarah Winman stworzyła ciepłą, pełną refleksji historię, która uczy, że radość z życia trzeba czerpać nawet w jego najtrudniejszych momentach, a rodzina i przyjaciele dają nam siłę, dzięki której jesteśmy w stanie przetrwać wszystko.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-213-5303-6 |
Rozmiar pliku: | 2,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1944
.
Gdzieś wśród wzgórz Toskanii dwie Angielki, stare panny, Evelyn Skinner i Margaret Jakaśtam, jadły późny lunch na tarasie skromnego albergo. Był drugi sierpnia. Piękny letni dzień, jeśli tylko umiało się zapomnieć, że trwa wojna. Za sprawą kąta padania promieni słonecznych i porośniętego winoroślą trejażu jedna siedziała w cieniu, druga w świetle. Podano im ograniczone menu, ale świętowały postępy aliantów dużymi kieliszkami chianti. Na chwilę padł na nie cień nisko przelatującego bombowca. Chwyciwszy lornetki, przyjrzały się oznakowaniu.
– Nasi – stwierdziły i pomachały.
– Ten królik jest przepyszny – powiedziała Evelyn, a ponieważ napotkała wzrok właściciela, który stał w drzwiach i palił papierosa, dodała: – Coniglio buonissimo, signore!
Signore włożył papierosa do ust i podniósł rękę w geście ni to salutu, ni to lekceważącego machnięcia, nie wiadomo.
– Myślisz, że on jest faszystą? – spytała cicho Margaret.
– Nie, nie sądzę – odparła Evelyn. – Chociaż Włosi są dość niepewni politycznie. Zawsze tacy byli.
– Słyszałam, że teraz do nich strzelają, do tych faszystów.
– Każdy strzela do każdego.
Pocisk przeleciał z gwizdem na prawo od nich i uderzył w oddalone wzgórze. Eksplozja wyrwała z korzeniami kępę niewielkich cyprysów.
– Ten był ich – powiedziała Margaret, przytrzymując stolik, żeby ochronić swój aparat fotograficzny i kieliszek z winem przed falą uderzeniową.
– Słyszałam, że znaleźli Botticellego – rzuciła Evelyn.
– Którego? – zainteresowała się Margaret.
– Wiosnę.
– Och, dzięki Bogu.
– Z Uffizi oprócz tego Madonnę z Dzieciątkiem Giotta. Nimfy i satyry Rubensa i jeszcze jeden... – Evelyn wytężyła pamięć. – Ach, tak, Wieczerzę w Emaus.
– Pontormo! Coś wiadomo o jego Zdjęciu z krzyża?
– Jeszcze nie. – Evelyn wyjęła z ust króliczą kostkę. Niebo w oddali rozbłysło ogniem artyleryjskim. Spojrzała w tamtym kierunku i powiedziała: – Nigdy nie myślałam, że zobaczę to znowu w moim wieku.
– Nie jesteśmy w tym samym wieku?
– Nie. Jestem starsza.
– Ty?
– Tak. O osiem lat. Skończę sześćdziesiąt cztery.
– Naprawdę?
– Tak. – Napiła się wina. – Tylko żal mi jaskółek – dodała.
– To są jerzyki – stwierdziła Margaret.
– Jesteś pewna?
– Tak – potwierdziła Margaret. – Jerzyki wydają piski. – Odchyliła się do tyłu i wydała okropny dźwięk, który w niczym nie przypominał głosu jerzyka. – Jerzyk – powtórzyła z naciskiem. – Jaskółka jest oczywiście florenckim ptakiem, ale jest ptakiem grzędującym, z rzędu wróblowych, Passeriformes, a jerzyk nie. Chodzi o budowę nóg. Słabe stopy, duża rozpiętość skrzydeł. Należy do rzędu krótkonogich, Apodiformes po grecku, znaczy właściwie beznogie. Jaskółka oknówka natomiast jest z rzędu wróblowych.
„Dobry Boże”, pomyślała Evelyn. „Czy to się nigdy nie skończy?”
– Jaskółki – kontynuowała Margaret – mają rozwidlony ogon, jaskółka dymówka ma czerwoną plamę na głowie. Średnia długość życia jaskółki wynosi około ośmiu lat.
– To przygnębiające. Nawet nie dwucyfrowa. Myślisz, że jaskółcze lata liczy się tak jak psie?
– Nie sądzę. Nigdy nie słyszałam o czymś takim. Jerzyki są ciemnobrązowe, ale w locie wydają się czarne. Są znowu! – Margaret krzyknęła nagle. – Tam!
– Gdzie?
– Tam! Musisz nadążać, są bardzo zwinne. Wszystko robią w locie!
Nagle z chmur wypadły dwa sokoły i brutalnie rozdarły jerzyka na pół. Margaret gwałtownie wciągnęła powietrze.
– Zrobiły wszystko w locie – powiedziała Evelyn, patrząc, jak sokoły znikają za drzewami. – Przyjemna kropelka classico. Czy już to mówiłam?
– Owszem, mówiłaś – potwierdziła cierpko Margaret.
– Och, cóż, więc mówię znowu. Rok okupacji nie zaszkodził jakości. – Poszukała wzrokiem właściciela i wskazała swój kieliszek. – Buonissimo, signore!
Signore wyjął papierosa z ust, uśmiechnął się i znów podniósł rękę. Evelyn odchyliła się na krześle i odłożyła na stół serwetkę.
Kobiety znały się od siedmiu lat. Na początku przez krótki czas były kochankami, potem pożądanie ustąpiło miejsca wspólnemu zainteresowaniu toskańskim protorenesansem – kolej rzeczy satysfakcjonująca dla Evelyn, mniej dla Margaret Jakiejśtam, która rzuciła się w ornitologię. Na szczęście dla Evelyn wojna powstrzymała dalsze podchody, przynajmniej przed Rzymem. Dwa tygodnie po wkroczeniu aliantów do miasta Evelyn otworzyła drzwi frontowe willi swojej ciotki przy Via Magento, by stanąć twarzą w twarz z nieoczekiwanym.
– Niespodzianka! – zawołała Margaret. – Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo!
„Niespodzianka” to nie było słowo, jakie przyszło wtedy Evelyn do głowy.
Teraz wstała i rozprostowała nogi.
– Za długo siedziałam – powiedziała, wygładzając zagniecenia lnianych spodni. Wyprostowana, była imponującą postacią o inteligentnych oczach, tak samo żywo reagujących na problem do rozwiązania, co na żart. Dziesięć lat wcześniej podjęła decyzję, że jej siwiejąca grzywa pozostanie blond i nigdy nie oglądała się za siebie.
Podeszła do signora i w doskonałym włoskim poprosiła o papierosa. Włożyła go między wargi i przytrzymała rękę mężczyzny, nachylając się do płomienia.
– Grazie – wyszeptała, a on wcisnął jej do ręki paczkę, pokazując, że ma ją wziąć. Podziękowała mu raz jeszcze, po czym wróciła do stołu.
– Stój – powiedziała Margaret.
– Co?
– To światło na twojej twarzy. Twoje oczy są w nim takie zielone! Odwróć się odrobinę w moją stronę. Zostań tak.
– Margaret, na litość boską.
– Rób, co mówię. Nie ruszaj się. – Margaret zaczęła gmerać przy aparacie fotograficznym, aby odpowiednio ustawić przysłonę.
Evelyn teatralnie zaciągnęła się papierosem (pstryk) i wypuściła dym w późnopopołudniowe niebo (pstryk), zauważając zmianę koloru, zniżanie się słońca i samotnego jerzyka krążącego nerwowo. Odgarnęła sobie pasmo włosów z chmurnego czoła (pstryk).
– Co cię gryzie, moja droga?
– Prawdopodobnie komary.
– Czyżbyś się użalała nad sobą? – spytała Margaret.
– A co, nie wolno?
– To irytująco klaustrofobiczna sytuacja. Nie możemy iść do przodu, możemy się tylko cofać.
– Ani mi się śni – odburknęła Evelyn.
– Pamiętaj o niemieckich minach, niemądra!
– Ja tylko chcę się dostać do Florencji. Coś robić. Być użyteczna.
Właściciel podszedł, żeby sprzątnąć ze stołu ich talerze. Spytał po włosku, czy życzą sobie kawę i grappę, a one powiedziały, że z przyjemnością. Powiedział, żeby już się nie oddalały od domu i że jego żona przyjdzie później do ich pokoju zamknąć okiennice. Ach, i może by miały ochotę na figi?
– Och, sì, sì. Grazie.
Evelyn patrzyła w ślad za nim, kiedy odszedł.
– Miałam cię o coś zapytać – odezwała się Margaret. – Robin Metcalfe powiedziała mi, że znasz Forstera.
– Kogo?
– Tego z widokiem.
Evelyn uśmiechnęła się.
– No świetnie.
– Robin Metcalfe przedstawia to tak, jakbyście ty i Forster byli najlepszymi przyjaciółmi.
– Bzdura! Spotykałam go przy stole w jadalni, jeśli koniecznie musisz wiedzieć, nad gotowaną wołowiną, w upiornym Pensione Simi. Byliśmy wysłużonym stateczkiem przy brzegu Arno, rozpaczliwie szukając prawdziwych Włoch. A za sterem stała właścicielka mówiąca cockneyem, pokój jej duszy.
– Cockneyem?
– Tak.
– Dlaczego cockneyem?
– Nie wiem.
– To znaczy, dlaczego we Florencji?
– Nie spytałam.
– Teraz byś spytała – stwierdziła Margaret.
– Teraz na pewno bym spytała. – Evelyn włożyła do ust papierosa.
– Prawdopodobnie przyjechała jako opiekunka do dzieci.
– Tak. Prawdopodobnie – zgodziła się, otwierając pudełko zapałek.
– Albo guwernantka. Jakoś tak mogło to być.
Evelyn zapaliła zapałkę i zaciągnęła się papierosem.
– Wiedziałaś, że on pisze książkę? – spytała Margaret.
– Dobry Boże, nie. Był świeżo upieczonym uczonym, jeśli dobrze pamiętam. Zaraz po studiach, nieopierzony, nieśmiały, niezdarny, znasz ten typ. Wchodzący w świat bez żadnego doświadczenia.
– Czyż nie wszyscy byliśmy tacy?
– Tak, przypuszczam, że byliśmy. – Evelyn wzięła figę i nacisnęła kciukiem jej miękką, uginającą się skórkę. – Przypuszczam, że tacy byliśmy – powtórzyła cicho. Rozerwała owoc na pół i spojrzała na erotyczny widok jego żywego ciała. Zarumieniła się i chociaż chciałaby obwinić o to zmianę wieczornego światła, działanie wina, grappy i papierosów, to czuła w głębi serca, w niewidocznej, najbardziej strzeżonej części siebie, że jej pamięć otwiera się powoli, bardzo powoli, jak zapięcie na suwak. – On był jednak dziwnie charyzmatyczny – powiedziała, wracając do teraźniejszości.
– Forster? – upewniła się Margaret.
– Kiedy był sam, tak. Ale obecność matki dusiła go. Każda reprymenda była jak dociśnięcie poduszki. Dziwna relacja. To mi najbardziej utkwiło w pamięci. Ona z parasolką i solami trzeźwiącymi i on z przekartkowanym wielokrotnie bedekerem i w źle leżącym garniturze.
Margaret sięgnęła po papierosa Evelyn.
– Pamiętam, że pojawiał się w chwilach spokoju. Nie usłyszałabyś go, najwyżej zobaczyła. Wysoki i chudy, w kącie. Albo w saloniku, z notesem. Coś zapisywał. Po prostu obserwował.
– Czy nie tak to się zaczyna? – spytała Margaret, oddając papierosa.
– Co?
– Książka.
– Tak, przypuszczam, że tak.
– Te drobne momenty, których nikt inny nie zauważa. Drobne, uświęcone momenty codzienności. – Wzięła aparat (pstryk). – Jak ten moment. – (Pstryk). – Albo ten.
– Dobry Boże, przestaniesz wreszcie, Margaret? Co w ciebie wstąpiło?
Margaret opuściła aparat.
– Ty nie widzisz tego, co ja widzę – powiedziała uwodzicielsko.
– Masz coś na zębach.
– Dlaczego nic nie mówiłaś?
– Przecież właśnie powiedziałam.
Margaret odwróciła się i osłoniła usta dłonią, po czym przejechała językiem w tę i z powrotem po górnych zębach.
– Lepiej? – spytała, szczerząc się.
– Tak.
Margaret nagle zamieniła miejscami popielniczkę, figi i kieliszek wina. Przestawiła przysłonę (pstryk). Przesunęła kieliszek, paczkę papierosów (pstryk) (pstryk) (pstryk) (pstryk).
– Miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy pierwszy raz przyjechałam do Florencji – powiedziała Evelyn. – Mówiłam?
– Tak, myślę, że wszyscy o tym słyszeliśmy.
– Och. – Evelyn opowiadała dalej: – Właścicielka Simi miała służącą, po trochu do wszystkiego. Zawsze można ją było zastać w jadalni podczas posiłków. Stała w kącie, kiedy jedliśmy. Zawsze uważna, czekająca, żeby podać, czekająca, żeby posprzątać. Obsługiwała nas.
(Pstryk).
– Wpadała w oko. Była zręczna. Piękna.
(Pstryk).
Margaret usiadła z powrotem.
– Jak piękna? – spytała.
– Istny Leonardo.
– Który?
– Dama z gronostajem.
– Och. – Margaret uniosła brwi.
– Nie pod względem stroju oczywiście. Czerń i biel wieczorem, na biało przy obsłudze śniadania. Bardzo szczelnie pozapinana, ale takie były czasy, rzecz jasna. Przypuszczam, że wszyscy byliśmy pozapinani..., ale jej skóra i oczy. Upięcie włosów nad czołem. Rumieniec na policzkach.
– Wygląda na to, że byłaś nią mocno zauroczona, co?
– Każdy był nią zauroczony – odparła Evelyn.
– Nawet Forster?
– Nie, moja droga. On jest inny.
Evelyn przerwała opowieść. Strząsnęła popiół z papierosa, a Margaret wpatrywała się w nią w skupieniu.
– Zresztą nie było go tam tego wieczoru, o którym myślę – podjęła Evelyn. – To był wieczór moich urodzin. On jeszcze nie przyjechał.
– Jak miała na imię? – wtrąciła się Margaret.
– Nie pam...
– Och, nadajmy jej imię...
– Nie nadawajmy...
– Coś w rodzaju Beatrice!
– Na litość boską, Margaret! Tu nie chodzi o imię. Tu chodzi o moment. To wszystko. Nie chodzi o jej imię.
– Wybacz. – Margaret teatralnie odchyliła się do tyłu i zajęła się resztką swojej grappy. – Continuez.
Evelyn kontynuowała:
– Wiedziała, że zbliżają się moje urodziny, ponieważ od wielu dni były one tematem rozmów naszej grupy i chociaż sama prawie nie mówiła po angielsku, rozumiała, o czym my mówimy. Zadziwiające obycie. Nie mówiąc nic, rozumieć wszystko. Zatem spytała signorę cockney, czy mogłaby tego akurat wieczoru przejąć gotowanie, żeby uraczyć nas wszystkich, a tak naprawdę mnie, niezwykłą ucztą. Signora cockney była oczywiście zachwycona i wcześnie udała się na spoczynek.
– Niewielka strata – skomentowała Margaret.
– Żadna – uściśliła Evelyn. – Pamiętam swoją ekscytację, kiedy zeszłam po schodach i...
– Chyba nie podróżowałaś sama? – przerwała jej Margaret.
– Owszem. Bez przyzwoitki aż do Rzymu.
– Bez przyzwoitki? Jak w ogóle...?
– Margaret. Proszę. Byliśmy niekonwencjonalną rodziną. Skandal był rytuałem przejścia. Mogę mówić dalej?
Margaret wskazała gestem, że może.
– Powinnam była się zorientować, że szykuje się coś szczególnego. Kiedy weszłam do salonu, zapadła cisza. Constance Everly uśmiechnęła się do mnie, wzięła mnie za rękę i...
– Constance Everly?
– Tak.
– Ta poetka?
– Tak, Margaret. Constance Everly, poetka. – Evelyn opadła na oparcie, wyczerpana. Nie była w stanie dokończyć tej historii bez przerywania.
– I? – Margaret domagała się dalszego ciągu.
– I co?
– Constance Everly wzięła cię za rękę...?
– I. Ścisnęła. Ją.
– Dlaczego tak dziwnie mówisz?
– Na wypadek, gdybyś znów chciała przerwać. Zostawiam odstępy. Między. Słowami. Możesz się wślizgnąć, nie przeszkadzając...
– Och, po prostu opowiedz już wreszcie tę cholerną historię, Evelyn.
Evelyn roześmiała się i zaczęła opowiadać dalej:
– Constance zaprowadziła mnie do jadalni. Wszędzie porozstawiane były świece, przez środek stołów biegły rzędem wazoniki z fiołkami parmeńskimi, rzadkimi jeszcze o tej porze roku, i gałązki rozmarynu, a zapach był oszałamiający. To było wnętrze urządzone z namysłem; miało wywierać wrażenie na wszystkich, którzy do niego wejdą. Na stole stało wino w dużych kamionkowych dzbanach i we fiaschi, butelkach w słomianym oplocie. Dziewczyna nalała mi wina i zaprosiła do zajęcia miejsca przy stole. Weszli pozostali goście i dech im zaparło w tym momencie przepełnionym pięknem, bellezza. Tego wieczoru wreszcie zaznaliśmy włoskiej autentyczności i wdzięku. Podała nam proste pappardelle z ragù...
– Prawdopodobnie użyła gotowanej wołowiny – wtrąciła Margaret.
– I królika z białą fasolą i zieleniną, jaką mogła pozbierać przy drodze we Fiesole albo Settignano, ugotowaną w stylu ripassati, z czosnkiem i oliwą. A kiedy już wszyscy zostaliśmy obsłużeni, wyszła z kuchni, stanęła w kącie i z cienia przyglądała się, jak jemy. Nasza przyjemność była jej przyjemnością. Nie mogłam oderwać od niej oczu. Miałam dwadzieścia jeden lat, kiedy zostałam obdarowana tym momentem. Ten dar przekraczał moją zdolność pojmowania. Dopiero później zrozumiałam, co ona oferowała.
– Ach tak? A co ona oferowała?
– Drzwi do jej świata. Bezcenne.
Margaret nalała sobie następny kieliszek grappy i wypiła. Usta miała zaciśnięte.
– Nigdy wcześniej nie opowiadałaś mi tej historii – powiedziała.
– Nie opowiadałam?
– Myślę, że pamiętałabym. Dlaczego teraz?
– No właśnie, dlaczego teraz? – Evelyn się zamyśliła. – Królik.
– Królik?
– Tak.
– Nie jadłaś od tamtej pory królika?
– I muzyka.
– Jaka muzyka?
– Uwertura do Westalki Spontiniego. Signore puszczał to dziś rano. Po prostu wspomnienie Teatro Verdi.
– I tak to się skończyło?
– Prawie. Po obiedzie goście rozeszli się jak zawsze. W tle słychać było ciche dźwięki fortepianu. Powiedziałam Constance, że chcę jeszcze zostać, żeby podziękować tej dziewczynie, więc zostawiła mnie i poszła do palarni. Stałam tam, na pobojowisku kieliszków i dogasających świec. Służąca przyszła po chwili. Chyba z początku mnie nie zauważyła. Wydawała się zgrzana i zaprzątnięta swoimi myślami. Ale potem mnie zobaczyła. Wzięła fiołek i podała mi go. Per voi, powiedziała. Dla mnie. Ten wieczór był dla mnie. Ja to wiedziałam. Podziękowałam jej. Przyjęłam fiołek z jej ręki i wyszłam z pokoju. Później zasuszyłam go w moim bedekerze.
– Wciąż go masz?
– Bede...
– Ten fiołek.
– Wątpię. Tyle lat minęło, Margaret. Czemu miałabym?
Evelyn zapaliła papierosa i siedziały w milczeniu. Czuła na sobie natarczywy wzrok Margaret. Tępe ostrze jej zazdrości.
– Co za przygody miałaś – powiedziała zimno Margaret.
Słońce było coraz niżej. Cienie wydłużyły się. Lekki powiew ostudził nieco upał. Z wnętrza dobiegał odgłos maszyny do szycia: signora naprawiała prześcieradła. Cicho grało radio. Konspiracyjny kanał kontaktu między aliantami a ruchem oporu.
– Myślę, że pójdę poczytać – odezwała się Margaret. – A ty?
– Zostanę jeszcze chwilę. Dopalę. Napiję się grappy.
– Nie oddalaj się.
– Ależ nie. Dojdę tylko do skraju drogi. Tam się zatrzymam. Posłusznie. Mając nadzieję, że jakaś furmanka mnie stratuje.
Patrzyła, jak Margaret znika w drzwiach. Poczuła, jak słabnie jej napięcie w ramionach. Dolała sobie grappy, wychyliła i podeszła do skraju drogi. Słysząc nagle warkot alianckich maszyn w oddali, spojrzała ku horyzontowi. Podniosła do oczu lornetkę. Wzgórze z cyprysami znajdowało się już w cieniu. Nie było zimno, ale kąt padania światła i fiołkowy odcień krajobrazu sprawiły, że przeszedł ją dreszcz. Niemal czterdzieści pięć lat temu zakochała się w młodej służącej o imieniu Livia. Odległy ryk dział zabrzmiał jak grzmot. Krótkie rozbłyski ognia artyleryjskiego rozcięły niebo. Jasne, że nadal miała ten cholerny fiołek.
W lesie, gdzieś pomiędzy Staggia Senese a Poggibonsi, oddziały alianckie czekały, aby wkroczyć do Florencji. Zapadał zmierzch i między drzewami słychać było akordeon skradziony z fabryki koło Triestu.
Stojąc koło swojego dżipa, młody mężczyzna z namydloną dolną połową twarzy wpatrywał się w popękane lusterko. Ostrożnie przesuwał ostrze brzytwy nad górną wargą, unikając szramy, która pojawiła się dwa lata wcześniej.
Przedwieczorne słońce wydobywało rudawy odcień jego jasnych włosów. Nikt w rodzinie nie wiedział, skąd się wzięła ta rudość, wszyscy zarówno od strony ojca, jak i matki byli ciemnymi blondynami, więc jego ojciec często żartował, że objadał się burakami przez całą zimę, kiedy syn został poczęty. „Poplamiłeś się”, lubił mu mówić.
Rysy twarzy chłopak miał po matce: prosty, wąski nos, trochę dłuższy niż wymagałaby tego proporcja odległości linii włosów do jego nasady albo brody do czubka, aby twarz była idealnie symetryczna. Brwi o uniesionych zewnętrznych końcach świadczyły, że jest dobrym słuchaczem, a uszy, chociaż niespecjalnie odstające, były zdecydowanie czujne. Kiedy się uśmiechał, a robił to często, w obu policzkach pojawiały się rozbrajające dołeczki.
Jego żona Peg powiedziała, że powinien być przystojniejszy, skoro odziedziczył wszystkie najlepsze cechy swojej mamy. Według niej miał to być komplement, ale jej słowa nie były jednoznaczne, były zarazem ciepłe i zimne, miłe i okrutne – taka już była Peg. Nikt nie wiedział, że najlepsze dopiero przed nim, że będzie całkiem przystojnym mężczyzną w średnim wieku i wpadającym w oko starszym panem.
Świergot ptaków w górze zachwycał go. I on, i one przebyli setki kilometrów na północ, wbrew wszelkim przeciwnościom, aby przybyć tu na czas – jerzyki pod koniec marca, on w czerwcu – a katalog cudem unikniętych nieszczęść albo szczęśliwych przypadków towarzyszących mu w drodze przez Afrykę, Sycylię i wzdłuż Adriatyku zdumiałby zarówno kapłanów, jak i astrologów. Coś musiało nad nim czuwać. Czemu nie jerzyk?
Spojrzawszy na zegarek, opłukał twarz. Wrzucił do dżipa swój plecak i karabin, akurat w chwili, gdy z namiotu messy wyszedł sierżant Lidlow.
– Dokąd się wybierasz, Temps?
– Po kapitana, panie sierżancie.
– Przywieziesz nam butelkę albo i dwie, co?
Ulysses przekręcił kluczyk zapłonu i stary dżip zaskoczył za pierwszym razem.
Wjechał między wzgórza, zostawiając za sobą sylwetki czołgów i ludzi. Mijał różne alianckie dywizje, mężczyzn młodych jak on, postarzałych ze zmęczenia. Łagodne światło przesuwało się wraz z nim przez zagajniki i łąki, dopóki na niebie nie został tylko różowy odblask i noc nadciągająca z zachodu. Usiłował hodować w sobie ambiwalentne uczucia wobec tego kraju, ale na próżno. Włochy zadziwiły go. Kapitan Darnley o to zadbał. Razem podróżowali po kraju, głównie dokonując rozpoznania, ale czasami tylko wędrując – po odosobnionych wioskach, w poszukiwaniu fresków i kapliczek na wierzchołkach wzgórz.
Nieco ponad miesiąc wcześniej zajechali do Orvieto, miasta zbudowanego na ogromnej skale górującej nad doliną Paglii. Kiedy siedząc na masce dżipa, pili czerwone wino z manierek, z rykiem przeleciały nad nimi bombowce kierujące się w stronę Monte Cetona na granicy Toskanii. Wstąpili do katedry, do kaplicy San Brizio, gdzie Luca Signorelli namalował swoje arcydzieło Sąd Ostateczny. Choć obaj byli niewierzący, dzieło sztuki sprawiło, że poczuli się rozliczani ze swoich czynów.
Darnley powiedział, że Sigmund Freud był tu w 1899 roku i jakimś cudem zapomniał nazwiska Signorellego.
– Nazwał to wyparciem, a mechanizm ten zyskał fundamentalne znaczenie w jego Objaśnianiu marzeń sennych. Boże, ale ty pewnie już to wiesz, prawda, Temps?
I nie czekając na odpowiedź, Darnley wyszedł na ostre, czerwcowe słońce, zostawiając Ulyssesa oszołomionego wirem informacji i niezachwianą wiarą w niego kapitana.
Dalej droga biegła prosto i ze znajdującej się w pewnej odległości kępy drzew błysnęło mu w oczy światło. Zwolnił, po czym zatrzymał się, nie gasząc silnika. Sięgnąwszy po lornetkę, zobaczył, że przy drodze stoi kobieta i przygląda mu się przez swoją.
Zamachała do niego dłonią z niezapalonym papierosem, a kiedy dżip zahamował, wykrzyknęła:
– Och, dzięki Bogu! Ósma Armia?
– Zaledwie jej drobny ułamek, obawiam się – odparł Ulysses, a ona podała mu rękę.
– Evelyn Skinner.
– Szeregowy Temper – przedstawił się. – Skąd się pani tu wzięła, panno Skinner, jeśli wolno spytać?
– Z Rzymu.
– Jak to? Teraz?
– Dobry Boże, nie! Z tego albergo za drzewami. Przyjechałam tydzień temu z przyjaciółką. Zatrzymałyśmy się po drodze w Cortonie, aby ocenić zniszczenia, jakim uległ Francesco di Giorgio. W cudowny sposób nietknięty. Od tej pory czekamy.
– Czekacie na co?
– Usiłuję skontaktować się z Sojuszniczym Rządem Wojskowym.
– W jakim celu, panno Skinner?
– Współpracy z funkcjonariuszami Sekcji Zabytków, Dzieł Sztuki i Archiwów. Wiedzą, że tu jestem, ale wygląda na to, że mnie porzucili. Jestem historyczką sztuki. Pomyślałam, że mogłabym być przydatna, kiedy zlokalizują wszystkie te dzieła sztuki z muzeów i kościołów. Były sekwestrowane tutaj, wśród tych wzgórz. Same arcydzieła. Całe towarzystwo, nawet kochany, stary Cimabue. Ale przypuszczam, że wiesz o tym, prawda?
Ulysses uśmiechnął się.
– Coś tam słyszałem, panno Skinner.
– Masz ogień?
– Odradzałbym. Proszę zobaczyć, co mi się stało. – Wskazał szramę w kąciku swoich ust. – Snajper. Chybił minimalnie.
Evelyn przyjrzała mu się.
– Przecież cię trafił – stwierdziła.
– Ale nie w ważną część – powiedział, klepiąc się po głowie. – Jednak niemal odstrzelił mi wargi. I co by pani wtedy zrobiła?
– Zmagałabym się ze spółgłoskami zwarto-wybuchowymi, szeregowy Temper. A teraz mi przypal. Proszę.
Ulysses nachylił się i potarł zapałką draskę.
– Dziękuję – powiedziała, wydmuchując idealne kółko dymu. Podniosła rękę, rozejrzała się. – Widzisz? Nie ma snajperów. No więc myślisz, że mógłbyś mi pomóc? Nie sprawię kłopotu. A moje wargi, wciąż całe, pozostaną zamknięte na kłódkę. Co ty na to?
– Stawia mnie pani w dość niezręcznej sytuacji.
– Och, jestem pewna, że to dla ciebie nic nowego.
– Wierzy pani w przeznaczenie, panno Skinner?
– Przeznaczenie? To dar. W każdym razie według Dantego.
– Dar? Podoba mi się to. Skoro tak, proszę wsiadać, panno Skinner.
– Och, skończ z tą panną na litość boską – powiedziała, siadając koło niego. – Mam na imię Evelyn. A ty?
– Ulysses.
– Ulysses! Cudownie! I pewnie jakaś Penelopa czeka na twój powrót?
– Gdzie tam. Zwykła Peggy. I wątpię, żeby czekała. – Przekręcił kluczyk i dżip ruszył z miejsca.
Zaciekły ostrzał, który wypełniał całe popołudnie, ustał wreszcie i łagodny, niemal przekonujący spokój zaległ na zalesionych wzgórzach i ich samotnych wierzchołkach, na zboczach z ciemną symetrią tarasowych winnic.
Ulysses zapalił papierosa.
– No – zaczęła Evelyn – opowiedz mi trochę...
– Londyn. Dwadzieścia cztery. Żonaty. Bez dzieci.
Evelyn zaśmiała się.
– Pospieszyłeś się z tym.
– Trzeba się spieszyć, nie? Jutro możesz już nie żyć. A ty?
– Kent. Sześćdziesiąt cztery. Niezamężna. Bezdzietna. Coś o wcześniejszym życiu?
– Globusy. Tata je robił, ja sprzedawałem. Potem tata umarł, więc ja je robiłem.
– Ruszyłeś Ziemię!
– Przyjrzyj się globusowi firmy Temper & Son, a znajdziesz imię mojej mamy ukryte gdzieś na jego powierzchni.
– Miasto o nazwie...?
– Nora.
– Jakie to romantyczne.
– Miłe, prawda?
– Z tobą i Peggy jest tak samo?
– Nic z tych rzeczy, ja i Peg jesteśmy przeciwieństwem moich rodziców. Gdybym mógł, nazywałbym gwiazdy jej imieniem. Pobraliśmy się po pijaku, bo tylko tak było to możliwe. Kiedy się obudziła i zobaczyła obrączkę, dała mi w pysk. Jednak był to najszczęśliwszy dzień mojego życia. Potem poszedłem do wojska i znów jesteśmy sobie obcy.
– Nie pisujecie do siebie?
Pokręcił głową.
– Oboje wiemy, czego się po sobie spodziewać – powiedział. – Rzecz w tym, że zawsze kiedy inni odchodzili, byliśmy dla siebie my. Zawsze ta iskra, kiedy już zgasły światła. Czy to właśnie jest miłość?
– Och, na mnie nie patrz. To nigdy nie była moja bajka.
– Nigdy?
– No może raz czy dwa.
– Raz wystarczy. Po prostu wszyscy musimy się dowiedzieć, do czego zdolne jest serce, Evelyn.
– I ty wiesz, do czego jest zdolne?
– Tak. Do łaskawości i wściekłości.
Evelyn się uśmiechnęła i głęboko zaciągnęła papierosem.
– Czyli to... – Wskazała jego wargę. – To była Peg, nie snajper.
– Nie, to był zdecydowanie snajper. Spójrz. – Podniósł prawą rękę, żeby pokazać bliznę na przegubie. – Szrapnel. – Pochylił się w jej stronę i rozgarnął sobie włosy. – Snajper. – Podciągnął nogawkę spodni. Evelyn skrzywiła się. – Ogień artyleryjski. Tu wdało się zakażenie. Potem to. – Rozpiął koszulę.
– Boże – wykrzyknęła Evelyn. – Znowu minimalne chybienie?
– Szczęśliwy unik. Jest różnica.
– Jak to?
– To wszystko dzieje się w głowie. Zależy jak się akurat patrzy na życie. To ostatnie zdarzyło się w Trieście i od tej pory nic. Teraz wiem, że nie umrę. I jestem dużo szczęśliwszy.
– Słucham? – Evelyn myślała, że się przesłyszała.
– To znaczy nie zginę tutaj.
– Tutaj we Włoszech?
– Tutaj na wojnie. To tak, jakby wisiał nad tobą dług. Wiesz, że trzeba będzie go spłacić, ale jak i kiedy, to jest pytanie. Chodzi mi o te wszystkie możliwości zabicia mnie. Jednak wciąż tu jestem. Z jakiegoś powodu.
– Na przykład z powodu spudłowania – zauważyła Evelyn.
– Zabawna jesteś, Evelyn.
– A ty jesteś wielkim optymistą, młody człowieku.
– Jestem – zgodził się. – Cieszę się, że to zauważyłaś.
I zaczął jej wyjaśniać, że optymizm ma po ojcu, Wilburze, który mądrą radę „bądź kowalem swojego losu, synu” wpajał mu od najmłodszych lat.
– Facet był marzycielem – rzucił. – Miał fart pechowca i ujmujący uśmiech i nie był szczęśliwy, dopóki nie miał przeczucia, że może dobrze obstawić. To uczucie często porównywał z miłością. Aż któregoś dnia zdarzyła mu się ona naprawdę. Wszedł do pubu, stanął na stole i oświadczył, że jest zakochany do szaleństwa i wszyscy myśleli, że chodzi o jakąś przyjemną, młodą osóbkę, ale ona młoda nie była. Była prawie w jego wieku, miała już z górki, po pięćdziesiątce. Miała zmęczoną, miłą twarz z najczulszymi niebieskimi oczami, które patrzyły na niego, jakby był kwiecistą łąką. Dwa miesiące później, wbrew wszystkiemu, powiedziała mu, że będą mieli dziecko, dla obojga pierwsze. Najpiękniejsze słowa na świecie – powiedział Ulysses.
– Że się będzie miało dziecko? – spytała Evelyn.
– Wbrew. Wszystkiemu.
– Kiedy dotarło do niego, że ma podwójne szczęście, żonę i dziecko w jej brzuchu, Wilbur Temper poczuł znów znajomy smak, jakby trzymał w ustach monetę. Swędzą go dłonie – opowiadał Ulysses – swędzą go podeszwy stóp, a on zna to uczucie, bo to jest przeczucie wygranej, a przeczucia wygranej się nie odpuszcza, bo byłoby to wbrew naturze. Idzie więc do mojej mamy i tłumaczy, co musi zrobić. Ostatni raz, mówi ona. Ostatni raz, obiecuje on. Teraz tak, jego kumpel Cressy powiedział mu o nielegalnych wyścigach chartów w Essex, wszystko w wielkiej tajemnicy i o wielkie pieniądze, więc jadą tam razem, studiują program i on zapisuje w swoim notesie piękną konstelację cyfr, wyniki odejmowania, dodawania, algebraiczny wzór szczęścia. Ostatnia gonitwa. Wszystko na jedną kartę. Tak zwykł mawiać. Wszystko albo nic. No i stawia życie i oszczędności na brązowo-białego psa o imieniu Ulysses’ Boy w stosunku sto do jednego. Reszta to folklor. Pies przybiega pierwszy, zapewniając mu tym samym dwie rzeczy: pieniądze wystarczające na założenie skromnej firmy specjalizującej się w ręcznie robionych globusach i niebanalne imię dla jedynego syna i dziedzica.
– Dali ci imię po charcie? – zdumiała się Evelyn.
– Po zwycięskim charcie, Evelyn. Zwycięskim.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------
BESTSELLERY
- Wydawnictwo: Liber ElectronicusFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Klasyka"Jądro Ciemności" Josepha Conrada (Józefa Teodora Korzeniowskiego) odsłania mroczną twarz kolonializmu, uosabianą przez postać bezwzględnego i całkowicie wyzutego z człowieczeństwa handlarza Kurtza...2,99 złEBOOK2,99 zł
25,43 zł 33,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK5,51 zł
- EBOOK
19,90 zł 29,79
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
15,94 zł 21,25
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.