- W empik go
Martwa natura z księżycem - ebook
Martwa natura z księżycem - ebook
W miejskiej komendzie, gdzieś w Polsce, czas mija głównie na zatrzymywaniu nieszkodliwych sprawców wykroczeń, ściganiu drobnych złodziejaszków oraz walce z lokalnymi dilerami. Przychodzi jednak moment, kiedy ofiarą zabójstwa pada miejscowa „gruba ryba". Zwłoki denata znaleziono w samochodzie zaparkowanym pod motelem. Przed policjantami prawdziwe wyzwanie. Wreszcie mają okazję, by pokazać swoje umiejętności. Czy sprostają wyzwaniu?
„Martwa natura z księżycem" otrzymała II nagrodę w konkursie na współczesną polską powieść kryminalną zorganizowanym przez PW Rzeczpospolita SA i magazyn Detektyw.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-265-1174-1 |
Rozmiar pliku: | 376 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzień, w którym w naszej komendzie pojawił się Adam Wiatrak, przeszedł do historii, a przynajmniej policyjnej. Omawiano to później wielokrotnie i z każdej strony, przyjazd Wiatraka stanowił ulubiony temat anegdot, docinków i pytań zaczynanych zwrotem: a podobno...
Przyjechał tamtego październikowego ranka i wszyscy widzieli, że miał ze sobą dużą, błyszczącą walizkę. Siedziałem akurat w gabinecie komendanta, a wraz z nami jeszcze Marian Kolarski, nasz rzecznik prasowy, i kombinowaliśmy razem, jak umiejętnie sprzedać opinii publicznej informację o naszym doniosłym sukcesie. Zwiększyła się bowiem tak zwana wykrywalność, czyli procentowy udział spraw zakończonych w stosunku do ilości spraw, których sprawców nie ujęliśmy. Normalnie te wskaźniki oscylowały około połowy tabeli, a teraz była okazja, żeby się pochwalić. Chodziło o sześć procent.
Siedzieliśmy więc w gabinecie komendanta i gdy sekretarka dała znać przez wewnętrzny telefon, że przyszedł ten nowy nabytek, Jaskóła natychmiast kazał go wprowadzić. Zamilkliśmy i patrzyliśmy na drzwi z wielką ciekawością, bo kto nie byłby ciekawy, jaki to materiał nam przysyłają. Komendant niczego wcześniej nie zdradził, choć to ja byłem naczelnikiem wydziału i Wiatrak miał pracować u mnie. Jaskóła wspomniał jedynie przed tygodniem, że skierowali do nas jakiegoś wyjątkowego człowieka. Prymusa, wprost po szkole oficerskiej, gościa co to miał najlepsze wyniki ze wszystkich absolwentów w całej historii szkoły. Jako taki mógł wybrać miejsce, gdzie zacznie pracować i wybrał naszą komendę, jak gdyby nie mógł zadysponować sobie czegoś lepszego.
Oczywiście, stale odczuwaliśmy brak ludzi do roboty, duszeni papierami, meldunkami, sprawozdaniami, raportami i tak dalej. Właśnie odeszli na emeryturę dwaj tacy, co to mieli już wszystkiego dosyć, a na których opierała się działalność wydziału. Waliliśmy po równo – włamania, napady na stacje benzynowe, handel narkotykami, rozboje, oszustwa i wyłudzenia. Ostatnio coraz częściej porachunki gangsterskie, no i nowe gatunki przestępstw, dokonywane przy pomocy komputera. Tak zwany full wypas. Ludzie padali na nosy, statystyka leciała w dół, żony wyzywały nas od najgorszych, przełożeni nie kryli niezadowolenia.
Każda para rąk była nam potrzebna od zaraz. Wprawdzie wiem z doświadczenia, że facet bezpośrednio po studiach raczej nie bardzo nadaje się do merytorycznego wykorzystania, ale na pewno można go użyć do mniej ważnych czynności. W tym akurat się myliłem, bo Wiatrak od pierwszego dnia nie zamierzał stać w kącie, a ruszył do robienia kariery. Później dowiedziałem się, kto mu nakładł do głowy tych górnolotnych haseł i pomysłów. Miał mocne plecy w Komendzie Głównej i lansował go jeszcze jakiś ważniak z Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. To oczywiście nie mogło nam się podobać i zaraz w pierwszym tygodniu daliśmy młodemu odczuć, co myślimy o takich koneksjach i znajomościach.
Ale to miało być później. Na razie siedzieliśmy z Mariankiem Kolarskim w gabinecie komendanta i patrzyliśmy na drzwi.
Zapukał przepisowo, widać z ręką na klamce, bo gdy tylko komendant polecił wejść, drzwi się natychmiast otworzyły. Przekroczył próg, zamknął drzwi, przeszedł kilka kroków i trzasnął obcasami. Był... piękny, jak powiedziała potem pani Ela z sekretariatu. Wysoki, smukły facet, wysportowany, blondyn, opalony, wspaniałe zęby. W ogóle jak gość z obrazka, jak z firmowej fotografii do „Gazety Policyjnej”. Dech nam zaparło.
Rzucił okiem na zebrane towarzystwo i błyskawicznie wyłapał, kto z obecnych jest najważniejszy. Strzelił obcasami raz jeszcze i nabrał powietrza, żeby się zameldować jak należy.
– Proszę bliżej! – rozkazał Jaskóła.
Nasz nabytek ruszył, aby spełnić pierwsze polecenie w nowym miejscu pracy. Służbista jak się patrzy. Czegoś ich jednak uczą w tym Szczytnie. Portki wyprasowane, mundur bez jednej fałdki.
Zrobił trzy kroki do przodu i wtedy to się stało.
Dywan w gabinecie komendanta pochodził jeszcze z poprzedniego ustroju, był gruby i niezniszczalny. Wiatrak zaczepił czubkiem pantofla, a taki był przepisowo wpatrzony w przełożonego, że nie spojrzał pod nogi. Walnął więc na podłogę w całej okazałości.
Robota policyjna bywa bardzo stresująca, nużąca, nudna, paskudna i jaka tam jeszcze, rzadko trafiają się w niej prawdziwe dowcipy. A to był dowcip jak ta lala. Oddechu mi brakło, tak się śmiałem. Wszyscy śmialiśmy się przez cały czas, gdy Wiatrak, wstrząśnięty i nie bardzo rozumiejący, co się stało, gramolił się z podłogi, stawał, poprawiał mundur, a potem zaczerwieniony jak uczniak meldował swoje przybycie.
Inspektor Jaskóła też się śmiał, choć może trochę mniej niż my, bo jemu nie wypadało. Ale jemu wypadało to ocenić. Powiedział:
– Podkomisarz Wiatrak? Bardzo ładne wejście. Ale następnym razem trzymajcie się regulaminu.
*
Wiatrakowi zrobiliśmy oczywiście natychmiastową reklamę – przecież takiego wejścia nie można pominąć milczeniem. A on się tym przejął odpowiednio, ponieważ nikt nie może lekceważyć pierwszego dnia pracy. Niektórzy na takiej podstawie nawet sobie wróżą, co ich czeka w przyszłości.
Kiedy, po załatwieniu wstępnych formalności, przyszedł do wydziału, o jego wejściu wiedziała cała komenda i zgotowano mu gorące powitanie. Szedł korytarzem z tą swoją błyszczącą walizką w ręku i od razu było wiadomo, z kim mamy do czynienia. Ktoś rzucał okiem na bagaż i mówił:
– Wiatrak? Poznałem po walizce.
Albo:
– Cześć. Jestem Bednarek. To ty zaatakowałeś szczupakiem starego?
Albo:
– Witamy, kolego. Prawda, że masz w tej dyplomatce żelazko? I lokówkę do włosów?
Milczał, a na pytania odpowiadał krótko. Na progu wydziału przystanął i patrzył na mnie bez przyjaźni, bo wiedział, komu zawdzięcza odpowiednie wprowadzenie.
– Podkomisarz Adam Wiatrak – przedstawiłem. – Prymus ze szkoły. Od dziś w naszym zespole. Może pan zająć biurko przy drzwiach. Proszę uważać przy sprzątaniu szuflad. Oszczędzamy na spinaczach.
– Dziękuję, panie naczelniku – skłonił się sztywno i ruszył we wskazanym kierunku.
Przy biurku miejsca było akurat tyle, żeby usiadł z walizką na kolanach. Siedział i czekał na znak, lekko spłoszony naszymi spojrzeniami. Nie wiedział, że ma do czynienia ze starymi wygami, ale mógł się tego domyślać. Zawistowski, Rogacz, Palimąka. I Bednarek.
– Kwiat tego wydziału – powiedział Zawistowski.
– Kwiat tej komendy – uzupełnił Rogacz.
Dobrego policjanta zagrał Bednarek.
– Nic się nie bój, kolego. Szybko się wciągniesz.
Wiatrak poprawił walizkę na kolanach.
– Nie boję się – odpowiedział niespodziewanie głośno i wyraźnie. – Raczej spodziewam się współpracy.
Zamarliśmy, zaskoczeni jego bezczelną pewnością siebie, a pierwszy odezwał się Palimąka.
– Jasne, że będziesz współpracował. Albo wylecisz stąd na czterech.
*
Ten dzień minął na obserwacjach. Patrzyliśmy, jak uprząta biurko po Wasiaku, a każdy chciał na własne oczy zobaczyć, jakie skarby przyniósł w walizce. Miał własne pióro do pisania, kolorowe mazaki i nożyczki. Miał papierowy ręcznik, mydło, szkło powiększające, linijkę, termometr pokojowy i kupę innych drobiazgów, które rozłożył po szufladach, nie zważając na docinki kolegów.
– Patrzcie państwo – ocenił Bednarek. – Nasz nowy partner myśli, że będzie urzędnikiem.
Tuż przed trzecią po południu do wydziału zajrzał komendant Jaskóła. Otworzył drzwi bez zapowiedzi, jak to mu się zdarzało często.
– Baczność! – zawołał do nas Wiatrak, który znajdował się najbliżej i który pierwszy zobaczył przełożonego.
Patrzyliśmy na niego jak na wariata, ale fakt, że odruchowo zerwaliśmy się od biurek.
– Zostawcie to – powiedział Jaskóła łagodnie. – Nie jesteście już w szkole i możecie sobie darować takie figury.
Dla Wiatraka była to druga uwaga pierwszego dnia i znowu zaczerwienił się aż po cebulki włosów. Odwrócił wzrok, ale nie usiadł na krześle jak inni. Komendant wymierzył w niego palec.
– Dali wam już miejsce, tak? Ładnie. Przyszedłem powiedzieć, że tu nie stosujemy taryfy ulgowej. Nawet dla tych, co mają wujka w KG. Jest dość roboty, żeby się wykazać.2.
Wiadomość dostałem krótko po dwudziestej pierwszej. Ktoś z obsługi motelu „Tęcza” zadzwonił na numer komendy i powiadomił o wydarzeniu. Październikowy wieczór był dość ciepły, toteż konieczność wyjścia z domu wcale mnie nie wkurzała.
Poszedłem do samochodu, a po kwadransie byłem na ulicy Jasińskiego. Przed motelem zastałem już wszystkich świętych. Na skraju parkingu mundurowi rozciągali plastikowe taśmy, tworząc krąg o średnicy mniej więcej czterdziestu kroków. W środku kręgu stał tylko granatowy ford; karetka pogotowia i radiowóz czekały od strony ulicy. Nie było żadnych gapiów ani niepotrzebnych ludzi. Tylko z okien patrzyło w naszym kierunku kilka osób, zapewne gości hotelowych.
Z mojego wydziału pierwszy nadciągnął Robert Bednarek. Stał przy fordzie w towarzystwie nieznanego mi człowieka, który mógł być kimś z obsługi motelu, bo miał na sobie charakterystyczny strój kelnera czy barmana. Mówił coś, gestykulował, pokazywał ręką w kierunku wyjazdu z parkingu.
Z miny Roberta domyśliłem się, że obejrzał już miejsce i czeka tylko na mnie.
– Matko Boska – powiedział. – Jedyna. Słodka. Niebieska.
Był blady, ręce mu się trzęsły. Chował dłonie do kieszeni kurtki, zaraz potem je wyjmował i znowu chował.
Jego rozmówca szedł za nim drobnymi kroczkami, zdenerwowany do granic możliwości. Bednarek odwrócił się i gestem dał mu znać, żeby się zatrzymał.
– Niech pan odpocznie. Potem porozmawiamy.
– Ale przecież goście...
– Gościom nic nie grozi. Pan będzie wiedział, jak ich uspokoić. Proszę uprzedzić, że będziemy chcieli porozmawiać ze wszystkimi. I z personelem.
– Czy to znaczy, że gdyby ktoś chciał ...
– Dokładnie. Nie mogą odjechać bez pożegnania.
Potem powiedział do mnie:
– To współwłaściciel tego interesu, Józef Liszewski. Martwi się o straty, normalnie. Z innymi jeszcze nie rozmawiałem.
– Zadzwoń po Rogacza i Zawistowskiego – poleciłem. – Ten młody, Wiatrak, niech też przyjedzie. Weźcie się do przesłuchiwania świadków. Galopem.
Potwierdził skinieniem głowy.
– Jasne.
Rozejrzał się, a że w pobliżu nie było nikogo, zauważył:
– Wdepnęliśmy, szefie. Aż boję się myśleć, co z tego może wyniknąć.
Gestem głowy wskazał samochód na środku parkingu.
– Makabryczne – uprzedził.
Młody policjant, który przyjechał radiowozem, podał mi latarkę. Był blady jak płótno i miał zamiar wymiotować.
– Kto go znalazł? – zapytałem. – Ty?
– Nie – odwrócił się gwałtownie i pochylił szarpnięty torsjami. Dopiero po dłuższej chwili opanował się i pokazał ręką na samochód. – Kolega. Ja zobaczyłem drugi.
Wcale nie było jak na filmach. Nikt nie pił kawy z plastikowych kubków i nikt nie udawał, że widział już wszystko i nic nie robi na nim wrażenia. Ludzie chodzili szarzy na twarzy albo głośno oddychali przez otwarte usta, starając się panować nad swoim organizmem.
Podszedłem do granatowego forda. Drzwi miał zamknięte, a trzy kroki przed nim stał policjant z radiotelefonem w ręku.
– Sierżant Wódka – przedstawił się.
Kiedy podałem mu rękę przyjął postawę zasadniczą, a potem trzymał się za mną o krok, gdy oglądałem wnętrze wozu.
Żałowałem, że muszę to zrobić. Oględziny trwały tylko chwilę, nie było dość światła, żeby zająć się wszystkim dokładnie. Ekipa techniczna dopiero przyjechała swoim mikrobusem i wyładowywała sprzęt.
– Daj telefon – wyciągnąłem rękę do policjanta.
– 62-02 – podpowiedział z ulgą.
Wywołałem oficera dyżurnego komendy.
– Magiera – rzuciłem, kiedy się zgłosił.
– Cześć. Jesteś na miejscu? Jak to wygląda?
– Źle. Mężczyzna w samochodzie. Ale nie puszczaj farby, bo pewne okoliczności...
Dyżurny zrozumiał od razu.
– Czego potrzebujesz? Technicy powinni być lada chwila.
Obejrzałem się na samochód techniczny.
– Właśnie dojechał. Masz namiar na starego? Poproś, żeby mnie wywołał na 62-02.
Dyżurny stęknął.
– Wiesz, co robisz? – spytał. – Stary nie będzie zadowolony. Bierze udział w imprezie dobroczynnej.
– Nie będzie – przytaknąłem. – Sam też nie jestem.
– Odszukam go – obiecał.
Wróciłem do swojego samochodu po gumowe rękawiczki i dałem polecenie technikom, gdzie mają postawić światło.
– Mam tylko jedną lampę – uprzedził szef ekipy. – Dwieście wat. To gdzie ją dać?
Wyglądał cokolwiek nieświeżo, pewnie wyciągnęli go z jakiegoś baru.
– Ilu was jest? – spytałem rozeźlony.
– Czterech.
– To wyślij jednego po inne lampy. Chcę mieć jasno jak w telewizji.
– Ale to musiałbym i generator...
– Właśnie. Ustawisz, jak zechcesz. Ja mam mieć widno.
Szef techników wzruszył ramionami.
– Dyżurny nie wspominał o generatorze.
Dobrze, że się odsunął, bo pewnie przyłożyłbym mu po łbie.
– A ty co? – warknąłem. – Ślepy jesteś? Nie widzisz, że jest noc?
Wróciłem do sierżanta przy samochodzie.
– Zawołaj kolegę. Będziecie tu stali i nikogo nie dopuścicie.
– Tak jest.
– Wiesz, co znaczy: nikogo? Poza mną.
– Wiem, co to znaczy: nikogo.
– Pięknie.
Zanim jeszcze obaj stanęli na wyznaczonym posterunku, odezwał się komendant Jaskóła. Głos w radiotelefonie rwał się nieco, ale nie było najgorzej.
– Mam nadzieję, że to coś ważnego – uprzedził Jaskóła. – Mam obowiązki reprezentacyjne.
– Trzeba, żeby pan tu zajrzał i rzucił gospodarskim okiem – poprosiłem.
Nie mogłem mówić otwartym tekstem, bo wiedziałem przynajmniej o jednym skanerze wychwytującym rozmowy z naszej policyjnej radiostacji. Było wprawdzie dość późno i może nikt przy nim nie dyżurował, ale wolałem nie ryzykować.
– Dobra – obiecał Jaskóła. – Może zajrzę.
Oddałem radiotelefon sierżantowi i spojrzałem na zegarek. Było wpół do jedenastej. Policjant ziewnął dyskretnie. Wezwanie otrzymał tuż przed zakończeniem służby i pewnie miał ochotę wracać do domu.
– Jak tu trafiłeś? – spytałem.
– Ktoś zatelefonował na pogotowie. Chyba jakiś kierowca, z komórki. Dyżurny kazał sprawdzić. Byliśmy najbliżej, to sprawdziliśmy...
Jego mina wyrażała cierpienie. Wątpiłem, żeby mimo zmęczenia miał ochotę położyć się spać.
– Dotykałeś czegoś?
– Klamki. Ale przez chusteczkę.
– Przez chusteczkę?
– Tak, panie inspektorze, bo zobaczyłem krew przez okno. Otworzyłem drzwi, żeby się upewnić, czy mogę pomóc. Ale jak tylko otworzyłem, to zrozumiałem, że nie.
– Doskonale – pochwaliłem.
Poczęstowałem go papierosem i stanęliśmy daleko poza taśmą, żeby nie przeszkadzać technikom w montowaniu światła i zadeptywaniu śladów. Sierżant westchnął i wydmuchał dym w stronę ciemnego nieba. Wzdrygnął się nagle.
– Marzniesz? – spytałem. – To może jednak pójdziesz do łóżka?
Zaprzeczył ruchem głowy.
– Nie – powiedział. – To tylko ten księżyc. Jest taki zimny...
Jakiś samochód zatrzymał się na poboczu, a kierowca rozglądał się zaciekawiony zamieszaniem. Sierżant Wódka kazał mu natychmiast odjechać.
– A co tu się stało? – dopytywał się facet w samochodzie.
– Wypadek – sierżant był uprzejmy, ale stanowczy. – No, panie kierowco: szerokiej drogi.
Tamten odjechał wolniutko, nadal zerkając za siebie. Przybyła załoga drugiego radiowozu i energicznymi gestami nakazywała wszystkim przejeżdżać bez zatrzymywania. Ruch nie był duży, jak to przy bocznej ulicy.
– Sierżancie, chcecie pomóc? – spytałem.
– Tak jest! – wyprostował się.
– Mogą tu przyjechać węszyciele z prasy i radia. Może służbowym samochodem.
Sierżant Wódka był dobrze zorientowany.
– Na przykład żółtym peugeotem?
– Możliwe. Chodzi o to, żebyś podszedł do nich i inteligentnie zagadał. Będziesz umiał? Powiesz, że mam do nich sprawę i proszę, żeby zaczekali w samochodzie. Jestem podinspektor Magiera.
– To wiem, panie inspektorze. Już się spotkaliśmy.
– Naprawdę? – byłem zdziwiony. – I nie zapamiętałem takiego nazwiska?
Sierżant Wódka roześmiał się półgębkiem.
– To była tylko narada w centrali – wyjaśnił. – Miał pan mówkę.
– Aha.
Spodobał mi się, ponieważ był dość bystry i nie udawał, że wie wszystko i o nic nie musi pytać.
– A jeśli nie zechcą poczekać w samochodzie? – upewnił się.
– To wtedy przegonisz.
*
Nie myliłem się. Nie minął kwadrans, gdy przyjechał oznakowany na żółto samochód stacji radiowej. Sierżant Wódka spisał się bardzo sprawnie. Poszedł tam, by po chwili wrócić z zadowoloną miną.
– Jest facet z żółtym mikrofonem. Mówiłem mu o pańskiej prośbie. Obiecał poczekać, aż pan do niego podejdzie.
– Dzięki. Ale przypilnuj, żeby był grzeczny.
– Rozumiem, panie inspektorze, że chodzi głównie o mikrofon. Albo kamerę.
Wódka to naprawdę był łebski gość.
– Jasne – przytaknąłem. – Pismaki nie zrobią nam większej krzywdy. Gazety już się drukują, niczego nie zdążą zamieścić.
Poszedłem do peugeota. W środku siedział młody człowiek ostrzyżony bardzo krótko, w żółtej służbowej kurtce. Żuł gumę i czekał. Znałem go z widzenia, ale nie wiedziałem, czy uda mi się go przekonać. Początek jednak był obiecujący.
– Dobry wieczór – powiedziałem. – Pan tu służbowo?
– Owszem – otworzył drzwi i wysiadł. – Coś poważnego, panie inspektorze?
– Raczej tak. W związku z tym mam prośbę. Czy mógłby mi pan pożyczyć telefon?
Zawahał się, patrząc podejrzliwie.
– Nie macie łączności?
– Mamy, ale potrzebujemy lepszej. Więc?
– Mogę – zgodził się. – Jeśli pan powie, o co chodzi.
– Powiem – obiecałem. – Jak tylko coś konkretnego będę wiedział. Bo na razie mam tylko nieboszczyka.
– Ten samochód? – podchwycił. – Znam ten samochód...
Nie potwierdziłem.
– Proponuję tak – zacząłem, biorąc aparat do ręki. – Pan poczeka z boczku, a potem opowiem w miarę dokładnie, co tu mamy.
– Tylko dla mnie?
– Tak. Pod warunkiem, że się umówimy co do zasad współpracy. Nic pan nie puści, zanim nie powiem. Albo puści pan wedle swojego widzimisię, choć w tym akurat przypadku bym nie radził...
Od razu załapał.
– To jakiś szczególny przypadek?
– Tak – potwierdziłem.
Zgodził się, choć nie wyzbył wahań. Zakładałem, że krótką korespondencję już nadał, a teraz zależało mi, żeby się nie spieszył z kolejnymi rewelacjami i jak tylko odszedłem na bok natychmiast wyłączyłem jego telefon. W ciągu następnych minut kilkakrotnie mówiłem do wyłączonego aparatu, gestykulowałem i udawałem, że telefon jest mi bardzo potrzebny. W ten sposób załatwiłem dwie sprawy. Sprawiłem wrażenie, że powiedziałem prawdę, co mogło wróżyć dalszą dobrą współpracę, przede wszystkim zaś odseparowałem młodzika od sprzętu łączącego ze światem, uniemożliwiając mu nadanie informacji. Przynajmniej chwilowo.
Lokalna telewizja na szczęście nie dojechała, a pismaków sierżant Wódka z kolegą trzymali na dystans. Całą grupką czekali w oddaleniu, pod drzewami.
Inspektor Jaskóła przyjechał swoim prywatnym samochodem. Pod kurtką miał świąteczne ubranie – elegancki garnitur i muszkę.
– No? – zapytał uprzejmie.
– Powinien pan sam to zobaczyć – odpowiedziałem i poprowadziłem go do oświetlonego samochodu. Technicy ustawili już kilka lamp i Jaskóła nie musiał podchodzić zbyt blisko, żeby wszystko dokładnie obejrzeć.
Mężczyzna w samochodzie siedział za kierownicą, a palce jego prawej dłoni trzymały jeszcze pistolet. Pocisk został skierowany w skroń i wyszedł po drugiej stronie głowy, ale w tym przypadku nie było problemów z identyfikacją.
– Mój Boże – powiedział Jaskóła, prostując plecy. – Przecież to jest...
– Tak – potwierdziłem.
– Kto o tym wie?
– Kilka osób. My tutaj, tamci policjanci, lekarz. Dziennikarze wiedzą na razie tylko czyj to samochód..
– Ich nie dopuszczaj – polecił. – Żadnych informacji. Sam się tym zajmę.
Dwa razy przeżywałem już takie śledztwa, którymi inspektor Jaskóła kierował osobiście. Oznaczało to, że ja będę miał wiele do zrobienia. Zacząłem od razu, bo komendant był zbyt wstrząśnięty, żeby tym pokierować już teraz.
– Dziennikarze czekają – przypomniałem. – Trzeba im coś dać, to sobie pójdą. Potem pomyślimy o konferencji prasowej.
– Słusznie – zgodził się. – Niech na razie będzie, że to tragiczny wypadek, bo przecież nie wiemy, co się stało.
Ale niewiele było do dodania, gdyż wszystko wydawało się jasne. Mężczyzna strzelił do siebie z pistoletu.
– Śmierć na miejscu – oświadczył lekarz. – Moim zdaniem, był zdecydowany na to, co zrobił.
Dlaczego na tego typu rozstrzygnięcie wybrał parking przed motelem? Dlaczego w ogóle wybrał takie rozwiązanie? Może tu spotykał się z kimś? A może to przypadek? Miejsce tak samo dobre jak każde inne.
Łuskę znaleziono w samochodzie. Tożsamość denata potwierdzało szereg dokumentów, jakie miał w kieszeniach. To samo nazwisko widniało na legitymacji i na wizytówkach. Jan Józef Malikowski. Senator.
*
Moi ludzie już pracowali w motelu, przesłuchując obecnych i szukając świadków. Technicy kręcili się po parkingu. Tylko karetkę pogotowia poleciłem zwolnić, bo po zabraniu ciała do kostnicy przez firmę pogrzebową, nie była potrzebna.
Niepotrzebny był także komendant. Przynajmniej on tak to ocenił.
– Odprawa wydziału o dziewiątej – nakazał. – A ty bądź u mnie pół godziny wcześniej.
Nie sądziłem, żeby wracał na bal charytatywny, ale nie sprzeciwiałem się, żeby odjechał.
– Weź każdego, kogo potrzebujesz – zwrócił się do mnie, stojąc już w drzwiach samochodu. – Masz zielone światło. Niech dokładnie sprawdzą tu wszystko. I tylko mi gapiów nie dopuszczaj.
Odwrócił się w stronę radiowozu i zaklaskał w kierunku sierżanta.
– Chodź tu!
Sierżant podbiegł i strzelił obcasami.
– Masz czas? – spytał komendant. – Popracuj tu jeszcze. Zapłacę ci nadgodziny.
Sierżant wyprostował ramiona.
– Tak jest, panie komendancie! Ale ja...
– Skąd jesteś?
– Sierżant Wódka, panie komendancie. Z szóstego komisariatu, panie komendancie.
– Wiesz, kto to ten tutaj?
Sierżant zawahał się.
– Chyba tak, panie komendancie.
– Dobra. Zachowaj to dla siebie. Wywołaj swojego szefa, powinien mieć dyżur. Poproszę go, żeby cię do mnie wypożyczył.
To wtedy powstał ten znany później żart. Czterech dziennikarzy na własne uszy słyszało, jak komendant policji w mieście, inspektor Zenon Jaskóła, wołał do innego oficera policji: daj mi Wódkę!3.
Ale komendant Jaskóła nie odjechał ani ponownie na imprezę, ani do domu. Ja też nie.
Komisarza Zawistowskiego wysłałem wcześniej na ulicę Kilińskiego, do domu senatora. Miał powiadomić rodzinę i poprosić o identyfikację ofiary. To może nie było delikatne, ale było konieczne.
Zawistowski zadzwonił w chwili, gdy jeszcze omawiałem z komendantem pewne szczegóły.
– Przyjedź tutaj, Jasiu – poprosił ponurym głosem. – Najlepiej od razu z ekipą. Mam drugiego trupa.
Nie pamiętam, o czym pomyślałem, ale raczej nie było to nic wesołego. Komendant Jaskóła pojechał ze mną i już nie wspominał o imprezach charytatywnych.
Senator Malikowski mieszkał w starej, stylowej willi z okresu przedwojennego. Dom był przestronny, o wysokich pomieszczeniach, dużych oknach i pięknych drewnianych schodach wewnętrznych.
Sypialnia znajdowała się na pierwszym piętrze. Wyposażenie w dziwacznych różowych kolorach, pełno poduszek, pufów, firaneczek. Wielkie, podwójne łóżko stało na wprost wejścia, a po lewej toaletka z lustrem.
– Jak w burdelu – powiedział Jaskóła.
W pościeli leżała naga kobieta. Jej ręce przywiązano nad głową białym, jedwabnym szalikiem. Leżała na plecach nakryta po szyję prześcieradłem. Twarz miała przykrytą kawałkiem plastikowej folii, spod której patrzyły otwarte, przerażone oczy.
Doktor Bogdański z pogotowia stał o krok. Powitał nas gestem, bo rozstaliśmy się dopiero przed półgodziną. Widać i on miał pecha na swoim dyżurze.
– Cholerny wieczór, co? – zapytał.
Komendant stęknął.
– Jezu Chryste! Więc z tego powodu senator... Jezu Chryste!
Dał znak, żebyśmy wyszli z sypialni. Za drzwiami czekali już technicy, by za chwilę całą gromadą władować się do środka, taszcząc swoje walizy ze sprzętem i błyskając fleszami.
– Cholerny wieczór – potwierdziłem. – Co pan stwierdził?
Lekarz szerokim gestem rozłożył ręce.
– Niewiele ponad to, co sami widzieliście.
– Czas zgonu?
– Sądzę, że wczesnym wieczorem. Piąta, szósta. Jakie personalia mam wpisać do formularza?
Jaskóła dotknął palcami koniuszka nosa.
– Skoro trzeba, to trzeba...
– Janina Malikowska – podrzuciłem.
Doktor skinął głową i wkrótce opuścił dom. Wezwano go w inny rejon miasta.
– Co myślisz? – spytał Jaskóła.
– Sam nie wiem... – zawahałem się. – Dom nie był zamknięty, choć ma dwa zamki, z których jeden nie do otwarcia nawet dla fachowca. Domofon przy furtce, solidne ogrodzenie. Nie sądzę, żeby było możliwe włamanie, w biały dzień...
– Ale to znaczy...
– Właśnie – zgodziłem się niechętnie. – To znaczy, że pan senator raczył osobiście.
Zgadzaliśmy się, że wydarzenie w sypialni domu senatora wystarczająco wyjaśnia samobójstwo Malikowskiego. Przestraszył się tego, co zrobił, a następnie sam sobie wymierzył sprawiedliwość.
– Poślij ludzi do sąsiadów – polecił Jaskóła.
– Poszli Palimąka i Zawistowski. Może coś ustalą. Po drugiej stronie ulicy jest sklep, może tam coś zapamiętali. Jest oczywiście zamknięty, ale kazałem zadzwonić po kierownika, mieszka niedaleko.
Komendant przysiadł na kanapce w salonie.
– Porządek – zauważył. – Wszędzie porządek. Zatem to na pewno nie włamywacz.
– Chyba, że miał klucz – przypomniałem.
Technicy rozpylali proszek, zamiatali go miotełkami i brali odciski palców. Robili zdjęcia i kręcili film na video.
– Odcisków od metra – powiedział jeden.
– Bierz wszystkie – rozkazał komendant. – Meble, drzwi, okna i tak dalej. Pójdę zadzwonić.
Wyszedł przez budynek i sięgnął po telefon komórkowy. Kończył właśnie rozmawiać, kiedy wrócił Bednarek, któremu wyszedłem naprzeciw.
– Żadnych śladów w ogrodzie – powiadomił. – Przynajmniej na pierwszy rzut oka. Wolałem to sprawdzić, choć i tak wszystko wskazuje, że to mieszkaniec tego domu.
– Albo gość – dodał komendant, chowając telefon. – Ktoś, kto został zaproszony, choćby pod jakimś pretekstem.
– Pretekst był raczej konkretny – zauważyłem.
Obaj z Bednarkiem uważaliśmy, że obie sprawy wiążą się ze sobą nierozerwalnie. Tylko komendant Jaskóła miał jeszcze nadzieję, że może być inaczej.
– Taki spokojny facet? – dziwił się. – W głowie mi się nie mieści.
Wyprostował się i swoim zwyczajem wycelował we mnie palec.
– Postarajcie się o więcej danych – polecił. – I to szybko. Co ze sprzątaczką? Pani senatorowa chyba nie sprzątała osobiście? I gdzie ona jest?
– Pytamy sąsiadów – wyjaśniłem. – Właściwie to tylko jedna starsza pani, trochę przestraszona. Musi dojrzeć.
– A dom z drugiej strony?
– Nikogo nie ma, może wyjechali na urlop. Sprawdzamy dalszych sąsiadów z ulicy.
*
Przyjechała pani prokurator i od razu wsiadła na nas, że zawiadamiamy ją z opóźnieniem.
– To z dokładności – wyjaśniłem. – I żeby pani nie przeciążać pracą.
Była to atrakcyjna, ogniście ruda Monika Janerko, ostra i pewna siebie. Wszyscy pracowali w milczeniu, porozumiewając się prawie szeptem, i tylko wysokie obcasy jej pantofli surrealistycznie stukały po parkiecie.
– Mogłam się domyślić, że to pan! – zauważyła zgryźliwie. – Podinspektor Magiera znowu w roli samotnego szeryfa.
*
Pierwsze podsumowanie zrobiliśmy koło drugiej po północy. Palimąka stawiał na zwykły motyw.
– Są rozmaite zachowania seksualne. Również takie, żeby partnerce nałożyć na głowę worek foliowy. A przemoc? W takich sytuacjach trudno czasem rozdzielić przemoc od seksu.
– Wypadek podczas stosunku? – spytał Rogacz. – Bawili się?
– Prawdopodobnie. Przeholowali, a kiedy się facet zorientował, było za późno. Co zrobił, przestraszony? Uciekł z domu i bach!
– Musiał być zdrowo nawalony! Normalnie taki ważniak chyba nie strzeliłby sobie w łeb.
Komendant Jaskóła, zanim pojechał odpocząć, podkreślał, że robota musi być wykonana jak najdokładniej.
– To facet z opozycji do naszego najwyższego szefa. Pamiętajcie o tym, jeśli nie chcecie wylecieć z roboty. Nie możecie tego schrzanić.
O tym, że sam może być zagrożony, nie wspomniał.
Główkowaliśmy więc i całą ekipą byliśmy przekonani, że jasno da się wytłumaczyć przebieg kolejnych zdarzeń. Pozwoliłem się wypowiedzieć wszystkim i każdy mówił o tym bez cienia wątpliwości.
– Wypadek. Bawili się.
– Potem sam wymierzył sobie sprawiedliwość.
– Był zalany albo na prochach.
Tylko nasz nowy kolega siedział dziwnie milczący.
– Podkomisarzu? – spytałem. – Pan jest innego zdania?
Nie patrzyliśmy na Wiatraka, bo nikt się nie podziewał sprzeciwu z jego strony.
– Przepraszam, panie inspektorze... – zaczął niepewnie. – Nie chciałbym się mądrzyć przed specjalistami...
– To się nie mądrzyj – poradził Palimąka.
Zgromiłem go wzrokiem.
– Daj szansę człowiekowi. Proszę mówić, podkomisarzu.
Adam Wiatrak uśmiechnął się niepewnie.
– Chodzi o to, że coś mi się nie zgadza... – zaczął z wahaniem, ale zaraz wziął się w garść i wyartykułował swoje zastrzeżenia. – Moim zdaniem ta kobieta nie jest żoną senatora.
Zamilkliśmy. Widziałem, jak moim kolegom wydłużają się miny. Sam też pewnie miałem dość dziwną.
– Co to znaczy? – spytałem. – Poproszę konkrety.
Wiatrak chrząknął.
– Wiem na pewno, że żona senatora Malikowskiego ma dziecko – oznajmił. – Proszę nie pytać, skąd to wiem, bo tego nie pamiętam. Ale wiem. Może z jakiejś gazety. Nieważne. Tymczasem, moim skromnym zdaniem, ta kobieta nigdy nie rodziła. Zatem pytanie brzmi: czy to jest pani Malikowska?
Pytanie zawisło w powietrzu. Nie trzeba być patologiem, żeby poznać różnice pomiędzy ciałem kobiety, która rodziła i karmiła, a takiej, która nigdy nie miała dzieci. Jak mogliśmy nie zwrócić na to uwagi?
Ciało ofiary zabrano już do Zakładu Medycyny Sądowej, podobnie jak nieco wcześniej ciało senatora Malikowskiego i nie mieliśmy innego wyjścia jak zaraz tam pojechać.
W prosektorium dyżurny lekarz był uprzedzony o naszej wizycie. Ciało ofiary leżało na wózku, całkowicie przykryte prześcieradłem.
– Jeszcze nic nie zrobiłem – tłumaczył się. – Ale do rana daleko.
O jego gotowości do pracy świadczył silny odór środka znieczulającego o powszechnie znanym składzie.
Palimąka podszedł pierwszy i odsłonił prześcieradło.
– Dyplomy – oświadczył. – Powinniśmy sobie wystawić dyplomy.
– Przymknij się! – poleciłem, do czego się zastosował.
Lekarz zainteresował się naszym problemem.
– Coś się nie zgadza?
– To zakład – wyjaśnił Zawistowski. – Rodziła czy nie rodziła. Co pan powie?
Doktor zamrugał powiekami.
– Jaja sobie robicie? – spytał uprzejmie. – Widać przecież po cyckach, że nie karmiła. Po cholerę tu inny dowód?
Adam Wiatrak chyba się zaczerwienił pod naszymi pełnymi uznania spojrzeniami.
– Któż zatem leży przed nami w pełnej krasie? – spytał Palimąka.
Nie wiedzieliśmy.
Zawistowski pokazał lekarzowi lewą stopę ofiary. Na dużym palcu wisiała kartka z nazwiskiem.
– Niech pan to wymieni – poradził. – To nie jest Malikowska.
– Ten drugi też się nie zgadza? – spytał tamten, kiwając głową w stronę ściany, która składała się z lodówek z nierdzewnej stali.
– Ten jest właściwy – potwierdziłem. – Nie znamy tylko tej kobiety.
– To co wpisać?
– Na razie NN.
Doktor pokiwał głową.
– Mam nadzieję, że to ustalicie. Tym bardziej, że jest znak szczególny.
Podszedł do ciała, by odwrócić je lekko na lewy bok. Powyżej prawego pośladka zobaczyliśmy ślad tatuażu. Ślad, bo tatuaż usunięto.
– Sądzę, że kilkoma metodami – wyjaśnił doktor. – Chemicznie i przez nacinanie skóry, raczej przez dość słabego fachowca.
– A nie przez nią samą?
– To niemożliwe. Tak czy inaczej zrobione mało fachowo. Moim zdaniem mógł to być kwiat na łodyżce, najpewniej róża, a nad nią krótki napis. Litera a jest dość widoczna...
Wtedy Adam Wiatrak zasłużył na drugi dyplom tego dnia.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.