Martwa woda - ebook
Martwa woda - ebook
Dawne koszmary wracają
W warszawskim akademiku zostaje zamordowana Alina Kozioł, studentka resocjalizacji, która
właśnie obroniła pracę magisterską. Brutalna siła, jakiej użyto wobec ofiary, sugeruje, że zabójcą
jest mężczyzna, tymczasem w krytycznej chwili w okolicy miejsca zbrodni przebywały wyłącznie
koleżanki zamordowanej: Wala i Kamila. Na czele zespołu śledczego staje Karolina Nowak,
rozpaczliwie potrzebująca sukcesu policjantka. Wkrótce dociera do kilkuletniego chłopca, który
prawdopodobnie widział mordercę. Niestety chłopczyk nie słyszy i nie mówi.
Do zespołu Karoliny trafia Krzysztof Rozmus, dawny pracownik naukowy UW, a obecnie
funkcjonariusz prewencji. Prześwietlając ostatnie dni życia studentki, odkrywa szereg
zaskakujących faktów. Po co Alina włamywała się do klasztoru szarytek? Czego szukała?
Tropy wiodą do zapomnianej mazurskiej przystani.
W Martwej wodzie wracają bohaterowie znani z Trzeciej szansy.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-802-7 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Krzysiek Rozmus lubił tu pracować. Pole Mokotowskie miało w sobie coś z nowojorskiego Central Parku — zielone miejsce na mapie wielkiego miasta z widokiem na szklane wieżowce. Park miał jednak jeszcze jedną zaletę, znacznie przewyższającą metropolitalne widoki. Stało tu dużo niebieskich budek. Przenośnych toalet. Przedtem ich nie zauważał, ale teraz — w mundurze — nie mógł przecież sikać pod drzewem.
— Jeszcze dwie godziny — stwierdził, a potem stłumił ziewnięcie. Przechodzili obok jednej z budek, ale pod wpływem tej konstatacji zmienił zdanie. Pęcherz nie był aż tak pełny, a toalety w piaseczyńskim oddziale prewencji były zdecydowanie czystsze niż te parkowe po piątkowo-sobotniej nocy. — Siądziemy gdzieś?
Zadał to pytanie ot tak, by coś powiedzieć. By zaktywizować aparat mowy. Doskonale znał odpowiedź. Bartek, jego dzisiejszy partner, był beznadziejnym służbistą.
— Zróbmy jeszcze jedno kółko. Do Biblioteki Narodowej, okej?
To nie była propozycja, tylko polecenie. Bartek miał prawo je wydawać. Skończył szkolenie rok przed Krzyśkiem i zdążył już awansować. Praca w prewencji stanowiła zwieńczenie jego pragnień.
— Dobra, mistrzu. — Tym razem Krzysiek ziewnął już zupełnie otwarcie. — Prowadź.
W przeciwieństwie do kolegi w ogóle nie odnajdywał się w prewencji. Podejmując — półtora roku temu — szaloną decyzję o wstąpieniu do policji, nie marzył o patrolowaniu ulic, czyli, jak to określał, szlifowaniu bruków. Chciał służyć w wydziale kryminalnym, ale taka była rzeczywistość. Niemal każdy absolwent kursu podstawowego trafiał najpierw do prewencji. W przypadku garnizonu warszawskiego oznaczało to służbę w oddziale w Piasecznie, skąd — dzień w dzień — przywożono ich policyjnymi sukami na warszawskie ulice. Na dziesięciogodzinny spacer.
Dziś spacer zbliżał się już ku końcowi. Bartek zameldował się do radiotelefonu, informując dyżurnego, że w parku panuje względny spokój. Było to grube niedopowiedzenie. To nie był względny spokój — nie działo się kompletnie nic. Gdyby nie sunąca po powierzchni stawu kaczka, miałoby się wrażenie, że świat zastygł w bezruchu. Zatrzymało się nawet powietrze. Zanosiło się na burzę.
— Poszli sobie.
Bartek miał na myśli grupkę imprezowiczów, którzy jeszcze pół godziny temu okupowali stoliki zamkniętej już knajpki, mrużąc podpuchnięte od niewyspania oczy w promieniach wschodzącego słońca. W jego głosie pobrzmiewało rozczarowanie, którego nawet nie próbował ukrywać.
— Chciałeś wlepić im mandat, co?
— Chciałem. Pijana hołota. Gdyby tylko wyszli z tym piwskiem poza teren knajpy…
— To studenci, a nie żadna hołota — zaprotestował Krzysiek, ale partner tylko splunął pod nogi. — I przecież nie robili nic złego.
Nie lubił pracować z Bartkiem. Uważał, że brakowało mu elastyczności. Dzisiejszej nocy wypisali kilkanaście mandatów za spożywanie alkoholu w miejscu publicznym, z tego przynajmniej połowę — zdaniem Krzyśka — niepotrzebnie. Ale Bartek był głuchy na argumenty. Kwitował je podobnie jak teraz.
— Jak tak kochasz tych studentów, to wracaj na uczelnię. Doktorku.
— Może wrócę — odwarknął Krzysiek, bo ta myśl coraz częściej krążyła mu po głowie.
Partner, który w pełni odwzajemniał jego niechęć do wspólnej pracy, chciał powiedzieć coś złośliwego, ale nie zdążył. Z radiotelefonu dobiegł podekscytowany głos Piotrka, kolegi z patrolu operującego na Starej Ochocie.
— Mamy dewastację mienia. Szczyl mazał sprejem po ścianie budynku. Odstawiamy go na Opaczewską.
Bartek zaklął pod nosem. Piotrek był jego największym rywalem w nieformalnym wyścigu o to, kto podejmie najwięcej interwencji. Ich przełożony pochwalał tę rywalizację, obiecując między wierszami, że zwycięzca otrzyma wcześniejszą przepustkę do służby stałej.
— Przynosisz pecha. Z tobą nigdy nic się nie dzieje.
Krzysiek udał skruchę, lecz w głębi duszy śmiał się do rozpuku. Bartek czasem zachowywał się jak dzieciak, chociaż zbliżał się już do trzydziestki. Byli rówieśnikami, ale różnili się jak ogień i woda. Krzysiek był wodą.
— Możesz się wykazać — stwierdził pogodnie, wskazując palcem na przystrzyżony trawnik. — Seks w miejscu publicznym. To poważna sprawa.
Na lśniącym od porannej rosy trawniku leżała para młodych ludzi. Oboje mieli długie włosy, a chłopak — kozią bródkę. Oczywiście nie uprawiali seksu. Byli ubrani i tylko się całowali — zupełnie nieświadomi obecności policjantów.
— Twoja kolej — burknął Bartek. — Spisz ich. Jak nie mają dokumentów…
Krzysiek nie zamierzał nikogo spisywać. Podszedł do pochłoniętej sobą pary i głośno chrząknął. Nastrój prysł jak bańka mydlana. Odskoczyli od siebie, a dziewczyna pisnęła.
— Skąd jesteście?
Dziewczyna pozbierała się szybciej niż jej partner.
— Z Ostrołęki… A jeśli chodzi o Warszawę, to z Muchomorka.
Pod tą nazwą krył się pobliski akademik.
— Idźcie stąd. O tej porze nie jest tu bezpiecznie.
Wstali i zaczęli się oddalać. Po kilku krokach dziewczyna odwróciła się i dygnęła.
— Przepraszamy. I dziękujemy. — Uśmiechnęła się z zażenowaniem, sama nie wiedząc, czy jest za co przepraszać i dziękować. — Do widzenia.
Krzysiek skinął jej ręką, a potem odwrócił się do Bartka, przygotowując się na falę nowych docinków. Partner pokręcił głową.
— Jesteś za miękki. Mogli mieć przy sobie narkotyki. Albo inne świństwo. Trzeba było ich spisać i obszukać. Przynajmniej chłopaka…
Litanię wyrzutów i dobrych rad przerwał głos z radiotelefonu. Dyżurny zwracał się bezpośrednio do nich.
— Mam złe wieści, chłopaki. Trochę się wam przedłuży. Musicie podejść na Żwirki. Pod akademiki.
— Pod Muchomorka? — spytał odruchowo Bartek, a dyżurny na chwilę zamilkł.
Krzysiek oczyma wyobraźni zobaczył, jak wzrusza ramionami.
— Nie znam się na grzybach — odwarknął wreszcie. — W zgłoszeniu jest, że w małym. W małym akademiku. Macie zabezpieczyć teren.
— A co się dzieje?
Oczy Bartka rozbłysły nadzieją. Zaraz potem na jego twarzy pojawił się uśmiech. Z kolei Krzysiek skrzywił się tak, jakby rozgryzł cytrynę.
— Znaleziono ciało studentki. — W głosie dyżurnego pojawiło się zniecierpliwienie. — Ruszcie dupy. Podobno ktoś urwał jej głowę.
Dom studencki numer trzy, stojący obok znacznie większych Żwirka i Muchomorka, nie miał oficjalnej nazwy, ale wśród studentów znany był jako Wigurek — od ulicy Żwirki i Wigury, przy której się znajdował. Bartek wziął sobie słowa dyżurnego głęboko do serca i rzeczywiście ruszył dupę. Gdy wbiegli na teren studenckiego kompleksu, obaj dyszeli jak lokomotywy. Już z daleka było widać niebieską poświatę, a gdy okrążyli dziesięciopiętrowego Żwirka, ich oczom ukazały się dwa pulsujące światłem radiowozy.
— Jesteście. — Starszy policjant nie zawracał sobie głowy konwenansami. — Ty stań przy drzwiach, a ty, mały, pójdź na tył budynku. Nikogo nie przepuszczacie, w obie strony. I legitymujecie.
Krzysiek zerknął na Bartka, ciekaw, jak zareaguje na „małego”, ale kolega przyjął to określenie zaskakująco dobrze. Jego ekscytacji nie zdołało zdusić nawet nawiązanie do nikczemnego wzrostu.
— Gdzie jest ta dziewczyna? — spytał, ale policjant chyba nie usłyszał pytania, bo był już w połowie drogi do rozświetlonego radiowozu. — Ale jaja. Wygląda na to, że jesteśmy tu sami. Nie wezwali Piotrka.
Krzysiek pozostawił tę uwagę bez komentarza. Prywatna rywalizacja kolegów obchodziła go tyle co zeszłoroczny śnieg. Interesowało go tylko jedno — ile to potrwa. Bał się, że bardzo długo. Nie miał złudzeń co do swojej roli. Miała się ona ograniczyć do zabezpieczenia terenu, a zatem występował w charakterze ciecia. Ustalenie okoliczności śmierci studentki należało do kompetencji pionu kryminalnego.
Bartek, który najwyraźniej doszedł do podobnego wniosku, nagle oklapł. Gdy rozstawali się przy ścianie akademika, przywodził na myśl dziecko, które zorientowało się, że święty mikołaj to przebrany wujek Benek.
— Pozwolą ją nam chociaż zobaczyć? Tę studentkę?
— Mam nadzieję, że nie.
Do głównego wejścia można było dostać się po schodach albo podjazdem dla niepełnosprawnych. Podjazd był ograniczony metalową poręczą. Krzysiek zerknął przez szybę do rozświetlonej portierni, a potem, rozgrzeszając się w myślach, usiadł na poręczy. Po ośmiu godzinach chodzenia bolały go nogi. Przez chwilę obserwował krzątających się po portierni policjantów i wyraźnie strapioną nocną recepcjonistkę, a potem odwrócił się w kierunku schodów i maszerującego po nich mężczyzny o dużej, kanciastej facjacie.
— Tu nie wolno…
— Wacek Mucha. Prokurator. — Facet machnął mu przed oczami czymś, co zapewne było legitymacją. — Naprawdę nie ma głowy?
— Nie wiem, ja tu tylko sprzedaję bilety — odparł odruchowo Krzysiek.
Zanim zdążyło mu się zrobić głupio, prokurator zarechotał.
— Dobra, poproszę jeden. Czy jest tam jakiś automat z kawą?
— Jest. Obok windy.
Gdy prokurator zniknął za drzwiami, zmysły Krzyśka zaatakowało wyobrażenie gorącej kawy. Dobrze pamiętał ten automat. Korzystał z niego kilka lat temu, po upojnej nocy w ramionach studentki z Erasmusa, niejakiej Karen, która podczas półrocznego pobytu w Polsce zaliczyła przynajmniej połowę męskiej części jego grupy. To właśnie był taki akademik — dla studentów z wymiany albo dzieci bogatych rodziców — bo miesięczny czynsz był tu dwa razy wyższy niż w sąsiednich Żwirku i Muchomorku. Ale i standard był zdecydowanie lepszy. Pokoje były dwuosobowe, a na każde dwa — połączone w segment — przypadała oddzielna łazienka z prysznicem.
— Jest jakaś kawa?
Tym razem o napoje pytał facet w białym fartuchu. Chyba lekarz. Szedł w towarzystwie umundurowanego policjanta, więc Krzysiek nie zadawał zbędnych pytań, tylko pokierował go do automatu. A potem wślizgnął się za nimi do wnętrza i wyłuskał z kurtki od munduru kilka monet.
Minutę później, ściskając w ręku kubek z kawą, był już na swoim stanowisku.
— Gdzie ty, kurwa, łazisz?!
Każdy łyk utwierdzał go w przekonaniu, że było warto. Policjant, który go tu skierował — a potem nakrył na tym, że opuścił swój posterunek — zakończył tyradę zdaniem, w którym dla odmiany nie pojawiło się żadne przekleństwo.
— Masz legitymować każdego, w mundurze czy bez… prokuratora… a nawet papieża, zrozumiano?!
Po tym pouczeniu Krzysiek był niczym Cerber. Policjanci kręcili się tam i z powrotem, przyjechał też jeszcze ktoś z prokuratury, a także całe stado techników w cywilnych ciuchach. Sprawdzał ich dokumenty rutynowo, niektórym — bardziej mobilnym — dwu- albo nawet trzykrotnie. Przez dłuższy czas nie pojawiła się żadna osoba postronna. Nic dziwnego: o szóstej czy siódmej rano mieszkający w okolicy studenci spali — jeszcze albo już. Zresztą większość z nich i tak była już na wakacjach. Gdy przed Wigurkiem pojawił się wreszcie ktoś niezaangażowany w śledztwo, okazało się, że też nie był obcy.
— To teraz już będę musiał cię spisać — powiedział do chłopaka, którego przed dwiema godzinami wygonił z pokrytego rosą trawnika w parku. — Trzeba było zostać w Muchomorku, u dziewczyny. Mieszkasz tutaj?
— Tak. — Chłopak był małomówny. Gdy Krzysiek spisywał jego dane, stał, przestępując z nogi na nogę. — Coś się stało? — spytał wreszcie. — Mogę wejść?
Krzysiek miał w głowie wytyczne od policjanta z radiowozu. Nie udzielać żadnych informacji.
— Wracaj do dziewczyny. Przyjdź za kilka godzin, powinno być już po wszystkim.
Odprowadził go wzrokiem, a potem zwrócił twarz w stronę słońca. Wciąż było parno. I gorąco jak w piecu. Mundur przypominał w dotyku wilgotną szmatę. Coraz bardziej doskwierał też Rozmusowi pełny pęcherz. Cofnął się pod daszek, zastanawiając się, czy komuś przyjdzie do głowy, by puścić go wreszcie do domu.
Odsiecz pojawiła się jak na zawołanie — a przynajmniej takie odniósł wrażenie. Przez opustoszały parking szedł ku niemu facet w policyjnym mundurze. Gdy minął radiowozy, Krzysiek miał ochotę przetrzeć oczy.
— Piotrek? Ciebie też wrobili?
Piotrek był jego kolegą z podstawówki, jak nazywali szkolenie podstawowe w Legionowie. Lubił go tylko trochę bardziej niż rywalizującego z nim Bartka, ale zawsze była to jakaś znajoma twarz. I szansa na zakończenie tej przydługiej służby.
— Masz mnie zmienić? — zapytał z nadzieją. — Czy wpadłeś, żeby się wykazać?
Piotrek i tym razem nie odpowiedział. Jego chód przeszedł w trucht, a gdy pokonywał schody, Krzysiek zdał sobie sprawę z tego, że kolega wygląda jak po przebiegnięciu maratonu.
— Co się stało? — spytał, a uśmiech spełzł mu z twarzy.
Wygląd Piotrka nie sprzyjał żartom z jego przesadnych ambicji.
— Odsuń się.
Krzysiek odruchowo spełnił prośbę, odrywając plecy od przeszklonych drzwi. Ale gdy Piotrek chwycił za klamkę i zaczął je otwierać, zaprotestował.
— Oszalałeś? Tam nie można…
— Spierdalaj.
Krzysiek zablokował drzwi nogą. Po bezsennej nocy jego cierpliwość była na wyczerpaniu, a do tego śmierdział potem i chciało mu się sikać.
— Sam spierdalaj. Powiedz, o co ci…
Nie dokończył. Pięść Piotrka wylądowała mu centralnie na podbródku.
W Legionowie często ćwiczyli ze sobą w parze. Piotrek był o niebo sprawniejszy, ale Krzysiek — o dziwo, zważywszy, że wcześniej pracował jako asystent na uniwersytecie — też miał dryg do walki wręcz. Doskonale opanował sztukę uników, dlatego teraz, chociaż cios był celny, to nie wyrządził mu poważniejszych szkód. Rozmus opadł na kolana i z niedowierzaniem pokręcił głową.
— Odbiło ci?
Nie uzyskał odpowiedzi. Piotrek, który sprawiał wrażenie, jakby brakowało mu piątej klepki, był już wewnątrz budynku i właśnie znikał za zakrętem korytarza. Krzysiek zerwał się na nogi i ruszył za nim, taranując barkiem zamykające się drzwi. Przebiegł przez hol i wyminął nadchodzącą od strony toalet nocną recepcjonistkę.
— Święci pańscy… Co znowu?!
Korytarz wiódł do windy, a następnie do klatki schodowej. Gruba wykładzina w kolorze burgunda tłumiła odgłos kroków, ale po chwili Krzysiek usłyszał tupanie. Dochodziło ze schodów. Minął windę i automat do kawy, po czym się zatrzymał. Zgoda, Piotrek zwariował, ale czy to był powód, żeby go gonić? Jeśli już, to tylko dlatego, żeby mu oddać, a chęć rewanżu słabła z każdą sekundą.
Wyciągnął radiotelefon i połączył się z dyżurnym.
— Wiem, Krzychu. To trwa już za długo…
— Jest sprawa — wszedł dyżurnemu w słowo, po czym urwał. Szczęka wciąż go piekła, ale nie aż tak, by zmienić go w kapusia. Postanowił dać koledze ostatnią szansę. — Muszę do toalety. Czy ktoś mógłby mnie zastąpić?
Dyżurny orientował się w sytuacji. Widocznie Bartek informował go na bieżąco.
— Zaraz odezwę się do koordynatora. Stoisz przed wejściem do akademika?
Krzysiek postanowił improwizować.
— Może wezwałbyś Piotrka, co? Powinien jeszcze być na Ochocie.
— Piotrka?! — W głosie dyżurnego pojawiły się osobliwe nuty. — Nie, to kiepski pomysł.
— Czemu?
— Podeślę Bartka. Już się z nim łączę.
— Dlaczego nie Piotrka?
Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Coraz bardziej skonfundowany Krzysiek zaczął się wspinać po schodach. W połowie drugiego piętra przyspieszył, bo z góry dobiegały okrzyki. Na początku nie był w stanie rozpoznać słów, ale w miarę jak wbiegał po schodach, robiły się coraz wyraźniejsze.
— Co robisz?! Zatrzymaj się!
Ostatnie dwa piętra pokonał prawie bez dotykania stopni. Drzwi oddzielające klatkę od korytarza były otwarte. Pod rzymską piątką, oznaczającą numer piętra, stał prokurator Mucha. Tym razem się nie uśmiechał.
— O, następny. Co się dzieje?
Krzysiek chwilowo miał problemy z wydobyciem głosu.
— Gdzie… pobiegł? — wydyszał wreszcie, a Mucha, wciąż zaskoczony i zły, wskazał palcem w głąb korytarza.
Niepotrzebnie, bo w trzecich z kolei drzwiach od prawej pojawiła się kędzierzawa głowa uciekiniera, który gdzieś zgubił czapkę.
— Gdzie jest Alina?!
Krzysiek znał to imię. Słyszał je wielokrotnie. Częściej niż miał na to ochotę, ale Piotrek był zakochany. Gadał o niej na okrągło. Teraz jednak wypowiedział to imię inaczej. Z przestrachem.
— A skąd ja… — zaczął Krzysiek, czując spacerujące po plecach mrówki.
— Pyta pan o Alinę Kozioł? — Prokurator zaczekał na potwierdzenie. — To ktoś bliski?
— Moja dziewczyna.
Prokurator Mucha ruszył w kierunku Piotrka w taki sposób, jakby przybyło mu lat. Jego głos nadal brzmiał spokojnie, ale stał się dziwnie chrapliwy.
— Zmykaj, mały — wypowiedział te słowa do kilkuletniego chłopca, który nie wiadomo skąd pojawił się na korytarzu i przypatrywał się im z ciekawością. — Niech pani go zabierze.
W drzwiach po drugiej stronie korytarza pojawiła się damska ręka. Po chwili chłopczyk został wciągnięty do pokoju niczym nieposłuszny piesek. Krzysiek nie zwracał na niego uwagi. Szedł za prokuratorem, spodziewając się, że zaraz zobaczy coś strasznego.
Nie pomylił się. Prokurator przeszedł przez drzwi sąsiadujące z tymi, z których wyłonił się Piotrek, a potem skinął ręką. W niewielkim pokoju pracowało trzech mężczyzn w rękawiczkach, a z przylegającej do pokoju łazienki wyłonił się czwarty, ten w białym fartuchu, o wyglądzie lekarza.
— Kręcą się tu jacyś…
— Chwileczkę. — Prokurator wskazał na bladego jak ściana policjanta. — Pan jest narzeczonym pani Aliny.
Piotrek nie czekał, aż lekarz się odsunie. Wyminął go, trącając ramieniem. Po sekundzie w łazience rozległ się jego szloch.
— Alinko…
— Proszę niczego nie dotykać.
Krzysiek, czując się jak podglądacz, zerknął nad ramieniem prokuratora. Jego wzrok spoczął na walającej się po podłodze tabliczce z napisem nie przeszkadzać, a potem pomknął dalej. Za umywalkami znajdowało się odrębne pomieszczenie z kabiną prysznicową. Wiedział, że śmierć nie jest piękna, ale nie spodziewał się, że potrafi być aż tak szpetna.
Głowa dziewczyny znajdowała się na swoim miejscu, na ramionach, ale była jakby wykręcona. Wyglądało na to, że ktoś rzeczywiście chciał ją oderwać. Nie uciąć. Oderwać. Wytrzeszczone oczy zdawały się zaglądać na samo dno duszy, a palce jedynej widocznej dłoni były rozcapierzone jak zwierzęce szpony.
Najgorszy ze wszystkiego był chyba język. Sterczał spomiędzy rozchylonych warg niczym noga upieczonego kurczaka.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki