Martwe dusze - ebook
Martwe dusze - ebook
Paweł Iwanowicz Cziczikow przemierza w interesach rosyjską prowincję.
Pije szampana z prezesem sądu, gra w wista z policmajstrem, chadza na bale do gubernatora, zachwyca miejscowe damy. Uważnie obserwuje rosyjskie inferno z jego namiętnościami, hulankami, łajdactwem i korupcją.
Szukając martwych dusz na sprzedaż, spotyka żywych, choć naznaczonych już przez piekło ludzi. Cziczikow niczym Dante zstępuje w coraz to niższe kręgi, napotykając gburów, łapówkarzy i pijaków, by wreszcie spotkać samego siebie.
Autor „Martwych dusz”, targany wyrzutami sumienia, zmagał się z własnymi poglądami – kilkukrotnie palił rękopisy, w których próbował tłumaczyć swoją postawę wobec Rosji i Rosjan.
Pełne wydanie klasyki literatury w nowym przekładzie Wiktora Dłuskiego.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-3145-0 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W bramę hotelu w gubernialnym mieście NN wjechała nieduża, dosyć ładna, resorowana bryczka z tych, jakimi jeżdżą kawalerowie: podpułkownicy w stanie spoczynku, sztabskapitanowie, dziedzice mający chłopskich dusz około setki, jednym słowem – wszyscy ci panowie nazywani półpankami. W bryczce siedział pan, nie żeby piękniś, ale i niebrzydkiej powierzchowności, ani zanadto gruby, ani zanadto chudy. Nie można powiedzieć, żeby stary, ale i nie żeby był zbyt młody. Jego przyjazd nie wywołał w mieście absolutnie żadnej wrzawy, nic szczególnego mu nie towarzyszyło i tylko dwóch ruskich mużyków stojących przy drzwiach szynku naprzeciw hotelu poczyniło jakieś uwagi, tyczące zresztą bardziej pojazdu niż siedzącej w nim osoby.
– Wisz – rzekł jeden do drugiego – to ci koło! Jak po twojemu: dojedzie, jakby co, to koło do Moskwy, czy nie dojedzie?
– Dojedzie – odpowiedział drugi.
– Ale do Kazania, myślę, nie dojedzie?
– Do Kazania nie dojedzie – odpowiedział drugi.
Na tym rozmowa się skończyła. I jeszcze kiedy bryczka podjechała do hotelu, nawinął się jakiś młody człowiek w białych kanafasowych¹ pantalonach, nader wąskich i krótkich, we fraku z pretensjami do mody, spod którego wyzierał półkoszulek spięty tulską brązową zapinką w kształcie pistoletu. Młody człowiek obrócił się, spojrzał na powóz, przytrzymał ręką kaszkiet, którego wiatr omal mu nie zerwał, i poszedł swoją drogą.
Kiedy pojazd wtoczył się na dziedziniec, pana powitał posługacz, czyli fagas, jak ich w oberżach nazywają, taki żywy i ruchliwy, że nawet nie dało się dojrzeć jego fizjonomii. Wybiegł żwawo z serwetką w ręku, sam długi i w długim surducie z bawełnianej gabardyny, którego plecy podjechały mu niemal na potylicę, potrząsnął włosami i skwapliwie poprowadził przybyłego pana na górę, przez całą drewnianą galerię, żeby pokazać pokój, który mu Pan Bóg przeznaczył.
Pokój był wiadomo jaki, bo też i hotel był wiadomo jaki, to znaczy dokładnie taki, jakimi bywają hotele w gubernialnych miastach, gdzie za dwa ruble doba przyjezdny dostaje spokojny pokój z karaluchami wyzierającymi ze wszystkich kątów jak suszone śliwki i z zawsze zastawionymi komodą drzwiami do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie przebywa sąsiad, człowiek milkliwy i stateczny, ale nadzwyczaj ciekawski, lubiący znać wszystkie szczegóły tyczące się przybysza.
Frontowa fasada hotelu odpowiadała jego wnętrzu: była bardzo długa, piętrowa. Parter nie był otynkowany i wciąż świecił ciemnoczerwonymi cegiełkami, pociemniałymi jeszcze bardziej od gwałtownych zmian pogody, brudnymi zaś ot tak, z natury. Piętro było pomalowane nieodmienną żółtą farbą. Na dole mieściły się sklepiki z chomątami, sznurami i obwarzankami. W narożnym, a właściwie w jego oknie, urzędował sprzedawca syty² z samowarem z czerwonej miedzi i z twarzą tak samo czerwoną jak samowar, tak że z daleka mogłyby się zdawać, że w oknie stoją dwa samowary, gdyby jeden z nich nie miał czarnej jak smoła brody.
Podczas gdy przyjezdny oglądał swój pokój, wniesiono jego rzeczy: przede wszystkim walizę z białej skóry, troszkę podniszczoną, co świadczyło, że nie pierwszy raz była w drodze. Walizę wnieśli stangret Selifan, niziutki człowieczek w kożuszku, oraz lokaj Pietruszka, chłopczyna lat trzydziestu w obszernym, znoszonym surducie, najwyraźniej po panu, na oko trochę surowy, z bardzo grubymi wargami i dużym nosem. W ślad za walizą wniesiono niewielką mahoniową szkatułkę wyłożoną brzozą karelską, prawidła do butów i zawiniętą w błękitny papier pieczoną kurę. Kiedy już wszystko zostało wniesione, stangret Selifan poszedł do stajni obrządzić konie, a lokaj Pietruszka zaczął się urządzać w maleńkim przedpokoju, bardzo ciemnej norze, dokąd już zdążył przywlec swój szynel, a razem z nim jakiś taki własny zapach, którym przesiąknięty był też wniesiony zaraz potem worek z rozmaitą lokajską garderobą. W tej norce Pietruszka przysunął do ściany wąziutkie łóżeczko na trzech nogach i nakrył je czymś, co przypominało nieduży materac, ubity i płaski jak blin i może tak samo jak blin zatłuszczony, który udało mu się wydębić od gospodarza hotelu.
W czasie gdy słudzy urządzali się i krzątali, pan udał się do ogólnej sali. Jak wyglądają takie ogólne sale, każdy podróżny wie bardzo dobrze: wszędzie takie same ściany pomalowane olejną farbą, u góry pociemniałe od dymu fajkowego, a w dole zatłuszczone plecami różnych przejezdnych, a jeszcze bardziej miejscowymi, kupieckimi plecami, bo kupcy w dni targowe przychodzili tu po sześciu czy siedmiu na swoją herbatę, podawaną, jak się należy, w dwóch imbrykach, dużym i małym; taki sam zasmolony sufit, taki sam zakopcony żyrandol z mnóstwem wiszących szkiełek, które podskakiwały i brzęczały, ilekroć posługacz przebiegał po wytartych ceratowych chodnikach, raźno wywijając tacą obsiadłą przez tyle filiżanek, ile mew na brzegu morza; takie same malowidła na całą ścianę, olejnymi farbami malowane, słowem – wszystko takie samo jak wszędzie, z tą tylko różnicą, że na jednym obrazie ukazana była nimfa z takimi ogromnymi piersiami, jakich czytelnik nigdzie pewnie nie widział. Taka igraszka natury trafia się, nawiasem mówiąc, na rozmaitych historycznych obrazach, nie wiadomo kiedy, skąd i przez kogo przywiezionych do nas, do Rosji, czasem nawet przez naszych wielmożów, miłośników sztuki, którzy je kupują we Włoszech za radą wiozących ich stangretów. Przyjezdny pan zrzucił czapkę i odwinął z szyi wełnianą, tęczowych barw chustę w rodzaju tych, jakie żonatym mężczyznom własnoręcznie szykują małżonki, dodając do nich odpowiednie wskazówki, jak je zawiązywać, kawalerom zaś, kto je robi, nie mogę z całą pewnością powiedzieć, jeden Bóg to wie, sam takich chust nigdy nie nosiłem. Odwinąwszy chustę, przyjezdny pan kazał podać sobie obiad. Kiedy mu podawano różne zwykłe w gospodach dania, jako to kapuśniak z pasztecikiem z francuskiego ciasta, specjalnie dla podróżnych przechowywany przez kilka tygodni, móżdżek z groszkiem, parówki z kapustą, pieczoną pulardę, ogórek kiszony i niezmienny, zawsze gotów do usług słodki pierożek z francuskiego ciasta, kiedy to wszystko mu podawano, to odgrzane, to znów po prostu na zimno, gość zmusił posługacza czy tam fagasa do opowiadania najrozmaitszych bzdur o tym, do kogo przedtem gospoda należała, a do kogo teraz, i czy dużo przynosi dochodu, i czy z gospodarza wielki podlec, na co posługacz, jak to zazwyczaj, odpowiadał: „O, wielki, dobrodzieju, łajdak”. Zarówno w oświeconej Europie, jak i w oświeconej Rosji bardzo wiele szacownych osób nie może teraz zjeść w gospodzie, żeby nie porozmawiać ze sługą, a nawet zabawnie z niego nie pożartować. Zresztą przyjezdny zadawał wcale nie puste pytania: wypytał nadzwyczaj dokładnie, kto jest tu w mieście gubernatorem, kto prezesem sądu, kto prokuratorem, słowem – nie przepuścił ani jednego znaczniejszego czynownika, a z jeszcze większą dokładnością, może nawet z przejęciem, wypytał o wszystkich liczących się ziemian, kto ma ile dusz chłopskich, jak daleko od miasta mieszka, nawet jaki ma charakter i jak często bywa w mieście. Wypytał dokładnie o stan tej okolicy: czy nie było w ich guberni jakichś chorób, epidemii, jakichś gorączek zabójczych, ospy i tym podobnych, a wszystko tak wyczerpująco i z taką dokładnością, która dowodziła czegoś więcej niż zwykłej ciekawości. W zachowaniu przyjezdnego pana było coś solidnego, a i nos wycierał nadzwyczaj głośno. Nie wiadomo, jak to robił, w każdym razie jego nos grzmiał jak trąba. Ta, zdawałoby się, całkiem niewinna zaleta zyskała mu wszelako wielkie poważanie ze strony posługacza, do tego stopnia, że ilekroć słyszał ten odgłos, potrząsał włosami, prostował się z jeszcze większym szacunkiem i z tej wysokości, nachylając głowę, pytał, czy czegoś nie potrzeba. Po obiedzie pan wypił filiżankę kawy i siadł na tapczanie, podłożywszy sobie pod plecy poduszkę, którą w rosyjskich zajazdach wypycha się nie elastyczną wełną, lecz czymś bardzo podobnym do cegły lub brukowca. I od razu zaczął ziewać, kazał się odprowadzić do numeru, a tam przyłożył się i zasnął na dwie godziny. Odpocząwszy, na prośbę posługacza hotelowego wypisał na skrawku papieru swój czyn, imię i nazwisko, dla poinformowania kogo należy w policji. Posługacz, schodząc ze schodów, przesylabizował z papierka co następuje: radca kolegialny³ Paweł Iwanowicz Cziczikow, ziemianin, w sprawach prywatnych. Kiedy posługacz ciągle jeszcze odcyfrowywał sylaba po sylabie notatkę, sam Paweł Iwanowicz Cziczikow wyruszył na zwiedzanie miasta, które, jak się zdaje, spodobało mu się, bo stwierdził, że w niczym nie ustępuje ono innym miastom gubernialnym: mocno biła w oczy żółta farba na murowanych domach i skromnie ciemniała szara na drewnianych. Domy były parterowe, piętrowe i półtorapiętrowe z nieodmienną facjatką, bardzo zdaniem gubernialnych architektów piękną. Miejscami te domy wydawały się jakby zagubione na szerokiej jak pole ulicy i wśród niekończących się drewnianych płotów. Gdzie indziej zaś zbijały się w kupkę i w tych miejscach było wyraźnie więcej ludzkiego ruchu i ożywienia. Trafiały się niemal zmyte przez deszcz szyldy z preclami i butami, tu i ówdzie z wymalowanymi niebieskimi spodniami i podpisem jakiegoś Arszawskiego krawca, gdzie indziej znów sklep z kaszkietami i rozmaitymi innymi czapkami, z napisem nad drzwiami: „Cudzoziemiec Wasilij Fiodorow”, jeszcze gdzieś namalowany był stół bilardowy z dwoma graczami we frakach, takich jakie w naszych teatrach noszą goście wchodzący na scenę w ostatnim akcie. Gracze namalowani byli z nacelowanymi kijami, rękami nieco wykręconymi do tyłu i krzywymi nogami, jakby dopiero co wykonali w powietrzu _entrechat_. Pod wszystkim widniał napis: „A to ci zakład”. Gdzieniegdzie wprost na ulicy stały stoły z orzechami, mydłem i podobnymi do mydła piernikami, a gdzie indziej była garkuchnia z narysowaną tłustą rybą z wbitym w nią widelcem. Najczęściej widziało się pociemniałe państwowe dwugłowe orły, które obecnie już zastąpiono lakonicznym napisem „Szynk”⁴. Jezdnie wszędzie były w nie najlepszym stanie. Nasz bohater zajrzał też do parku miejskiego, gdzie rosły cieniutkie drzewka, które się niezbyt dobrze przyjęły – u dołu podtrzymywały je trójkątne podpórki bardzo pięknie wymalowane farbą olejną na zielono. Drzewka te były wprawdzie nie wyższe od trzciny, ale w gazetach powiedziano o nich, opisując iluminację, że miasto nasze, dzięki pieczy jego włodarza, upiększył park porośnięty cienistymi, szeroko rozgałęzionymi drzewami przynoszącymi ochłodę w skwarny dzień i że przy tym z wielkim wzruszeniem widziało się, jak serca obywateli drżały przepełnione wdzięcznością i jak lały się potoki łez na znak przywiązania do pana naczelnika miasta. Wypytawszy szczegółowo budkowego o najkrótszą drogę do soboru, do urzędów państwowych, do gubernatora, Paweł Iwanowicz poszedł popatrzeć na rzekę płynącą przez środek miasta, po drodze zerwał przybity do płotu afisz, żeby po powrocie do domu dokładnie go przeczytać, przyjrzał się uważnie idącej drewnianym chodnikiem damie o niebrzydkiej powierzchowności, za którą szedł chłopiec w wojskowym uniformie z tobołkiem w ręku, i jeszcze raz starannie rozejrzawszy się po wszystkim, jakby chciał dobrze zapamiętać, gdzie się znajduje, udał się do domu, wprost do swojego numeru, z lekka podtrzymywany na schodach przez posługacza. Napiwszy się herbaty, usiadł przy stole, kazał sobie podać świecę, wyciągnął z kieszeni afisz, przysunął go do świecy i zaczął czytać, mrużąc nieco prawe oko. Po prawdzie to na afiszu niewiele było ciekawego: dawano dramę pana Kotzebuego⁵, w której Rollę grał G. Poplowin, Korę – panna Ziabłowa, a inne postaci jeszcze mniej były godne uwagi, przeczytał jednak wszystko, doszedł nawet do cen biletów na parterze i dowiedział się, że afisz wydrukowano w drukarni zarządu gubernialnego, potem odwrócił go na drugą stronę, żeby sprawdzić, czy i tam czegoś nie ma, ale niczego nie znalazłszy, przetarł oczy, afisz starannie złożył i umieścił w swojej szkatułce, gdzie miał zwyczaj składać wszystko, co mu wpadło w ręce. Dzień, jak się zdaje, zakończyła porcja zimnej cielęciny, butelka musującego kwasu i sen tak mocny, że – jak to się mówi w niektórych okolicach rozległego państwa rosyjskiego – choćby z armaty wal.
Cały następny dzień był przeznaczony na wizyty: przyjezdny odwiedził wszystkich miejskich dostojników. Złożył uszanowanie gubernatorowi, który – jak się okazało – był podobnie jak Cziczikow postaci ani tłustej, ani chudej, miał na szyi Annę i mówiono nawet, że już go przedstawiono do Stanisława⁶, a zresztą był z niego swój chłop i nawet sam haftował czasem na tiulu. Potem udał się do wicegubernatora, potem był u prokuratora, potem u prezesa sądu, u policmajstra, u propinatora⁷, u zarządcy fabryk państwowych... jaka szkoda, że dosyć trudno wymienić wszystkich możnych świata tego. Wystarczy jednak powiedzieć, że przyjezdny pan wykazał, co się tyczy wizyt, ruchliwość niezwykłą: zjawił się nawet, by złożyć wyrazy uszanowania, u inspektora izby lekarskiej i u miejskiego architekta. A potem długo siedział w bryczce i zastanawiał się, komu by tu jeszcze złożyć wizytę, ale w mieście czynowników już więcej nie było. W rozmowach ze wszystkimi tymi notablami Cziczikow bardzo umiejętnie umiał pochlebić każdemu. Gubernatorowi wspomniał jakoś tak mimochodem, że do jego guberni wjeżdża się jak do raju, drogi są wszędzie aksamitne i rządy, które mianują mądrych dygnitarzy, zasługują na wielkie pochwały. Policmajstrowi powiedział coś bardzo pochlebnego o miejskich stójkowych. A w rozmowach z wicegubernatorem i prezesem sądu, którzy byli jeszcze tylko radcami stanu, nazwał ich nawet dwa razy przez pomyłkę jaśnie wielmożnymi, co bardzo im się spodobało⁸. Skutkiem było to, że gubernator poprosił go, by zechciał przyjść jeszcze tego samego dnia na domowy wieczorek, a inni czynownicy też go ze swej strony zapraszali to na obiad, to na partyjkę bostona, to na filiżankę herbaty.
Miało się wrażenie, że przyjezdny starał się o sobie za wiele nie mówić, a jeśli już mówił, to raczej jakimiś ogólnikami i z wyraźną skromnością, a mowa jego przybierała w takich wypadkach obrót nieco książkowy: że on jest na tym świecie nic nieznaczącym robakiem, niegodnym, by nazbyt się nim zajmować, że przez wiele prób przeszedł za żywota swego, że w służbie ucierpiał za prawdę, miał wiele nieprzyjemności, które zagrażały nawet jego życiu, a teraz – pragnąc uspokojenia – chce wreszcie wybrać miejsce do zamieszkania i że przybywszy do tego miasta, uznał za swój niezbywalny obowiązek złożyć wyrazy szacunku pierwszym jego dostojnikom.
I to już wszystko, czego dowiedziano się w mieście o tej nowej osobistości, która już wkrótce nie omieszkała pokazać się na wieczorku u gubernatora. Przygotowania do tego wieczorku zajęły przeszło dwie godziny i tu w przyjezdnym panu objawiła się taka staranność względem toalety, jaką nawet nie wszędzie się widuje. Po krótkiej poobiedniej drzemce kazał podać sobie wszystko, czego trzeba do mycia, i nadzwyczaj długo nacierał mydłem oba policzki, wypychając je od wewnątrz językiem. Potem wziął z ręki posługacza ręcznik, wytarł nim ze wszystkich stron swoje pełne oblicze, poczynając od miejsca za uszami, prychnąwszy przedtem razy dwa w twarz posługaczowi. Potem włożył przed lustrem półkoszulek, wyszczypał wyzierające z nosa dwa włoski i chwilę później pokazał się we fraku borówkowego koloru w rzucik. Tak odziany ruszył swoim ekwipażem przez nieskończenie szerokie ulice rozjaśnione mizernym światłem z gdzieniegdzie oświetlonych okien. Za to dom gubernatora był tak oświetlony, że choćby na bal. Kolaski z latarniami, przed podjazdem dwóch żandarmów, dochodzące z daleka krzyki forysiów, słowem – wszystko jak się należy. Cziczikow, wszedłszy na salę, musiał na chwilę zmrużyć oczy, bo blask od świec, lamp i strojów dam bił straszliwy. Wszystko było zalane światłem. Czarne fraki migały i sunęły to z osobna, to grupkami, tam i sam, tak jak w skwarne lipcowe lato biegają muchy po białym, lśniącym cukrze, kiedy stara klucznica całą jego głowę rozrąbuje przy otwartym oknie i dzieli na błyszczące bryłki, a dzieci, zbiwszy się w krąg, cały czas patrzą, śledzą z ciekawością ruchy jej szorstkich rąk unoszących młotek, zaś lotne szwadrony much unoszone lekkim powiewem wpadają śmiało, niczym prawowici gospodarze i korzystając z tego, że staruszka niedowidzi i słońce razi ją w oczy, oblepiają smakowite kąski, to pojedynczo, to znów gęstymi kupkami. Nasycone bogatym latem, które samo z siebie rozstawia na każdym kroku smakowite dania, wlatują wcale nie po to, żeby jeść, tylko żeby się pokazać, przespacerować się tam i z powrotem po kupce cukru, potrzeć jedna o drugą przednie albo tylne nóżki albo potrzeć się nimi pod skrzydełkami, albo podniósłszy obie przednie nóżki, potrzeć je o siebie nad głową, odwrócić się i znów odlecieć, i znów przylecieć z nowymi natrętnymi szwadronami.
Cziczikow ani się obejrzał, a już chwycił go pod ramię gubernator i od razu przedstawił gubernatorowej. Przyjezdny gość i tu stanął na wysokości, powiedział jakiś komplement, jak najbardziej stosowny dla mężczyzny w średnim wieku, mającego czyn nie za wysoki, ale i nie za niski. Kiedy tańczące pary stanęły i przycisnęły wszystkich do ściany, Cziczikow, założywszy ręce do tyłu, przyglądał im się przez dwie minuty bardzo uważnie.
Wiele dam było ubranych ładnie i modnie, inne wystroiły się w co Bóg dał w mieście gubernialnym. Mężczyzn były tu, jak wszędzie, dwa rodzaje: jedni chudziutcy, ci wciąż uwijali się koło dam i niektórych trudno by było odróżnić od petersburskich, mieli takie same bardzo schludnie, przemyślnie i ze smakiem zaczesane bokobrody albo po prostu miłe, gładko wygolone owale twarzy, tak samo niedbale przysiadali się do dam, tak samo mówili po francusku i damy też rozśmieszali tak samo jak w Petersburgu. Drugi rodzaj mężczyzn stanowili tłuści lub tacy jak Cziczikow, to znaczy nie to, żeby za tłuści, ale też i nie chudzi. Ci w odróżnieniu od tamtych unikali dam, odsuwali się od nich i tylko popatrywali na boki, czy sługa gubernatora nie rozstawia gdzieś zielonego stolika do wista. Twarze mieli pełne i okrągłe, na niektórych trafiały się nawet brodawki, ten i ów był dziobaty, włosów na głowie nie czesali ani w czub, ani w loki, ani na „niech mnie diabli”, jak mówią Francuzi. Nosili je albo nisko podstrzyżone, albo przylizane, a rysy twarzy mieli raczej zaokrąglone i mocne. Byli to szanowani urzędnicy miasta. Niestety! Tłuści na tym świecie lepiej umieją kręcić się koło swoich interesów niż chudziutcy. Chudziutcy służą raczej jako urzędnicy do specjalnych poruczeń albo tylko zaliczają się do personelu i kręcą się tam i sam, byt ich jest jakiś taki nadto lekki, powietrzny i całkiem niepewny. Tłuści natomiast nigdy nie zajmują bocznych miejsc, tylko same takie na wprost, a jeśli już gdzieś usiądą, to usiądą mocno i pewnie, tak że już prędzej miejsce zatrzeszczy i ugnie się pod nimi, niż oni zlecą. Zewnętrznego blasku nie lubią. Fraki ich nie są tak zgrabnie skrojone jak u chudziutkich, za to w szkatułkach błogosławieństwo Boże. Chudziutkiemu po trzech latach nie zostanie nawet jedna dusza w lombardzie niezastawiona, a u tłustego spokojnie: patrzeć, a tu gdzieś na krańcu miasta pojawił się dom kupiony na nazwisko żony, potem na drugim krańcu drugi dom, potem w pobliżu miasta wioseczka, a potem i wieś ze wszystkimi użytkami. Wreszcie tłusty, kiedy już posłuży Bogu i Najjaśniejszemu Panu i zdobędzie powszechny szacunek, porzuca służbę państwową, przeprowadza się i zostaje dziedzicem, wspaniałym rosyjskim panem, gościnnym gospodarzem, i żyje sobie, i to dobrze żyje. A po nim znów chudziutcy spadkobiercy rosyjskim obyczajem przepuszczą piorunem cały ojcowski majątek.
Nie ma co taić, że takim mniej więcej rozmyślaniom oddawał się Cziczikow, kiedy obserwował towarzystwo, a skutek tego był taki, że wreszcie przyłączył się do tłustych, wśród których spotkał prawie wszystkie znajome osoby: prokuratora z nader czarnymi gęstymi brwiami, z lekka pomrugującego lewym okiem, jakby mówił: „Chodźmy, braciszku, do drugiego pokoju, tam ci coś powiem”, człowieka skądinąd poważnego i milkliwego, poczmistrza, człowieka niziutkiego, ale żartownisia i filozofa, prezesa sądu, bardzo rozsądnego i uprzejmego człowieka, a wszyscy oni powitali go jak starego znajomego, na co Cziczikow odpowiadał ukłonami trochę w bok, ale zresztą nie bez przyjemności. Od razu też poznał wielce uprzejmego i grzecznego ziemianina Maniłowa i nieco na pierwszy rzut oka niezręcznego Sobakiewicza, który zaraz nastąpił mu na nogę i powiedział: „Proszę wybaczyć”. Zaraz też wsunęli mu kartę do wista, którą on przyjął z takim samym uprzejmym ukłonem. Usiedli przy zielonym stoliku i już nie wstawali aż do kolacji. Wszystkie rozmowy zupełnie ustały, tak jak dzieje się zawsze, kiedy ludzie wreszcie zabierają się do jakiegoś sensownego zajęcia. Poczmistrz, chociaż wielce mowny, też wziąwszy karty do ręki, przybrał od razu myślący wyraz twarzy, dolną wargą zakrył górną i zachował je w takim położeniu do końca gry. Wychodząc w figurę, mocno walił ręką w stół i jeśli to była dama, dogadywał: „A poszła, stara popadia!”, jeśli zaś król: „A poszedł, tambowski chłopek!”. Prezes z kolei dogadywał: „A ja go po wąsach! A ja ją po wąsach!”. Niekiedy rzucaniu kart na stół towarzyszyły takie wyrażenia jak: „A, było nie było, buch babcię w ryło!”. Albo po prostu okrzyki: „Czerwień! czerwonka! pikencja!” albo: „Pikendras! piczuszek! piczur!”, a nawet zwyczajnie: „Piczuk!”, nazwy, na które w swoim gronie przechrzcili kolory. Po zakończeniu gry spierali się, jak to jest w zwyczaju, dosyć głośno. Przyjezdny nasz gość także się spierał, ale jakoś tak nadzwyczaj umiejętnie, tak że wszyscy widzieli, że się spiera, ale jednocześnie – że przyjemnie się spiera. Nie mówił nigdy: „Pan wyszedł”, tylko: „Zechciał pan wyjść”, „Miałem zaszczyt przebić pańską dwójkę” i tym podobne. Żeby jeszcze bardziej zjednać do czegoś swoich przeciwników, za każdym razem podsuwał wszystkim swoją srebrną emaliowaną tabakierkę, na której dnie zauważono dwa fiołki, położone tam dla zapachu. Uwagę przyjezdnego zwrócili na siebie zwłaszcza ziemianie Maniłow i Sobakiewicz, o których się już wyżej wspomniało. On od razu o nich wypytał, odciągnąwszy nieco na stronę prezesa i poczmistrza. Kilka zadanych przez niego pytań dowiodło, że gość jest nie tylko ciekawy, ale i rzeczowy, bo przede wszystkim wywiedział się, ile każdy ma chłopskich dusz i w jakim stanie znajdują się ich posiadłości, a dopiero potem, jak im na imię i jak mają po ojcu. W niewiele czasu zdążył ich w zupełności oczarować. Pan Maniłow, człowiek jeszcze niestary, z oczami słodkimi jak cukier, mrużący je za każdym razem, kiedy się śmiał, po prostu głowę dla niego stracił. Bardzo długo ściskał mu dłoń i wymownie prosił, by zrobił mu zaszczyt i przyjechał do niego na wieś, dokąd – jak mówił – było od rogatki miejskiej ledwie piętnaście wiorst. Na co Cziczikow, bardzo uprzejmie pochylając głowę i szczerze ściskając dłoń, odpowiadał, że on nie tylko jest gotów z wielką chęcią to zrobić, ale nawet poczytuje to sobie za najświętszy obowiązek. Sobakiewicz też powiedział nieco lakonicznie: „I do mnie proszę”, szurnąwszy nogą obutą w trzewiki takiego gigantycznego rozmiaru, dla jakiego bodaj trudno znaleźć odpowiednią nogę, zwłaszcza w dzisiejszych czasach, kiedy nawet na Rusi zaczynają zanikać mocarze.
Następnego dnia Cziczikow wybrał się na obiad i wieczór do policmajstra, gdzie o godzinie trzeciej po obiedzie panowie zasiedli do wista i grali tak do drugiej w nocy. Tam, nawiasem mówiąc, poznał właściciela ziemskiego Nozdriowa, człowieka lat trzydziestu, obrotnego zucha, który już po trzech–czterech pierwszych słowach zaczął mu mówić per „ty”. Z policmajstrem i prokuratorem Nozdriow też był na „ty” i odnosił się do nich po koleżeńsku. Kiedy jednak zaczęli grać o dużą stawkę, policmajster i prokurator nadzwyczaj uważnie oglądali brane przez niego lewy i przyglądali się prawie każdej karcie, w którą wychodził. Nazajutrz Cziczikow spędził cały dzień u prezesa sądu, który gości swoich, w tym również jakieś dwie damy, przyjmował w szlafroku z lekka zatłuszczonym. Potem był na wieczorze u wicegubernatora, na wielkim obiedzie u propinatora, u prokuratora na niewielkim obiedzie, nie gorszym zresztą od wielkiego obiadu, a po mszy – u prezesa gildii kupieckiej na przekąsce, która też była nie gorsza od obiadu. Jednym słowem, ani godziny nie miał okazji spędzić w domu i do hotelu przyjeżdżał tylko po to, by się przespać. Przyjezdny w każdej sytuacji umiał się jakoś znaleźć i pokazał się jako doświadczony światowy człowiek. Czegokolwiek dotyczyła rozmowa, zawsze umiał ją podtrzymać: jeśli mówiło się o stadninie końskiej, mówił o stadninie końskiej, jeśli mówiono o dobrych psach, on i tu dorzucał bardzo rzeczowe uwagi, kiedy omawiano śledztwo prowadzone przez izbę skarbową – dowiódł, że nieobce są mu również sądowe sprawki, gdy roztrząsano grę w bilard – także na temat bilardu trafiał w sedno, mówiło się o dobroczynności – o dobroczynności również mówił bardzo dobrze, nawet ze łzami w oczach, o produkcji okowity, na okowicie też się znał, o celnikach i urzędnikach celnych – o nich też tak mówił, jakby sam był i urzędnikiem, i celnikiem. Ale godne uwagi było to, że wszystko umiał oblekać w jakąś stateczność, że umiał trzymać odpowiednią postawę. Mówił ani nie głośno, ani nie cicho, tylko dokładnie tak, jak należy. Jednym słowem, nie ma co gadać: porządny był z niego człowiek. Wszyscy czynownicy byli zadowoleni z przybycia nowej osobistości. Gubernator wypowiadał się o nim, że to człowiek prawomyślny, prokurator, że człowiek rzeczowy, pułkownik żandarmerii, że człowiek uczony, prezes sądu, że to człowiek znający się na rzeczy i szacowny, policmajster, że człowiek szacowny i uprzejmy, żona policmajstra, że człowiek niezwykle uprzejmy i grzeczny. Nawet Sobakiewicz, który rzadko o kimś dobrze mówił, przyjechawszy dość późno z miasta, kiedy już całkiem się rozebrał i położył do łóżka koło swojej chuderlawej żony, powiedział jej: „Ja, duszko, byłem dziś na wieczorku u gubernatora, u policmajstra na obiedzie i poznałem radcę kolegialnego Pawła Iwanowicza Cziczikowa: jak najprzyjemniejszy człowiek!”. Na co małżonka odpowiedziała: „Hm!”, i trąciła go nogą.
Taki pogląd, wielce dla gościa pochlebny, ustalił się o nim w mieście i utrzymywał się dopóty, dopóki pewna dziwna jego cecha oraz pewne dziwne przedsięwzięcie albo – jak to na prowincji mówią – kazus, o którym czytelnik niedługo się dowie, nie zadziwiły dokumentnie prawie całego miasta.
1. Kanafas (także dymka) – mocna tkanina bawełniana lub bawełniano-lniana.
2. Syta – gorący napój z wody z miodem i korzeniami.
3. Radca kolegialny – urzędnik VI klasy według rosyjskiej czternastostopniowej „Tabeli rang”.
4. Do 1827 roku obowiązywał w Rosji państwowy monopol na sprzedaż alkoholu i na szyldach szynków widniał herb państwa – dwugłowy orzeł.
5. Chodzi o sztukę bardzo popularnego na przełomie XVIII i XIX wieku dramaturga Augusta von Kotzebue, _Hiszpanie w Peru, albo Śmierć Rolli_ (_Die Spanier in Peru, oder Rolla’s Tod_).
6. Order Świętej Anny I klasy (noszony na szyi) i Order Świętego Stanisława I klasy z gwiazdą.
7. Propinator – dzierżawca monopolu na produkcję i wyszynk napojów alkoholowych.
8. Według rosyjskiej „Tabeli rang” tytuł „jaśnie wielmożnego” przysługiwał wojskowym dwóch niższych stopni generalskich oraz urzędnikom III i IV klasy; radcom stanu, czyli urzędnikom V klasy, przysługiwał tytuł „wielmożnego”._W serii_ _ukazały się:_
Virginia Woolf, _Flush_
Jaroslav Hašek, _Losy dobrego wojaka Szwejka czasu wojny światowej_
Fiodor Dostojewski, _Bracia Karamazow_
Fiodor Dostojewski, _Biesy_
Jarosław Iwaszkiewicz, _Matka Joanna od Aniołów_
Angela Carter, _Mądre dzieci_
Juan Rulfo, _Pedro Páramo_
Michał Choromański, _Zazdrość i medycyna_
Lew Tołstoj, _Sonata Kreutzerowska_
Kōbō Abe, _Kobieta z wydm_
Ernesto Sábato, _Abaddon, anioł zagłady_
Joseph Conrad, _Lord Jim_
Joseph Conrad, _Jądro ciemności_
James Joyce, _Ulisses_
F. Scott Fitzgerald, _Wielki Gatsby_
Aleksander Dumas, _Trzej muszkieterowie_