- W empik go
Martwy blues - ebook
Martwy blues - ebook
Poruszająca opowieść o obsesji śmierci, zmaganiu się z uzależnieniem od alkoholu, o męce samotności i trudności życia we wspólnocie. Bohater powieści spotyka dziewczynę młodszą o co najmniej pokolenie, która podobnie jak niegdyś on próbuje popełnić samobójstwo. Wykorzystując swoje doświadczenia, usiłuje udaremnić tę próbę. To wywołuje w nim falę wspomnień i przeżyć, które w jakiś sposób zbliżają go do dziewczyny.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-073-6 |
Rozmiar pliku: | 831 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Czuję się, jakbym był martwy. Szczególnie często o tej porze. Pośrodku nocy. Siedzę przy biurku, patrzę na maszynę do pisania, łudzę się, że wkręcę w nią czystą białą kartkę. Gdy idę ulicą i jakiś liść opada blisko mojej głowy, to właśnie czuję się jak ten liść, jak ten martwy liść. A przecież niezwykle piękne są jesienne liście, tak często znoszone do domu, by zrobić z nich bukiet, by ożywić dom, dać mu trochę ciepła. Tymczasem ten liść przelatujący obok mojej głowy jest takim martwym mną. Na pewno nie umiem tego dokładnie wytłumaczyć, ale on jest zimnym mną. Jesień zawsze wpływała na mnie ponuro i aby z tym walczyć, próbowałem namówić samego siebie na pisanie jesienią książki, powiedziałem sobie kiedyś, latem nad morzem, gdy parę godzin biegałem plażą, powiedziałem sobie, że owszem, lato jest piękne, owszem, jesień jest do pisania książek, żeby jesień nie była samą chandrą, depresją, żeby w tym było coś na zasadzie: „Co autor chciał przez to powiedzieć?”. Jak już robić zabawę z siebie, z literatury, fikcję, to ożywić ją jak na dobrym balu i robić to jesienią, przepisać jesień, przepisać zimę, zbudzić się wiosną, gdy budzi się życie, gdy dzień nie jest krótszy, ale coraz dłuższy, gdy wszystko zielenieje, a nie matowieje, gdy chce się żyć, gdy mniej ludzi umiera, bo szkoda na wiosnę umierać, a przynajmniej tak mi się wydaje. Mniej ludzi powinno umrzeć. Teraz znowu jakby nieoczekiwanie przeskoczył mnie sierpień, spędzony martwo, i jest środek września, tak zimny, paskudny środek września, że wydaje mi się to późną jesienią, Świętem Zmarłych, Zaduszkami. Jesień słoneczna jest piękna, można się oszukiwać, można się cieszyć kolorami, złoceniami, babimi nitkami, pajęczynkami, zachodami słońca tuż za oknem. Ta jesień jest ponura i z pewnością taką pozostanie. Nie widzę jej przez okno, moje okno wychodzi na zachód, widzę parę brył wysokościowców i tylko jedno zapalone w oknie światło, światło u tego idioty pali się co noc, jarzeniowe światło, z pewnością w kuchni, bo z tej strony musi być kuchnia, noc w noc, gdy siedzę przy biurku, widzę to światło. Jeśli jeszcze jakiś kretyn na naszym osiedlu obserwuje palące się światła, to wie, że palą się tylko dwa, u tego cymbała na ostatnim dziesiątym piętrze, i u mnie blade światło, niekiedy świeczka, na pierwszym piętrze, od zachodu.
Myślę poza tym, że jestem szczęśliwym człowiekiem. Mam elegancką żonę, która wcale nie wygląda na swoje czterdzieści pięć lat, dorosłą córkę i na szczęście nie jestem dziadkiem, bo Maryna nie chce mieć dzieci. Nie ograniczałoby mnie to zresztą zbytnio, bo ma własne mieszkanie o kilometr stąd. Mam też przed sobą korektę książki, namacalny dowód tego, że jestem pisarzem. Leży to od trzech tygodni i dostałem już dwa telegramy z wydawnictwa z prośbą o zwrot. Im zawsze się tak spieszy, a mnie nie chce się tego robić. Jest to powieść, którą napisałem pięć lat temu i dopiero teraz ma się ukazać. Jest to książka martwa. Nieprawdziwa. Książka niemająca niczego wspólnego ze mną. Napisałem ją właściwie tylko dlatego, że usilnie i z wdziękiem namawiała mnie Elżbieta. Byliśmy dwa lata po ślubie, a ja byłem rok po sanatorium dla nerwicowców. Moja kochana żona wyobrażała sobie, że to moje pisanie to taka terapia zajęciowa. Sam często czułem się, jakbym wyplatał koszyki albo tkał gobelin. Pisałem tę bzdurę przez pół roku, na dziko, z tonami kawy, milionami papierosów. Gdy skończyłem, wdzięcznie zadedykowałem Elżbiecie. Mimo że nie miało to z nią nic wspólnego. Ja nie mam teraz czasu na tę książkę. Odeślę wydawcy, niech sami zrobią korektę, najwyżej zapłacę jakiejś solidnej pani.
Naprawdę mnie to nie obchodzi. Naprawdę mnie to nie cieszy. Mam to gdzieś.
Ale ta książka mogłaby świadczyć o sukcesie zawodowym. Gdy wyjdzie drukiem, dostanę sporo pieniędzy, bo dali mi wysoki nakład, więc wezmę z kasy, co się należy, i moja żona będzie szczęśliwa. Kupimy sobie jakiś obraz, pewnie tylko jeden, bo już właściwie nie ma gdzie wieszać, a może położymy parkiet. Baju, baju, na parkiet raczej nie zarobię przy obecnych stawkach. Poza tym samochód już nie jest najmłodszy i w ogóle łapię się na tym, że chciałbym mieć toyotę, bo jest bardziej miękka, wygodniejsza niż polonez, który zawsze kojarzył mi się z czołgiem. Jeśli jeszcze raz wznowią mi Psią ścieżkę, to może zrealizuję ten pomysł. Na poloneza zarobiłem tym literackim hitem wznawianym sześciokrotnie, poczytnym ponoć jak Baśnie Andersena. Sam nie wiem, jak to się stało. Pisałem książkę w uniesieniu, przekonany o jej kameralności, a okazała się czytadłem. Przetłumaczyli mi nawet to czytadło na Zachodzie i dlatego mogłem kupić Marynie mieszkanie, szczęśliwym trafem, na sąsiednim osiedlu.
Maryna to moje kochane dziecko z pierwszego małżeństwa. Jej matka żyje sobie gdzieś w Hiszpanii czy na Majorce, a Maryna wróciła do kraju.
Cóż, jestem profesjonalistą i należałoby coś robić. Rok w rok w księgarniach straszy Psia ścieżka i dopiero teraz niebawem wyjdzie nowa rzecz. Nie kładę się spać wcześniej niż przed świtem, przed tym blaskiem, który zwiastuje świt. Elżbieta zasuwa szczelnie kotary i w naszej sypialni jest taka ciemność, że się boję. Boję się do czasu, aż będzie trochę jasno. Więc czekam na tę jasność. Powinienem pisać właśnie jesienią i zimą również dlatego, że ta jasność przychodzi coraz później, teraz jeszcze o piątej, ale potem o szóstej, siódmej. I te moje noce spędzone przy biurku będą coraz dłuższe. Potem budzę się koło południa, piję kawę, czekam na pocztę. Ela wraca z pracy, a ja pytam: Co nowego, kochanie?
Chyba nie ma nocy, żebym nie zadawał sobie pytania, dlaczego nie czytam. Dlaczego, do diabła, nie czytam? Wszystkie ściany mojego pokoju, który Ela nazywa gabinetem, oprócz miejsc wydzielonych na obrazy, od podłogi po sufit zajmują półki z książkami. Nawet przedpokój jest cały w książkach. Półki zawieszone, gdzie tylko się da. Ciągle odkładam w jedno miejsce książki, które pragnę przeczytać, i leżą, piętrzą się, pęcznieją, rosną, potem stopniowo wyjmuję je od dołu i wkładam w odpowiednie miejsca na regałach. A na wierzchu pojawiają się kolejne nowości albo coś ekstra zdobytego w antykwariacie. Ja wiem, że książki nie są dla mnie do czytania, jedna, dwie na rok, książki są potrzebne do życia. Nie wyobrażam sobie życia bez książek. Gdyby nie daj Boże płonęły, a ja byłbym w Hamburgu albo w Kopenhadze, to z pewnością też zacząłbym płonąć jak oblany benzyną. Albo umarłbym w inny sposób. Przecięłaby mnie błyskawica.
Mam kompleks. Kompleks, który nadal mnie dręczy. Tyle razy w życiu wyprzedawałem swoją bibliotekę, aby mieć na wódkę albo na życie. Niekiedy kupowałem książkę po to, aby po dniu i tygodniu zanieść ją do antykwariatu. Chcę nadrobić te braki. Gdybym ani razu w życiu nie pozbył się żadnej książki, to miałbym w tej chwili dwadzieścia tysięcy tomów, a tak muszę się zadowolić tymi kilkoma, tysiącami. Książka jest jak człowiek, ale wiem, że czytanie byłoby logiczniejszym wyjściem niż gapienie się w zakurzoną doszczętnie maszynę. Od czasu do czasu wyciągam też małe pudełko magnetycznych szachów i gram z sobą zazwyczaj już od samego początku znudzony partią.
Tak wygląda moje życie tego roku. Książka, której trzysta kilkadziesiąt stron mam w korekcie przed sobą, nosi tytuł Boże Narodzenie. Piękny tytuł, przyznaję. Rzecz dzieje się na wsi zwanej pięknie Kalwaria Górna. Jest to moja pierwsza książka o wsi. Opowiada o przygłupku, który żyje cytatami z Biblii i prowadzi swoisty pojedynek wiary z miejscowym proboszczem. W dzień Bożego Narodzenia, z galopującym zapaleniem płuc, ucieka w głębokim śnie przez pola, aby znaleźć się jak najbliżej swego Boga. Pomylona książka. Pomylona i ateistyczna, Kościół mnie za to wyklnie. Mam to w nosie. Oczywiście, to nie jest całkiem tak. Jeśli mnie pamięć nie myli, to bardziej jest to powieść o starej kobiecie i jej samotności, przywiązaniu do ziemi. Przyznam się, że jest to powieść o mojej babce. Chciałbym jechać na jej grób. Ma piękny marmurowy grobowiec, który zdążyli jej postawić moi bogaci rodzice, zanim nie opanował ich duch chciwości. Spędziłem w tej wsi kilka lat. Napisałem tam parę książek.
Jeszcze jeden druk leży przede mną na biurku. Dziwny list, który otrzymałem w sobotę po południu. Zaproszenie na ślub Janusza Lutego z Kiyori Takahashi dnia 21 września. „Księżyc w pełni przy przejściu znaku Panny w znak Wagi wróży radość wieczną. Podróż poślubna z zaproszonymi gośćmi odbędzie się statkiem po rzece Odrze. Data przesilenia jest najszczęśliwsza dla naszych horoskopów. Zbieramy się w południe w hotelu »Monopol«. Byłoby nieźle zobaczyć się razem”.
Tak, to może być coś. Jest tydzień do 21 września. Wyrwę się stąd i pojadę na ślub Janusza. Janusz, ten Książę Poetów! Boże, ileż to lat! Przecież to był mój „opiekun”, gdy zaczynałem swoją drogę pisarską, należał już do Związku i przechadzał się po Empiku z błędnym wzrokiem za grubymi szkłami, prawdziwy król poetów dla młodszej cyganerii. Ile to Janusz ma lat? Może 55. I zdecydował się na tę Japonkę swataną mu przez wuja. A Japoneczka podobno zaskakująco piękna. Stary kawaler – Janusz Luty. Jakie będą jego nowe wiersze, małżeńskie? Japońskie?
Kiyori Takahashi. Też nieźle. Bywaj, Kiyori!
Janusz Luty. To epoka. Miał parę lat temu w naszym mieście spotkanie autorskie i zaprosiliśmy go potem do nas, nocował. Był już z innej epoki, ale był w nim także i ślad tamtej młodości. Mojej młodości.
Znowu parę lat przeleciało. Siedzieliśmy wtedy naprzeciwko siebie i powiedział, że umarł mistrz Adam, powalił go wylew, znaleziono go w mieszkaniu po paru dniach. A ja nie potrafię ujrzeć Empiku innego niż z mistrzem Adamem otoczonym wianuszkiem wyznawców i uczniów. Umarła też Ania, żona Kazia Furmana, i Kazio rozpaczał, że rozwiódł się przed jej śmiercią, że to przez niego umarła tak młodo, ironicznie, na grypę. Zawsze żartowałem, że bije Kazia. Była bardzo energiczną dziewczyną, bała się nas, poetów-pijaków, ale była ostra i chroniła Kazia, jak mogła, przed nami. Umarła mając 37 lat.
A ja od jakiegoś czasu mam w głowie tylko te swoje dawne młode lata. Jakbym cofnął się o ćwierć wieku i żył tamtym czasem. Czuję to szczególnie ostro przed zaśnięciem lub właśnie nocami, albo wtedy, gdy zapada zmierzch i jakoś nie wiadomo, co robić. Wtedy człowiek pogrąża się w sobie. A ja w tych dawnych latach. Przypomina mi się to, jakby działo się obok. Wydaje mi się, że rozmawiam z redaktorem moich wierszy i kłócę się o każde słowo, a kiedy słowo „wschód” muszę zastąpić słowem „północ”, zbiegam z siódmego piętra wydawnictwa w dół, kupuję w spożywczym sklepie bełta, wypijam w bramie, wracam i godzę się na słowo „północ”. Za to mój redaktor, szczęśliwy, daruje mi wszystkie plugastwa, kurwy i spermy, których pełno w tych wierszach. Albo widzę, jak piję wódkę z butelki na placu koło nowego Pałacyku.
Dobrze byłoby napisać książkę o tych latach i zacząć ją dzisiaj, tej nocy. W bibliotece, w dużym pokoju, leżą sterty starych zeszytów moich pamiętników z tamtego okresu. Pamiętników mojej młodości ciemnej. Chciałem po nie sięgnąć już dawno, ale czułem lęk, jakbym bał się do nich zaglądać, żeby tęsknota za tym, co tak dawno uleciało, nie wzmogła się, abym potrafił żyć na tej płaszczyźnie, na jakiej jestem. Zdarzało się, że zaglądałem ukradkiem i szybko odkładałem zeszyt. Czułem ból. Myślałem wtedy, że jeszcze nie czas, że jeszcze przecież nie jestem aż tak stary, żeby sięgać po dawne zapiski i pogrążać się w tym. To tak jak niektórzy lubią czytać gazety sprzed wojny. Nie chciałem być stary. Jeszcze jestem przecież młodym facetem.
Ale zrobię to teraz. Przyniosę tu te poobdzierane tomiska i poczytam, poprzeglądam. Może ta lektura da mi bodziec do czytania w ogóle i zacznę czytać. Przeczytam wtedy od góry do dołu wszystkie moje kilka tysięcy tomów.
Wstaję więc, odsuwam fotel, idę przez długi, pełen książek pokój. Wchodzę do przedpokoju. W koszu śpi Aza, to nasza złota perła, spanielka. Na wiklinowym koszu przeciąga się biało-czarny kot, to nasz arystokrata Maciek, romantyczno-neurotyczny osobnik. – Cześć, zwierzątka! – mówię. Idę do kuchni zrobić kawę. Wydaje mi się, że z sypialni dochodzi jakiś odgłos. Kieruję się tam. Po cichu otwieram drzwi. Nadsłuchuję. Elżbieta oddycha. To dobrze. Boję się o nią. Boję się, że zostanę sam. Ma niewielką arytmię serca i powinna brać propranolol, tymczasem nie znosi żadnych leków. Niekiedy pije cardiol. Boję się o jej serduszko. Nie jest już najmłodsza. Oboje nie jesteśmy najmłodsi. Aza też już nie jest szczeniaczkiem. Pragnę pocałować moją śpiącą żonę, ale mógłbym ją zbudzić, stwierdziłaby wtedy łagodnie, że nie śpię, a ja odpowiedziałbym: jeszcze nie, kochanie. Zapytałaby, czy pracuję, a ja bym coś mruknął i wyszedł z pokoju. Delikatnie zamykam drzwi. Wracam do kuchni i robię mocną kawę. Potem szybko przechodzę do dużego pokoju i biorę pod pachę wszystkie zeszyty z dolnej półki biblioteki. Aza poszczekuje przez sen. Patrzę w otwarte, wielkie oczy Maćka.2.
Byłem u Tadka. W drodze powrotnej biegiem. Za cholerę nie mogę dać sobie rady ze swoją histerią, nerwicą – czy tym, co mi właściwie jest. Wydawało mi się, że nigdy nie dobiegnę do domu. Wciągały mnie witryny sklepów. Teraz też jestem cholernie roztrzęsiony.
Dzisiaj wynoszę się z domu. Matka ma mi dać tysiąc złotych. I do widzenia. Nie chcę o tym wszystkim pisać. W poniedziałek rano postanowiłem jechać do Wrocławia. Koniec z pijaństwem. Dzisiaj jeszcze się spiję (muszę!), ale na tym kończę. Jak dam sobie radę bez alkoholu? Z tym cholernym przerażeniem?
Niestety, Marek wyjeżdża na weekend. Właśnie dzisiaj, kiedy tak bardzo na niego liczyłem. Nie wiem, gdzie się podzieję do poniedziałku. Zadzwonię do Zygmunta.
Cholera wie, co mi jest. Zresztą mniejsza z tym. Tadek być może do mnie wpadnie. Będę się pakował. O szóstej ma przyjść matka. Wezmę te pieniądze i dam jej list. List wyjaśniający. Dwie czyste kartki papieru.
Dzisiejszą półlitrówką wódki skończę z alkoholem. Zupełna abstynencja. Koniec z żebractwem. Albo zgniję, albo zwariuję tak zupełnie namacalnie, albo dam sobie radę z realizowaniem tego, co postanowiłem wczoraj i dzisiaj w nocy.
Opuszczam więc dom. Tym razem definitywnie. Co najmniej na trzy lata. Do uzyskania wywalczonej szansy.
Popaliłem wszystkie zbędne rzeczy. Zdjęcia, filmy, wszystko, plany wierszy także. Zostaje po mnie jedna szuflada w biurku ze starymi swetrami, których nie miałem sumienia wyrzucić, płytami i innymi duperelami. Tylko ta jedna szuflada. I parę bzdurnych napisów przy mojej kanapie, pisanych wtedy, gdy była jeszcze ze mną Natasza.
„Bert, gdy poznasz Prawdę, przyjdź – nauczę Cię kochać!”.
Długo bym musiał pisać, chcąc cokolwiek tłumaczyć. Jedynie ja w tym domu pozostałem uczciwy. Dlatego muszę odejść. Tym razem to nie jest dziecinada. To taka drobna osobista tragedia. Ale mniejsza z tym. Uspokajam się powoli. Pociągam z butelki. Spakuję się. Wszystko jest przygotowane. Żebym tylko…
Zaczynam życie. Będę polegał tylko na sobie. Sam, absolutnie sam. Czy dam radę?
Przed sobą mam ustawione lustro, spoglądam w nie i widzę swoją twarz. Wydaje mi się dziwna. Cholernie się pogrążyłem w tym całym brudzie. Ale być może jest mi to potrzebne. Pod warunkiem, że stanę na własnych nogach w tym sensie, jaki sobie nakreśliłem.
Napisałem wiersz.
Jutro minie dwa tygodnie pracy. Okropnie wygląda ta praca. Z reguły beznadziejnie się czuję. Jestem tępy. Nie widzę sensu. Przeżuwam tę swoją nędzę, parodię robociarskiej egzystencji. Dzisiaj dochodziło do załamania. Mam jakieś głupie zakłócenia równowagi. Czyściłem parapety. Przybory do czyszczenia – młotek, szpachla, szczotka i rękawice – ukradli mi. Nie wiem kto, mniejsza z tym. Czyściłem pożyczoną szpachlą. Dochodziło do załamania, wtedy gdy zapytałem kierownika, czy dostanę jakieś pieniądze, zaliczkę. Powiedział, że nie. Zostanę więc bez grosza. Mam 10 zł. To wszystko.
Wczoraj wrzuciłem do skrzynki list. Do matki. List lakoniczny, prawie urzędowy. Teraz to sobie wyrzucam.
Jestem załamany tym wszystkim. Czy to nie jest profanacja? Chcę uciekać, ale doskonale wiem, że nie mam gdzie. Nie ma miejsca. Śmierć – niekiedy myślę, ale tak ściśle dla siebie, dla uspokojenia. Nie zabiję się. Będę się męczył, wegetował. Może zmieni się to. Może wytrwam. Chcę tylko zarobić pieniądze, aby wyjechać do Wrocławia, wynająć pokój. Pójdę do redakcji i dam swoje wiersze. Więc muszę wytrwać.
Mam prawdopodobnie początki świerzbu. Swędzi mnie ciało. Synowie gospodarza całe łapy mają w bliznach i strupach po świerzbie. Brud. Drapię się. Za delikatną mam skórkę – do jasnej cholery! Paznokcie mam brudne. Na rękach robią mi się jakieś brodawki. Cholernie przygnębiające to wszystko, jeśli patrzeć bez oszukiwania siebie.
Nie mogę wrócić do domu. To w ogóle niemożliwe. Nie myślę nawet o tym. Niekiedy odczuwam żal. Gdybym potrafił nienawidzić, sprawa byłaby załatwiona. Ale ja nie potrafię nienawidzić. Ciągle wierzę w coś nie – realnego. Oszukuję siebie do absurdu.
Pogrążyłem się w świadomości tracenia siebie. Tracę siebie. Chcę wytrwać przez pół roku, pracować, odłożyć pieniądze, a potem wyjechać do Wrocławia, uczyć się fotografii, skończyć szkołę, ale przede wszystkim pisać wiersze, coraz lepsze wiersze, drukować wiersze. Zapomnieć o tym, co było. Do domu nie wrócę. Może zawitam na Boże Narodzenie. Zresztą sam nie wiem, jak to będzie. Dobrze myśleć i marzyć o tym, co będzie za pół roku. Ale życie dzień po dniu, liczenie godzin w pracy, męczenie się na każdym kroku, przekonanie o swojej bezwartości, tępocie, o niewykorzystanej, przegranej inteligencji, o profanacji i zagubieniu siebie, o nierealności – to jest przerażające. Czy wytrwam? A jeżeli się poddam – czy będzie to porażka? Czy jestem skazany na przegrywanie?
Słaby jestem. Bardzo słaby. Nigdy z pewnością nie nabiorę cwaniactwa i pewności. Nienawidzę tego. Nie imponuje mi chamskość. Ludzie zbyt kulturalni i grzeczni brani są w tym kraju za idiotów.
Wydaje mi się, że znajduję się w jakimś punkcie kulminacyjnym. Może jestem jakimś nieudanym nihilistą. Mój nihilistyczny bunt dochodzi do momentu kulminacyjnego. Albo unicestwienie się (niekoniecznie w sensie ostatecznym), albo opamiętanie się.
Nie jest nonsensem wyznaczanie sobie terminów zmiany w moim przypadku. Jest mi to potrzebne. To mi pozwala przetrwać. Jak zwykle jestem święcie przekonany, że od pierwszego sierpnia coś zmienię. Będę się starał. To będzie nowy miesiąc. Czwartek (urodziłem się w czwartek, 22 lata ukończę w czwartek). Jest w tym jakaś symbolika. Mam 21 lat. Obiecywałem sobie, że od tej daty coś zmienię. Zakładam, że miałem dwumiesięczny okres próbny. Od 1 sierpnia zaczynam na nowo 21 lat, lub wstęp do 22 lat. Muszę coś zmienić, bo nie postępuję tak, jak powinienem. Męczę się tym. Mam tydzień czasu do swojej zmiany. Jestem dojrzały dojrzałością, z którą nie mogę sobie poradzić. Rozdarcie. Może niepotrzebnie czytywałem Dostojewskiego w wieku 14 lat. Może niepotrzebnie pisałem wiersze. Może powinienem tak jak Kotuniu i cała banda gnojków uczestniczyć w „różowych baletach”. Z wojskowym pasem kazać „panienkom” tańczyć na stole. Ciągnąć druta. Może po prostu powinienem się ześwinić, stoczyć, splugawić dostatecznie, by zostać świnią. Teraz za późno. Nienawidzę ludzi. Wpatrzony jestem w siebie. Ale nie potrafię siebie kochać. Nie jestem taki, jaki chciałbym być. Muszę, jednak muszę coś zmienić. Muszę starać się przekroczyć progi, które sobie ustanowiłem.
Być może czeka mnie teraz bieda. Nędza w ostatnim prawie stadium. Czy przetrzymam tę nędzę? Jeśli nikt mi nie przyśle pieniędzy, będę do 15 sierpnia bez grosza. Mam jednak nadzieję, że będę pracował. Dzisiaj w pracy robotnicy jedli kiełbasę i pomidory, a ja byłem niesamowicie głodny, kromkę chleba zjadłem o wpół do szóstej rano. Zazdrościłem tym robotnikom. Nie potrafię się opanować. Wewnętrznie żebrzę. Marzę o nowym terminie.
Czytam „Dom, schadzek” – Alain Robbe-Griletta. Mnóstwo rzeczy mam brudnych do prania. Może jutro się do tego wezmę. Ostatnio mam ochotę jedynie na pisanie. Jedynie pisanie daje mi coś. Spokój. Wiarę.
Zmierzyłem temperaturę. Mam zaledwie 37. W nocy miałem dreszcze. Spałem od czwartej wczorajszego popołudnia. Dzisiaj rano serce niesamowicie mi waliło. Tętno 120 albo i więcej. Ale to wszystko to jest załamanie.
Popsuło się coś definitywnie. Teraz, w domu, trochę lepiej. Mogę pisać, a więc lepiej. Ostry stan minął. Ale jednak coś się definitywnie popsuło. A właśnie od dzisiaj miałem być inny i wszystko miało być inaczej.
Gdy odczuwam jakieś zaburzenia psychiczne, wydają mi się one najcięższe, najostrzejsze. Wydaje mi się, że nigdy dotychczas nie czułem się tak fatalnie, tak okropnie.
Wczoraj położyłem się po południu i spałem. Obudziłem się około siódmej, gdy wychodził Kotuniu, potem około dziewiątej, gdy Kotuniu wracał. Znowu spałem. Próbowałem wstać, ale nie mogłem chodzić. Spałem całą noc. Było mi zimno. Miałem dreszcze. W naszym pokoju jest cholerna wilgoć. Rano byłem spocony. Miałem wrażenie, że wszystko jest przepocone, koszula, spodnie, wszystko, co na siebie kładłem. Zataczałem się, miałem zawroty głowy. Ze wzrokiem też nie w porządku. Jak ślepiec szedłem ulicą. A w pracy był kryzys jak rzadko kiedy.
Miewałem już coś takiego. Na przykład w wojsku, pamiętam, działy się ze mną dziwaczne rzeczy, gdy wkładałem wyjściowy mundur i szedłem do kantyny po papierosy. Wydawało mi się, że znikam. Potem z reguły kładłem się i długo spałem. Po obudzeniu miałem wrażenie, że wariuję. W wojsku zdarzało mi się to dość często. Wtedy gdy w izbie chorych czekałem na orzeczenie lekarskie. Ale to było coś innego. Wtedy moja choroba zaczęła się 10 września, trzy lata temu, gdy nagle wybiegłem ze szkoły. A teraz zaostrzenie lub też coś innego, jakaś inna odmiana, inna choroba, zaczęła się 26 maja tego roku, gdy wykrzywiło mnie i sparaliżowało w domu, a lekarka pogotowia wyciągała mnie z wanny mówiąc, że to wyczerpanie nerwowe. Ta inna choroba doszlusowała do poprzedniej z 10 września. A więc teraz jest coś innego. Zazdroszczę sobie siebie sprzed 26 maja.
Ten cały obłęd zaczął się wczoraj. W pracy byłem podniecony. I za cholerę nie mogłem odtworzyć sobie świata, uwierzyć w sens pracy, w strukturę społeczeństwa, nie mogłem uwierzyć w to, co nachodzi mnie niekiedy. Praca, życie, więźniowie – sens? Nie potrafię tego tłumaczyć, a ściślej mówiąc musiałbym być o wiele bardziej spokojny, by móc to tłumaczyć. W każdym razie wczoraj w pracy zadręczałem się bezsensownymi, przerażającymi, nerwicowymi myślami. Może to rzeczywiście nerwica natręctw? Chciało mi się spać.
Wczoraj kobiety ze spółdzielni „Czystość” czyściły szyby okienne. Podobno są tam kapitalne warunki zarobkowe. Facet, który również coś tam czyścił, zarobił 5 patyków. Skończyło się na tym, że wyszedłem wcześniej z pracy i pojechałem z tym facetem, aby załatwić nową robotę. Myślałem też o pracy jako rozwoziciel mleka. Szalenie odpowiadałoby mi rozwożenie mleka. Byłbym szczęśliwy z takiej pracy. Wcale nie przesadzam. Byłem bardzo podniecony tym wszystkim. Już w pociągu zaczynałem czuć się beznadziejnie.
Mnóstwo więźniów. Więźniowie pracują na torach, strażnik z pistoletem maszynowym, mnóstwo więźniów na całej prawie trasie; patrzą na przejeżdżający pociąg, ja w oknie patrzę na nich, wielu wydaje mi się inteligentnych, przynajmniej mają inteligentne twarze. W tym pociągu bardzo ostro odczuwałem coś, co mógłbym określić jako obsesję kradzieży. Chciałem coś ukraść. Wydawało mi się, że szukam miejsca dla siebie wśród tych oglądanych więźniów. Dochodziło do zupełnego zaniku logicznego rozumowania. Gdy w końcu wysiadłem z pociągu, za cholerę nie mogłem się opanować. Chciałem biec, gdzieś uciekać. Nie mogłem dać sobie rady z sobą. Myślałem, żeby kogoś… (Jeżeli miałbym prowadzić ten dziennik tak zupełnie szczerze, opisując wszystkie swoje myśli, czy nie można by tego diariusza nazwać „dziennikiem schizofrenika?”!) Zawróciłem z alei przez park i szedłem szybko ulicą. Coraz szybciej. Myślałem o tym, że nie ma dla mnie ratunku. I doszedłem do gmachu szpitala psychiatrycznego. To był jakiś gest desperackiej odwagi, że poprosiłem o widzenie z lekarzem dyżurnym. Podszedł do mnie jakiś starszy pan i poprosił do gabinetu. Spytał o co chodzi. Ale, ja nie potrafiłem odezwać się, bąkałem coś, nie pamiętam co, na pewno mało logicznego. Zacząłem się bać, że mnie zostawi w tym szpitalu, że wezmą mnie w kaftan i będą dawać zastrzyki. Lekarz spojrzał na mnie przenikliwie, czułem, jak cały pąsowieję, napisał coś na kartce i podał receptę. Mam zażywać pernazynę trzy razy dziennie. Lekarz opuścił mnie bez słowa, a ja zacząłem uciekać z tego domu wariatów. Dowlokłem się do domu.
Nic mi się nie chce. Czuję, że nie jestem sobą (lub coś podobnego), że absolutnie nie biorę udziału w niczym, co robię. Podnoszę szklankę z herbatą i nie czuję tego. Piszę – nie czuję. Może zastanawiać mnie i przerażać własna dłoń, którą przed sobą widzę. Jestem jakiś dziwnie zautomatyzowany. Nie, żeby ktoś mną kierował, broń Boże, tak mi się nie wydaje. Ale jestem dziwacznie obojętny, otępiały, a jednocześnie – boję się.
Spałbym. Spałbym długo. Chciałbym obudzić się, czując się lepiej. Móc pracować, bo mam pracę, gdzie mogę dobrze zarobić. Dziwne to mi się wydaje. Czuję, że pokręciło się we mnie wszystko. Znowu myślę o tym szpitalu psychiatrycznym. Tak trochę pocieszam się tą myślą. Ale myślę również i poważnie. Wczoraj ten lekarz potraktował mnie chyba jak chorego psychicznie. Pokazałem Kotuniowi receptę, zaśmiał się i powiedział, żebym wyrzucił i szedł z nim na piwo. Ale ja nie piję. Jedynie czuję głód. Jadłbym i jadł. Od rana zjadłem osiem bułek. Wydaje mi się, że czuję zapach śledzi. Mam ochotę na śledzie. Czuję się zupełnie obłędnie.
Czwarta piętnaście. Burza, deszcz. Jakieś oberwanie chmury, czy coś podobnego. Przed sekundą piorun uderzył gdzieś bardzo blisko. Błysk-trzask jak wystrzał z kapiszona i grzmot jak cholera. Światła nie ma. Już chyba od dwóch godzin tak wali. Wpierw spałem. Znowu kryzys. Czuję się podobnie jak kiedyś, parę tygodni temu, gdy spałem czternaście godzin.
Kryzys nie pozwolił mi pracować. O dziesiątej poszedłem do domu. Mnóstwo szyb wystawowych mam do mycia. Gdyby nie deszcz, to może poszedłbym i mył te szyby po południu. Byłoby idiotyczne, gdybym podpadł. Przecież pracuję jedynie dla siebie, nie wiem, czemu obawiam się tak bardzo o swoją opinię. Kiedy pracuję i jak pracuję, to moja sprawa, a jeżeli ktoś się do mnie przyczepi, to powinienem radykalnie kopnąć tego kogoś w tyłek. Przeglądam zlecenia. Dużo tego jest, ale na szczęście szyby niewielkie. Trzy pieczątki już mam, jeszcze osiem kart do podbicia. Musiałbym jutro pracować cały dzień, żeby jakoś dać sobie z tym radę. Dostanę przecież nowe zlecenia. Myślałem, że uspokoję się jakoś, chciałem przeczekać ten kryzys, ale tym razem to było coś ostrzejszego. Ledwie udało mi się umyć szyby w sklepie mięsnym. Dostałem kiełbasę. Jadłem potem tę kiełbasę w domu z pięcioma, a potem jeszcze z dwoma bułkami. Kryzys nie minął. Cały się trząsłem. Za cholerę nie mogłem w tym stanie pracować. Musiałem iść do domu. Zasnąłem. Mam kupę roboty do odrobienia. Jeśli jutro nie będzie lepiej, to nie dam sobie rady. Powinienem jeszcze skończyć czyścić pół piętra na budowie. Jutro będę pracował od piątej rano, jeśli będę w stanie, oczywiście. Może jakoś zdążę z tym wszystkim.
Pieniędzy za pracę na budowie nie dostanę. To mnie potwornie zaskoczyło. Przez to popsuło się wszystko w tym moim głupim światku. Kiedy odzyskam – do cholery! – równowagę ducha? Równowagę ducha??? Raczej wyzionę ducha z głodu. Nie zatwierdzili mnie w dyrekcji jako pracownika dorywczego, kierownik odcinka mówił, że dostanę pieniądze 15 września. Mogłem krzyczeć na niego, mogłem wydzierać się i pyskować, może doprowadziłbym do tego, że wyjąłby własne pieniądze z portfela. A może nie doprowadziłbym do niczego. To jest świństwo. Normalne, cholerne świństwo. A ja jak zwykle chciałem załatwić wszystko w grzeczny, kulturalny sposób. Załamało mnie, że nie dostanę pieniędzy. Właśnie to mnie załamało. Poczułem się fatalnie. Narastało we mnie fatalne samopoczucie. Siedziałem na ławce.
Wieczorem. Przetrwałem – o ile rzeczywiście przetrwałem – ten oskarżający mnie samego chaos, to zupełne niezrozumienie – depresja. Było krytycznie. Nie wiedziałem, co robić. Nie mogłem niczego postanowić. Sprzątałem w pokoju, potem robiłem przepierkę, postanowiłem jechać do babci, ale wiedziałem, że nie powinienem jechać do babci. Spałem, ciężki, męczący sen, po obudzeniu nie wiedziałem dokładnie, co i jak, gdzie się właściwie znajduję. Około czwartej przyszedł Kotuniu, dwie godziny leżeliśmy w łóżkach, gadaliśmy, czułem się fatalnie. Gdy wstawałem, czułem się zupełnie fatalnie. W końcu postanowiłem – rzucam pracę. Skoro męczę się, to muszę radykalnie coś zmienić. Kończę z czyszczeniem szyb, jutro załatwię zwolnienie. Pojadę do babci, a potem, gdy odbiorę pieniądze, do Wrocławia. Postaram się tam załatwić mieszkanie. Postaram się załatwić pracę. Muszę pracować w zawodzie, który mnie interesuje. Wszystko inne jest nieważne. Czyszczenie szyb nie ma sensu, jest stratą czasu.
Trochę jednak zaczynam w siebie wierzyć. Nie mogę czyścić szyb. Odpowiadałaby mi ta praca, ale nie mogę. Może we Wrocławiu, dorywczo, będąc zatrudniony w zakładzie fotograficznym. Tylko fotografia mnie interesuje. Podobno robię świetne zdjęcia. I piszę wiersze. Ale z wierszy nie wyżyję. Przede wszystkim, fotografia. Jutro zwalniam się ze spółdzielni. Jeszcze jedna nieudana praca. Nie mogę zastanawiać się, czy dobrze robię. Po prostu postanowiłem.
Noc. Nie mogę spać. Chyba za bardzo jestem podniecony. Wstałem i zasłoniłem żarówkę, żeby światło nie padało na Kotunia. Przy okazji kopnęło mnie, dość mocno potrząsnęło, w lewą rękę. I skaleczyłem się – znowu – wiercąc scyzorykiem otwór w gazecie.
Wrocław. Myślę o Wrocławiu. Wydaje mi się, że tam czeka na mnie Ewa. A przecież być może był to zaledwie epizod z wakacji sprzed roku. Stało się to dla mnie obsesją. Wydaje mi się, że zmieni coś ten Wrocław. Wydaje mi się, że pokocham to miasto i siebie w tym mieście, że będę wiedział, iż postępuję dobrze. Wydaje mi się, że będę żył we Wrocławiu. Że tam wreszcie zacznę żyć. Czy się łudzę?
Nie potrafię zrozumieć siebie. Nie potrafię być sobą. Mam wieczne problemy, idiotyczne, głupawe własne problemy. Wiecznie jestem jakiś inny.
Szedłem rano do miasta i tuż przede mną samochód potrącił psa. Pies wypadł zza domu, gonił kota, kot uciekł, a pies znalazł się pod samochodem. Nieduży kundel. W każdym razie ten pies leżał na środku szosy, na boku, i nie ruszał się. Ludzie gapili się. Jak zwykle – komentowali. Jakaś kobieta powiedziała, że pies gotowy. Mówiła to ze śmiechem. Podszedłem i wziąłem psa za sierść. Położyłem go na trawie. Ludzie patrzyli. Nie wiem, czy psisko miało coś połamane, chyba nie, może był tylko przestraszony. Leżał na boku i nie ruszał się. Patrzył na mnie. Pogłaskałem go po łbie. Odszedłem. Dwie kobiety na rogu patrzyły na mnie. Nie mogłem się czuć tak, jak powinienem. Wszystko wyolbrzymiam. Potem odwróciłem się. Nad psem pochylał się jakiś mężczyzna.
Nie wiem, dlaczego opowiadam o tym psie. Tak sobie. Właściwie nic przez to nie chciałem wyrazić. Najwyżej siebie.
Idę ulicą i myślę o tym, że będę pisał. Opowiadam sobie, co będę pisał. Prowadzę ten diariusz w myślach. Relacjonuję siebie. Wszystko bym chciał napisać. A nie napiszę nic. To, co piszę, jest bzdurą. To wszystko jest zupełną bzdurą.
Nie wygrzebałem się z chandry. Długo jeszcze to potrwa. Nie wiem, jaki mam być. Wszystko mnie męczy.
Mam głupi problem z pracą. Od tygodnia się nie pokazałem. Kiedy iść i powiedzieć, że nie będę pracował? Jak to załatwić? Jeśli mam być szczery, to jest coś w rodzaju wstydu. Kupiłem nerwosol.
Punkt kulminacyjny dna. Aż wstyd pisać w tym zeszycie. Trzy dni niesamowitego pijaństwa. Jestem bez grosza. Przepiłem wszystko. Ruina. Staram się złapać chociaż trochę optymizmu. Niewiele brakuje, żebym włożył swój głupi łeb do piecyka gazowego. To znaczy – muszę pilnować się, żebym tego nie zrobił.
Pijaństwo było wyjątkowo samobójcze. Teraz leczymy kaca w mieszkaniu Kotunia. W domu się nie pokażę. Nie wiem, co dalej. W ogóle nie wiem, czym to się skończy. Doszedłem w każdym razie do tego dna, którym tak bardzo gardziłem.
Rachunek nr 2952 za pobyt i usługi w Izbie Wytrzeźwień.
FRAGMENT ŻYCIA
Obrazy rozwieszałem zupełnie tak samo
jak majtki prześcieradła na obitym podwórzu
przez osoby dorosłe płci żeńskiej żylaste
na sznurze – tak samo
Miałem lat siedemnaście
zbyt wcześnie zapuściłem brodę
Obrazy rozwieszałem nie obrazy malowidła
lecz obrazy sny
a śniłem
piętnaście godzin na dobę a gdy wstawałem
chciało mi się spać
Lecz cóż – miałem lat dziewiętnaście
zbyt wcześnie wyplułem serce
przez to chyba
Teraz obrazy sny rozwiesza
stary Żyd na murach domów
A ja śpię
dwadzieścia trzy godziny na dobę
a przez godzinę
czekam zmartwychwstania i oglądam
okoliczne krzyże