Mary Poppins - ebook
Mary Poppins - ebook
Opowieść o najsłynniejszej niani świata i o dzieciach z Czereśniowej 17 – w nowym przekładzie Marcina Mortki i z oryginalnymi ilustracjami Mary Shepard.
Gdy w odpowiedzi na ogłoszenie w gazecie Mary Poppins zjawia się w domu rodziny Banksów, czwórka dzieci szybko odkrywa, że to niania inna niż wszystkie. Kim tak naprawdę jest ta dziwna, opryskliwa osoba z parasolką o papuziej główce? Mary wjeżdża po poręczy na piętro, ma niezwykłego wujka unoszącego się pod sufitem, rozumie język psów i przylepia gwiazdy do nocnego nieba… Obiecuje małym Banksom, że zostanie z nimi, póki wiatr się nie zmieni, i pewnego dnia rzeczywiście odchodzi (a właściwie odlatuje) – ale nie na zawsze!
Mary Shepard (1909–2000) – brytyjska ilustratorka książek dla dzieci najbardziej znana z serii książek P.L. Travers o Mary Poppins. Była córką malarki Florence Chaplin oraz ilustratora Ernesta Howarda Sheparda, twórcy wizerunku Kubusia Puchatka. Gdy E.H. Shepard odmówił zilustrowania książki Travers z powodu nadmiaru obowiązków, pisarka przypadkiem ujrzała kartkę bożonarodzeniową autorstwa dwudziestokilkuletniej Mary, absolwentki Slade School of Fine Art, i doceniła jej styl, w którym zobaczyła „radosną niedoskonałość, pozbawioną naiwności niewinność i… zdolność do dziwienia się światu”. Tak się rozpoczęła pisarsko-ilustratorska współpraca, która trwała od 1934 do 1988 roku.
P.L. Travers (1899–1996) – australijska pisarka i poetka pochodzenia brytyjskiego urodzona jako Helen Lyndon Goff. W młodości była również obiecującą aktorką szekspirowską oraz dziennikarką. Zainteresowana mistycyzmem, przez pewien czas należała do zwolenników Georgija Iwanowicza Gurdżijewa, ormiańskiego przywódcy duchowego i filozofa. Sławę przyniosło jej osiem książek o Mary Poppins, z których już pierwsza spotkała się z uznaniem krytyków literackich i czytelników na całym świecie. Seria „Mary Poppins” szybko weszła do kanonu literatury dziecięcej, choć sama Pamela Lyndon Travers twierdziła, że nie pisze z myślą o dzieciach. Jej bohaterkę – nieuprzejmą i apodyktyczną, lecz obdarzoną czarodziejskimi mocami i wnoszącą magię w życie swoich podopiecznych – często porównywano do równie „niegrzecznego” Piotrusia Pana.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13743-2 |
Rozmiar pliku: | 2,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WSCHODNI WIATR
Jeśli chcecie odnaleźć ulicę Czereśniową, zapytajcie o nią Policjanta na skrzyżowaniu. Ten zapewne zsunie na bok hełm i podrapie się z namysłem po głowie, po czym uniesie dłoń w białej rękawiczce, wyciągnie palec i oznajmi:
– Pierwsza ulica w prawo, druga w lewo, potem znów skręcicie w prawo i będziecie na miejscu. Proszę bardzo.
I rzeczywiście, jeśli pójdziecie za radą Policjanta, traficie prosto na ulicę Czereśniową. Po jednej stronie ujrzycie stojące w szeregu domy, po drugiej park, a wzdłuż drogi rząd roztańczonych drzew czereśniowych. Jeśli zaś szukacie Numeru Siedemnastego – co jest w sumie dość prawdopodobne, bo książka opowiada właśnie o nim – znajdziecie go bardzo szybko. Zacznijmy od tego, że to najmniejszy dom na tej ulicy, a w dodatku jedyny, który zaczyna już podupadać, więc przydałoby mu się malowanie. Ale Pan Banks, który jest jego właścicielem, powiedział Pani Banks, że może mieć albo miły, czysty, wygodny dom, albo czwórkę dzieci. Na jedno i drugie raczej ich nie stać. Pani Banks przemyślała sobie tę kwestię i doszła do wniosku, że woli mieć Jankę, najstarszą z całej gromadki, Michałka, który urodził się po niej, oraz najmłodsze Bliźnięta, czyli Jasia i Basię. Tak oto sprawa została rozstrzygnięta i rodzina Banksów zamieszkała pod Numerem Siedemnastym z Panią Halinką, która gotowała, Helcią, która nakrywała do stołu, oraz Robercikiem, który kosił trawę, czyścił noże, pucował buty i – jak mawiał Pan Banks – marnował swój czas oraz jego pieniądze. Należy wspomnieć również o Niani Katarzynie, która jednak wcale nie pojawi się w tej książce, bo w czasie, o którym opowiadam, już jej pod Numerem Siedemnastym nie było.
– Wyszła bez słowa! – żaliła się Pani Banks. – Szast-prast i niani nie ma! Jakby ją wywiało! I co ja teraz pocznę?
– Zacznij od ogłoszenia, moja droga – poradził jej Pan Banks, wkładając buty. – A nawiasem mówiąc, marzy mi się, by Robercika również wywiało, bo znów wypolerował mi jeden but, a drugiego nie tknął. Będę dziwnie wyglądał. Niesymetrycznie jakoś.
– To w tej chwili nie jest aż takie ważne – odparła Pani Banks. – Nie powiedziałeś mi, co mam zrobić z Nianią Katarzyną.
– Nie wiem, czy w ogóle możesz coś zrobić, skoro ona po prostu znikła – rzekł Pan Banks. – Ale gdyby to ode mnie zależało, cóż… Wysłałbym kogoś do redakcji „Gazety Porannej”, by zamieścił ogłoszenie, że Janka, Michałek, Jasio i Basia Banksowie, a także ich Matka, potrzebują najlepszej niani pod słońcem za możliwie najniższą stawkę, i to najlepiej od zaraz. Potem bym zaczekał, aż kandydatki na nianię zaczną się ustawiać przed furtką, tamując ruch uliczny, i wpadłbym w wielką złość, bo musiałbym udobruchać jakoś Policjanta, który miałby przeze mnie mnóstwo pracy. Dobrze, na mnie już czas. Brr, zimno jak na biegunie północnym! Skąd dziś wieje wiatr?
Pan Banks wystawił głowę przez okno i spojrzał w stronę stojącego na rogu Czereśniowej domu Admirała Buma. Był to najwspanialszy i najbardziej okazały dom na całej ulicy i wszyscy sąsiedzi się nim szczycili, bo zbudowano go na podobieństwo okrętu. Nad ogrodem górował maszt flagowy, a na dachu pysznił się pozłacany kurek w kształcie lunety.
– Ha! – zawołał Pan Banks i pospiesznie schował głowę. – Luneta Admirała mówi, że wieje Wschodni Wiatr. Tak właśnie myślałem. Czuję zimno w kościach. Włożę dwa płaszcze.
Z roztargnieniem pocałował żonę w bok nosa, pomachał dzieciom i pomaszerował do Miasta.
Pan Banks pracował w banku i chodził do niego codziennie, oczywiście z wyjątkiem niedziel i świąt. Zasiadał tam w wielkim fotelu za ogromnym biurkiem i zarabiał pieniądze, które potem przynosił do domu w niedużej czarnej teczce. Bywało, że dawał kilka monet Jance i Michałkowi, którzy następnie wrzucali je do skarbonek, a kiedy nie mógł się z nimi niczym podzielić, mawiał:
– Bank jest niewypłacalny!
Dzieci wiedziały wówczas, że tego dnia nie zarobił dużo.
Gdy Pan Banks wyszedł ze swoją czarną teczką, Pani Banks usiadła w salonie i spędziła tam cały dzień, pisząc ogłoszenia, w których błagała, by przysłano natychmiast jakąś nianię, gdyż czeka na nią z niecierpliwością. Janka i Michałek siedzieli zaś przy oknie pokoju dziecięcego i zastanawiali się, kto do nich przyjdzie. Cieszyli się, że Katarzyna znikła bez śladu, bo jej nie lubili. Była stara, gruba i pachniała kleikiem jęczmiennym, doszli zatem do wniosku, że każda niania będzie od niej lepsza, a może nawet ZNACZNIE lepsza.
Kiedy słońce nad parkiem powoli zaczęło się chylić w stronę dachów, Pani Halinka i Helcia przyszły, by podać dzieciom kolację i wykąpać Bliźnięta. Po kolacji Janka i Michałek znów usiedli przy oknie, gdzie czekali na powrót Pana Banksa i słuchali świstu Wschodniego Wiatru przemykającego wśród nagich gałęzi drzew czereśniowych. Pod naporem wichru drzewa szarpały się i gięły w gasnącym świetle dnia. Wyglądały, jakby całkiem straciły rozum i chciały wyrwać sobie korzenie.
– Już jest Tatuś! – zawołał nagle Michałek i wskazał jakąś zgarbioną osobę, którą wiatr zniósł aż na furtkę.
Janka wytężyła wzrok.
– To nie Tatuś! – oznajmiła. – To ktoś zupełnie inny!
Wówczas owa osoba, która z trudem stawiała opór podmuchom wiatru, otworzyła furtkę. Była to kobieta, która jedną ręką przytrzymywała kapelusz, a w drugiej dzierżyła kuferek. A już chwilę później na oczach dzieci wydarzyło się coś dziwnego. W chwili gdy nieznajoma przeszła przez furtkę, wiatr uniósł ją w powietrze i cisnął nią prosto w dom. Można by wręcz pomyśleć, że najpierw pchnął kobietę na furtkę, zaczekał, aż ta ją otworzy, a później rzucił nią wraz z kuferkiem i kapeluszem na drzwi frontowe. Janka i Michałek usłyszeli okropny huk, a cały dom aż zadygotał.
– Ale heca! – zawołał Michałek. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem!
– Chodźmy i zobaczmy, kto to jest! – zaproponowała Janka, złapała brata za rękę i odciągnęła od okna.
Razem przebiegli przez pokój dziecięcy i wypadli na schody, skąd zawsze mieli dobry widok na to, co dzieje się w korytarzu. Ujrzeli swoją Matkę, która wychodziła z salonu wraz z nieznajomą. Od razu zauważyli, że kobieta ma lśniące czarne włosy.
– Jak u lalki – szepnęła Janka.
Nieznajoma była chudą osobą z wielkimi stopami i dłońmi oraz małymi, bystrymi, błękitnymi oczami. Nadal jedną ręką przytrzymywała kapelusz, a w drugiej dzierżyła kuferek.
– Przekona się pani, że to bardzo miłe dzieci – powiedziała Pani Banks.
Michałek trącił Jankę łokciem.
– I nie sprawiają żadnych kłopotów – ciągnęła Pani Banks niepewnie, chyba nie do końca wierząc w to, co mówi.
Dzieci dobiegło ciche parsknięcie, jak gdyby obca kobieta podzielała wątpliwości ich Matki.
– A jeśli chodzi o referencje…
– Och, ja nie uznaję referencji – stwierdziła nieznajoma stanowczo.
Pani Banks posłała jej zdumione spojrzenie.
– Sądziłam, że to ogólnie praktykowany zwyczaj – powiedziała. – Rozumie pani… Wydawało mi się, że wszyscy…
– MOIM zdaniem to zwyczaj bardzo staroświecki – padła zdecydowana odpowiedź. – Już DAWNO wyszedł z mody.
Jeśli Pani Banks czegoś naprawdę nie lubiła, to z pewnością staroświeckości. Nie zniosłaby nawet myśli, że ktoś mógłby ją posądzić o bycie staroświecką, dlatego szybko odpowiedziała:
– A więc wszystko w porządku. Nie będziemy się przejmować żadnymi referencjami. Tak tylko pytałam, na wypadek gdyby… eee… było to do czegoś potrzebne. Pokój dziecięcy jest na piętrze.
Nie przestając mówić ani przez moment, poprowadziła gościa schodami na górę. Pochłonięta rozmową, nie zwróciła uwagi na to, co nastąpiło za jej plecami, ale Janka i Michałek, którzy przyglądali się całej scenie ze szczytu schodów, wprost przeciwnie. Nieznajoma oczywiście podążyła za Panią Banks na piętro, ale nie tak, jak robią to zwyczajni ludzie. Trzymając swoją wielką torbę, usiadła na poręczy i z wdziękiem wjechała na samą górę. Janka i Michałek nie widzieli dotąd, by ktoś dokonał czegoś podobnego. W dół? Z tym nie było problemu, oboje potrafili zsunąć się po poręczy, ale w górę?! Nigdy w życiu! Brat i siostra wpatrywali się z zainteresowaniem w tę osobę.
– Dobrze, a więc to mamy ustalone – rzekła ich Matka z westchnieniem ulgi.
– Powiedzmy. Pod warunkiem że wszystko będzie mi się podobać – odparła nieznajoma i wytarła nos wielką czerwono-białą chustką.
– O, dzieci! – Pani Banks nagle zwróciła uwagę na swoje pociechy. – Co wy tu robicie? Oto wasza nowa opiekunka, Mary Poppins. Janko, Michałku, proszę się przywitać! A tam… – powiodła dłonią w stronę maleństw leżących w łóżeczkach – …tam śpią Bliźnięta.
Mary Poppins przyjrzała się uważnie wszystkim z osobna, jakby próbowała ustalić, czy ich polubi, czy też nie.
– No i jak? Nadajemy się? – spytał Michałek.
– Michałku, nie bądź niegrzeczny – napomniała go Matka.
Mary Poppins nadal przyglądała się badawczo czwórce dzieci, a potem pociągnęła głośno nosem, jakby chciała dać do zrozumienia, że podjęła decyzję, i rzekła:
– Przyjmuję tę posadę.
– Na litość boską! – powiedziała później Pani Banks do swojego męża. – Zabrzmiało to zupełnie tak, jakby robiła nam wielki zaszczyt.
– Bo może robi. – Pan Banks wysunął na moment nos zza gazety, po czym szybko wrócił do czytania.
Gdy ich Matka już poszła, Janka i Michałek zbliżyli się ostrożnie do Mary Poppins, która trwała nieruchomo niczym słup, skrzyżowawszy ramiona na piersi.
– Jak do nas trafiłaś, Mary? – spytała Janka. – Wyglądało to, jakby wiatr cię przywiał.
– Bo tak było – odparła zdawkowo Mary Poppins, po czym zabrała się do odwiązywania szala. Następnie zdjęła kapelusz i zawiesiła go na barierce łóżka. Dzieci sądziły, że nie powie już ani słowa, choć nie przestawała pociągać nosem. Janka również się nie odzywała. Gdy jednak nowa opiekunka pochyliła się, by otworzyć kuferek, Michałek nie wytrzymał.
– Ale śmieszna torba! – zawołał i wyciągnął rękę, by dotknąć materiału.
– Dywanikowa – wyjaśniła Mary Poppins i wsunęła kluczyk do zamka.
– Chodzi o to, że przewozisz w środku dywany?
– Nie. Zrobiono ją z dywanu.
– Aha, rozumiem – powiedział Michałek, choć nie było to do końca zgodne z prawdą.
Po chwili Mary Poppins otworzyła wreszcie torbę, a wtedy dzieci odkryły, że w środku nie ma absolutnie niczego.
– Ojej! – zawołała Janka. – Ona jest całkiem pusta!
– Jak to pusta? – spytała Mary Poppins i wyprostowała się gwałtownie, urażona. – Twierdzisz, że nic w niej nie ma?
To powiedziawszy, wyciągnęła z kuferka nakrochmalony biały fartuch i zawiązała go sobie wokół talii. Potem wydobyła duży kawałek mydła do prania, szczoteczkę do zębów, pudełko ze spinkami do włosów, buteleczkę perfum, niewielkie składane krzesełko i opakowanie pastylek na bolące gardło. Janka i Michałek wytrzeszczyli oczy.
– Ale przecież sam widziałem! – szepnął Michałek. – Kuferek był puściusieńki!
– Cicho! – syknęła Janka, widząc, jak Mary Poppins sięga po wielką butlę z napisem: „Jedna łyżeczka przed zaśnięciem”. Do szyjki butelki przywiązana była łyżeczka do herbaty, na którą Mary nalała trochę ciemnoczerwonego płynu.
– Czy to twoje lekarstwo? – spytał niezmiernie zainteresowany Michałek.
– Nie, twoje – odparła Mary i wyciągnęła ku niemu łyżeczkę.
Michałek zmarszczył nos i zaczął protestować:
– Nie chcę tego! Nie potrzebuję! Nie!
Ona jednakże wbiła w niego wzrok, a Michałek nagle sobie uświadomił, że patrząc na Mary, nie można lekceważyć jej słów. W nowej opiekunce było coś dziwnego i niesamowitego, coś, co budziło obawę, ale i ekscytację.
Łyżeczka zbliżyła się do niego. Chłopiec wstrzymał oddech, zamknął oczy i otworzył usta, a gdy je zamknął, poczuł niebiański smak. Mlasnął, przełknął i uśmiechnął się z błogością.
– Lody truskawkowe! – zawołał radośnie. – Jeszcze! Jeszcze! Jeszcze!
Ale Mary Poppins, która znów przybrała surowy wyraz twarzy, nalewała już porcję dla jego siostry. Płyn na łyżeczce był ni to srebrzysty, ni to zielonkawy, ni to żółtawy. Janka posmakowała.
– Sok z limonki – oznajmiła i oblizała z zadowoleniem usta.
Chwilę później ujrzała jednak, jak Mary Poppins rusza z butelką w stronę Bliźniąt, i doskoczyła do niej błyskawicznie.
– Nie, proszę im nic nie dawać! Są za małe! Nic dobrego by z tego nie wyszło! Proszę!
Mary Poppins nie zwróciła na jej protesty najmniejszej uwagi. Obrzuciła tylko Jankę ostrym spojrzeniem i wsunęła łyżeczkę do buzi Jasia. Chłopczyk wypił jej zawartość skwapliwie, a kilka kropelek, które kapnęły na śliniaczek malca, zdradziło starszemu rodzeństwu, że dostał mleko. Potem Mary podała tajemniczy płyn również Basi, która aż zagruchała z radości i skrupulatnie wylizała łyżeczkę. Następnie Mary Poppins napełniła łyżeczkę po raz ostatni i przełknęła napój z powagą.
– Poncz rumowy – stwierdziła, po czym zakręciła butelkę.
Janka i Michałek, zaskoczeni jak nigdy wcześniej, otworzyli szeroko oczy, ale nie mieli nawet chwilki, by się zastanowić nad tym, co zobaczyli, bo Mary Poppins, postawiwszy cudowną butlę na kominku, odwróciła się do nich i zarządziła:
– A teraz do łóżek!
Następnie zakrzątnęła się wokół dzieci i zaczęła pomagać im w zdejmowaniu ubrań. Wyglądało to inaczej niż zwykle – Niania Katarzyna musiała się uciekać do różnych sztuczek, ale pod spojrzeniem Mary Poppins guziki i haftki same wyskakiwały z pętelek.
Dzieci w niespełna minutę przebrały się i trafiły do łóżek, skąd w blasku lampki nocnej patrzyły, jak Mary nadal się rozpakowuje. Z dywanikowego kuferka wyciągnęła siedem flanelowych koszul nocnych i cztery bawełniane, parę butów, zestaw do gry w domino, dwa czepki kąpielowe i album na pocztówki. Na samym końcu wyszarpnęła z torby składane łóżko polowe z kocem i kołdrą z kaczego puchu, które wsunęła między łóżeczka Jasia i Basi.
Janka i Michałek przyglądali się rozwojowi wydarzeń. To wszystko było tak niesamowite, że nie wiedzieli, co powiedzieć. Mieli jednak pewność, że na ulicy Czereśniowej pod Numerem Siedemnastym dzieje się coś niesłychanego.
Mary Poppins, narzuciwszy na siebie flanelową koszulę nocną, zaczęła się pod nią rozbierać, jakby to był namiot. Wtedy Michałek, który był całkiem oszołomiony przybyciem nowej opiekunki, a na co dzień nie potrafił długo usiedzieć w milczeniu, zawołał:
– Mary! Zostaniesz z nami na zawsze, prawda?
Spod koszuli nocnej nie dobiegła żadna odpowiedź, czego Michałek nie mógł znieść.
– Zostaniesz, prawda? – powtórzył z niepokojem.
Mary Poppins wysunęła głowę przez otwór koszuli. Na jej twarzy malowała się groźna mina.
– Jeszcze jedno słowo – rzuciła ostrzegawczym tonem – a zawołam Policjanta!
– Ale ja tylko chciałem powiedzieć… – wymamrotał potulnie Michałek – że nie chcemy, żebyś sobie poszła…
Urwał, zarumieniony po uszy i zmieszany. Mary Poppins w milczeniu patrzyła to na niego, to na Jankę. Pociągnęła nosem.
– Zostanę, dopóki nie zmieni się wiatr – oświadczyła krótko, a potem zdmuchnęła świeczkę i weszła do łóżka.
– Dobrze – odrzekł Michałek, ni to do siebie, ni to do Janki, ale jego siostra już nie słuchała. Myślała o tym, co zaszło, i nie mogła się nadziwić…
Tak oto Mary Poppins została na ulicy Czereśniowej w domu pod Numerem Siedemnastym. I choć jego mieszkańcy od czasu do czasu łapali się na tym, że tęsknią za spokojniejszymi, cichszymi czasami, gdy domem rządziła Niania Katarzyna, właściwie wszyscy byli zadowoleni z przybycia Mary Poppins. Pan Banks cieszył się, że Mary nie zablokowała ruchu ulicznego, dzięki czemu nie trzeba było udobruchać Policjanta. Pani Banks cieszyła się, że ma opiekunkę tak nowoczesną, iż nie uznaje referencji. Pani Halinka i Helcia cieszyły się z tego, że mogą całymi dniami popijać mocną herbatę w kuchni i nie muszą już pilnować posiłków w pokoju dziecięcym. Robercik też się cieszył, bo Mary Poppins miała tylko jedną parę butów, którą zresztą pucowała samodzielnie. Ale nikt nie wiedział, co sądzi sama Mary, bo ona nikomu nie powiedziała na ten temat ani słowa…Rozdział 2
WYCHODNE
– Co trzeci czwartek od drugiej do piątej – oznajmiła Pani Banks.
Mary Poppins zmierzyła ją surowym spojrzeniem.
– W porządnych domach – powiedziała – daje się Wychodne co DRUGI czwartek, i to od pierwszej do szóstej. Jeśli komuś to nie odpowiada…
Urwała, ale Pani Banks doskonale wiedziała, co oznacza ta przerwa. Mary wyraźnie dawała do zrozumienia, że jeśli nie dostanie tego, czego chce, nie zostanie w domu pod Numerem Siedemnastym.
– Dobrze, już dobrze – odparła zatem pospiesznie Pani Banks, choć niemile ją zakłuło, że opiekunka wie więcej od niej o porządnych domach.
Tak więc Mary Poppins włożyła białe rękawiczki i wsunęła pod pachę parasolkę. W żadnym razie nie można było wyjść bez niej, chociaż nie padało. No bo jak tu zostawić w domu parasolkę, która ma rączkę w kształcie główki papugi! Zresztą Mary Poppins była dość próżną osobą i lubiła prezentować się jak najlepiej. Choć, prawdę mówiąc, miała niezachwianą pewność, że zawsze wygląda doskonale.
Janka pomachała do niej z okna pokoju dziecięcego.
– Dokąd się wybierasz, Mary?! – zawołała.
– Bądź tak dobra i zamknij okno – odparła Mary Poppins, a Janka pospiesznie cofnęła głowę.
Mary przeszła ścieżką prowadzącą przez ogród do furtki i wyszła na ulicę, a tam ruszyła szybkim krokiem, jakby się bała, że jeśli się nie pospieszy, popołudnie zaraz ucieknie. Na skrzyżowaniu skręciła w prawo, potem w lewo i skinęła wyniośle Policjantowi, który powiedział jej: „Dzień dobry”. Wówczas poczuła, że Wychodne naprawdę się zaczęło. Przystanęła przed stojącym na poboczu autem i poprawiła kapelusz, przyglądając się swemu odbiciu w przedniej szybie. Wygładziła płaszcz i lepiej ułożyła parasolkę, tak by wszyscy mogli podziwiać rączkę, a raczej papuzią główkę. Zakończywszy te poprawki, udała się na spotkanie z Panem Zapałką.
Pan Zapałka miał dwa zawody. Oprócz tego, że sprzedawał zapałki, wykonywał też rysunki na chodniku. Zajmował się tym podczas pięknej pogody. Gdy padało, sprzedawał zapałki, bo deszcz mógłby zmyć obrazki, lecz gdy świeciło słońce, spędzał na kolanach cały dzień i rysował kolorową kredą.
Robił to tak szybko, że nim człowiek przeszedł przez ulicę, Pan Zapałka potrafił pokryć swoimi dziełami cały chodnik po jednej stronie i połowę po drugiej. Tego dnia było chłodno, ale nie padało, więc zajmował się rysowaniem. Właśnie pracował nad dwoma bananami, jabłkiem i głową Królowej Elżbiety, gdy Mary Poppins podeszła na palcach, jakby chciała go zaskoczyć.
– Dzień dobry! – zawołała cicho, ale Pan Zapałka dodawał właśnie bananom brązowe plamy, a Królowej brązowe loki.
– Ekhem! – Mary Poppins odkaszlnęła dyskretnie, jak przystało na elegancką osobę, a wtedy Pan Zapałka odwrócił się, nieco zaskoczony.
– Mary! – zawołał i od razu było wiadomo, że to w jego życiu ważna osoba.
Mary zerknęła na swoje stopy, parę razy potarła czubkiem buta o chodnik, po czym uśmiechnęła się do buta tak, że ten od razu wiedział, iż uśmiech wcale nie jest przeznaczony dla niego.
– To moje Wychodne, Bert – powiedziała. – Zapomniałeś?
Pan Zapałka miał na imię właśnie Bert, choć w dni świąteczne lubił być nazywany Herbertem Alfredem.
– Oczywiście, że nie zapomniałem, Mary – odparł. – Ale…
Urwał i ze smutkiem spojrzał na swoją czapkę, która leżała obok ostatniego rysunku. W czapce znajdowała się zaledwie jedna dwupensówka. Pan Zapałka podniósł ją i podrzucił.
– Tylko tyle zarobiłeś, Bert? – spytała Mary Poppins. W jej wesołym tonie nie było ani śladu rozczarowania.
– Tylko tyle – przyznał Bert. – Interes kiepsko dziś idzie. Dziwne, co? A wydawałoby się, że każdy chętnie zapłaci za taki widok, nieprawdaż? – Gestem wskazał głowę Królowej. – Cóż, tak to właśnie wygląda, Mary – westchnął. – Obawiam się, że nie mogę cię dziś zabrać na podwieczorek.
Mary Poppins pomyślała o ciastkach z dżemem malinowym, które zawsze jadali, kiedy miała Wychodne. Już miała odpowiedzieć westchnieniem, gdy ujrzała twarz Pana Zapałki i w ostatniej chwili sprytnie zamieniła westchnienie w uśmiech – taki prawdziwy, z uniesionymi oboma kącikami ust – po czym powiedziała:
– W porządku, Bert. Niczym się nie przejmuj. Nie mam ochoty na żaden podwieczorek. Starczy już ciężkostrawnych posiłków, doprawdy.
Było to dość miłe ze strony Mary Poppins, biorąc pod uwagę, jak bardzo przepadała za ciastkami z dżemem malinowym. Pan Zapałka najwyraźniej również tak pomyślał, gdyż ujął jej dłoń w białej rękawiczce i uścisnął ją mocno, po czym razem ruszyli wzdłuż chodnikowych obrazków.
– O, TEGO jeszcze nie widziałaś! – powiedział z dumą Pan Zapałka i wskazał Mary górę pokrytą śniegiem.
Na zboczach wzgórza rosły ogromne róże, na których siedziały pasikoniki.
W tej sytuacji Mary Poppins mogła sobie pozwolić na westchnienie, które nie uraziłoby uczuć artysty.
– Och, Bert! – zawołała. – To ci dopiero dzieło!
Powiedziała to tak, że Pan Zapałka poczuł, iż jego rysunek powinien się znaleźć w Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych, w ogromnej sali, gdzie ludzie wywieszają swoje malowidła. Wszyscy przychodzą, by je oglądać, a kiedy się już napatrzą, mówią do osób towarzyszących: „Popatrz tylko! Jaka niezwykła kompozycja!”.
Kolejny rysunek, do którego podeszli Mary Poppins i Pan Zapałka, był jeszcze lepszy. Przedstawiał wiejską okolicę – drzewa, trawę i skrawek morza w oddali, a do tego coś, co wyglądało jak miejsce w sam raz na letni wypoczynek.
– Proszę, proszę! – wyraziła swój zachwyt Mary Poppins i pochyliła głowę, by móc się przyjrzeć lepiej, nagle jednak spytała: – O co chodzi, Bert? Co się stało?
Pan Zapałka bowiem chwycił jej drugą dłoń, po czym z błyszczącymi z przejęcia oczami zawołał:
– Mary! Mam POMYSŁ! Świetny pomysł! Słuchaj, a może właśnie tam pójdziemy, co? Dziś! Teraz! Wskoczmy oboje do tego obrazka, co? Co, Mary?
Nadal trzymając ją za ręce, pociągnął Mary Poppins za sobą, jak najdalej od żelaznych barierek i lamp ulicznych, prosto w rysunek. Hop! I znaleźli się w samym środku! Ależ tam było zielono! Ależ cicho! A trawa pod ich stopami była mięciutka i szeleszcząca. Z trudem mogli uwierzyć, że to wszystko dzieje się naprawdę, ale gdy unosili głowy, widzieli muskające ich ażurowe zielone gałęzie, a wokół butów mieli falujące morze drobnych kolorowych kwiatków. Oboje spojrzeli po sobie i zauważyli, że to wcale nie koniec cudów, bo oni sami również się zmienili. Mary Poppins stwierdziła, że Pan Zapałka wygląda, jakby właśnie zrobił wielkie zakupy w sklepie odzieżowym, gdyż ma na sobie marynarkę w zielone i czerwone paski, białe flanelowe spodnie oraz, co najważniejsze, nowy słomkowy kapelusz. Wydawał się też niebywale czysty, zupełnie jakby go wypolerowano.
– Och, Bert, wyglądasz wspaniale! – zawołała oczarowana.
Pan Zapałka przez moment nie był w stanie wykrztusić ani słowa, gdyż rozdziawił usta i wpatrywał się w Mary szeroko otwartymi oczami. W końcu przełknął ślinę i zdołał powiedzieć tylko:
– Do kroćset!
I to było wszystko, lecz wypowiedział te dwa słowa w taki sposób i wpatrywał się w swoją towarzyszkę z takim zachwytem, że Mary wyjęła z torebki niewielkie lusterko i przejrzała się w nim, a wtedy dostrzegła, że i ona się zmieniła. Jej ramiona okrywała pelerynka ze wspaniałego, lśniącego sztucznego jedwabiu, a przyczyną łaskotania z tyłu szyi było długie zakrzywione pióro, które opadało z ronda kapelusza. Najlepsze buciki Mary Poppins znikły, a w ich miejsce pojawiły się inne, o wiele wytworniejsze i z błyszczącymi diamentowymi sprzączkami. Mary nadal miała jednak białe rękawiczki i swoją parasolkę.
– Dobry Boże! – zawołała. – To ci DOPIERO Wychodne!
I tak oto, wciąż podziwiając zarówno samych siebie, jak i siebie nawzajem, ruszyli przez niewielki lasek, aż dotarli na zalaną słońcem polanę, gdzie ujrzeli nakryty zielonym suknem stół przygotowany do podwieczorku. Na samym środku piętrzył się wysoki stos ciastek z dżemem malinowym, a obok w wielkim mosiężnym imbryku parzyła się herbata. Mary i Berta najbardziej jednak ucieszyły dwa talerze smakowicie przyrządzonych ślimaków i dwa szpikulce służące za widelce.
– A niech mnie! – zawołała Mary Poppins, jak zawsze, gdy była uradowana.
– Do kroćset! – Pan Zapałka też miał swoje ulubione powiedzonko.
– Zechce pani usiąść? – rozległ się czyjś głos.
Oboje się odwrócili i ujrzeli wysokiego mężczyznę w czarnym fraku, który wyszedł z lasu z białą serwetką przerzuconą przez ramię. Mary Poppins, bardzo zaskoczona, opadła na jedno z zielonych krzeseł, które stały dookoła stołu. Pan Zapałka wytrzeszczył oczy i klapnął na drugie krzesełko.
– Jestem, za pozwoleniem, Kelnerem – powiedział mężczyzna we fraku.
– Och! Nie zauważyłam pana na rysunku! – zdziwiła się Mary Poppins.
– To dlatego, że stałem za drzewem – wyjaśnił Kelner.
– Może zechce pan usiąść z nami? – zapytała uprzejmie Mary.
– Kelnerzy nigdy nie siadają, droga pani – odparł Kelner, ale widać było, że propozycja sprawiła mu przyjemność. – Pańskie ślimaki, drogi panie – oznajmił i przysunął talerz Bertowi. – ORAZ pański szpikulec! – Wytarł go w serwetkę i również wręczył Panu Zapałce. – Jestem, za pozwoleniem, Kelnerem.
I tak oto Mary Poppins i Pan Zapałka zaczęli się raczyć podwieczorkiem, a Kelner stał przy nich i pilnował, czy mają wszystko, czego potrzebują.
– Czyli jednak zjemy coś słodkiego! – szepnęła głośno Mary Poppins, napoczynając stosik ciastek z dżemem malinowym.
– Do kroćset! – zgodził się z nią Pan Zapałka i wybrał sobie dwa największe.
– Herbaty? – zaproponował Kelner.
Ujął imbryk i napełnił duże filiżanki stojące przed gośćmi. Wypili po trzy, a potem spałaszowali cały stos ciastek, do samiutkiego końca, na szczęście. Następnie wstali i otrzepali się z okruszków.
– To było Na Koszt Firmy – oznajmił Kelner, nim zdążyli poprosić o rachunek. – Cała Przyjemność po mojej stronie. A nieopodal znajdą państwo Karuzelę! O, tam!
Wskazał im niewielką polankę między drzewami, gdzie Mary Poppins i Pan Zapałka ujrzeli kilka drewnianych koników sunących po obrotowej platformie.
– Zabawne – zauważyła Mary. – Tego też sobie jakoś nie przypominam z rysunku.
– Ach – rzekł Pan Zapałka, który również miał z tym trudności. – Karuzela była na drugim planie, rozumiesz.
Gdy podeszli bliżej, Karuzela akurat zwalniała. Wskoczyli oboje na platformę. Mary Poppins dosiadła karuska, a Pan Zapałka siwka. Znów rozległa się muzyka i ruszyli z miejsca. Pojechali konno do najbliższego kurortu i z powrotem, gdyż oboje bardzo chcieli zobaczyć morze. Kiedy powrócili, było już niemalże ciemno, a Kelner czekał na nich.
– Bardzo mi przykro – odezwał się uprzejmie – ale zamykamy o siódmej. Takie mamy, za pozwoleniem, zasady. Czy wolno mi będzie odprowadzić szanownych państwa do Wyjścia?
Goście skinęli głowami, a Kelner poprawił swoją serwetkę i poszedł przodem przez las.
– Tym razem narysowałeś prawdziwe dzieło sztuki, Bert – pochwaliła Pana Zapałkę Mary Poppins. Jedną rękę wsunęła pod ramię towarzysza, a drugą poprawiła płaszcz.
– Zrobiłem, co w mojej mocy, Mary – odparł skromnie Pan Zapałka, ale widać było, że jest bardzo z siebie zadowolony.
Wtedy idący przed nimi Kelner zatrzymał się przy wielkich białych drzwiach, które wyglądały, jakby narysowano je kredą.
– No i proszę – powiedział. – Oto Wyjście.
– Do widzenia. Dziękujemy! – Mary Poppins uścisnęła mu dłoń.
– Do widzenia pani! – rzekł Kelner i złożył ukłon tak niski, że czołem uderzył o kolana.
Ukłonił się też Panu Zapałce, który przekrzywił głowę i puścił oko, gdyż właśnie to zwykł robić na pożegnanie. Potem Mary Poppins przeszła przez białe drzwi, a Pan Zapałka skoczył za nią. I wtedy z jej kapelusza odpadło pióro, znikł też płaszcz ze sztucznego jedwabiu i diamentowe sprzączki. Żywe kolory ubrania Pana Zapałki spłowiały i przygasły, a słomkowy kapelusz ustąpił miejsca jego wytartej i wysłużonej czapce.
Mary Poppins, już na chodniku, odwróciła się i spojrzała na Berta. Od razu zrozumiała, co się wydarzyło. Przez długą chwilę patrzyła na Pana Zapałkę, a potem przeniosła spojrzenie na las za jego plecami, by odnaleźć wzrokiem Kelnera. Ten jednak również znikł bez śladu. Na rysunku nie było już nikogo i nic się nie ruszało. Przepadła nawet Karuzela. Pozostały jedynie nieruchome drzewa, trawa i morze w oddali. Mimo to Mary Poppins i Pan Zapałka uśmiechnęli się do siebie. Wiedzieli bowiem, co się kryje za drzewami.
Kiedy Mary wróciła ze swego Wychodnego, Janka i Michałek wybiegli jej na spotkanie.
– Gdzie się podziewałaś, Mary? – chcieli wiedzieć.
– Byłam w Krainie Baśni – odpowiedziała Mary Poppins.
– A widziałaś Kopciuszka? – zaciekawiła się Janka.
– Co? Kopciuszka? – rzuciła Mary Poppins z niedowierzaniem. – Ja? Ależ skąd! Kopciuszka, dobre sobie.
– A Robinsona Crusoe? – dopytywał się Michałek.
– Robinsona Crusoe? Też pomysł! – fuknęła Mary Poppins nieuprzejmie.
– A więc jak to możliwe, że tam w ogóle byłaś? A może to wcale nie była Kraina Baśni?
Mary Poppins prychnęła z wyższością.
– Nie wiecie, że każdy człowiek ma własną Krainę Baśni? – odparła lekceważąco.
Prychnęła raz jeszcze i poszła na górę, by zdjąć białe rękawiczki i odłożyć parasolkę.Rozdział 4
ANDRZEJEK PANNY SKOWRONEK
Panna Skowronek mieszkała w Najbliższym Sąsiedztwie, ale nim przejdziemy do samej opowieści, muszę wam opisać jej dom. Otóż było to bardzo okazałe domostwo, niewątpliwie najpiękniejsze i największe na całej ulicy Czereśniowej. Podobno nawet Admirał Bum zazdrościł Pannie Skowronek tak wspaniałej rezydencji, choć jego własna miała maszt flagowy w ogrodzie i kominy okrętowe zamiast normalnych ceglanych. Mieszkańcy ulicy nieraz słyszeli, jak Admirał, idąc wzdłuż płotu Panny Skowronek, zrzędził:
– Do stu tajfunów! Na co jej taki dom?
Powodem jego zazdrości było też to, że Panna Skowronek miała aż dwie furtki. Jedna była przeznaczona dla przyjaciół i krewnych, a druga dla Rzeźnika, Piekarza i Mleczarza. Raz Piekarz się pomylił i użył wejścia dla gości, a Panna Skowronek rozzłościła się tak bardzo, że nie chciała już więcej kupować u niego chleba. W końcu musiała wybaczyć Piekarzowi, bo tylko on w całej okolicy robił małe płaskie bułeczki, których chrupiąca i popękana skórka tworzyła rozmaite wzorki, ale nie miała już dla niego serca. Z tego powodu przy każdej swej wizycie Piekarz naciągał czapkę aż na oczy, by Panna Skowronek myślała, że jest kimś innym, ale nigdy nie zdołał jej zwieść.
Janka i Michałek wiedzieli, kiedy Panna Skowronek jest w ogrodzie lub idzie uliczką, gdyż obwieszała się tyloma broszkami, wisiorkami i kolczykami, że robiła hałas jak cała orkiestra. Na widok dzieci zawsze mówiła to samo: „Dzień dobry!” (lub: „Dobry wieczór!”, jeśli było to po kolacji) i „Jak się dzisiaj miewamy?”. Janka i Michałek nigdy nie mieli pewności, czy to pytanie skierowane jest do nich, czy też do Andrzejka, więc po prostu odpowiadali: „Dobry wieczór” (lub „Dzień dobry”, jeśli było to przed kolacją). Przez cały dzień jednak, bez względu na to, dokąd poszli, słyszeli Pannę Skowronek, która głośno wykrzykiwała: „Andrzejku, gdzie ty się podziewasz?!”, „Andrzejku, nie wolno ci wyjść bez ciepłego wdzianka!” albo „Andrzejku, chodź do Mamusi!”.
Ktoś, kto nie znał prawdy, zapewne mógł sobie pomyśleć, że ten Andrzejek to jakiś brzdąc, bo rzeczywiście – jak twierdziła Janka – Panna Skowronek UWAŻAŁA Andrzejka za małego chłopczyka. Ale prawda przedstawiała się zupełnie inaczej. Andrzejek był bowiem psem – jednym z tych malutkich puszystych piesków o jedwabistej sierści, które wyglądają jak zabawki, chyba że zaczynają szczekać. Wówczas nie ma wątpliwości, że to psy, bo żadna zabawka nie narobiłaby podobnego jazgotu.
Andrzejek żył w takim luksusie, że ktoś mógłby go wziąć za Szacha Perskiego w przebraniu. Spał na jedwabnej poduszce w pokoju Panny Skowronek, dwa razy w tygodniu wożono go samochodem na kąpiel do Fryzjera, do posiłków podawano mu śmietankę, a czasami nawet ostrygi. Miał cztery płaszczyki w kratę i obróżki w różnych kolorach. Jego zwykły dzień niewiele się różnił od tego, jak u większości ludzi wygląda dzień urodzin, a kiedy nadchodziły urodziny Andrzejka, na torcie zapalano mu dwie świeczki zamiast jednej. Nic więc dziwnego, że Andrzejek nie był zbyt lubiany w sąsiedztwie. Ludzie śmiali się do rozpuku, gdy widzieli, jak zasiada w swoim najlepszym ubranku na tylnym siedzeniu auta Panny Skowronek z łapkami przykrytymi kocykiem i jest wieziony do Fryzjera. A kiedy Panna Skowronek kupiła pieskowi dwie pary skórzanych bucików, by nawet po deszczu mógł z nią chodzić do parku, wszyscy mieszkańcy ulicy Czereśniowej podziwiali to widowisko, stojąc przy swoich furtkach i usiłując ukryć uśmiech.
– Pff – prychnął pewnego dnia Michałek. Razem z siostrą przyglądał się Andrzejkowi przez płot oddzielający Numer Siedemnasty od Najbliższego Sąsiedztwa. – Pff, ależ z tego psa bęcwał.
– Skąd wiesz? – zainteresowała się Janka.
– Stąd, że Tatuś go tak nazwał dziś rano – powiedział Michałek i zaczął naśmiewać się z Andrzejka.
– ŻADEN z niego bęcwał – wtrąciła Mary Poppins. – I lepiej to sobie zapamiętaj.
Mary miała rację, gdyż Andrzejek, o czym niebawem się przekonacie, wcale nie był głupi.
Nie myślcie czasem, że Andrzejek nie żywił szacunku wobec Panny Skowronek. Wręcz przeciwnie. Lubił ją nawet na swój własny sposób. Trudno, by nie darzył życzliwością kogoś, kto okazywał mu tyle serca od szczenięcia, nawet jeśli całusów było trochę za dużo. A jednak to nudne życie, które wiódł, doprowadzało go do rozpaczy. Oddałby połowę swego majątku – gdyby go oczywiście miał – za porządny kawałek surowego soczystego mięsa zamiast piersi kurczaka czy jajecznicy ze szparagami. W głębi duszy Andrzejek marzył bowiem o tym, aby być zwykłym psem. Nie zdarzyło się, by przeszedł obok swego rodowodu wiszącego na ścianie w salonie bez ukłucia wstydu. Niejednokrotnie żałował też, że w ogóle miał jakiegoś ojca, dziada i pradziada, bo gdyby ich nie miał, Panna Skowronek nie mogłaby się nimi przechwalać.
Pragnienie, by zostać zwykłym psem, doprowadziło do tego, że Andrzejek przyjaźnił się jedynie z mieszańcami. Gdy tylko miał okazję, podbiegał do furtki i czekał, aż się któryś zjawi, by móc zamienić z nimi kilka słów, ale Panna Skowronek, gdy to dostrzegła, zaraz wołała:
– Andrzejek! Andrzejek! Wracaj do środka, kochanie! Trzymaj się z daleka od tych zapchlonych kundli!
W takich sytuacjach oczywiście MUSIAŁ zawrócić, bo w przeciwnym razie Panna Skowronek mogła wyjść i ZANIEŚĆ go do domu na rękach, co by Andrzejka skompromitowało. Zawstydzony mknął po schodach niczym wiatr, by przyjaciele nie usłyszeli, jak Panna Skowronek nazywa go swoją Pocieszką, swoim Skarbeczkiem, swoim Cukiereczkiem.
Zresztą najlepszy przyjaciel Andrzejka był właśnie najzwyklejszym na świecie kundlem. Po matce Airedale Terierce i ojcu Retrieverze wziął wszystko, co najgorsze u obu tych ras. Pakował się w każdą bójkę, która wybuchała na ulicy Czereśniowej, bez przerwy napadał na Policjanta i Listonosza i nic nie sprawiało mu większej przyjemności niż obwąchiwanie kratek ściekowych czy śmietników. Na całej ulicy wciąż o nim rozprawiano i niejeden z mieszkańców stwierdzał z ulgą, że na szczęście to NIE JEGO pies. Andrzejek jednak go uwielbiał i ciągle wypatrywał. Czasem wystarczało im czasu tylko na to, by się przelotnie obwąchać w parku, lecz niekiedy ucinali sobie dłuższą pogawędkę przy furtce. Dzięki temu Andrzejek znał wszystkie miejscowe plotki, chyba bardzo złośliwe, bo jego przyjaciel śmiał się głośno, gdy je opowiadał.
Kiedy niespodziewanie z okna dobiegał głos wołający Andrzejka do środka, jego przyjaciel wstawał, wywalał język na Pannę Skowronek, mrugał i odchodził, machając ogonem na znak lekceważenia.
Andrzejkowi oczywiście nie wolno było wychodzić poza furtkę, chyba że to Panna Skowronek zabierała go na spacer po parku lub jej Pokojówka na manikiur pazurków.
Wyobraźcie sobie więc zdumienie Janki i Michałka, gdy raz Andrzejek śmignął przed nimi w parku, sam jeden, bez opieki! Gnał z położonymi uszkami i sterczącym ogonem, jakby tropił tygrysa. Mary Poppins gwałtownie zatrzymała wózek z Bliźniętami, by rozpędzony pies go nie przewrócił, a Janka i Michałek aż krzyknęli.
– Ej, Andrzejku, gdzie twoje wdzianko? – zawołał za nim chłopiec, naśladując wysoki, piskliwy głos Panny Skowronek.
– Andrzejek, ty łobuziaczku! – zawtórowała mu Janka, której głos, z uwagi na to, że była dziewczynką, jeszcze bardziej przypominał głos Panny Skowronek.
Piesek jednakże zatrzymał się, spojrzał na nich wyniośle i szczeknął parę razy w kierunku Mary Poppins.
– Hau! Hau!
– Niech się zastanowię. Wydaje mi się, że trzeba skręcić w pierwszą w prawo. To będzie drugi dom po lewej – odpowiedziała Mary.
– Hau? – zapytał Andrzejek.
– Nie, nie ma tam ogrodu. Tylko podwórko na tyłach. Furtka jest zazwyczaj otwarta.
Andrzejek szczeknął ponownie.
– Nie mam pewności – odparła Mary Poppins. – Ale chyba tak. Na ogół przychodzi do domu na podwieczorek.
Pies odrzucił łebek w tył i popędził przed siebie. Janka i Michałek mieli oczy okrągłe ze zdziwienia.
– Co on powiedział? – szepnęli oboje z niedowierzaniem.
– Nic takiego. Wymienialiśmy tylko uprzejmości – rzekła Mary Poppins i zacisnęła mocno usta, jakby nie miała zamiaru powiedzieć nic więcej.
Jasio i Basia gaworzyli w wózku.
– Nieprawda – rzucił Michałek.
– Jestem PRZEKONANA, że o coś mu chodziło – dodała Janka.
– Och, oczywiście. Bo wy jak zwykle wszystko wiecie NAJLEPIEJ – rzekła Mary Poppins wyniośle.
– On cię zapytał, gdzie ktoś mieszka. Jestem pewien, że… – zaczął Michałek.
– Cóż, skoro jesteś pewien, to czemu zawracasz mi głowę? – prychnęła Mary Poppins. – Nie jestem encyklopedią.
– Och, Michałku – szepnęła Janka. – Przecież ona nam nic nie powie, jeśli będziesz z nią w ten sposób rozmawiał. – Po czym zwróciła się do Mary Poppins: – Powiedz mi, co powiedział Andrzejek, Mary. PROSZĘ!
– Spytaj JEGO. – Mary Poppins z niesmakiem wskazała jej Michałka. – Przecież on wie wszystko.
– Nie, wcale nie. Przysięgam, że nic nie wiem. Proszę, powiedz nam, powiedz!
– Wpół do czwartej. Pora na podwieczorek – oznajmiła Mary Poppins i zawracając wózek, zacisnęła usta najmocniej, jak umiała. Nie powiedziała ani jednego słowa przez całą drogę do domu.
Janka zrównała się z Michałkiem.
– To twoja wina – rzekła. – Teraz nigdy się już nie dowiemy.
– Wielkie mi co! – burknął chłopiec i rozpędził się na swojej hulajnodze. – Wcale mi na tym nie zależy!
W skrytości ducha jednak bardzo mu zależało. A skończyło się tak, że zarówno on, jak i Janka, a także wszyscy inni, poznali prawdę jeszcze przed podwieczorkiem.
Już mieli przeciąć ulicę i wejść do domu, gdy usłyszeli głośne krzyki dobiegające z Najbliższego Sąsiedztwa, a potem ujrzeli coś doprawdy osobliwego. Dwie Pokojówki Panny Skowronek miotały się po ogrodzie jak szalone, zaglądały pod każdy krzak i między gałęzie każdego drzewa, zupełnie jak ludzie, którzy zgubili najcenniejszą rzecz pod słońcem. Dołączył do nich Robercik spod Numeru Siedemnastego, który pochwycił miotłę i z zapałem rozgarniał żwir na ścieżce Panny Skowronek, jakby sądził, że gdzieś tam ukryty jest skarb. Sama zaś Panna Skowronek biegała tam i z powrotem, wymachiwała rękami i krzyczała:
– Andrzejek! Andrzejek! Och, zaginął! Mój ukochany chłopczyk zaginął! Muszę wezwać policję! Muszę się spotkać z Premierem! Och, moje maleństwo! Co ja teraz pocznę?
– Biedna Panna Skowronek! – zawołała Janka, przebiegając przez ulicę.
Współczuła jej, gdyż sąsiadka wydawała się całkowicie wyprowadzona z równowagi, ale to Michałek dodał otuchy zrozpaczonej kobiecie. Już chciał pchnąć furtkę przed domem pod Numerem Siedemnastym, gdy rozejrzał się po ulicy i ujrzał coś ciekawego.
– O, tam jest Andrzejek, Panno Skowronek! – zawołał. – Widzi go pani? Właśnie skręca za dom Admirała Buma!
– Gdzie? Gdzie? Pokaż mi! – wysapała Panna Skowronek bez tchu, patrząc w kierunku wskazanym przez chłopca.
Od razu zauważyła Andrzejka, który szedł sobie powoli i od niechcenia, jak gdyby nic się nie stało. Obok niego kroczyło inne psisko. Na pierwszy rzut oka wydawało się potomkiem Airedale Terierki i Retrievera, z tym że na pewno odziedziczyło najgorsze cechy obu ras.
– Ach, co za ulga! – westchnęła głośno Panna Skowronek. – Kamień spadł mi z serca!
Mary Poppins wraz z dziećmi czekała na ulicy przed rezydencją Panny Skowronek, która wychylała się przez płot w asyście Pokojówek. Robercik zaś oparł się na miotle, by odsapnąć po ciężkiej pracy. Wszyscy patrzyli na Andrzejka, który zbliżał się do nich z niezmąconym spokojem, nadal w towarzystwie przyjaciela. Zwierzęta miały postawione uszy i machały energicznie ogonami, a błysk w oku Andrzejka zdradzał, że pies ma pewien plan i że uparł się doprowadzić swój zamysł do końca.
– Ach, to ten okropny kundel! – zawołała Panna Skowronek, wpatrując się w towarzysza Andrzejka. – A sio! A sio! Do domu! – wykrzyknęła.
Kundel jednakże usiadł tylko na chodniku i zaczął się drapać lewą nogą po prawym uchu, aż ziewnął.
– Idź stąd! Idź do domu! Precz! – Panna Skowronek ze złością wymachiwała rękami. – A ty, Andrzejku, natychmiast wracaj do środka. Cóż ci przyszło do głowy, żeby sobie urządzać samotne spacery? I to jeszcze bez wdzianka? Jestem bardzo niezadowolona!
Andrzejek szczeknął leniwie, ale nawet nie drgnął.
– Cóż to znowu, mój drogi? – powiedziała Panna Skowronek. – Wracaj mi do domu, w tej chwili!
Andrzejek znów zaszczekał.
– On mówi, że nie ma zamiaru – wtrąciła się Mary Poppins.
Panna Skowronek spojrzała na nią z wyższością.
– Twierdzi panna, że WIE, co mówi mój pies? A skąd, jeśli wolno spytać? Ależ oczywiście, że wejdzie do środka!
Andrzejek jednakże potrząsnął tylko łebkiem i zawarczał cicho raz czy dwa.
– Nie zrobi tego – powiedziała Mary Poppins. – Chyba że jego przyjaciel również będzie mógł wejść.
– Co za bzdura! – zawołała ze złością Panna Skowronek. – Na pewno nie powiedział nic takiego, a ja i tak nie mogę wziąć pod swój dach tego ogromnego kundla.
Andrzejek szczeknął trzy albo cztery razy.
– On mówi, że nie żartuje – rzekła Mary Poppins. – Co więcej, zagroził, że jeśli nie wpuści pani jego przyjaciela, odejdzie i zamieszka z nim.
– Och, Andrzejku, nie zrobisz mi tego chyba…? Nie po tym wszystkim, co dla ciebie uczyniłam! – Panna Skowronek była bliska łez.
Andrzejek znów szczeknął i odwrócił łebek. Drugi pies wstał z ziemi.
– Och, on naprawdę nie żartuje! – wykrzyknęła Panna Skowronek. – Widzę to teraz wyraźnie! On odchodzi!
Przez moment chlipała w chusteczkę, po czym wydmuchała nos i oznajmiła:
– Dobrze, Andrzejku. Poddaję się. Ten… ten kundel może zostać. Oczywiście pod takim warunkiem, że będzie spał w piwnicy na węgiel.
– Pani pies – odparła Mary – mówi, że to niemożliwe. Jego przyjaciel musi dostać własną jedwabną poduszkę i ma spać w pani pokoju. W przeciwnym razie Andrzejek również zamieszka w piwnicy na węgiel.
– Andrzejku, jak możesz? – jęknęła Panna Skowronek. – Ja nigdy się na to nie zgodzę!
Andrzejek wyglądał, jakby szykował się do odejścia. Drugi pies także.
– Och, nie! On mnie opuszcza! – wrzasnęła Panna Skowronek. – Dobrze, Andrzejku, już dobrze! Jak sobie życzysz! Ten pies zamieszka w MOIM pokoju. Ale ja już nigdy nie będę tą samą osobą, nigdy, przenigdy! Taki pospolity kundel…
Otarła łzy z oczu i dodała:
– Nigdy bym się czegoś podobnego po tobie nie spodziewała, lecz nie powiem już ani słówka, bez względu na to, co sądzę. A to… to stworzenie nazwę… Przybłęda albo Ulicznik.
Słysząc te słowa, drugi pies spojrzał na Pannę Skowronek z oburzeniem, Andrzejek zaś zaczął ujadać.
– Mówią, że może go pani nazywać wyłącznie Jeremiaszem – rzekła Mary Poppins. – Bo tak brzmi jego imię.
– Jeremiasz… Co za imię… Jest coraz gorzej – stwierdziła Panna Skowronek z rozpaczą. – A teraz? Co on teraz mówi?
Andrzejek bowiem znów się rozszczekał.
– Mówi, że wróci do pani tylko pod takim warunkiem, że nigdy więcej nie będzie nosić psich wdzianek ani jeździć do Fryzjera. To jego ostatnie słowo – przetłumaczyła Mary Poppins.
Zapadła cisza.
– Dobrze – odezwała się w końcu Panna Skowronek. – Ale ostrzegam cię, Andrzejku, że jeśli się przeziębisz i umrzesz, nie wiń mnie za to!
To powiedziawszy, odwróciła się i z wyniosłą miną weszła po schodach, pociągając nosem i ocierając łzy z policzków. Andrzejek spojrzał na Jeremiasza i przekrzywił łebek, jakby chciał powiedzieć: „Chodźże!”, po czym oba psy ruszyły niespiesznie i dostojnie przez ogród. Machając ogonami niczym chorągwiami, weszły za Panną Skowronek do domu.
– Rzeczywiście nie jest bęcwałem – powiedziała Janka, gdy wrócili pod Numer Siedemnasty na podwieczorek.
– Nie jest – zgodził się z nią Michałek. – Ale skąd Mary Poppins to wszystko wiedziała?
– Nie mam pojęcia – odrzekła Janka. – Jedno jest jednak pewne. Ona sama nigdy nam tego nie powie.Rozdział 5
ROZTAŃCZONA KROWA
Janka leżała w łóżku z buzią obwiązaną wielką chustą Mary Poppins. Bolało ją ucho.
– Jakie to uczucie? – dopytywał się Michałek.
– Jakby mi ktoś strzelał w środku głowy – odparła jego siostra.
– Z armat?
– Nie, z korkowców.
– Och – westchnął Michałek i niemalże pozazdrościł siostrze bólu ucha, bo zabrzmiało to niebywale ekscytująco. – A może przeczytać ci jakąś historię z którejś z twoich książek? – zapytał, podchodząc do biblioteczki.
– Nie. Nie zniosłabym chyba tego – powiedziała dziewczynka i zakryła ucho dłonią.
– A może usiąść przy oknie i opowiedzieć ci, co się dzieje na zewnątrz?
– Tak, to dobry pomysł – stwierdziła Janka.
Michałek siedział więc przez całe popołudnie przy oknie i opowiadał siostrze o tym, co się dzieje na ulicy. Niektóre z jego opowieści były nudne, inne zaś bardzo interesujące.
– O, widzę Admirała Buma – oznajmił nagle chłopiec. – Otworzył furtkę i biegnie po ulicy. O, jest już blisko. Na głowie ma cylinder, a jego nos jest jeszcze czerwieńszy niż zwykle. Admirał mija Najbliższe Sąsiedztwo…
– Mówi: „Do stu tajfunów”? – chciała wiedzieć Janka.
– Nic nie słyszę, ale chyba tak. W ogrodzie Panny Skowronek widzę jej Pokojówkę. A w naszym ogrodzie Robercik zamiata liście i się na nią gapi. O, a teraz już nie zamiata. Chyba robi sobie przerwę.
– On ma słabe serce – rzekła Janka.
– Skąd wiesz?
– Sam mi powiedział. Podobno lekarz kazał mu unikać wszelkiego wysiłku. A Tatuś oświadczył, że jeśli Robercik będzie unikał wysiłku, to zostanie zwolniony. Och, ależ mi tam ŁOMOCZE!
I Janka znów przycisnęła dłoń do ucha.
– Oho! – zawołał nagle wyraźnie przejęty Michałek.
– Co się dzieje?! – wykrzyknęła Janka i usiadła na łóżku. – Powiedz!
– To coś naprawdę niezwykłego. Na ulicy jest krowa! – Michałek aż podskakiwał na siedzisku przed oknem.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki