Mary Poppins powraca - ebook
Mary Poppins powraca - ebook
Opowieść o najsłynniejszej niani świata i o dzieciach z Czereśniowej 17 – w nowym przekładzie Marcina Mortki i z oryginalnymi ilustracjami Mary Shepard.
Mary Poppins wróciła! Sfrunęła z nieba, trzymając sznurek latawca (choć oczywiście nigdy się do tego nie przyzna). A od jej powrotu młodzi Banksowie znów przeżywają cudowne przygody: odkrywają, kim jest Najstarsza Córka i w jaki sposób sprowadza wiosnę, jedzą podwieczorek z Panem Wspakiem, który w każdy Drugi Poniedziałek miesiąca robi wszystko na odwrót, a nawet zawierają znajomość z Wielką i Małą Niedźwiedzicą. Janka i Michałek czują jednak niepokój. Mary Poppins powiedziała, że odejdzie, gdy z jej złotego łańcuszka zerwie się sekretnik. Kiedy to nastąpi? I czy tym razem Mary zniknie na zawsze?
P.L. Travers – australijska pisarka i poetka pochodzenia brytyjskiego urodzona jako Helen Lyndon Goff. W młodości była również obiecującą aktorką szekspirowską oraz dziennikarką. Zainteresowana mistycyzmem, przez pewien czas należała do zwolenników Georgija Iwanowicza Gurdżijewa, ormiańskiego przywódcy duchowego i filozofa. Sławę przyniosło jej osiem książek o Mary Poppins, z których już pierwsza spotkała się z uznaniem krytyków literackich i czytelników na całym świecie. Seria „Mary Poppins” szybko weszła do kanonu literatury dziecięcej, choć sama Pamela Lyndon Travers twierdziła, że nie pisze z myślą o dzieciach. Jej bohaterkę – nieuprzejmą i apodyktyczną, lecz obdarzoną czarodziejskimi mocami i wnoszącą magię w życie swoich podopiecznych – często porównywano do równie „niegrzecznego” Piotrusia Pana.
Mary Shepard – brytyjska ilustratorka książek dla dzieci najbardziej znana z serii książek P.L. Travers o Mary Poppins. Była córką malarki Florence Chaplin oraz ilustratora Ernesta Howarda Sheparda, twórcy wizerunku Kubusia Puchatka. Gdy E.H. Shepard odmówił zilustrowania książki Travers z powodu nadmiaru obowiązków, pisarka przypadkiem ujrzała kartkę bożonarodzeniową autorstwa dwudziestokilkuletniej Mary, absolwentki Slade School of Fine Art, i doceniła jej styl, w którym zobaczyła „radosną niedoskonałość, pozbawioną naiwności niewinność i… zdolność do dziwienia się światu”. Tak się rozpoczęła pisarsko-ilustratorska współpraca, która trwała od 1934 do 1988 roku.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-10-13838-5 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
LATAWIEC
Był to jeden z tych poranków, kiedy wszystko wydaje się lśniące czystością i miłe dla oczu, jakby przez noc posprzątano cały świat. Okna domów na ulicy Czereśniowej mrugały, gdy podnoszono żaluzje, a wąskie cienie drzewek czereśniowych przecinały plamy światła słonecznego. Wszędzie panowała całkowita cisza, jeśli nie liczyć dzwonka Lodziarza, który prowadził swój wózek.
ZATRZYMAJ MNIE
I KUP SOBIE COŚ SŁODKIEGO
– taki napis widniał na tabliczce z przodu wózka. Nagle zza rogu wybiegł Kominiarz i podniósł czarną dłoń. Lodziarz podjechał do niego, dzwoniąc.
– Poproszę o porcję za pensa – powiedział Kominiarz. Oparty o swoje szczotki i miotły, zjadł lody do samego końca, po czym ostrożnie zawinął wafelek w chusteczkę i wsunął go do kieszeni.
– Wafelków pan nie zjada? – spytał bardzo zdziwiony Lodziarz.
– Nie, ja je zbieram – odpowiedział Kominiarz.
Pozbierał swój sprzęt i wszedł na posesję Admirała Buma przez bramę główną, ponieważ nie było tam osobnego wejścia dla służby. Lodziarz, podzwaniając, przejechał raz jeszcze swoim wózkiem po ulicy, przez smugi cienia i plamy słońca.
– Nigdy dotąd nie było tu tak cicho! – mruknął, rozglądając się w poszukiwaniu klientów.
W tym momencie spod Numeru Siedemnastego dobiegł czyjś gromki głos, więc pełen nadziei Lodziarz pospieszył w tamtym kierunku.
– Nie, nie zniosę tego dłużej! Nie, dłużej tego nie wytrzymam! – grzmiał Pan Banks, chodząc ze złością od drzwi do schodów.
– Co się dzieje? – zawołała z niepokojem Pani Banks, wybiegając z jadalni. – Dlaczego tak się miotasz, mój drogi?
Pan Banks kopnął coś. W połowie schodów wylądował czarny przedmiot.
– Mój kapelusz! – wycedził przez zęby. – Mój najlepszy melonik!
Wbiegł kilka stopni wyżej i kopnął go ponownie. Melonik zawirował i zastygł u stóp Pani Banks.
– Co z nim nie tak? – spytała nerwowo Pani Banks. W głębi ducha zaczęła się jednak zastanawiać, co jest nie tak z samym Panem Banksem.
– Spójrz tylko na niego! – ryknął jej małżonek.
Pani Banks, drżąc, schyliła się i podniosła nakrycie głowy. Od razu zauważyła wielkie tłuste plamy o dziwnym zapachu. Powąchała rondo.
– Pachnie jak pasta do butów – stwierdziła.
– Bo to JEST pasta do butów! – wrzasnął Pan Banks. – Robercik natarł mi melonik pastą do butów! Chociaż nie – on go nią wypolerował!
Pani Banks otworzyła szeroko usta.
– Nie mam pojęcia, co się wyrabia w tym domu! – ciągnął Pan Banks. – Wszystko stoi tu na głowie, i to nie od dziś! Woda do golenia za gorąca, poranna kawa za zimna, a teraz to!
Wyrwał melonik z rąk Pani Banks i chwycił swoją teczkę.
– Wychodzę! – obwieścił. – I nie wiem, czy kiedykolwiek wrócę. Przypuszczalnie wybiorę się w długi rejs.
Wcisnął melonik na głowę, trzasnął drzwiami i pomaszerował po chodniku tak zamaszystym krokiem, że niemalże stratował Lodziarza, który z zainteresowaniem przysłuchiwał się rozmowie.
– To pańska wina! – poinformował ze złością wstającego z ziemi sprzedawcę. – Nie powinno tu pana być!
I popędził w stronę Miasta w meloniku błyszczącym niczym klejnot. Lodziarz podniósł się powoli i stwierdził, że nic sobie nie złamał. Usiadł więc na krawężniku i postanowił na pociechę nałożyć sobie dużą porcję lodów.
– Och, dobry Boże – powiedziała Pani Banks, gdy rozległo się trzaśnięcie furtki. – Jest w tym sporo prawdy. NIC ostatnio się nie układa. Co chwila coś się wali, a jest tak od czasu, gdy Mary Poppins opuściła nas bez słowa.
Usiadła na ostatnim stopniu schodów, wyjęła chusteczkę i zaczęła płakać. Siedziała i szlochała, przypominając sobie wszystko, co zaszło od dnia tajemniczego zniknięcia Mary.
– Jak można było odejść tak po prostu? Z dnia na dzień? To oburzające! – załkała.
Państwo Banksowie zatrudnili co prawda inną nianię, Pannę Ziółko, która rzuciła jednak pracę pod koniec pierwszego tygodnia, gdy została opluta przez Michałka. Następnie pod Numerem Siedemnastym pojawiła się Panna Orzeszek, która pewnego dnia wyszła na spacer i już nie wróciła. Niedługo później odkryto, że wraz z nią znikły wszystkie srebrne łyżeczki. Następnie pojawiła się Guwernantka, Panna Brzdąkalska, którą zwolniono, gdy się okazało, że każdego dnia po śniadaniu przez trzy godziny gra gamy. Pan Banks nie przepadał za muzyką.
– A potem – Pani Banks dalej szlochała w chusteczkę – Janka zachorowała na odrę, w łazience zaczęła lecieć wyłącznie zimna woda, przemarzły wszystkie drzewka czereśniowe i…
– Przepraszam panią bardzo! – rozległo się za jej plecami. Pani Banks uniosła głowę i ujrzała Panią Halinkę, czyli kucharkę. – Piec w kuchni bardzo dymi!
– Och, nie! Co jeszcze nas czeka?! – wykrzyknęła Pani Banks. – Niech Robercik coś z tym zrobi! Gdzie on jest?
– Śpi, proszę pani. W schowku na miotły! A kiedy ten chłopak zaśnie, nic nie jest w stanie wyrwać go ze snu! Nawet trzęsienie ziemi czy przemarsz wojsk! – powiedziała Pani Halinka, idąc za Panią Banks po schodach.
Wspólnie udało im się zgasić ogień, ale nie był to koniec kłopotów Pani Banks. Ledwie skończyła jeść lunch, gdy z piętra dobiegł ją trzask, a po nim łoskot.
– Co tym razem? – Zerwała się i pobiegła bez tchu na górę.
– Och, moja noga! Moja noga! – gorzko płakała Helcia. Służąca siedziała na schodach i stękała głośno, otoczona kawałkami potłuczonej porcelany.
– Cóż tu się znowu stało? – spytała ostro Pani Banks.
– Złamana! – oznajmiła ponuro Helcia i oparła się o balustradę.
– Nonsens, Helciu! Helcia skręciła jedynie kostkę i to wszystko!
Mimo to Helcia stęknęła raz jeszcze i znów zaczęła zawodzić:
– Złamałam nogę! I co ja teraz pocznę?
Jej lament zmieszał się z dochodzącymi z pokoju dziecięcego dzikimi wrzaskami Bliźniąt, które walczyły o niebieską gumową kaczuszkę. Ich głosiki jednak ledwie przebijały się przez kłótnię Janki i Michałka, którzy malowali coś na ścianie i nie mogli dojść do porozumienia, czy zielony koń powinien mieć fioletowy, czy też czerwony ogon.
– Złamałam nogę – powtarzała Helcia. – I co ja teraz pocznę?
– To już jest – jęknęła Pani Banks – Szczyt Wszystkiego!
Pomogła Helci wgramolić się do łóżka, zrobiła jej okład z ręcznika namoczonego w zimnej wodzie, po czym udała się do pokoju dziecięcego. Tam podbiegli do niej Janka i Michałek.
– Powinien mieć czerwony ogon, prawda? – zawołał chłopiec.
– Mamo, wybij mu to z głowy! – sprzeciwiła się Janka. – Przecież nie ma koni z czerwonymi ogonami!
– A z fioletowymi? Widziałaś kiedyś takiego?! – wrzasnął Michałek.
– Moja kaczka! – rozdarł się Jasio i wyrwał kaczuszkę Basi.
– Moja! Moja! Moja! – Basia odebrała ją bratu.
– Dzieci! Dzieci! – Pani Banks z rozpaczy załamała ręce. – Uciszcie się albo zaraz Wyjdę Z Siebie!
Dzieci umilkły. Wpatrywały się w nią z zainteresowaniem.
„Naprawdę Wyjdzie Z Siebie? – rozważały. – Ciekawe, jak to będzie wyglądało!”.
– Nie mam zamiaru pozwalać na takie zachowanie – ciągnęła ich matka. – Biedna Helcia skręciła kostkę i nie ma komu się wami zająć. Idźcie teraz wszyscy do parku i pobawcie się tam do kolacji. Janko, Michałku, opiekujcie się Bliźniętami. Jasiu, oddaj kaczuszkę Basi, dostaniesz ją z powrotem, gdy będziesz szedł spać. Michałku, możesz wziąć swój nowy latawiec. Proszę włożyć kapelusiki!
– Ale ja chcę skończyć konika… – zaczął rozzłoszczony Michałek.
– Czemu musimy iść do parku? – marudziła Janka. – Tam nie ma nic do roboty.
– Ponieważ ja MUSZĘ mieć chwilę spokoju – wyjaśniła im Pani Banks. – A jeśli wyjdziecie bez protestów i będziecie dobrze się zachowywać, na kolację zjecie ciasteczka kokosowe.
I nim dzieci na nowo zaczęły narzekać, włożyła im wszystkim kapelusze i wyprawiła je na dół.
– Spójrzcie w obie strony, nim przejdziecie przez ulicę! – zawołała.
Dzieci wyszły przez furtkę. Janka popychała wózek z Bliźniętami, a Michałek niósł latawiec. Oboje spojrzeli na prawo, ale z tej strony nic nie jechało. Spojrzeli więc w lewo, ale tam ujrzeli tylko Lodziarza, który dzwonił swoim dzwonkiem na drugim końcu ulicy. Janka przeszła więc pospiesznie przez jezdnię, a Michałek podążył za nią.
– Nie cierpię tego życia – powiedział żałośnie do swego latawca. – Wszystko źle się układa.
Janka popychała wózek, aż dotarli do stawu.
– Dajcie mi kaczuszkę – rozkazała tonem nieznoszącym sprzeciwu.
Bliźnięta wrzeszczały i próbowały zatrzymać zabawkę, ale siostra uwolniła ją z ich paluszków.
– Patrzcie! – zawołała i wrzuciła kaczuszkę do stawu. – Patrzcie, maluchy, kaczka wybrała się w podróż do Indii!
Kaczuszka unosiła się na wodzie. Bliźnięta wpatrywały się w nią, zawodząc, a Janka obiegła staw i złapała zabawkę na drugim brzegu.
– A teraz – wykrzyknęła radośnie – wyślemy ją do Southampton!
Bliźnięta nie wydawały się szczególnie rozbawione.
– I do Nowego Jorku!
Gdy Jasio i Basia zapłakali jeszcze głośniej, Janka rozłożyła bezradnie ręce.
– Michałku, co my z nimi zrobimy? Jeśli oddamy im kaczkę, zaczną się o nią bić, a jeśli jej nie oddamy, będą płakać bez końca.
– Puszczę dla nich latawiec – rzekł Michałek. – Spójrzcie, dzieciaki! Spójrzcie!
Rozłożył swój piękny zielono-żółty latawiec i zaczął odwijać sznurek. Zapłakane Bliźnięta przyglądały mu się bez zainteresowania. Michałek podniósł zabawkę nad głowę, przebiegł kawałek i cisnął ją w powietrze. Latawiec załopotał, ale upadł na trawę.
– Spróbuj jeszcze raz! – zachęciła go Janka.
– Trzymaj sznurek, a ja będę biegł – powiedział Michałek.
Tym razem latawiec wzniósł się nieco wyżej i popłynął ku niebu, ale po chwili jego długi, ozdobiony kokardkami ogon zaplątał się w gałęziach lipy. Bliźnięta zawyły donośnie.
– Och, nie – westchnęła Janka. – Nic nam się ostatnio nie udaje.
– Halo, halo! Co tu się dzieje?! – zahuczał jakiś głos za nimi.
Dzieci odwróciły się i ujrzały Strażnika Parku w eleganckim uniformie i czapce z daszkiem, nadziewającego na szpikulec papierowe śmieci. Janka wskazała mu lipę, a wtedy Strażnik przybrał bardzo surową minę.
– Cóż to znowu?! Łamiecie przepisy! W parku nie wolno śmiecić! Ani na ziemi, ani na drzewach! Nie wolno i już!
– To nie śmieć! To nasz latawiec! – oburzył się Michałek.
Zdumiony Strażnik Parku zrobił wielkie oczy. Podszedł do lipy i spojrzał w górę.
– Latawiec? A, rzeczywiście! Nie puszczałem latawców od czasu, gdy byłem małym brzdącem!
Wspiął się na drzewo i po chwili zszedł, troskliwie trzymając latawiec pod pachą.
– Dobra! – zawołał z przejęciem. – Teraz popuścimy trochę sznurek, rozpędzimy się i zobaczycie, jak poleci!
Wyciągnął rękę po patyczek z nawiniętym sznurkiem, lecz Michałek wyjął drewienko z jego dłoni.
– Dziękuję, ale wolę to zrobić sam.
– Pozwolisz chyba, żebym ci pomógł, prawda? – spytał Strażnik Parku błagalnie. – Przecież ściągnąłem go dla ciebie z drzewa. Co więcej, nie puszczałem latawca od czasu, gdy byłem małym brzdącem!
– W porządku – powiedział Michałek, bo nie chciał być niegrzeczny.
– Och, dziękuję! Dziękuję! – zawołał Strażnik z wdzięcznością. – W takim razie ja wezmę latawiec i odejdę na dziesięć kroków, a kiedy zawołam: „Teraz!”, ty zaczniesz biec, zgoda?
Ruszył po trawniku, odliczając głośno:
– …osiem! Dziewięć! Dziesięć!
Odwrócił się i podniósł latawiec wysoko.
– Teraz!
Michałek pobiegł. Poczuł szarpnięcie i sznurek zaczął się odwijać.
– Leci! – zawołał Strażnik Parku.
Michałek spojrzał za siebie. Rzeczywiście, latawiec płynął w powietrzu, nabierając wysokości. Z każdą chwilą wzbijał się coraz wyżej, aż stał się zielono-żółtą plamką podskakującą na tle błękitu nieba. Strażnik o mało oczu nie zgubił.
– Jak żyję, nie widziałem takiego latawca! Nawet gdy byłem małym brzdącem! – mamrotał, nie odrywając od niego wzroku.
Nagle na niebie pojawiła się zwiewna chmurka.
– Zbliża się do latawca! – szepnęła przejęta Janka.
Ten wznosił się coraz wyżej, trzepocząc ogonem z kokardami. Wydawał się teraz ledwie widoczną ciemną smużką. Chmurka zbliżała się ku niemu powoli, była coraz bliżej i bliżej, aż…
– Znikł! – zawołał Michałek, gdy szarawy obłoczek przesłonił plamkę latawca.
Janka westchnęła cicho. Bliźnięta siedziały spokojnie w wózku. Całą piątkę otoczyła dziwna cisza. Napięty sznurek w ręku Michałka wydawał się łączyć ich z chmurą i ziemię z niebem. Czekali, wstrzymując oddechy, aż latawiec znów się pojawi. Janka nie mogła już tego wytrzymać.
– Ściągnij go, Michałku! – zawołała nagle. – Ściągnij go!
Chłopiec zaczął nawijać sznurek, ale ten stawiał opór. Michałek zaparł się, sapnął głośno, potem znów pociągnął, lecz bezskutecznie.
– Nie mogę! – zawołał. – Nie mogę go sprowadzić na ziemię!
– Pomogę ci! – zaproponowała Janka. – Ciągniemy!
Ciągnęli aż do utraty tchu, ale sznurek nawet nie drgnął, a latawiec pozostawał ukryty za chmurą.
– Pozwólcie, że wam pomogę – rzekł Strażnik z ważną miną. – Kiedy byłem małym brzdącem, mieliśmy na to sposób!
Zacisnął dłoń na sznurku tuż nad ręką Janki i szarpnął ostro. Linka ustąpiła nieco.
– Wszyscy razem! – zawołał Strażnik Parku i zrzucił czapkę z głowy. – Razem!
Rozstawił szeroko nogi, zaparł się i zaczął ciągnąć, a Janka i Michałek pomagali mu ze wszystkich sił.
– Schodzi! – zduszonym głosem wykrzyknął Michałek.
Niespodziewanie napięta dotąd linka zwiotczała i z szarego obłoczka wypadł niewielki wirujący kształt.
– Zwijaj! – zawołał Strażnik, spoglądając na Michałka, ale sznurek niespodziewanie sam zaczął się nawijać.
Latawiec schodził coraz niżej, wciąż obracając się w powietrzu i łopocząc dziko na końcu drgającej linki.
Naraz Janka zawołała ze zdziwieniem:
– Coś się chyba stało! To nie jest nasz latawiec! To jakiś inny!
Wszyscy przyjrzeli się latawcowi. Tak, nie było wątpliwości. Zmienił kolor z zielono-żółtego na niebieski i opadał ku nim, szarpiąc się i podskakując na wietrze.
– Janko! – zawołał niespodziewanie Michałek. – Przecież to nie jest latawiec! Wygląda jak… To niemożliwe!
– Ciągnij, Michałku! – ponagliła go przejęta siostra. – Nie mogę się doczekać!
Kształt, który zbliżał się do koron najwyższych drzew, był już wyraźny. Rzeczywiście, w niczym nie przypominał zielono-żółtego latawca. Zamiast niego z wiatrem tańczyła postać, która wydawała się dzieciom zarazem obca i znajoma. Ubrana była w niebieski płaszcz ze srebrnymi guzikami i słomkowy kapelusz ze stokrotkami. Pod pachą ściskała parasolkę z rączką w kształcie papuziej główki. W jednej ręce trzymała swoją dywanikową torbę, a drugą zaciskała na coraz krótszej lince.
– Ach! – Janka wydała tryumfalny okrzyk. – To ona!
– Wiedziałem! – krzyknął Michałek. Choć dłonie mu drżały, nie puszczał drewienka ze sznurkiem.
– A niech mnie! – zawołał Strażnik Parku, wytrzeszczając oczy. – Niech mnie!
Niezwykła postać szybowała nad ich głowami, a jej stopy muskały wierzchołki drzew. Widzieli już twarz, jakże dobrze im znaną: atramentowo czarne włosy, jasnoniebieskie oczy i nos zadarty niczym u lalki. Po chwili linka nawinęła się do końca, a tajemnicza postać przemknęła nad lipą i wylądowała z godnością na trawie.
Michałek puścił drewienko i razem z Janką popędził w tamtą stronę.
– Mary Poppins, Mary Poppins! – wołali, rzucając się na osobę w niebieskim płaszczu.
Za nimi Bliźnięta piszczały w wózku z zachwytu, a Strażnik Parku otwierał i zamykał usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć słów.
– Wreszcie! Wreszcie! – powtarzał bez końca Michałek i ściskał jej ramię, torbę, parasolkę, cokolwiek, by tylko mieć pewność, że to się dzieje naprawdę.
– Wiedzieliśmy, że wrócisz! Znaleźliśmy twój list! Ten, w którym było napisane: „_Au revoir_”! – zawołała Janka i objęła Mary w talii.
Przez twarz Mary Poppins przemknął uśmiech satysfakcji, ale szybko znikł.
– Chciałabym wam przypomnieć – powiedziała stanowczo – że to park, nie zwierzyniec. Co za zachowanie! Zupełnie jakbym była w zoo! A gdzie są wasze rękawiczki, jeśli wolno zapytać?
Michałek i Janka cofnęli się i zaczęli grzebać w kieszeniach.
– Hm, proszę je natychmiast założyć!
Dzieci, aż drżąc z radości, pospiesznie naciągnęły kapelusze i rękawiczki, a Mary Poppins podeszła do wózka. Bliźnięta zaszczebiotały wesoło, gdy poprawiła im zapięcie i kocyk. Potem się rozejrzała.
– Kto wrzucił kaczkę do stawu? – spytała tym samym chłodnym tonem, który znali tak dobrze.
– Ja! – powiedziała Janka. – Żeby zabawić Bliźnięta! Wyprawiłam ją w podróż do Nowego Jorku!
– No to teraz ją wyciągnij! – nakazała jej Mary Poppins. – Kaczka nie wybiera się do żadnego Nowego Jorku, gdziekolwiek to zresztą jest, tylko do domu na kolację!
Zawiesiła torbę dywanikową na rączce wózka i popchnąwszy go, ruszyła w stronę bramy. W tej samej chwili Strażnik Parku odzyskał głos i stanął jej na drodze.
– Nie tak szybko! – oznajmił. – Będę musiał to zgłosić. Pani zachowanie jest niezgodne z przepisami. Żeby tak po prostu spadać z nieba? Niesłychane! A skąd pani przybywa, jeśli można wiedzieć?
Urwał, bo Mary Poppins zmierzyła go od stóp do głów takim spojrzeniem, że nagle zapragnął znaleźć się gdzieś indziej.
– Gdybym to ja była Strażnikiem Parku – odezwała się lodowato – nie zapominałabym o czapce i o zapięciu guzików. Za pozwoleniem.
Wzgardliwie machnęła dłonią i popchnęła wózek naprzód, a zaczerwieniony Strażnik Parku nachylił się, by podnieść nakrycie głowy. Gdy znów się wyprostował, Mary Poppins i dzieci przechodzili już przez furtkę pod Numerem Siedemnastym. Strażnik spojrzał na ścieżkę, potem na niebo i znów na ścieżkę. Zdjął czapkę, podrapał się i znów ją włożył.
– Jak żyję, nie widziałem czegoś takiego! Nawet gdy byłem małym brzdącem! – wymamrotał niepewnie.
I odszedł z gniewną miną, mrucząc coś do siebie.
– Przecież to Mary Poppins! – zawołała Pani Banks, gdy weszli do środka. – Nie wierzę! Jak grom z jasnego nieba!
– Właśnie tak! – zaczął radośnie Michałek. – Ściągnęliśmy ją z nie…
Urwał, gdy Mary Poppins posłała mu jedno ze swoich najgroźniejszych spojrzeń.
– Spotkałam dzieci w parku, proszę pani – powiedziała, zwracając się do Pani Banks. – Przyprowadziłam je więc do domu.
– A więc zostaniesz u nas?
– Na razie tak, proszę pani.
– Ale, Mary, ostatnio opuściłaś nas bez słowa ostrzeżenia. Skąd mam mieć pewność, że nie zrobisz tego ponownie?
– Nie może pani mieć takiej pewności – odparła ze spokojem Mary Poppins.
Pani Banks wydawała się zaskoczona.
– Czyli… czyli zrobisz to ponownie? – spytała niepewnie.
– Nie wiem, proszę pani.
– Och – powiedziała Pani Banks, bo w tej chwili nie przychodziło jej do głowy nic innego.
Nim się otrząsnęła ze zdumienia, Mary Poppins podniosła torbę dywanikową i zabrała dzieci na górę. Gdy Pani Banks usłyszała cicho zamykane drzwi do pokoju dziecięcego, westchnęła z ulgą i rzuciła się do telefonu.
– Mary Poppins wróciła! – powiedziała z radością do słuchawki.
– Naprawdę? – odparł jej mąż. – To może ja też wrócę.
Po czym się rozłączył.
Na piętrze Mary Poppins zdjęła płaszcz i powiesiła go obok drzwi do sypialni dzieci. Następnie zdjęła też kapelusz i umieściła go z pieczołowitością na jednym ze słupków łóżka. Janka i Michałek obserwowali znajome ruchy Mary, która zachowywała się dokładnie tak jak kiedyś. Trudno im było teraz uwierzyć, że dopiero co wróciła.
Nagle Mary Poppins pochyliła się i otworzyła torbę, która – jak zobaczyli – była pusta, jeśli nie liczyć wielkiego Termometru.
– A to dla kogo? – spytała zaciekawiona Janka.
– Dla ciebie! – odparła Mary Poppins.
– Ależ ja nie jestem chora! – zaprotestowała dziewczynka. – Miałam odrę, ale to było dwa miesiące temu!
– Otwórz buzię! – powiedziała Mary Poppins tak srogo, że dziewczynka bez protestów zamknęła oczy i pozwoliła wetknąć sobie do ust Termometr.
– Chcę wiedzieć, jak się zachowywaliście podczas mojej nieobecności – oświadczyła surowo Mary, po czym wyjęła Termometr i podniosła go do światła. – Wygląda na to, Janko, że byłaś Niefrasobliwa, Bezmyślna i Niedbała.
Janka spojrzała na nią ze zdumieniem.
– Wcale mnie to nie dziwi – skwitowała Mary Poppins i wsunęła Termometr do buzi Michałka.
Chłopiec zacisnął usta, a Mary po chwili wyciągnęła przyrząd i odczytała:
– Bardzo Hałaśliwy, Psotny i Sprawiający Kłopoty.
– Wcale nie! – odpowiedział ze złością Michałek, na co opiekunka podsunęła mu Termometr przed nos i odczytała raz jeszcze wielkie czerwone litery.
– BARDZO HAŁAŚLIWY… Widzisz? – Spojrzała na niego z tryumfem, po czym zajęła się Jasiem.
– Grymaszący i Płaczliwy – przeczytała, a po wyjęciu Termometru z buzi Basi dodała: – Ty za to jesteś Kapryśna i Rozpieszczona. No tak! – parsknęła. – Wygląda na to, że wróciłam w samą porę.
Następnie Mary sama włożyła Termometr do ust.
– Nieskazitelna, Wartościowa, Ze Wszech Miar Godna Zaufania – oznajmiła z zadowoleniem i wyniosłą miną. – Tak sądziłam! – uznała nieskromnie. – A teraz pora na kolację i do łóżek!
Wydawało się, że wypicie mleka, zjedzenie ciastek kokosowych i wieczorne mycie zabrało dzieciom zaledwie minutę. Gdy Mary Poppins coś robiła, uwijała się jak w ukropie. Guziki same wyskakiwały z dziurek, gąbka i mydło szorowały, aż iskry szły, a ręczniki wycierały za jednym pociągnięciem.
Chwilę później dzieci leżały w łóżkach. Mary Poppins przeszła przez pokój. Jej wykrochmalony biały fartuch szeleścił i roztaczał cudowny zapach świeżo przyrumienionej grzanki.
Mary podeszła do łóżka Michałka, pochyliła się i przez chwilę czegoś pod nim szukała, aż wyciągnęła łóżko polowe, na którym leżał cały jej dobytek: mydło, szczoteczka do zębów, paczka spinek do włosów, butelka perfum, niewielkie składane krzesełko oraz pudełeczko z pastylkami na gardło, a do tego siedem koszul nocnych flanelowych, cztery bawełniane, para bucików, domino, dwa czepki do kąpieli i album z pocztówkami. Janka i Michałek aż usiedli, nie wierząc własnym oczom.
– A skąd to się wzięło? – spytał zaskoczony chłopiec. – Chyba ze sto razy właziłem pod łóżko i na pewno wiem, że niczego tam nie było!
Mary Poppins nie odpowiedziała. Bez słowa zaczęła się przebierać.
Janka i Michałek wymienili spojrzenia. Zadawanie pytań mijało się z celem, bo Mary nigdy nic nie wyjaśniała. Teraz zdjęła swój wykrochmalony biały fartuch i zaczęła odpinać łańcuszek, który nosiła na szyi.
– Co jest w środku? – spytał Michałek, przyglądając się małemu złotemu sekretnikowi na łańcuszku.
– Portret.
– Czyj?
– Dowiesz się, gdy nastąpi odpowiedni moment i ani chwili wcześniej – oświadczyła stanowczo Mary Poppins.
– A kiedy nastąpi ten moment?
– Gdy odejdę.
Dzieci spojrzały na nią z przerażeniem.
– Ależ, Mary! – wykrzyknęła Janka. – Chyba już nas więcej nie opuścisz? Och, obiecaj, że tego nie zrobisz, proszę!
Mary Poppins spojrzała na nią gniewnie.
– Miałabym spędzić z wami całą resztę życia? Pięknie bym na tym wyszła.
– Obiecaj, że zostaniesz, obiecaj! – naciskała Janka.
Mary Poppins podrzucała sekretnik na dłoni.
– Zostanę, póki nie zerwie się łańcuszek – odpowiedziała tajemniczo, po czym sięgnęła po koszulę nocną i zaczęła pod nią zdejmować ubranie.
– Czyli wszystko gra – szepnął do siostry Michałek. – Przyjrzałem się temu łańcuszkowi. Jest mocny.
Kiwnął głową, by dodać jej otuchy. Oboje ułożyli się w łóżkach i przyglądali Mary Poppins, która nadal się przebierała. Przypominali sobie jej poprzednie przybycie na ulicę Czereśniową i wszystkie dziwne, niesamowite wydarzenia, które miały miejsce później. Na przykład to, jak odleciała na parasolce, gdy zmienił się wiatr. Myśleli o długich, pustych dniach bez Mary i o jej cudownym zstąpieniu z chmur.
Nagle Michałek przypomniał sobie coś jeszcze.
– Mój latawiec! – zawołał i usiadł na łóżku. – Całkiem o nim zapomniałem! Gdzie jest mój latawiec?
Głowa Mary Poppins wyłoniła się wreszcie z koszuli nocnej.
– Co? – padło pełne zniecierpliwienia pytanie. – Jaki znowu latawiec? Co za latawiec?
– Taki zielono-żółty z kokardkami! Zeszłaś na ziemię po jego sznurku!
Mary Poppins wbiła w chłopca wzrok. Nie miał pojęcia, czy jest zła, czy może tylko zaskoczona. Wyglądała, jakby jednocześnie było tak i tak, ale głos, którym przemówiła, okazał się groźniejszy od spojrzenia.
– Czy ja dobrze rozumiem – wycedziła powoli – że twoim zdaniem sfrunęłam z nieba na końcu sznurka?
– Ale przecież tak… – zawahał się Michałek – tak właśnie było. Wyszłaś z chmury… Janka też to widziała!
– Na końcu sznurka? Jak małpa albo dziecięcy bączek? Ja, Michale Banks?
Mary Poppins w gniewie wydawała się dwa razy większa niż zwykle. Pochyliła się nad nim w swojej koszuli nocnej, ogromna i rozgniewana, czekając na odpowiedź.
Chłopiec zacisnął palce na kołdrze.
– Już nic nie mów, Michałku! – szepnęła ostrzegawczo Janka ze swego łóżka, ale jej brat zabrnął zbyt daleko, by teraz ustąpić.
– No… No to gdzie jest mój latawiec? – spytał zuchwale. – Jeśli mówię nieprawdę, to gdzie on się podział? Na końcu sznurka go nie było!
– Aha, i ja mam to wiedzieć?
Mary parsknęła pogardliwym śmiechem, a chłopiec zrozumiał, że niczego się w ten sposób nie dowie. Musiał się poddać.
– N-n-nie – bąknął.
Mary Poppins odwróciła się i wyłączyła światło.
– Twoje maniery wcale się nie poprawiły – stwierdziła kwaśno. – Na końcu sznurka. Dobre sobie. W życiu mnie tak nie obrażono. Nigdy!
Jednym gniewnym machnięciem ręki rozłożyła łóżko i naciągnęła sobie kołdrę na głowę. Michałek leżał w milczeniu i dalej zaciskał palce na pościeli.
– Ale była na końcu sznurka, prawda? Widzieliśmy to na własne oczy! – szepnął w końcu do Janki.
Siostra nie odpowiedziała. Wskazała mu tylko drzwi sypialni.
Michałek uniósł ostrożnie głowę. Na haczyku wisiał płaszcz Mary Poppins, którego srebrne guziki błyszczały w mroku. Z kieszeni płaszcza wystawał sznurek z papierowymi kokardkami zielono-żółtego latawca. Oboje przyglądali mu się przez chwilę, a potem spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Wiedzieli, że nie ma co o tym mówić, bo z Mary Poppins wiązało się wiele spraw, których nie byli w stanie zrozumieć, ale… Ale Mary wróciła! Tylko to miało dla nich znaczenie. Znów słyszeli jej równy oddech, kiedy spała, znów czuli spokój i radość, znów mieli wrażenie, że niczego im nie brakuje.
– Może być fioletowy ogon – szepnął Michałek. – Nie mam nic przeciwko.
– Ależ skąd – odpowiedziała Janka. – Czerwony będzie lepszy.
I nie padło już ani jedno słowo. Sypialnię wypełniły ciche oddechy pięciorga śpiących.
„Pyk! Pyk!” – pykał z fajeczki Pan Banks.
„Stuk, stuk, stuk!” – odpowiadały fajce druty Pani Banks.
W salonie panowała cisza. Pan Banks oparł stopy na obramowaniu kominka i pochrapywał cicho. Z drzemki wyrwał go głos żony.
– Nadal myślisz o tym długim rejsie?
– Eee… Chyba nie. Jestem raczej słabym żeglarzem. No i mój kapelusz jest już w dobrym stanie. Oddałem go Pucybutowi na rogu do wypolerowania i wygląda równie dobrze jak wcześniej. A nawet lepiej! Poza tym teraz, gdy Mary Poppins wróciła, myślę, że moja woda do golenia będzie miała odpowiednią temperaturę.
Pani Banks uśmiechnęła się do siebie i dalej robiła na drutach. Bardzo cieszyła się z tego, że jej mąż jest słabym żeglarzem, a Mary Poppins wróciła.
W kuchni Pani Halinka robiła świeży okład na kostkę Helci.
– Nigdy nie miałam o niej najlepszego zdania – wyznała. – Ale odkąd wróciła dziś wieczorem, mam wrażenie, że dom prezentuje się inaczej. Cicho tu jak w niedzielę i czyściutko, że aż błyszczy. Cieszę się, że jest z powrotem.
– Ja też – powiedziała Helcia z ulgą.
– I ja – dodał Robercik, który przysłuchiwał się rozmowie przez ścianę schowka na miotły. – Wreszcie będę miał trochę spokoju.
Umościł się wygodnie na odwróconym koszu na węgiel i zasnął z głową opartą o miotłę.
Nikt jednak nie wiedział, co myśli Mary Poppins, gdyż ona jak zwykle zachowywała wszystkie myśli dla siebie i nikomu się nie zwierzała…Rozdział 4
PAN WSPAK
– Trzymajcie się blisko mnie! – powiedziała Mary Poppins. Wyszła z autobusu i rozłożyła parasolkę, bo padało.
Janka i Michałek wygramolili się za nią.
– Kiedy trzymam się blisko, krople ściekają mi z parasolki za kołnierz! – narzekał Michałek.
– A więc nie miej do mnie pretensji, jeśli się zgubisz i będziesz musiał pytać o drogę Policjanta – burknęła Mary Poppins i zręcznie wyminęła kałużę.
Przystanęła przed apteką na rogu, by móc się przejrzeć w trzech ogromnych butlach stojących w witrynie. W ten sposób widziała Zieloną Mary Poppins, Niebieską Mary Poppins i Czerwoną Mary Poppins jednocześnie, a każda z nich miała nowiutką skórzaną torebkę z mosiężnymi okuciami. Przyjrzała się swemu odbiciu z wielkim zadowoleniem i uśmiechnęła promiennie. Przez chwilę przewieszała torebkę z jednego ramienia na drugie i wypróbowywała rozmaite ułożenia, by sprawdzić, kiedy wygląda najkorzystniej. W końcu doszła do wniosku, że torebka najlepiej prezentuje się pod lewą pachą, i tam ją pozostawiła.
Janka i Michałek stali obok, bojąc się odezwać choć słowem. Zerkali jedynie na siebie i wzdychali w duchu. Krople deszczu ściekały z parasolki na ich szyje, co wcale im się nie podobało.
– No, ruszajmy! – przemówiła nagle ostro Mary, odwracając się od Zielonego, Niebieskiego i Czerwonego Odbicia. – Ile mam na was czekać?
Janka i Michałek rzucili sobie wymowne spojrzenie, po czym dziewczynka dała bratu znak, by się nie odzywał. Pokręciła głową, ale Michałek mimo to wypalił:
– Przecież to my na ciebie czekamy!
– Cisza! – syknęła Mary, więc chłopiec umilkł, nie mając odwagi, by powiedzieć coś więcej.
Oboje powlekli się dalej po dwóch stronach Mary Poppins. Deszcz nie przestawał padać i nadal spływał z parasolki na ich kapelusiki. Janka trzymała malowany Talerz, starannie zawinięty w dwa arkusze papieru. Nieśli go do krewnego Mary Poppins, Pana Wspaka, który, jak powiedziała Mary do Pani Banks, zajmował się naprawianiem różnych rzeczy.
– Cóż – rzekła Pani Banks z powątpiewaniem. – Mam nadzieję, że przyzwoicie wykona swoją pracę, bo w przeciwnym razie już nigdy nie będę mogła spojrzeć w oczy Ciotce Karolinie.
Ciotka Karolina podarowała Talerz Pani Banks, gdy ta miała zaledwie trzy lata, i nie ulegało wątpliwości, że gdyby został zniszczony, zrobiłaby straszną scenę.
– Członkowie MOJEJ rodziny, proszę pani – żachnęła się Mary Poppins w odpowiedzi – zawsze wywiązują się ze swoich obowiązków.
Spojrzała przy tym na nią takim wzrokiem, że Pani Banks poczuła się dość niepewnie, przez co musiała usiąść i zadzwonić po herbatę.
Plusk! Niespodziewanie Janka znalazła się w samym środku kałuży.
– Patrz, jak chodzisz! – fuknęła Mary Poppins i machnęła parasolką, strząsając na Jankę i Michałka kolejne krople. – Głowa mi pęka od tego deszczu!
– Myślisz, że Pan Wspak zdołałby ją skleić? – zapytał Michałek. Ciekawiło go, czy krewny Mary potrafi naprawić wszystko, czy tylko niektóre przedmioty.
– Jeszcze słowo – ostrzegła Mary Poppins – a wrócicie do domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki