- W empik go
Maryawita: powieść - ebook
Maryawita: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 521 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W pokoju dusznym od gorąca, przesyconym dymem tytuniowym, siedział na głębokim, wygodnym fotelu w pobliżu pieca proboszcz Marski, robiąc z uwagą i starannością papierosy. Od czasu do czasu surowa twarz jego stawała się chmurniejszą i odkładając szybko maszynkę, tarł ręką prawą nogę w kolanie, sycząc przez zaciśnięte wargi:
– A bodaj cię licho wzięło!… A to szelma boli! Szare jego oczy z pod krzaczastych brwi błądziły niespokojnie po pokoju, zatrzymywały się na jedynym obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej w szerokich, złoconych ramach; patrzały na wiszący, stary zegar kwadratowy, powtarzający z niezmąconą jednostajnością tik – tak; ślizgały się po stole nakrytym dywanową serwetą na którym leżał brewiarz oprawny, ze złoconymi brzegami i wracały do stoliczka przy fotelu, do pudełka z tytoniem i tutkami.
– I za co ja tak cierpię? – rozmyślał z goryczą, nie poczuwał się bowiem do żadnej winy ani wobec Boga, ani ludzi.
Pełen buntu i gniewu zastanawiał się nad niesprawiedliwością losu, który zesłał na niego reumatyzm.
I trzeba nieszczęścia, że właśnie dziś są imieniny Horodelskiego, dobrodzieja kościoła i plebanii; ale jak tu jechać w taką szarugę, przy takim wietrze? Spojrzał z wyrazem obrzydzenia przez okna. Nagie gałęzie drzew przechylały się nizko, smagane wiatrem i śniegiem zmieszanym z deszczem. Po szybach okien spływały cieniutkie strugi wody, a krople deszczu głucho odbijały się od szkła.
– I to kwiecień! – wydął usta pogardliwie. Dawniej bywało tak pogodnie, słonecznie, ale i on był młody i nie miał przeklętego reumatyzmu.
– A może z południa się rozpogodzi? – uśmiechnęła mu się nadzieja.
Wstał z fotela, krępy, barczysty, jak ociosany toporem i ciężko stąpając, zbliżył się do barometru.
Patrzał przez chwilę, a widząc strzałkę na słocie, odwrócił się z pogardą i usiadł na dawnem miejscu. Uważnie i systematycznie zebrał resztki tytoniu, wsypał do pudełka, obliczył ilość zrobionych papierosów, wziął jednego, zapalił i wyciągnąwszy się w fotelu, ziewnął przeciągle.
Zaskrzypiały zawiasy drzwi i stanęła w nich nizka, szczupła niewiasta, z twarzą zwiędłą, pomarszczoną, a utkwiwszy swe spłowiałe, niebieskie oczy w księdza, spytała drewnianym głosem, usiłując go zrobić przyjemnym:
– Bracie dobrodzieju, czy do rosołu kluseczki francuskie, czy kaszka?
– Najpierw niech siostra zamknie drzwi, – powiedział surowo i ręką przysłonił kolano.
Drzwi przeciągle zapiszczały, a proboszcz porywczo:
– Dlaczego drzwi nie nasmarowane? tyle razy prosiłem… ale siostra głucha na moje słowa.
– Zapomniałam… zaraz zrobię.
– Niepotrzeba, – burknął gniewnie, – dość mam przeciągów w kościele, – tarł nogę.
– To przez tę psią pogodę – westchnęła Blińska, cioteczna proboszcza, – jak się wypogodzi, ustanie.
– Pogoda… pogoda, – drwił ksiądz, – oj, żeby tak ciebie bolało, zrozumiałabyś głupotę twej pociechy… Czego chcesz? – podniósł na nią szare oczy.
– Czy brat każe do rosołu francuskie kluseczki z grysiku, czy też…
– Dajże mi spokój… zrób co chcesz – i po chwili namysłu: – niech będą z grysiku, ale pulchne… i co na obiad?
– Kotlecik cielęcy z jajkiem… kompot. – wpatrywała się bacznie w księdza.
– Dobrze… wszystko mi jedno. A gdzie Grzela?
– Zaniósł obrok koniom.
– A dopatrzyłaś, czy wsypał do żłobu? – spytał z żywością.
– Widziałam, że zaniósł do stajni – odpowiedziała nieśmiało.
Proboszcz wyprostował się w fotelu, uderzył ręką w poręcz:
– Tyle razy mówiłem, a idź! a dopilnuj! a zobacz!…. ale to groch o ścianę! Taki parobas schowa gdzieś owies, potem sprzeda za kieliszek wódki, czy rozumiesz?
Święta prawda – mówiła pokornie, – ale byłam bardzo zajęta… i takie błoto…
Błoto!?… Patrzcie ją! Zmoczysz kieckę, to wy – schnie, wielkie historye, – uśmiechnął się gorzko, – ale koń niemy, nie poskarży się.
– Prawda! – westchnęła.
– Zawsze mówisz prawda, a swoje robisz, nawet tej wyręki, ażeby dopatrzeć, nie mam w domu, – narzekał – gdyby nie ta przeklęta choroba, nie prosiłbym ciebie.
– Już dopilnuję – mruknęła.
Położyła rękę na klamce, cofnęła się i stała.
– Czegóż tam?
– A to przyjechało z Rudnik dwa wozy, z dzieckiem do chrztu.
– Z Rudnik?… przecież onegdaj chrzciłem dwoje. Czy powaryowali ci ludzie? Bydło jakieś, w sprosności żyje i dla sprosności płodzi… Czy siostra powiedziałaś im, że chory jestem… wyjść nie mogę.
– Mówiłam, ale ustąpić nie chcą, bo przygotowali wszystko na chrzciny.
– A tak, – zawołał gniewnie, – po świętym sakramencie obżarstwo i pijaństwo. Podłe nasienie grzeszników i obłudników.
– Cóż mam powiedzieć?
– Wypędzić.. przy pogodzie niech przyjadą. Nie myślę tracić zdrowia dla tych bezbożników.
– Święta racya, – skinęła głową z uznaniem, – a czy brat da teraz list do pana Horodelskiego? bo posłaniec czeka.
– Niech czeka… może Róg da, że się wypogodzi, to sam pojadę.
Blińska wysunęła się z pokoju, a proboszcz z przyzwyczajenia i nudów podszedł do małej szafki, stojącej w rogu, i wziąwszy książkę, usiadł na fotelu.
Otworzył machinalnie książkę i oczy jego spoczęły na słowach:
"Miłością braterską jedni ku drugim skłonni bądźcie… w pracy nie leniwi, duchem pałający, Panu służący – w nadziei się weselący, w ucisku cierpliwi, w modlitwie ustawiczni".
Odłożył książkę, wstał i z papierosem w ustach, zwolna się przechadzał, rozmyślając nad odczytanymi frazesami.
Najpierw uderzyły go słowa: "w ucisku cierpliwi". Czy on jest cierpliwy? Sumienie mu szepnęło, że nie, gdyż drażni go ból nogi, złości się, przeklina; ale na podobne podszepty uśmiechnął się w poczuciu wyższości. Pismo święte mówi o ucisku ducha, nie ciała, a on jest nadzwyczaj cierpliwy, gdyż cierpi tych swoich parafian bezbożnych, grzesznych, zaniedbujących obowiązki religijne, oddanych opilstwu, przemytnictwu i różnym łotrostwom.
I jacy oni zatwardziali, rozmyślał z goryczą, napróżno ich gromi, napomina, karze. Nie dbają o przybytek Boży, o plebanię, płacą niechętnie, zwlekają ze wszystkiem…
Krzyż pański dźwiga, i westchnął żałośnie nad sobą, a właśnie dojrzał przez okno, jak chłopi wygrażając plebanii siadali na wozy. Otóż to naród pogański, zatwardziały! patrzał chmurny na chłopów. Żadnego u nich współczucia, zrozumienia, że on będąc słabym i cierpiącym nie może wyjść z pokoju na taką słotę i wiatr dojmujący. On przecież jest pasterzem całej parafii i dla jednego nie może siebie narażać.
Baczniej spojrzał na chłopów i poznał młodego Grzejszczaka i Kaspra Sasa. Przypomniał sobie, że dopiero jesienią zeszłego roku dawał Grzejszczakowi ślub, a w kwietniu przywozi już dziecko do chrztu. To obliczenie czasu wzburzyło go, postanowił go skarcić i teraz rad był, że ból w nodze nie dozwolił mu ochrzcić dziecka.
Znów zaczął pobożne rozmyślania na temat przeczytanych słów: miłością braterską jedni ku drugim skłonni bądźcie… o, tak, on czuje w sobie tę miłość braterską, gdyż dokłada wszelkich starań, ażeby wiernych jego pieczy powierzonych sprowadzać na drogę cnoty i prawdy. Nie zraża go brak uznania, wdzięczności i przywiązania…
Spojrzał przez okno i ujrzał krowę łaciatą, która wybiegłszy ze stajni pobrykiwała na dziedzińcu nie dając się napędzić do obory.
Poczerwieniał z gniewu i zapominając o bolącej nodze szybko podszedł do drzwi, otworzył i krzyczał:
– Marto!… Marto! – i na widok siostry: – ta szelma Kaśka wypuściła Łaciatą, biegaj, pomóż zapędzić… no, idź!
Zamknął drzwi z trzaskiem, a idąc szybko do okna mruczał:
– Cielna… wiatr taki… jeszcze się przeziębi, zachoruje…
Patrzał z oburzeniem na niezdarność dwóch niewiast, które nie mogły sobie poradzić z rozbrykaną krową.
– A to głupie!… głowy nie mają!… I jak one to robią!…
Zjawił się wreszcie Grzela, zaprowadził krowę, odetchnął proboszcz i rozmyślał głośno:
– O, co chłop, to chłop. a te baby, niemrawe, nieporadne, prawdziwe naczynia grzechu i głupoty.
Zmęczony wrażeniami usiadł na fotelu i odpoczywał.
Po dobrej chwili spojrzał na zegar, który właśnie wydzwaniał dwunastą godzinę… Poczuł głód i przyszło mu na myśl, żeby przyspieszyć podanie obiadu, lecz wierny porządkowi domowemu, postanowił zaczekać do pierwszej godziny.
Znów otworzyły się drzwi, wsunęła głowę Blińska.
– Jegomość, ktoś do nas jedzie,
– Odprawić i kwita.
– Kiedy bo to ktoś do nas, nie do kościoła, – bąknęła nieśmiało.
– Śni ci się, czy co? Któżby w taką pogodę jeździł?
– Z ganku widziałam, jak skręcał na drogę naszą. Proboszcz wstał, podszedł do okna. Widział jak furman zlazł z kozła lichej bryczki i otwierał wrota, wiodące do probostwa. Konie były marne, w łatanej uprzęży, a furman, gdy dwa psy podwórzowe poczęły ujadać, wskoczył z niezwykłą skwapliwością do bryczki i batem oganiał się od psów.
Proboszcz wpatrując się rzekł półgłosem:
– To Josek… ze stacyi… hm… ale kto jedzie?
Na zadniem siedzeniu widział postać otuloną czarnym płaszczem, a spuszczone rondo miękkiego kapelusza nie dozwalało dojrzeć twarzy przyjezdnego.
– Marto! – zwrócił się do ciotecznej – zaprowadź go do kancelaryi i daj mi znać kto on taki?
Blińska, zaciekawiona, szybko zniknęła za drzwiami, a proboszcz z pewnym niepokojem na pomarszczonej twarzy oczekiwał wieści.
Nareszcie weszła Blińska i zawołała z progu:
– Zgadnij bracie dobrodzieju, kogo nam Pan Bóg zesłał dzisiaj?
– No, kogo?
– Zgadnij dobrodzieju, – zaśmiała się – kogoś oczekiwanego.
– Głupie żarty… gadaj!
– Księdza wikarego! – zawołała, – nareszcie brat odpocznie i zacznie się porządnie leczyć.
– Wikarego? – powtórzył proboszcz – nareszcie dał Pan Bóg rozum tym z konsystorza… Poproś go tutaj.
Zanim wikary przyszedł, proboszcz zbliżył się do lustra, przygładził krótkie, mocno szpakowate włosy, obciągnął starą, poplamioną, na łokciach połataną rewerendę i oparłszy się jedną ręką o stół, stał z powagą, wpatrując się w drzwi.
Posłyszał kroki i ujrzał w otwartych drzwiach młodego blondyna, który pochyliwszy głowę rzekł dźwięcznym głosem:
– Laudetur Jesus Christus!
– In saecula, saeculorum, – odmruknął proboszcz.
– Z rozkazu jego ekscelencyi, księdza biskupa, jestem przeznaczony na wikarego do parafii księdza proboszcza, – wyjął list w kopercie i podał.
– Nareszcie namyślili się, – wziął list w lewą rękę, a prawą podał do uścisku mówiąc: – witam księdza wikarego, a jakie nazwisko?
– Ksiądz Stanisław Kęcki – uścisnął z szacunkiem podaną rękę.
– Siadaj księże Stanisławie, – wskazał krzesło, a sam usiadł na fotelu przy piecu, – jakąż miałeś podróż?
– Nieszczególną, – uśmiechnął się, – jeszcze koleją to szło, ale te cztery mile końmi były przykre.
– No, tak, roztopy, wiatr, deszcz… a skąd jedziesz?
– Byłem u rodziny za Warszawą i wczoraj o piątej po południu wyjechałem.
– Co? Wczoraj?… 0, długa droga; dlaczego nie odpocząłeś gdzieś?
– Otrzymałem polecenie natychmiastowego udania się na probostwo… więc się spieszyłem.
– Ano, chwali ci się ta gorliwość, – skinął proboszcz łaskawie głową, – a słyszałeś co, księże Stanisławie, o mojej parafii?
– Niewiele… trochę opowiadał mi ksiądz Zarucki, proboszcz z Ignatowiec…
– A… Stefan? to kolega mój z seminaryum. Cóż mówił? – spojrzał ciekawie w oczy przybyłego.
– Chwalił gorliwość księdza proboszcza.
– A tak, tak, to rzecz najważniejsza nie ustawać w pracy, na wszystkie błędy i grzechy mieć oczy otwarte, zawsze napominać, nic nie zatajać, nie osłaniać… to moja zasada, – kończył z dumą, – i tej radzę się trzymać księdzu wikaremu.
– Rozumiem księże proboszczu, – odpowiedział cicho i skraj sutanny podniósł, układając na butach, gdyż spostrzegł, że wala czystą podłogę.
Proboszcz zobaczył mokre plamy i rzekł:
– Przemokłeś widzę dobrze… dlaczego nie przebrałeś się, księże Stanisławie?
– Wyschnie, – pominął milczeniem odpowiedź, – deszcz siekł od rana.
– Zziąbłeś pewno… a możeby tak nalewki na rozgrzanie? co?
– Dziękuję księdzu proboszczowi… nie używani alkoholów.
– To tak za młodu, – uśmiechnął się proboszcz, – z czasem nauczysz się, bo są wypadki, że musisz pić… No, kiedy się o tem zgadało, muszę ci, księże Stanisławie, powiedzieć moje warunki.
– I owszem… słucham.
– Masz tedy pokój swój w plebanii z opałem. Światło kupisz sam. Co do śniadania i kolacyi porozumiesz się z moją cioteczną, panią Blińską, ja się w to nie mieszam. Obiadować będziemy razem, czy dobrze?
– Zastosuję się do życzenia księdza proboszcza, – powiedział uprzejmie.
– Czy byłeś księże Stanisławie już wikarym? – spojrzał bacznie.
– Nie… to pierwszy raz.
– A wiesz, co wikary dostaje?
– Nie bardzo dokładnie. Wiem, że rząd płaci mi sto dwadzieścia rubli rocznie… a reszta od zgody z księdzem proboszczem.
– No, tak, – mówił zwolna, – ale ja mam, jako proboszcz, znaczne wydatki… muszę przyjąć, ugościć, zapłacić, wsunąć w rękę temu i owemu… rozumiesz przecież?
Wikary wprawdzie nie rozumiał dobrze. Słyszał to i owo od kolegów w seminaryum o proboszczach, ale nie bardzo dokładnie, jednak przez grzeczność odpowiedział, czerwieniąc się:
– Rozumiem… domyślam się.
Proboszcz rozważał co dogodniejsze dla niego, czy płacić wikaremu jakie dwanaście lub piętnaście rubli miesięcznie, a zatrzymać dla siebie wszystkie opłaty za jura stolae; czy też dopuścić wikarego do części dochodów kościelnych. Zdecydował się na drugi sposób, gdyż zainteresuje wikarego w gorliwem pełnieniu usług religijnych.
– Otóż, księże wikary, – przemówił po chwili, – odstąpię ci czwartą część jura stolae. Parafia moja liczna, dochodzi do trzech tysięcy, to bieda, że rozległa, bo prócz Kościeńca z parafialnym kościołem, należą jeszcze dwie wsie i jeden przysiółek. Chłopi gruntów mają niewiele, ale są przemyślni, i mają dochody z poblizkiej granicy. Czy zgoda?
– Przyjmuję.
– Dochód za mowy pogrzebowe i ślubne do ciebie tylko należy, o ile sam je wypowiesz… No, a za obiady będziesz mi płacił osobno.
– Ile?
– No, nie zedrę cię… pomówimy później – spojrzał na zegar, było już po pierwszej. Zmarszczył brwi i rzekł niezadowolony: – obiad spóźniony, nie lubię tego… a pewnoś głodny.
– Ależ nie bardzo… zresztą to taka drobnostka.
– O, wcale nie, – rzekł proboszcz surowo, – u mnie wszystko punktualnie… nie znoszę bałamuctwa.
W tej chwili otworzyły się drzwi, stanęła w nich Blińska w świeżym czepeczku na głowie, w lepszej sukni i przemówiła słodko:
– Proszę jegomości, obiad gotów.
Spóźniłaś się o dziesięć minut, spójrz na zegar, – wskazał palcem.
– Byłam zajęta w kuchni…
– No i stroiłaś się, – powiedział z niezadowoleniem – i potrzebne to było jak psu buty.
Szedł pierwszy, za nim wikary i wreszcie gospodyni.
W jadalni oświetlonej dwoma oknami, najpierw rzucał się w oczy wielki jesionowy kredens, stół podłużny na środku pokoju, a między oknami, w ramach czarnych wisiał obraz ukrzyżowanego Chrystusa.
Wygodny fotel wskazywał miejsce dla proboszcza, który patrząc badawczo na talerz z rosołem, przeżegnał się i mrucząc odmówił krótką modlitwę. Usiadł i wskazując krzesło z prawej strony, rzekł do modlącego się wikarego:
– Twoje miejsce, księże Stanisławie.
Ten usiadł, ale nie dotknął łyżki, a proboszcz:
– Dlaczego nie jesz?
– Nie jadam nic mięsnego w czasie wielkiego postu.
Blińska poruszyła się niespokojnie i lękliwie spojrzała na brata.
– Jak sobie chcesz, – powiedział zgryźliwie, – ja stary i chory muszę mieć posilny pokarm.
Wikary milczał spuściwszy oczy, a proboszczowi się zdało, że młody ksiądz krytykuje go, co go drażniło i gniewało.
– Cóż ksiądz wikary będzie jadł, – odezwała się Blińska, – dla jegomości jest kotlet, a dla nas potrawka z kury… i co ja dam?
– Niech się pani nie kłopoce, – rzekł uprzejmie, – wystarczy mi chleb i szklanka wody.
Proboszcz skończył zupę, spojrzał na młodego złem okiem.
– Każda przesada jest niezdrowa, powiedziałbym grzeszna, – zaczął surowo, – co ci dają, to jedz. Jeśli ja, proboszcz, jem mięso, tem samem i ksiądz wikary ma dyspensę. Nie lubię takich fantazyi i psucia porządku domowego.
– Zanim dowiedziałem się o powołaniu mnie na wikarego, – usprawiedliwiał się Kęcki, – powziąłem intencyę postu i proszę księdza proboszcza o pozwolenie dotrzymania ślubu.
– To i dobrze, – rzekł proboszcz gniewnie, – jeśli będziesz głodny, to twoja wina.
– Nie umiera się z tego, uśmiechnął się wikary, – jestem młody i mogę pościć.
– No, zapewne, ale co innego w seminaryum, w czterech ścianach, a co innego na parafii. Tu roboty dużo, a kto chce pracować, musi mieć siły i bez należytego jedzenia osłabniesz. W parafii na próżnowanie niema czasu.
– Chyba każę zagrzać mleka, – odezwała się Blińska.
– I dobrze zrobisz, – skinął proboszcz głową, – bo wyobraź sobie siostro, że nasz wikary niemal całą dobę jechał. Przemókł, zziąbł…
– Już idę, – zerwała się z krzesła i szybko poszła do kuchni.
– Nic mi nie będzie, – uśmiechnął się wikary, – Pan Jezus doda mi sił.
– No, tak, ale kusić Pana Boga nie trzeba, – krajał kotlet proboszcz, – jak pożyjesz dłużej, poznasz, że zdrowie jest najpotrzebniejsze.
– To prawda, – rzekł wikary i posilał się suchym chlebem.
Weszła Blińska i mówiła:
– Zaraz podam mleko z kaszką, – a widząc chleb suchy w ręku księdza: – proszę wziąć masła przynajmniej i jest ser, – wyjęła krowi ser z kredensu.
Kasia, młoda dziewka, ospowata, z małemi oczkami, brzydka, gruba, przyniosła gorące mleko na talerzu i usiłując być zgrabną, wylała trochę mleka na stół.
– Ach, ty tłomoku, – zawołała Blińska – do stajni z tobą, nie do pokoju.
– I stajni nie warta, – dorzucił proboszcz, – dzisiaj wypuściła Łaciatą.
Kasia, zaczerwieniona aż po włosy, wybiegła z pokoju, stukając butami.
– Że też siostra może wytrzymać z taką klępą, – mówił proboszcz zgorszony, nabierając kompotu.
– Cóż mam robić? – westchnęła, – teraz każda leci na Saksy, doprosić się nie można, tak zhardziało to chłopstwo.
Jakiś czas jedli w milczeniu, wtem proboszcz syknął, twarz mu się wykrzywiła.
– Czy bardzo boli? – dopytywała się z czułością Blińska.
– Poco te pytania, – mówił gniewnie, – wiesz, że nie swędzi.
– Co księdzu proboszczowi dolega? – spytał wikary.
– Mało dolega, – rzekł z goryczą, – ale boli, strzyka, ledwie wytrzymać mogę… Tegom się doczekał po tyloletniej służbie, a wszystko przez tych nicponiów i drabów.
– Jakich? – spytał wikary zdziwiony.
– Jakich, pytasz? – uśmiechnął się gorzko, –
a moich parafian. Kościół wilgotny, w zakrystyi woda ze ścian płynie… tłómaczę, mówię, proszę, gniewam się, ażeby osuszyli przybytek boży, ale to zatwardziałe bydło ani pomyśli o naprawie.
– Czy to taki koszt znaczny? – spytał nieśmiało wikary.
– Ale gdzie tam!? Kilkaset rubli, niecały tysiąc. Był u mnie budowniczy, zrobił plan bezpłatnie, ale jak chłopi zaczęli jęczeć, piszczeć, narzekać, wstrzymał naczelnik powiatu poprawę do zjazdu komisyi… Kiedy komisya zjedzie, Bóg raczy wiedzieć, a ze mną coraz gorzej.
Zaczął się szczegółowy opis choroby i cierpień, wreszcie spytał wikary:
– A radził się ksiądz proboszcz doktora? Cóż powiedział?
– Doktor? – uśmiechnął się pogardliwie, – a cóż te osły wiedzą?… Plótł coś o naruszeniu ścięgna, o kwasach moczowych… głupiec! Nie wierzy mnie, kapłanowi. Zapisał jakieś proszki, zabronił pić.
– I ksiądz proboszcz zażywa te proszki?
– A połykam… zapłaciłem, to i używam, ale nic mi nie pomagają. Jak tylko się ociepli, pojadę do Buska, albo do Ciechocinka, muszę szukać ratunku i zdrowia.
Gdy Kasia wniosła herbatę po obiedzie, Blińska podreptała małymi kroczkami do pokoju proboszcza i przyniosła pudełko z papierosami.
Proboszcz zapalił i podsunął pudełko wikaremu.
– Dziękuję, nie palę.
– Nie palisz? – zdziwił się, – no, no, z ciebie, księże Stanisławie, istna panienka. Nie palisz, nie pijesz, a może i nie grasz?
– Nie.
– To się nauczysz, bo to na wsi konieczność. Powiedz mi proszę, co zrobisz, gdy zjadą do ciebie urzędnicy? Rozmawiać z nimi niema o czem, a tak, siądziesz do kart i czas minie.
– Alboteż w sąsiedztwie, – dorzuciła z uśmiechem Blińska.
– Masz słuszność, – skinął proboszcz głową, – jesteś na imieninach, czy coś takiego i co zrobisz ze sobą? No, powiedz, księże Stanisławie?
– Hm… zawsze znajdę kogoś do rozmowy. Zresztą, czy muszę bywać?
– Jako proboszcz musiałbyś. Nie mówię o zabawach, ale zaręczyny, ślub, chrzest i musisz być. Z kobietami nie możesz się zadawać, bo to rzecz niebezpieczna i zdrożna. Pić nie umiesz, zostają ci karty. Nie mówię o hazardzie, niech Bóg broni, ale kilka robrów nie zawadzi… Tak, tak, grać musisz.
– A co brat myśli o imieninach pana Horodelskiego? – wtrąciła Blińska.
Proboszcz spojrzał w okno, a widząc, że deszcz ustał i niebo poczęło się przecierać, rzekł zwolna:
– Hm… może się i wybiorę, bo Horodelski dobrodziej kościoła i należy go uczcić.
– Czy to właściciel Kościeńca?
– O, nie! – zawołał proboszcz z żywością, – ten, tutejszy, to Szybicki, niedowiarek, liberał, farmazon. Za życia Pan Bóg go pokarze… Ale Horodelski, to pan całą gębą, gorliwy katolik, że nie trzeba lepszego. Nie należy do mojej parafii, a pamięta o kościele, o plebanii i niczego nie pożałuje dla większej chwały kościoła katolickiego.
– Zacny człowiek, – dorzucił wikary z uznaniem.
– Mało, zacny! – rzekł proboszcz – obywatel wyjątkowy, niepospolity.
– No, przechwalasz go bracie dobrodzieju, – zrobiła cichą uwagę Blińska, – taki surowy.
__ Co ty wiesz! – obruszył się proboszcz, – z chamami tylko surowością coś można zrobić. On pilnuje swego i sam naczelnik powiatu powiada, że on zawsze w porządku. Gdyby więcej takich obywateli, chłopi nauczyliby się poszanowania prawa i nie porywaliby się na cudzą własność… Zawołaj – no siostro Grzelę i przygotuj mi lepsze ubranie, niezdrów jestem, ale może pojadę, jak się wypogodzi.
– Pozwoli ksiądz proboszcz, że przejdę do swego pokoju, – wstał wikary.
– Idź, prześpij się, odpocznij, księże Stanisławie, bo jutro do roboty.III.
Ksiądz Stanisław Kęcki, który świeżo opuścił seminaryum, był przyzwyczajony do rannego wstawania. To też mimo zmęczenia poprzedniego dnia, wstał jak zwykle o godzinie szóstej rano, a uklęknąwszy przed obrazem Ukrzyżowanego, pogrążył się w modlitwie.
Wchodząca z oczyszczonymi butami Kasia zastała go w chwili, gdy podnosił się z klęczek.
– Ho, ho, a dobrodziej już wstali!? – zdziwiła się.
– Jak sama widzisz, – uśmiechnął się, – czy ksiądz proboszcz śpi?
– Pewno; przyjechali do dom po pierwszych kurach, to śpią… ino ja i pani na nogach.
– Gzy kancelarya, gdzie są klucze od kościoła, otwarta?
– Pewno.
– Zaprowadź mnie, bo chcę wziąć klucze.
– Dlaczego nie?… tylko to za wcześnie, jeszcze Łukasz nie posprzątali zakrystyi, kościoła… bo nasz jegomość od czasu choroby późno wstają.
– Nic nie szkodzi… prowadź mnie.
Gdy wychodził z kluczami, powiedziała mu Kasia:
– A niech dobrodziej idą przez ogród do kościoła, bo droga błotnista, że utopić się można.
Owionęła go świeżość poranka wiosennego. Po wczorajszym deszczu i śniegu pozostały krople wody na ziemi, i w promieniach słońca mieniły się brylantowo. Pomiędzy zrudziałemi trawami wychylały się świeże, jasno – zielone, a wróble fruwając z drzew na strzechę stajni i na odwrót, podnosiły gwar wrzaskliwy a radosny. Czuć było w powietrzu, na ziemi, w ogrodzie, że wiosna czarodziejska już się zbliża i nowym cudem okryje ziemię. Na pogodnem niebie przesuwały się, jak gdyby igrając ze sobą, powiewne obłoki, które goniły się, spływały, to znów rozbiegały się swawolnie.
Wikary nie chciał nic z tego ani widzieć, ani słyszeć. Ze spuszczonymi oczyma, szepcąc pacierze, szedł przez ogród drożyną suto piaskiem wysypaną.
Wszedł do izby kościelnego, który wraz z rodziną śniadał, posilając się ziemniakami i żurem.
Zerwał się Łukasz, dwoje dzieci kilkuletnich skryło się szybko w ciemny kąt izby, a gospodyni, powstawszy, raz po raz kłaniała się, pochylając się nad misą, z łyżką w ręku.
Wikary, pozdrowiwszy ich słowem bożem, rzekł łagodnie:
– Po śniadaniu przyjdźcie Łukaszu do kościoła, chcę odprawić mszę świętą.
– Ja zaraz pójdę, – zawołał Łukasz z pospiechem, – czy ksiądz proboszcz także wstał?
– Nie.
Kościelny widocznie się uspokoił i rzekł zwykłym głosem:
– Jak tylko pośniadam, przyjdę.
Wikary wyszedł i przez krótką chwilę zastanawiał się nad popłochem, jaki wywołał w izbie kościelnego, ale wkrótce znów zaczął się modlić, idąc do kościoła osamotnionego i zamkniętego. Gdy podniósł oczy, wydał mu się kościół dziwnie surowym, poważnym i niedostępnym, a stał na wzgórku, skąd widać było wieś, z której dolatywały żywe odgłosy ludzkie i zwierzęce.
Na skraju wsi, w otoczeniu drzew widniał dwór biały, z gankiem kolumnowym, z wyżwirowaną drogą w koło dużego trawnika.
Przez chwilę patrzał na okolicę pagórkowatą, lesistą, przerżniętą połyskliwą rzeką, nad którą turkotały młyny i tartaki.
Otworzył zakrystyę, a po jasnym dniu wydała mu się dziwnie poważną, niewolniczo uporządkowaną i posępną mimo swej błyszczącej czystości.
Wszedł do kościoła. Owiał go chłód podziemia i głucha pustka. Ukląkł przed wielkim ołtarzem i wzniósł oczy w górę. W ołtarzu był umieszczony obraz, przedstawiający Przemienienie Pańskie.
Na szczycie góry leżeli przerażeni trzej apostołowie w jaskrawych sukniach, a nad nimi wznosił się Jezus Chrystus w powietrzu, w szacie białej, powiewnej, zaś z jednego boku Mojżesz płynął w powietrzu, a z drugiego Eliasz, obydwa w ciężkich, ciemnych, pofałdowanych togach.
Zdawało się wikaremu, że ten Chrystus, z bladą, sinawą twarzą, dygoce z zimna kościelnego i z wielkim smutkiem patrzy z góry na pusty, cichy kościół. A cisza była tak wielka, że trzaskanie knota w palącej się lampce zdawało się odbijać echem od białych, zimnych ścian.
Sztuczne kwiaty w wazonach, ustawione na ołtarzu podnosiły wrażenie martwoty.
I to ma być kościół Chrystusa, – rozmyślał wikary z bezwiedną goryczą, – Chrystusa, który sam był wcieloną miłością i nauczał wieść życie cafe w miłości i poświęceniu siebie, a tu tak surowo, posępnie, odstręczająco…
Posłyszał ciężkie stukanie butów Łukasza i wrócił do zakrystyi, gdzie kościelny wyjął już ze szuflady albę, stułę, ornat i przygotowywał kielich.
– Należało wpierw zadzwonić, – zrobił wikary uwagę.
– Będzie dosyć czasu, – odpowiedział, nieprzerywając roboty, – i tak nikt nie przyjdzie do kościoła.
– Nikt? – zdziwił się.
– Ksiądz wikary nie zna tych zatwardziałych grzeszników. Bywało na pół godziny tłukę w dzwony i ledwie przywlecze się kilka starych bab i brudnych dzieciaków. Zapaprzą posadzkę, oplują, a niedorostkom figle w głowie nie nabożeństwo.
– To źle, – westchnął wikary – trzeba zmienić te brzydkie zwyczaje.
– Zmienić!? – powiedział głosem drwiącym, – alboż mało karci ksiądz proboszcz ich lenistwo, zaniedbanie, głupotę, ale naród głuchy na wołanie.
– A organista jest? – spytał wikary.
– Jakże nie byłoby w naszym kościele organisty? – oburzył się Łukasz, – jest, i gra, co prawda ślepy, ale gra lepiej, aniżeli taki co ma oczy.
– Jak się nazywa?
Ignacy Białosiński, ma tu we wsi brata ciotę – cznego i u niego siedzi. W roboczy dzień nie przychodzi, ale każdej niedzieli wygrywa na organach.
– Idźcie dzwonić… już czas.
Wkrótce nad wsią popłynęły dźwięki rozgłośne z wieży kościoła. To ranne nawoływanie dzwonów zdziwiło mieszkańców. Pytano się, czy kto zmarł, czy zaszedł wypadek nadzwyczajny? aż rozniosło się domniemanie, iż zapewne nowy ksiądz odprawia mszę i do niej wzywa.
Jacy tacy, co nie mieli pilnej roboty w chałupie lub stodole, wiedzeni ciekawością szli do kościoła, ażeby ujrzeć nowego księdza.
Przykład ten podziałał na innych i ku wielkiemu zdziwieniu Łukasza zebrała się spora gromadka ludzi na mszę ranną.
– Sam dobrodziej zobaczą, jaki to naród pogański, – mówił do wikarego, ubierając się w komżę, ażeby godnie służyć do pierwszej mszy nowego księdza, – zeszli się jak na widowisko, a bywa, że dzwonię a dzwonię, a ledwie kto zajrzy. Świętą cierpliwość trzeba mieć z tymi grzesznikami.
Wikary puścił mimo uszu słowa kościelnego, a widząc go gotowym, dał znak, ażeby szedł.
Gdy ksiądz wchodził, poczuł na sobie ciekawe spojrzenia, usłyszał szepty, szorowanie nogami, kaszlanie, odchrząkiwanie, a wszystko ucichło, gdy wszedł po stopniach i zaczął odprawiać mszę świętą.
Gdy skończył nabożeństwo, a niecierpliwsi z wiernych gotowali się do wyjścia, wikary, odstawiwszy kielich, odwrócił się twarzą do kościoła i przemówił głosem dźwięcznym:
– Najmilsi bracia i siostry w Chrystusie! Wielki post jest przeznaczony do rozpamiętywania męki i śmierci Chrystusa Pana. Dziś, w piątek, przed zachodem słońca odprawię z wami nabożeństwo drogi krzyżowej. Ktoby z was wiernych chciał przystąpić do świętego sakramentu pokuty, może przyjść dzisiaj przed południem i z południa do kościoła. Jutro będę w konfesyonale przed południem i popołudniu. Żaden post o chlebie i wodzie, żadne biczowanie do krwi, nie mają takiej zasługi, jak pobożne i serdeczne rozmyślanie męki Zbawiciela i przystępowanie ze skruszonem sercem do sakramentu pokuty. To wam zalecam, jako kapłan miłujący was szczerze i gorąco. Amen!
Wyszedł do zakrystyi.
Po pierwszem zdumieniu gromadka parafian ocknęła się, ruszono ku wyjściu i rozległy się szepty:
– Dobry księżyk… serdeczny!
– A jak słodko przemawia!
– Temu pilno do nabożeństw!
– Ale czy na długo?
– Pomiarkował się proboszcz i sprowadził dobrego księdza.
Te i podobne rozmowy prowadzili ludziska, a sporo ich przyostało przy kościele, ażeby lepiej się przyjrzeć wikaremu.
Wyszedł spokojny, z rozjaśnioną twarzą, na ukłony odpowiadał ukłonem uprzejmym, niemal pokornym i szybko znikł w ogrodzie plebańskim.
– Już po mszy? tak rano? – przywitała go Blińska uprzejmie, – może ksiądz wikary przyjdzie na śniadanie… zaraz podam, czekam tylko na księdza proboszcza.
– Wkrótce przyjdę.
– Pytał się też ksiądz proboszcz, dlaczego tak rano zerwał się ksiądz wikary. Czy może było niewygodnie?
– Dobrze było, ale zawsze wstaję rano.
– A ksiądz wikary pogardził naszą pościelą, – starała się zażartować.
– To nie… Jestem przyzwyczajony do mej seminaryjskiej pościeli i unikam wszelkich zmian, – skinął głową na pożegnanie i poszedł do swego pokoju.
Na śniadanie zawołała go Kasia, mówiąc w progu:
– Jegomość mnie przysłali, kawa stygnie na stole. Po przywitaniu, gdy usiadł, podziękował za kawę i poprosił o szklankę herbaty.
– Cóż to, i kawy nie pijesz? – spochmurniał proboszcz.
– Pijam czasami, ale w piątki wielkopostne prócz herbaty nie jadam nic gotowanego.
– Hm… twoja wola… ale będę miał lichą wyrękę z ciebie, gdy będziesz się tak zawzięcie umartwiał. Zmarniejesz i siły stracisz.
– O tak źle nie będzie, – uśmiechnął się.
– No, jakże, księże Stanisławie, mój kościół? Podobał ci się?
– Czystość i staranność w utrzymaniu przyniosłyby chlubę każdemu proboszczowi, – mówił szczerze.
– A widzisz! – uśmiechnął się przyjaźnie, – ten kościół to oko w mej głowie. Zastałem ruderę zaniedbaną, brudną, stęchłą, a teraz nie powstydziłoby się go miasto powiatowe. Napracowałem się, oszczędzałem, ale kościół jest.
– Istotnie wielka to zasługa, stworzyć taki przybytek pański i gdyby…
– A tak, tak, – przerwał mu proboszcz z żywością, – gdyby usunąć tę wilgoć przeklętą… I to się zrobi.
– Nie myślałem o wilgoci, – mówił cicho wikary, – ale o wiernych… w ich sercu byłby najmilszy Chrystusowi przybytek.
– W ich sercu!? – zadrwił proboszcz, – tam gnój grzechów. Porubstwo, obłuda, kłamstwo, pijaństwo… no, wybrałeś też ładne miejsce, – śmiał się złośliwie. – Czy dużo zeszło się ludzi na mszę twoją?… Dzwoniłeś, że sam zerwałem się z łóżka, sądząc, że pożar wybuchł, słyszała dzwony cała wieś i pewno przyszło kilku dewotów, ze trzy baby i koniec. Co, czy nie tak?
– Zebrało się około czterdziestu ludzi w różnym wieku.
– Aż tylu!? – zdziwił się, a po chwili z miną wzgardliwą: – przyszli na widowisko… nowy ksiądz, więc gapią się, ale nie z pobożności, nie dla wysłuchania mszy świętej. Zobaczysz wkrótce, że przed ławkami pustemi będziesz odprawiał nabożeństwo. Ja mszę odprawiam tylko dla własnej pobożności, a inne nabożeństwa przez poczucie obowiązku i dla ćwiczenia się w cierpliwości.
– To smutne, – westchnął wikary. – Dziś zapowiedziałem spowiedź i drogę krzyżową.
– Na drogę zlecą się ciekawi, ale w konfesyonale możesz wyspać się i prócz starych bab, które plotą koszałki opałki, nikt się nie zgłosi, chyba pod przymusem moralnym.
Jakiś czas milczeli, ksiądz proboszcz kończył śniadanie, a gdy zapalił papierosa, spytał:
No, jakże tam z tym grzesznikiem Gawińskim?
– Umarł, wyspowiadawszy się przykładnie.
– Mówili co o pogrzebie?
– Nie.
– Zwracam też księże wikary twoją uwagę na niewłaściwość zachowania się twego.
– Jaką? – zarumienił się.
– Jeśli ktoś ofiaruje ci pieniądze na mszę świętą, nie pogardzaj ofiarą. To odstręcza ludzi, bo co tanio przychodzi, to się lekceważy. Dawała ci trzy ruble, należało wziąć. Zawsze lepszy użytek z nich zrobisz, aniżeli ona. I na przyszłość proszę zaprzestać tego rodzaju szkodliwych eksperymentów, – kończył surowo.
To skarcenie wypowiedziane w przykrym tonie, rozdrażniło wikarego i odpowiedział dość porywczo:
– Daruje ksiądz proboszcz, ale w tej sprawie mam pogląd trochę odmienny.
– Jaki? – spytał zimno i dumnie.
– Wezmę pieniądze, jeśli ofiarujący daje mi na pobożną intencyę, z rozmysłem i ze szczerego serca. Nie mogę jednak korzystać z ofiary danej pod wpływem chwilowego wzruszenia, czego później ofiarodawca gorzko żałuje.
– No, no… mógłbyś księże wikary czekać do dnia sądnego, – dodał proboszcz, – a nie znajdziesz takiego, przynajmniej w mej parafii. A przecież jeść musisz, ubrać się i żyć stosownie do twej godności. To są młodzieńcze, niedowarzone pomysły i nie praktykuj ich w mojej parafii.
Wikary pobladł, ale zacisnął usta, dopiero po chwili rzekł przytłumionym głosem:
– O ile będę mógł i będzie to zgodne z mojem sumieniem, zastosuję się do rozkazu księdza proboszcza, – wstał z krzesła.
– I dobrze zrobisz, – dorzucił proboszcz, – bo zważ, księże Stanisławie, że wszelkie nowinki w kościele katolickim pachną herezyą.
– Wiem o tem, – mruknął wikary i skłoniwszy się poszedł do kościoła.
Proboszcz zachmurzony patrzał za nim, a gdy znikł za drzwiami, westchnął.
Blińska, która weszła w czasie ostatnich słów proboszcza, spojrzała ze współczuciem na brata, westchnęła również i powiedziała z cicha:
– Niechże się brat nie martwi… zawsze jest z niego pomoc i wyręka.
– Et… co ty wiesz o tem, – zgromił ją, – pilnuj garnków. Czy zgodziłaś się z nim o śniadanie i wieczerzę?
– Nie, jeszcze… nie było sposobności.
– Hm… a jak myślisz siostro, ile mu policzyć za obiady?
– Ile?… Gdyby jadł tak jak my, wiedziałabym… ale te jego posty psują mi rachunek.
– Ano… zaczekajmy, nie ucieknie nam. Jeszcze jedno, dziś mi pójdziesz na nabożeństwo drogi krzyżowej.
– Ja?… mam tyle zajęcia, a na Kaśkę nie mogę się spuścić w niczem.
– Pójdziesz, mówię, – podniósł głos, – i dla nabożeństwa i dla przykładu.
– Dobrze, bracie dobrodzieju, – westchnęła.
Do obiadu wikary nie zasiadł, gdyż nie jadł nic gotowanego, ale proboszcz zaciekawiony, czy dużo ludzi było u spowiedzi, rzekł do siostry:
– Niech też siostra dowie się od Łukasza ile penitentów miał wikary?
W czasie obiadu Kasia przyniosła wiadomość, że u spowiedzi było cztery osoby. Dwie stare niewiasty, jeden gospodarz i dziewka.
– A co, czy nie mówiłem? – powiedział proboszcz.
– O czem dobrodzieju? – spytała Blińska skwapliwie.
– Naszemu wikaremu, że naród to zatwardziały i jak nie napędzić, nie przyjdzie do spowiedzi.
– Święte słowa… niepoprawni to grzesznicy, – potakiwała.
– Dla czterech ludzi cały ranek przesiedział w zimnym kościele… I jemu jeszcze dobrze, co najwyżej nabawi się kataru, ale co byłoby ze mną? – westchnął żałośnie.
– Czy bratu dokucza noga?
– Wyobraź sobie siostro, że wczoraj u Horodelskiego prawie nie czułem bolu, chociaż piło się to i owo, a dziś po marnym kieliszku nalewki raz po raz strzyknie.
– Niechże brat nie wychodzi, – doradzała, – taka wilgoć i wiatr się zrywa.
– Ja też ani myślę narażać się na chorobę… muszę się zaszanować przez dziś i jutro, ażeby odprawić sumę z kazaniem w niedzielę.
– Sądziłam, że wikary zastąpi brata dobrodzieja w służbie bożej… młody jest, a brat sterał swe zdrowie z tymi bezbożnikami.
– Nie, nie uchodzi, – zrobił przeczący ruch głową, – muszę młodemu dać przykład, jak się kieruje parafią.
– Brat święty człowiek, gdzież poszukać drugiego, któryby tak dbał o naukę i przykład!?
– Et, co siostra wie o obowiązkach kapłańskich! Nie twój rozum do tego… ale co to za hałas?
Blińska pobiegła i za chwilę wróciła mówiąc:
– To Gawińska o pogrzeb.
– Niech zaczeka.
Skończywszy herbatę i papierosa, wstał i podpierając się laską, poszedł do kancelaryi.
Gawińska z synem ucałowawszy rękę proboszcza stanęła przy drzwiach i czekała,
– Czegoś tu przyszła? – spytał surowo.
– A to względem pochowku mojego chłopa, – rozpłakała się.
– Nie becz tutaj, tem go nie wskrzesisz, a mnie nie rozczulisz… Świadectwo wójta o śmierci masz?
Wyjęła z zanadrza papier i podała księdzu. Odczytał, odłożył i mówił gniewnie:
– Grzesznik to był wielki, nie wart ziemi poświęconej… do spowiedzi nie chodził… wygrażał się kapłanowi.
– Spowiadał się w mieście.
– Kłamał! – zawołał ostro, – obowiązkiem jego było spowiadać się w parafialnym kościele.
– Tatuś nie kłamali, – odezwał się syn.