Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Maryawita: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Maryawita: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 521 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W po­ko­ju dusz­nym od go­rą­ca, prze­sy­co­nym dy­mem ty­tu­nio­wym, sie­dział na głę­bo­kim, wy­god­nym fo­te­lu w po­bli­żu pie­ca pro­boszcz Mar­ski, ro­biąc z uwa­gą i sta­ran­no­ścią pa­pie­ro­sy. Od cza­su do cza­su su­ro­wa twarz jego sta­wa­ła się chmur­niej­szą i od­kła­da­jąc szyb­ko ma­szyn­kę, tarł ręką pra­wą nogę w ko­la­nie, sy­cząc przez za­ci­śnię­te war­gi:

– A bo­daj cię li­cho wzię­ło!… A to szel­ma boli! Sza­re jego oczy z pod krza­cza­stych brwi błą­dzi­ły nie­spo­koj­nie po po­ko­ju, za­trzy­my­wa­ły się na je­dy­nym ob­ra­zie Mat­ki Bo­skiej Czę­sto­chow­skiej w sze­ro­kich, zło­co­nych ra­mach; pa­trza­ły na wi­szą­cy, sta­ry ze­gar kwa­dra­to­wy, po­wta­rza­ją­cy z nie­zmą­co­ną jed­no­staj­no­ścią tik – tak; śli­zga­ły się po sto­le na­kry­tym dy­wa­no­wą ser­we­tą na któ­rym le­żał bre­wiarz opraw­ny, ze zło­co­ny­mi brze­ga­mi i wra­ca­ły do sto­licz­ka przy fo­te­lu, do pu­deł­ka z ty­to­niem i tut­ka­mi.

– I za co ja tak cier­pię? – roz­my­ślał z go­ry­czą, nie po­czu­wał się bo­wiem do żad­nej winy ani wo­bec Boga, ani lu­dzi.

Pe­łen bun­tu i gnie­wu za­sta­na­wiał się nad nie­spra­wie­dli­wo­ścią losu, któ­ry ze­słał na nie­go reu­ma­tyzm.

I trze­ba nie­szczę­ścia, że wła­śnie dziś są imie­ni­ny Ho­ro­del­skie­go, do­bro­dzie­ja ko­ścio­ła i ple­ba­nii; ale jak tu je­chać w taką sza­ru­gę, przy ta­kim wie­trze? Spoj­rzał z wy­ra­zem obrzy­dze­nia przez okna. Na­gie ga­łę­zie drzew prze­chy­la­ły się niz­ko, sma­ga­ne wia­trem i śnie­giem zmie­sza­nym z desz­czem. Po szy­bach okien spły­wa­ły cie­niut­kie stru­gi wody, a kro­ple desz­czu głu­cho od­bi­ja­ły się od szkła.

– I to kwie­cień! – wy­dął usta po­gar­dli­wie. Daw­niej by­wa­ło tak po­god­nie, sło­necz­nie, ale i on był mło­dy i nie miał prze­klę­te­go reu­ma­ty­zmu.

– A może z po­łu­dnia się roz­po­go­dzi? – uśmiech­nę­ła mu się na­dzie­ja.

Wstał z fo­te­la, krę­py, bar­czy­sty, jak ocio­sa­ny to­po­rem i cięż­ko stą­pa­jąc, zbli­żył się do ba­ro­me­tru.

Pa­trzał przez chwi­lę, a wi­dząc strzał­kę na sło­cie, od­wró­cił się z po­gar­dą i usiadł na daw­nem miej­scu. Uważ­nie i sys­te­ma­tycz­nie ze­brał reszt­ki ty­to­niu, wsy­pał do pu­deł­ka, ob­li­czył ilość zro­bio­nych pa­pie­ro­sów, wziął jed­ne­go, za­pa­lił i wy­cią­gnąw­szy się w fo­te­lu, ziew­nął prze­cią­gle.

Za­skrzy­pia­ły za­wia­sy drzwi i sta­nę­ła w nich niz­ka, szczu­pła nie­wia­sta, z twa­rzą zwię­dłą, po­marsz­czo­ną, a utkwiw­szy swe spło­wia­łe, nie­bie­skie oczy w księ­dza, spy­ta­ła drew­nia­nym gło­sem, usi­łu­jąc go zro­bić przy­jem­nym:

– Bra­cie do­bro­dzie­ju, czy do ro­so­łu klu­secz­ki fran­cu­skie, czy kasz­ka?

– Naj­pierw niech sio­stra za­mknie drzwi, – po­wie­dział su­ro­wo i ręką przy­sło­nił ko­la­no.

Drzwi prze­cią­gle za­pisz­cza­ły, a pro­boszcz po­ryw­czo:

– Dla­cze­go drzwi nie na­sma­ro­wa­ne? tyle razy pro­si­łem… ale sio­stra głu­cha na moje sło­wa.

– Za­po­mnia­łam… za­raz zro­bię.

– Nie­po­trze­ba, – burk­nął gniew­nie, – dość mam prze­cią­gów w ko­ście­le, – tarł nogę.

– To przez tę psią po­go­dę – wes­tchnę­ła Bliń­ska, cio­tecz­na pro­bosz­cza, – jak się wy­po­go­dzi, usta­nie.

– Po­go­da… po­go­da, – drwił ksiądz, – oj, żeby tak cie­bie bo­la­ło, zro­zu­mia­ła­byś głu­po­tę twej po­cie­chy… Cze­go chcesz? – pod­niósł na nią sza­re oczy.

– Czy brat każe do ro­so­łu fran­cu­skie klu­secz­ki z gry­si­ku, czy też…

– Daj­że mi spo­kój… zrób co chcesz – i po chwi­li na­my­słu: – niech będą z gry­si­ku, ale pulch­ne… i co na obiad?

– Ko­tle­cik cie­lę­cy z jaj­kiem… kom­pot. – wpa­try­wa­ła się bacz­nie w księ­dza.

– Do­brze… wszyst­ko mi jed­no. A gdzie Grze­la?

– Za­niósł ob­rok ko­niom.

– A do­pa­trzy­łaś, czy wsy­pał do żło­bu? – spy­tał z ży­wo­ścią.

– Wi­dzia­łam, że za­niósł do staj­ni – od­po­wie­dzia­ła nie­śmia­ło.

Pro­boszcz wy­pro­sto­wał się w fo­te­lu, ude­rzył ręką w po­ręcz:

– Tyle razy mó­wi­łem, a idź! a do­pil­nuj! a zo­bacz!…. ale to groch o ścia­nę! Taki pa­ro­bas scho­wa gdzieś owies, po­tem sprze­da za kie­li­szek wód­ki, czy ro­zu­miesz?

Świę­ta praw­da – mó­wi­ła po­kor­nie, – ale by­łam bar­dzo za­ję­ta… i ta­kie bło­to…

Bło­to!?… Pa­trz­cie ją! Zmo­czysz kiec­kę, to wy – schnie, wiel­kie hi­sto­rye, – uśmiech­nął się gorz­ko, – ale koń nie­my, nie po­skar­ży się.

– Praw­da! – wes­tchnę­ła.

– Za­wsze mó­wisz praw­da, a swo­je ro­bisz, na­wet tej wy­rę­ki, aże­by do­pa­trzeć, nie mam w domu, – na­rze­kał – gdy­by nie ta prze­klę­ta cho­ro­ba, nie pro­sił­bym cie­bie.

– Już do­pil­nu­ję – mruk­nę­ła.

Po­ło­ży­ła rękę na klam­ce, cof­nę­ła się i sta­ła.

– Cze­góż tam?

– A to przy­je­cha­ło z Rud­nik dwa wozy, z dziec­kiem do chrztu.

– Z Rud­nik?… prze­cież oneg­daj chrzci­łem dwo­je. Czy po­wa­ry­owa­li ci lu­dzie? By­dło ja­kieś, w spro­sno­ści żyje i dla spro­sno­ści pło­dzi… Czy sio­stra po­wie­dzia­łaś im, że cho­ry je­stem… wyjść nie mogę.

– Mó­wi­łam, ale ustą­pić nie chcą, bo przy­go­to­wa­li wszyst­ko na chrzci­ny.

– A tak, – za­wo­łał gniew­nie, – po świę­tym sa­kra­men­cie ob­żar­stwo i pi­jań­stwo. Pod­łe na­sie­nie grzesz­ni­ków i ob­łud­ni­ków.

– Cóż mam po­wie­dzieć?

– Wy­pę­dzić.. przy po­go­dzie niech przy­ja­dą. Nie my­ślę tra­cić zdro­wia dla tych bez­boż­ni­ków.

– Świę­ta ra­cya, – ski­nę­ła gło­wą z uzna­niem, – a czy brat da te­raz list do pana Ho­ro­del­skie­go? bo po­sła­niec cze­ka.

– Niech cze­ka… może Róg da, że się wy­po­go­dzi, to sam po­ja­dę.

Bliń­ska wy­su­nę­ła się z po­ko­ju, a pro­boszcz z przy­zwy­cza­je­nia i nu­dów pod­szedł do ma­łej szaf­ki, sto­ją­cej w rogu, i wziąw­szy książ­kę, usiadł na fo­te­lu.

Otwo­rzył ma­chi­nal­nie książ­kę i oczy jego spo­czę­ły na sło­wach:

"Mi­ło­ścią bra­ter­ską jed­ni ku dru­gim skłon­ni bądź­cie… w pra­cy nie le­ni­wi, du­chem pa­ła­ją­cy, Panu słu­żą­cy – w na­dziei się we­se­lą­cy, w uci­sku cier­pli­wi, w mo­dli­twie usta­wicz­ni".

Odło­żył książ­kę, wstał i z pa­pie­ro­sem w ustach, zwol­na się prze­cha­dzał, roz­my­śla­jąc nad od­czy­ta­ny­mi fra­ze­sa­mi.

Naj­pierw ude­rzy­ły go sło­wa: "w uci­sku cier­pli­wi". Czy on jest cier­pli­wy? Su­mie­nie mu szep­nę­ło, że nie, gdyż draż­ni go ból nogi, zło­ści się, prze­kli­na; ale na po­dob­ne pod­szep­ty uśmiech­nął się w po­czu­ciu wyż­szo­ści. Pi­smo świę­te mówi o uci­sku du­cha, nie cia­ła, a on jest nad­zwy­czaj cier­pli­wy, gdyż cier­pi tych swo­ich pa­ra­fian bez­boż­nych, grzesz­nych, za­nie­dbu­ją­cych obo­wiąz­ki re­li­gij­ne, od­da­nych opil­stwu, prze­myt­nic­twu i róż­nym ło­tro­stwom.

I jacy oni za­twar­dzia­li, roz­my­ślał z go­ry­czą, na­próż­no ich gro­mi, na­po­mi­na, ka­rze. Nie dba­ją o przy­by­tek Boży, o ple­ba­nię, pła­cą nie­chęt­nie, zwle­ka­ją ze wszyst­kiem…

Krzyż pań­ski dźwi­ga, i wes­tchnął ża­ło­śnie nad sobą, a wła­śnie doj­rzał przez okno, jak chło­pi wy­gra­ża­jąc ple­ba­nii sia­da­li na wozy. Otóż to na­ród po­gań­ski, za­twar­dzia­ły! pa­trzał chmur­ny na chło­pów. Żad­ne­go u nich współ­czu­cia, zro­zu­mie­nia, że on bę­dąc sła­bym i cier­pią­cym nie może wyjść z po­ko­ju na taką sło­tę i wiatr doj­mu­ją­cy. On prze­cież jest pa­ste­rzem ca­łej pa­ra­fii i dla jed­ne­go nie może sie­bie na­ra­żać.

Bacz­niej spoj­rzał na chło­pów i po­znał mło­de­go Grzejsz­cza­ka i Ka­spra Sasa. Przy­po­mniał so­bie, że do­pie­ro je­sie­nią ze­szłe­go roku da­wał Grzejsz­cza­ko­wi ślub, a w kwiet­niu przy­wo­zi już dziec­ko do chrztu. To ob­li­cze­nie cza­su wzbu­rzy­ło go, po­sta­no­wił go skar­cić i te­raz rad był, że ból w no­dze nie do­zwo­lił mu ochrzcić dziec­ka.

Znów za­czął po­boż­ne roz­my­śla­nia na te­mat prze­czy­ta­nych słów: mi­ło­ścią bra­ter­ską jed­ni ku dru­gim skłon­ni bądź­cie… o, tak, on czu­je w so­bie tę mi­łość bra­ter­ską, gdyż do­kła­da wszel­kich sta­rań, aże­by wier­nych jego pie­czy po­wie­rzo­nych spro­wa­dzać na dro­gę cno­ty i praw­dy. Nie zra­ża go brak uzna­nia, wdzięcz­no­ści i przy­wią­za­nia…

Spoj­rzał przez okno i uj­rzał kro­wę ła­cia­tą, któ­ra wy­bie­gł­szy ze staj­ni po­bry­ki­wa­ła na dzie­dziń­cu nie da­jąc się na­pę­dzić do obo­ry.

Po­czer­wie­niał z gnie­wu i za­po­mi­na­jąc o bo­lą­cej no­dze szyb­ko pod­szedł do drzwi, otwo­rzył i krzy­czał:

– Mar­to!… Mar­to! – i na wi­dok sio­stry: – ta szel­ma Kaś­ka wy­pu­ści­ła Ła­cia­tą, bie­gaj, po­móż za­pę­dzić… no, idź!

Za­mknął drzwi z trza­skiem, a idąc szyb­ko do okna mru­czał:

– Ciel­na… wiatr taki… jesz­cze się prze­zię­bi, za­cho­ru­je…

Pa­trzał z obu­rze­niem na nie­zdar­ność dwóch nie­wiast, któ­re nie mo­gły so­bie po­ra­dzić z roz­bry­ka­ną kro­wą.

– A to głu­pie!… gło­wy nie mają!… I jak one to ro­bią!…

Zja­wił się wresz­cie Grze­la, za­pro­wa­dził kro­wę, ode­tchnął pro­boszcz i roz­my­ślał gło­śno:

– O, co chłop, to chłop. a te baby, nie­mra­we, nie­po­rad­ne, praw­dzi­we na­czy­nia grze­chu i głu­po­ty.

Zmę­czo­ny wra­że­nia­mi usiadł na fo­te­lu i od­po­czy­wał.

Po do­brej chwi­li spoj­rzał na ze­gar, któ­ry wła­śnie wy­dzwa­niał dwu­na­stą go­dzi­nę… Po­czuł głód i przy­szło mu na myśl, żeby przy­spie­szyć po­da­nie obia­du, lecz wier­ny po­rząd­ko­wi do­mo­we­mu, po­sta­no­wił za­cze­kać do pierw­szej go­dzi­ny.

Znów otwo­rzy­ły się drzwi, wsu­nę­ła gło­wę Bliń­ska.

– Je­go­mość, ktoś do nas je­dzie,

– Od­pra­wić i kwi­ta.

– Kie­dy bo to ktoś do nas, nie do ko­ścio­ła, – bąk­nę­ła nie­śmia­ło.

– Śni ci się, czy co? Któż­by w taką po­go­dę jeź­dził?

– Z gan­ku wi­dzia­łam, jak skrę­cał na dro­gę na­szą. Pro­boszcz wstał, pod­szedł do okna. Wi­dział jak fur­man zlazł z ko­zła li­chej brycz­ki i otwie­rał wro­ta, wio­dą­ce do pro­bo­stwa. Ko­nie były mar­ne, w ła­ta­nej uprzę­ży, a fur­man, gdy dwa psy po­dwó­rzo­we po­czę­ły uja­dać, wsko­czył z nie­zwy­kłą skwa­pli­wo­ścią do brycz­ki i ba­tem oga­niał się od psów.

Pro­boszcz wpa­tru­jąc się rzekł pół­gło­sem:

– To Jo­sek… ze sta­cyi… hm… ale kto je­dzie?

Na za­dniem sie­dze­niu wi­dział po­stać otu­lo­ną czar­nym płasz­czem, a spusz­czo­ne ron­do mięk­kie­go ka­pe­lu­sza nie do­zwa­la­ło doj­rzeć twa­rzy przy­jezd­ne­go.

– Mar­to! – zwró­cił się do cio­tecz­nej – za­pro­wadź go do kan­ce­la­ryi i daj mi znać kto on taki?

Bliń­ska, za­cie­ka­wio­na, szyb­ko znik­nę­ła za drzwia­mi, a pro­boszcz z pew­nym nie­po­ko­jem na po­marsz­czo­nej twa­rzy ocze­ki­wał wie­ści.

Na­resz­cie we­szła Bliń­ska i za­wo­ła­ła z pro­gu:

– Zgad­nij bra­cie do­bro­dzie­ju, kogo nam Pan Bóg ze­słał dzi­siaj?

– No, kogo?

– Zgad­nij do­bro­dzie­ju, – za­śmia­ła się – ko­goś ocze­ki­wa­ne­go.

– Głu­pie żar­ty… ga­daj!

– Księ­dza wi­ka­re­go! – za­wo­ła­ła, – na­resz­cie brat od­pocz­nie i za­cznie się po­rząd­nie le­czyć.

– Wi­ka­re­go? – po­wtó­rzył pro­boszcz – na­resz­cie dał Pan Bóg ro­zum tym z kon­sy­sto­rza… Po­proś go tu­taj.

Za­nim wi­ka­ry przy­szedł, pro­boszcz zbli­żył się do lu­stra, przy­gła­dził krót­kie, moc­no szpa­ko­wa­te wło­sy, ob­cią­gnął sta­rą, po­pla­mio­ną, na łok­ciach po­ła­ta­ną re­we­ren­dę i oparł­szy się jed­ną ręką o stół, stał z po­wa­gą, wpa­tru­jąc się w drzwi.

Po­sły­szał kro­ki i uj­rzał w otwar­tych drzwiach mło­de­go blon­dy­na, któ­ry po­chy­liw­szy gło­wę rzekł dźwięcz­nym gło­sem:

– Lau­de­tur Je­sus Chri­stus!

– In sa­ecu­la, sa­ecu­lo­rum, – od­mruk­nął pro­boszcz.

– Z roz­ka­zu jego eks­ce­len­cyi, księ­dza bi­sku­pa, je­stem prze­zna­czo­ny na wi­ka­re­go do pa­ra­fii księ­dza pro­bosz­cza, – wy­jął list w ko­per­cie i po­dał.

– Na­resz­cie na­my­śli­li się, – wziął list w lewą rękę, a pra­wą po­dał do uści­sku mó­wiąc: – wi­tam księ­dza wi­ka­re­go, a ja­kie na­zwi­sko?

– Ksiądz Sta­ni­sław Kęc­ki – uści­snął z sza­cun­kiem po­da­ną rękę.

– Sia­daj księ­że Sta­ni­sła­wie, – wska­zał krze­sło, a sam usiadł na fo­te­lu przy pie­cu, – ja­kąż mia­łeś po­dróż?

– Nie­szcze­gól­ną, – uśmiech­nął się, – jesz­cze ko­le­ją to szło, ale te czte­ry mile koń­mi były przy­kre.

– No, tak, roz­to­py, wiatr, deszcz… a skąd je­dziesz?

– By­łem u ro­dzi­ny za War­sza­wą i wczo­raj o pią­tej po po­łu­dniu wy­je­cha­łem.

– Co? Wczo­raj?… 0, dłu­ga dro­ga; dla­cze­go nie od­po­czą­łeś gdzieś?

– Otrzy­ma­łem po­le­ce­nie na­tych­mia­sto­we­go uda­nia się na pro­bo­stwo… więc się spie­szy­łem.

– Ano, chwa­li ci się ta gor­li­wość, – ski­nął pro­boszcz ła­ska­wie gło­wą, – a sły­sza­łeś co, księ­że Sta­ni­sła­wie, o mo­jej pa­ra­fii?

– Nie­wie­le… tro­chę opo­wia­dał mi ksiądz Za­ruc­ki, pro­boszcz z Igna­to­wiec…

– A… Ste­fan? to ko­le­ga mój z se­mi­na­ry­um. Cóż mó­wił? – spoj­rzał cie­ka­wie w oczy przy­by­łe­go.

– Chwa­lił gor­li­wość księ­dza pro­bosz­cza.

– A tak, tak, to rzecz naj­waż­niej­sza nie usta­wać w pra­cy, na wszyst­kie błę­dy i grze­chy mieć oczy otwar­te, za­wsze na­po­mi­nać, nic nie za­ta­jać, nie osła­niać… to moja za­sa­da, – koń­czył z dumą, – i tej ra­dzę się trzy­mać księ­dzu wi­ka­re­mu.

– Ro­zu­miem księ­że pro­bosz­czu, – od­po­wie­dział ci­cho i skraj su­tan­ny pod­niósł, ukła­da­jąc na bu­tach, gdyż spo­strzegł, że wala czy­stą pod­ło­gę.

Pro­boszcz zo­ba­czył mo­kre pla­my i rzekł:

– Prze­mo­kłeś wi­dzę do­brze… dla­cze­go nie prze­bra­łeś się, księ­że Sta­ni­sła­wie?

– Wy­schnie, – po­mi­nął mil­cze­niem od­po­wiedź, – deszcz siekł od rana.

– Zzią­błeś pew­no… a mo­że­by tak na­lew­ki na roz­grza­nie? co?

– Dzię­ku­ję księ­dzu pro­bosz­czo­wi… nie uży­wa­ni al­ko­ho­lów.

– To tak za mło­du, – uśmiech­nął się pro­boszcz, – z cza­sem na­uczysz się, bo są wy­pad­ki, że mu­sisz pić… No, kie­dy się o tem zga­da­ło, mu­szę ci, księ­że Sta­ni­sła­wie, po­wie­dzieć moje wa­run­ki.

– I owszem… słu­cham.

– Masz tedy po­kój swój w ple­ba­nii z opa­łem. Świa­tło ku­pisz sam. Co do śnia­da­nia i ko­la­cyi po­ro­zu­miesz się z moją cio­tecz­ną, pa­nią Bliń­ską, ja się w to nie mie­szam. Obia­do­wać bę­dzie­my ra­zem, czy do­brze?

– Za­sto­su­ję się do ży­cze­nia księ­dza pro­bosz­cza, – po­wie­dział uprzej­mie.

– Czy by­łeś księ­że Sta­ni­sła­wie już wi­ka­rym? – spoj­rzał bacz­nie.

– Nie… to pierw­szy raz.

– A wiesz, co wi­ka­ry do­sta­je?

– Nie bar­dzo do­kład­nie. Wiem, że rząd pła­ci mi sto dwa­dzie­ścia ru­bli rocz­nie… a resz­ta od zgo­dy z księ­dzem pro­bosz­czem.

– No, tak, – mó­wił zwol­na, – ale ja mam, jako pro­boszcz, znacz­ne wy­dat­ki… mu­szę przy­jąć, ugo­ścić, za­pła­cić, wsu­nąć w rękę temu i owe­mu… ro­zu­miesz prze­cież?

Wi­ka­ry wpraw­dzie nie ro­zu­miał do­brze. Sły­szał to i owo od ko­le­gów w se­mi­na­ry­um o pro­bosz­czach, ale nie bar­dzo do­kład­nie, jed­nak przez grzecz­ność od­po­wie­dział, czer­wie­niąc się:

– Ro­zu­miem… do­my­ślam się.

Pro­boszcz roz­wa­żał co do­god­niej­sze dla nie­go, czy pła­cić wi­ka­re­mu ja­kie dwa­na­ście lub pięt­na­ście ru­bli mie­sięcz­nie, a za­trzy­mać dla sie­bie wszyst­kie opła­ty za jura sto­lae; czy też do­pu­ścić wi­ka­re­go do czę­ści do­cho­dów ko­ściel­nych. Zde­cy­do­wał się na dru­gi spo­sób, gdyż za­in­te­re­su­je wi­ka­re­go w gor­li­wem peł­nie­niu usług re­li­gij­nych.

– Otóż, księ­że wi­ka­ry, – prze­mó­wił po chwi­li, – od­stą­pię ci czwar­tą część jura sto­lae. Pa­ra­fia moja licz­na, do­cho­dzi do trzech ty­się­cy, to bie­da, że roz­le­gła, bo prócz Ko­ścień­ca z pa­ra­fial­nym ko­ścio­łem, na­le­żą jesz­cze dwie wsie i je­den przy­sió­łek. Chło­pi grun­tów mają nie­wie­le, ale są prze­myśl­ni, i mają do­cho­dy z po­bliz­kiej gra­ni­cy. Czy zgo­da?

– Przyj­mu­ję.

– Do­chód za mowy po­grze­bo­we i ślub­ne do cie­bie tyl­ko na­le­ży, o ile sam je wy­po­wiesz… No, a za obia­dy bę­dziesz mi pła­cił osob­no.

– Ile?

– No, nie ze­drę cię… po­mó­wi­my póź­niej – spoj­rzał na ze­gar, było już po pierw­szej. Zmarsz­czył brwi i rzekł nie­za­do­wo­lo­ny: – obiad spóź­nio­ny, nie lu­bię tego… a pew­noś głod­ny.

– Ależ nie bar­dzo… zresz­tą to taka drob­nost­ka.

– O, wca­le nie, – rzekł pro­boszcz su­ro­wo, – u mnie wszyst­ko punk­tu­al­nie… nie zno­szę ba­ła­muc­twa.

W tej chwi­li otwo­rzy­ły się drzwi, sta­nę­ła w nich Bliń­ska w świe­żym cze­pecz­ku na gło­wie, w lep­szej suk­ni i prze­mó­wi­ła słod­ko:

– Pro­szę je­go­mo­ści, obiad go­tów.

Spóź­ni­łaś się o dzie­sięć mi­nut, spójrz na ze­gar, – wska­zał pal­cem.

– By­łam za­ję­ta w kuch­ni…

– No i stro­iłaś się, – po­wie­dział z nie­za­do­wo­le­niem – i po­trzeb­ne to było jak psu buty.

Szedł pierw­szy, za nim wi­ka­ry i wresz­cie go­spo­dy­ni.

W ja­dal­ni oświe­tlo­nej dwo­ma okna­mi, naj­pierw rzu­cał się w oczy wiel­ki je­sio­no­wy kre­dens, stół po­dłuż­ny na środ­ku po­ko­ju, a mię­dzy okna­mi, w ra­mach czar­nych wi­siał ob­raz ukrzy­żo­wa­ne­go Chry­stu­sa.

Wy­god­ny fo­tel wska­zy­wał miej­sce dla pro­bosz­cza, któ­ry pa­trząc ba­daw­czo na ta­lerz z ro­so­łem, prze­że­gnał się i mru­cząc od­mó­wił krót­ką mo­dli­twę. Usiadł i wska­zu­jąc krze­sło z pra­wej stro­ny, rzekł do mo­dlą­ce­go się wi­ka­re­go:

– Two­je miej­sce, księ­że Sta­ni­sła­wie.

Ten usiadł, ale nie do­tknął łyż­ki, a pro­boszcz:

– Dla­cze­go nie jesz?

– Nie ja­dam nic mię­sne­go w cza­sie wiel­kie­go po­stu.

Bliń­ska po­ru­szy­ła się nie­spo­koj­nie i lę­kli­wie spoj­rza­ła na bra­ta.

– Jak so­bie chcesz, – po­wie­dział zgryź­li­wie, – ja sta­ry i cho­ry mu­szę mieć po­sil­ny po­karm.

Wi­ka­ry mil­czał spu­ściw­szy oczy, a pro­bosz­czo­wi się zda­ło, że mło­dy ksiądz kry­ty­ku­je go, co go draż­ni­ło i gnie­wa­ło.

– Cóż ksiądz wi­ka­ry bę­dzie jadł, – ode­zwa­ła się Bliń­ska, – dla je­go­mo­ści jest ko­tlet, a dla nas po­traw­ka z kury… i co ja dam?

– Niech się pani nie kło­po­ce, – rzekł uprzej­mie, – wy­star­czy mi chleb i szklan­ka wody.

Pro­boszcz skoń­czył zupę, spoj­rzał na mło­de­go złem okiem.

– Każ­da prze­sa­da jest nie­zdro­wa, po­wie­dział­bym grzesz­na, – za­czął su­ro­wo, – co ci dają, to jedz. Je­śli ja, pro­boszcz, jem mię­so, tem sa­mem i ksiądz wi­ka­ry ma dys­pen­sę. Nie lu­bię ta­kich fan­ta­zyi i psu­cia po­rząd­ku do­mo­we­go.

– Za­nim do­wie­dzia­łem się o po­wo­ła­niu mnie na wi­ka­re­go, – uspra­wie­dli­wiał się Kęc­ki, – po­wzią­łem in­ten­cyę po­stu i pro­szę księ­dza pro­bosz­cza o po­zwo­le­nie do­trzy­ma­nia ślu­bu.

– To i do­brze, – rzekł pro­boszcz gniew­nie, – je­śli bę­dziesz głod­ny, to two­ja wina.

– Nie umie­ra się z tego, uśmiech­nął się wi­ka­ry, – je­stem mło­dy i mogę po­ścić.

– No, za­pew­ne, ale co in­ne­go w se­mi­na­ry­um, w czte­rech ścia­nach, a co in­ne­go na pa­ra­fii. Tu ro­bo­ty dużo, a kto chce pra­co­wać, musi mieć siły i bez na­le­ży­te­go je­dze­nia osłab­niesz. W pa­ra­fii na próż­no­wa­nie nie­ma cza­su.

– Chy­ba każę za­grzać mle­ka, – ode­zwa­ła się Bliń­ska.

– I do­brze zro­bisz, – ski­nął pro­boszcz gło­wą, – bo wy­obraź so­bie sio­stro, że nasz wi­ka­ry nie­mal całą dobę je­chał. Prze­mókł, zziąbł…

– Już idę, – ze­rwa­ła się z krze­sła i szyb­ko po­szła do kuch­ni.

– Nic mi nie bę­dzie, – uśmiech­nął się wi­ka­ry, – Pan Je­zus doda mi sił.

– No, tak, ale ku­sić Pana Boga nie trze­ba, – kra­jał ko­tlet pro­boszcz, – jak po­ży­jesz dłu­żej, po­znasz, że zdro­wie jest naj­po­trzeb­niej­sze.

– To praw­da, – rzekł wi­ka­ry i po­si­lał się su­chym chle­bem.

We­szła Bliń­ska i mó­wi­ła:

– Za­raz po­dam mle­ko z kasz­ką, – a wi­dząc chleb su­chy w ręku księ­dza: – pro­szę wziąć ma­sła przy­najm­niej i jest ser, – wy­ję­ła kro­wi ser z kre­den­su.

Ka­sia, mło­da dziew­ka, ospo­wa­ta, z ma­łe­mi oczka­mi, brzyd­ka, gru­ba, przy­nio­sła go­rą­ce mle­ko na ta­le­rzu i usi­łu­jąc być zgrab­ną, wy­la­ła tro­chę mle­ka na stół.

– Ach, ty tło­mo­ku, – za­wo­ła­ła Bliń­ska – do staj­ni z tobą, nie do po­ko­ju.

– I staj­ni nie war­ta, – do­rzu­cił pro­boszcz, – dzi­siaj wy­pu­ści­ła Ła­cia­tą.

Ka­sia, za­czer­wie­nio­na aż po wło­sy, wy­bie­gła z po­ko­ju, stu­ka­jąc bu­ta­mi.

– Że też sio­stra może wy­trzy­mać z taką klę­pą, – mó­wił pro­boszcz zgor­szo­ny, na­bie­ra­jąc kom­po­tu.

– Cóż mam ro­bić? – wes­tchnę­ła, – te­raz każ­da leci na Sak­sy, do­pro­sić się nie moż­na, tak zhar­dzia­ło to chłop­stwo.

Ja­kiś czas je­dli w mil­cze­niu, wtem pro­boszcz syk­nął, twarz mu się wy­krzy­wi­ła.

– Czy bar­dzo boli? – do­py­ty­wa­ła się z czu­ło­ścią Bliń­ska.

– Poco te py­ta­nia, – mó­wił gniew­nie, – wiesz, że nie swę­dzi.

– Co księ­dzu pro­bosz­czo­wi do­le­ga? – spy­tał wi­ka­ry.

– Mało do­le­ga, – rzekł z go­ry­czą, – ale boli, strzy­ka, le­d­wie wy­trzy­mać mogę… Te­gom się do­cze­kał po ty­lo­let­niej służ­bie, a wszyst­ko przez tych nic­po­niów i dra­bów.

– Ja­kich? – spy­tał wi­ka­ry zdzi­wio­ny.

– Ja­kich, py­tasz? – uśmiech­nął się gorz­ko, –

a mo­ich pa­ra­fian. Ko­ściół wil­got­ny, w za­kry­styi woda ze ścian pły­nie… tłó­ma­czę, mó­wię, pro­szę, gnie­wam się, aże­by osu­szy­li przy­by­tek boży, ale to za­twar­dzia­łe by­dło ani po­my­śli o na­pra­wie.

– Czy to taki koszt znacz­ny? – spy­tał nie­śmia­ło wi­ka­ry.

– Ale gdzie tam!? Kil­ka­set ru­bli, nie­ca­ły ty­siąc. Był u mnie bu­dow­ni­czy, zro­bił plan bez­płat­nie, ale jak chło­pi za­czę­li ję­czeć, pisz­czeć, na­rze­kać, wstrzy­mał na­czel­nik po­wia­tu po­pra­wę do zjaz­du ko­mi­syi… Kie­dy ko­mi­sya zje­dzie, Bóg ra­czy wie­dzieć, a ze mną co­raz go­rzej.

Za­czął się szcze­gó­ło­wy opis cho­ro­by i cier­pień, wresz­cie spy­tał wi­ka­ry:

– A ra­dził się ksiądz pro­boszcz dok­to­ra? Cóż po­wie­dział?

– Dok­tor? – uśmiech­nął się po­gar­dli­wie, – a cóż te osły wie­dzą?… Plótł coś o na­ru­sze­niu ścię­gna, o kwa­sach mo­czo­wych… głu­piec! Nie wie­rzy mnie, ka­pła­no­wi. Za­pi­sał ja­kieś prosz­ki, za­bro­nił pić.

– I ksiądz pro­boszcz za­ży­wa te prosz­ki?

– A po­ły­kam… za­pła­ci­łem, to i uży­wam, ale nic mi nie po­ma­ga­ją. Jak tyl­ko się ocie­pli, po­ja­dę do Bu­ska, albo do Cie­cho­cin­ka, mu­szę szu­kać ra­tun­ku i zdro­wia.

Gdy Ka­sia wnio­sła her­ba­tę po obie­dzie, Bliń­ska po­drep­ta­ła ma­ły­mi krocz­ka­mi do po­ko­ju pro­bosz­cza i przy­nio­sła pu­deł­ko z pa­pie­ro­sa­mi.

Pro­boszcz za­pa­lił i pod­su­nął pu­deł­ko wi­ka­re­mu.

– Dzię­ku­ję, nie palę.

– Nie pa­lisz? – zdzi­wił się, – no, no, z cie­bie, księ­że Sta­ni­sła­wie, ist­na pa­nien­ka. Nie pa­lisz, nie pi­jesz, a może i nie grasz?

– Nie.

– To się na­uczysz, bo to na wsi ko­niecz­ność. Po­wiedz mi pro­szę, co zro­bisz, gdy zja­dą do cie­bie urzęd­ni­cy? Roz­ma­wiać z nimi nie­ma o czem, a tak, sią­dziesz do kart i czas mi­nie.

– Al­bo­też w są­siedz­twie, – do­rzu­ci­ła z uśmie­chem Bliń­ska.

– Masz słusz­ność, – ski­nął pro­boszcz gło­wą, – je­steś na imie­ni­nach, czy coś ta­kie­go i co zro­bisz ze sobą? No, po­wiedz, księ­że Sta­ni­sła­wie?

– Hm… za­wsze znaj­dę ko­goś do roz­mo­wy. Zresz­tą, czy mu­szę by­wać?

– Jako pro­boszcz mu­siał­byś. Nie mó­wię o za­ba­wach, ale za­rę­czy­ny, ślub, chrzest i mu­sisz być. Z ko­bie­ta­mi nie mo­żesz się za­da­wać, bo to rzecz nie­bez­piecz­na i zdroż­na. Pić nie umiesz, zo­sta­ją ci kar­ty. Nie mó­wię o ha­zar­dzie, niech Bóg bro­ni, ale kil­ka ro­brów nie za­wa­dzi… Tak, tak, grać mu­sisz.

– A co brat my­śli o imie­ni­nach pana Ho­ro­del­skie­go? – wtrą­ci­ła Bliń­ska.

Pro­boszcz spoj­rzał w okno, a wi­dząc, że deszcz ustał i nie­bo po­czę­ło się prze­cie­rać, rzekł zwol­na:

– Hm… może się i wy­bio­rę, bo Ho­ro­del­ski do­bro­dziej ko­ścio­ła i na­le­ży go uczcić.

– Czy to wła­ści­ciel Ko­ścień­ca?

– O, nie! – za­wo­łał pro­boszcz z ży­wo­ścią, – ten, tu­tej­szy, to Szy­bic­ki, nie­do­wia­rek, li­be­rał, far­ma­zon. Za ży­cia Pan Bóg go po­ka­rze… Ale Ho­ro­del­ski, to pan całą gębą, gor­li­wy ka­to­lik, że nie trze­ba lep­sze­go. Nie na­le­ży do mo­jej pa­ra­fii, a pa­mię­ta o ko­ście­le, o ple­ba­nii i ni­cze­go nie po­ża­łu­je dla więk­szej chwa­ły ko­ścio­ła ka­to­lic­kie­go.

– Za­cny czło­wiek, – do­rzu­cił wi­ka­ry z uzna­niem.

– Mało, za­cny! – rzekł pro­boszcz – oby­wa­tel wy­jąt­ko­wy, nie­po­spo­li­ty.

– No, prze­chwa­lasz go bra­cie do­bro­dzie­ju, – zro­bi­ła ci­chą uwa­gę Bliń­ska, – taki su­ro­wy.

__ Co ty wiesz! – ob­ru­szył się pro­boszcz, – z cha­ma­mi tyl­ko su­ro­wo­ścią coś moż­na zro­bić. On pil­nu­je swe­go i sam na­czel­nik po­wia­tu po­wia­da, że on za­wsze w po­rząd­ku. Gdy­by wię­cej ta­kich oby­wa­te­li, chło­pi na­uczy­li­by się po­sza­no­wa­nia pra­wa i nie po­ry­wa­li­by się na cu­dzą wła­sność… Za­wo­łaj – no sio­stro Grze­lę i przy­go­tuj mi lep­sze ubra­nie, nie­zdrów je­stem, ale może po­ja­dę, jak się wy­po­go­dzi.

– Po­zwo­li ksiądz pro­boszcz, że przej­dę do swe­go po­ko­ju, – wstał wi­ka­ry.

– Idź, prze­śpij się, od­pocz­nij, księ­że Sta­ni­sła­wie, bo ju­tro do ro­bo­ty.III.

Ksiądz Sta­ni­sław Kęc­ki, któ­ry świe­żo opu­ścił se­mi­na­ry­um, był przy­zwy­cza­jo­ny do ran­ne­go wsta­wa­nia. To też mimo zmę­cze­nia po­przed­nie­go dnia, wstał jak zwy­kle o go­dzi­nie szó­stej rano, a uklęk­nąw­szy przed ob­ra­zem Ukrzy­żo­wa­ne­go, po­grą­żył się w mo­dli­twie.

Wcho­dzą­ca z oczysz­czo­ny­mi bu­ta­mi Ka­sia za­sta­ła go w chwi­li, gdy pod­no­sił się z klę­czek.

– Ho, ho, a do­bro­dziej już wsta­li!? – zdzi­wi­ła się.

– Jak sama wi­dzisz, – uśmiech­nął się, – czy ksiądz pro­boszcz śpi?

– Pew­no; przy­je­cha­li do dom po pierw­szych ku­rach, to śpią… ino ja i pani na no­gach.

– Gzy kan­ce­la­rya, gdzie są klu­cze od ko­ścio­ła, otwar­ta?

– Pew­no.

– Za­pro­wadź mnie, bo chcę wziąć klu­cze.

– Dla­cze­go nie?… tyl­ko to za wcze­śnie, jesz­cze Łu­kasz nie po­sprzą­ta­li za­kry­styi, ko­ścio­ła… bo nasz je­go­mość od cza­su cho­ro­by póź­no wsta­ją.

– Nic nie szko­dzi… pro­wadź mnie.

Gdy wy­cho­dził z klu­cza­mi, po­wie­dzia­ła mu Ka­sia:

– A niech do­bro­dziej idą przez ogród do ko­ścio­ła, bo dro­ga błot­ni­sta, że uto­pić się moż­na.

Owio­nę­ła go świe­żość po­ran­ka wio­sen­ne­go. Po wczo­raj­szym desz­czu i śnie­gu po­zo­sta­ły kro­ple wody na zie­mi, i w pro­mie­niach słoń­ca mie­ni­ły się bry­lan­to­wo. Po­mię­dzy zru­dzia­łe­mi tra­wa­mi wy­chy­la­ły się świe­że, ja­sno – zie­lo­ne, a wró­ble fru­wa­jąc z drzew na strze­chę staj­ni i na od­wrót, pod­no­si­ły gwar wrza­skli­wy a ra­do­sny. Czuć było w po­wie­trzu, na zie­mi, w ogro­dzie, że wio­sna cza­ro­dziej­ska już się zbli­ża i no­wym cu­dem okry­je zie­mię. Na po­god­nem nie­bie prze­su­wa­ły się, jak gdy­by igra­jąc ze sobą, po­wiew­ne ob­ło­ki, któ­re go­ni­ły się, spły­wa­ły, to znów roz­bie­ga­ły się swa­wol­nie.

Wi­ka­ry nie chciał nic z tego ani wi­dzieć, ani sły­szeć. Ze spusz­czo­ny­mi oczy­ma, szep­cąc pa­cie­rze, szedł przez ogród dro­ży­ną suto pia­skiem wy­sy­pa­ną.

Wszedł do izby ko­ściel­ne­go, któ­ry wraz z ro­dzi­ną śnia­dał, po­si­la­jąc się ziem­nia­ka­mi i żu­rem.

Ze­rwał się Łu­kasz, dwo­je dzie­ci kil­ku­let­nich skry­ło się szyb­ko w ciem­ny kąt izby, a go­spo­dy­ni, po­wstaw­szy, raz po raz kła­nia­ła się, po­chy­la­jąc się nad misą, z łyż­ką w ręku.

Wi­ka­ry, po­zdro­wiw­szy ich sło­wem bo­żem, rzekł ła­god­nie:

– Po śnia­da­niu przyjdź­cie Łu­ka­szu do ko­ścio­ła, chcę od­pra­wić mszę świę­tą.

– Ja za­raz pój­dę, – za­wo­łał Łu­kasz z po­spie­chem, – czy ksiądz pro­boszcz tak­że wstał?

– Nie.

Ko­ściel­ny wi­docz­nie się uspo­ko­ił i rzekł zwy­kłym gło­sem:

– Jak tyl­ko po­śnia­dam, przyj­dę.

Wi­ka­ry wy­szedł i przez krót­ką chwi­lę za­sta­na­wiał się nad po­pło­chem, jaki wy­wo­łał w izbie ko­ściel­ne­go, ale wkrót­ce znów za­czął się mo­dlić, idąc do ko­ścio­ła osa­mot­nio­ne­go i za­mknię­te­go. Gdy pod­niósł oczy, wy­dał mu się ko­ściół dziw­nie su­ro­wym, po­waż­nym i nie­do­stęp­nym, a stał na wzgór­ku, skąd wi­dać było wieś, z któ­rej do­la­ty­wa­ły żywe od­gło­sy ludz­kie i zwie­rzę­ce.

Na skra­ju wsi, w oto­cze­niu drzew wid­niał dwór bia­ły, z gan­kiem ko­lum­no­wym, z wy­żwi­ro­wa­ną dro­gą w koło du­że­go traw­ni­ka.

Przez chwi­lę pa­trzał na oko­li­cę pa­gór­ko­wa­tą, le­si­stą, prze­rżnię­tą po­ły­skli­wą rze­ką, nad któ­rą tur­ko­ta­ły mły­ny i tar­ta­ki.

Otwo­rzył za­kry­styę, a po ja­snym dniu wy­da­ła mu się dziw­nie po­waż­ną, nie­wol­ni­czo upo­rząd­ko­wa­ną i po­sęp­ną mimo swej błysz­czą­cej czy­sto­ści.

Wszedł do ko­ścio­ła. Owiał go chłód pod­zie­mia i głu­cha pust­ka. Ukląkł przed wiel­kim oł­ta­rzem i wzniósł oczy w górę. W oł­ta­rzu był umiesz­czo­ny ob­raz, przed­sta­wia­ją­cy Prze­mie­nie­nie Pań­skie.

Na szczy­cie góry le­że­li prze­ra­że­ni trzej apo­sto­ło­wie w ja­skra­wych suk­niach, a nad nimi wzno­sił się Je­zus Chry­stus w po­wie­trzu, w sza­cie bia­łej, po­wiew­nej, zaś z jed­ne­go boku Moj­żesz pły­nął w po­wie­trzu, a z dru­gie­go Eliasz, oby­dwa w cięż­kich, ciem­nych, po­fał­do­wa­nych to­gach.

Zda­wa­ło się wi­ka­re­mu, że ten Chry­stus, z bla­dą, si­na­wą twa­rzą, dy­go­ce z zim­na ko­ściel­ne­go i z wiel­kim smut­kiem pa­trzy z góry na pu­sty, ci­chy ko­ściół. A ci­sza była tak wiel­ka, że trza­ska­nie kno­ta w pa­lą­cej się lamp­ce zda­wa­ło się od­bi­jać echem od bia­łych, zim­nych ścian.

Sztucz­ne kwia­ty w wa­zo­nach, usta­wio­ne na oł­ta­rzu pod­no­si­ły wra­że­nie mar­two­ty.

I to ma być ko­ściół Chry­stu­sa, – roz­my­ślał wi­ka­ry z bez­wied­ną go­ry­czą, – Chry­stu­sa, któ­ry sam był wcie­lo­ną mi­ło­ścią i na­uczał wieść ży­cie cafe w mi­ło­ści i po­świę­ce­niu sie­bie, a tu tak su­ro­wo, po­sęp­nie, od­strę­cza­ją­co…

Po­sły­szał cięż­kie stu­ka­nie bu­tów Łu­ka­sza i wró­cił do za­kry­styi, gdzie ko­ściel­ny wy­jął już ze szu­fla­dy albę, stu­łę, or­nat i przy­go­to­wy­wał kie­lich.

– Na­le­ża­ło wpierw za­dzwo­nić, – zro­bił wi­ka­ry uwa­gę.

– Bę­dzie do­syć cza­su, – od­po­wie­dział, nie­prze­ry­wa­jąc ro­bo­ty, – i tak nikt nie przyj­dzie do ko­ścio­ła.

– Nikt? – zdzi­wił się.

– Ksiądz wi­ka­ry nie zna tych za­twar­dzia­łych grzesz­ni­ków. By­wa­ło na pół go­dzi­ny tłu­kę w dzwo­ny i le­d­wie przy­wle­cze się kil­ka sta­rych bab i brud­nych dzie­cia­ków. Za­pa­przą po­sadz­kę, oplu­ją, a nie­do­rost­kom fi­gle w gło­wie nie na­bo­żeń­stwo.

– To źle, – wes­tchnął wi­ka­ry – trze­ba zmie­nić te brzyd­kie zwy­cza­je.

– Zmie­nić!? – po­wie­dział gło­sem drwią­cym, – al­boż mało kar­ci ksiądz pro­boszcz ich le­ni­stwo, za­nie­dba­nie, głu­po­tę, ale na­ród głu­chy na wo­ła­nie.

– A or­ga­ni­sta jest? – spy­tał wi­ka­ry.

– Jak­że nie by­ło­by w na­szym ko­ście­le or­ga­ni­sty? – obu­rzył się Łu­kasz, – jest, i gra, co praw­da śle­py, ale gra le­piej, ani­że­li taki co ma oczy.

– Jak się na­zy­wa?

Igna­cy Bia­ło­siń­ski, ma tu we wsi bra­ta cio­tę – czne­go i u nie­go sie­dzi. W ro­bo­czy dzień nie przy­cho­dzi, ale każ­dej nie­dzie­li wy­gry­wa na or­ga­nach.

– Idź­cie dzwo­nić… już czas.

Wkrót­ce nad wsią po­pły­nę­ły dźwię­ki roz­gło­śne z wie­ży ko­ścio­ła. To ran­ne na­wo­ły­wa­nie dzwo­nów zdzi­wi­ło miesz­kań­ców. Py­ta­no się, czy kto zmarł, czy za­szedł wy­pa­dek nad­zwy­czaj­ny? aż roz­nio­sło się do­mnie­ma­nie, iż za­pew­ne nowy ksiądz od­pra­wia mszę i do niej wzy­wa.

Jacy tacy, co nie mie­li pil­nej ro­bo­ty w cha­łu­pie lub sto­do­le, wie­dze­ni cie­ka­wo­ścią szli do ko­ścio­ła, aże­by uj­rzeć no­we­go księ­dza.

Przy­kład ten po­dzia­łał na in­nych i ku wiel­kie­mu zdzi­wie­niu Łu­ka­sza ze­bra­ła się spo­ra gro­mad­ka lu­dzi na mszę ran­ną.

– Sam do­bro­dziej zo­ba­czą, jaki to na­ród po­gań­ski, – mó­wił do wi­ka­re­go, ubie­ra­jąc się w kom­żę, aże­by god­nie słu­żyć do pierw­szej mszy no­we­go księ­dza, – ze­szli się jak na wi­do­wi­sko, a bywa, że dzwo­nię a dzwo­nię, a le­d­wie kto zaj­rzy. Świę­tą cier­pli­wość trze­ba mieć z tymi grzesz­ni­ka­mi.

Wi­ka­ry pu­ścił mimo uszu sło­wa ko­ściel­ne­go, a wi­dząc go go­to­wym, dał znak, aże­by szedł.

Gdy ksiądz wcho­dził, po­czuł na so­bie cie­ka­we spoj­rze­nia, usły­szał szep­ty, szo­ro­wa­nie no­ga­mi, kasz­la­nie, od­chrzą­ki­wa­nie, a wszyst­ko uci­chło, gdy wszedł po stop­niach i za­czął od­pra­wiać mszę świę­tą.

Gdy skoń­czył na­bo­żeń­stwo, a nie­cier­pliw­si z wier­nych go­to­wa­li się do wyj­ścia, wi­ka­ry, od­sta­wiw­szy kie­lich, od­wró­cił się twa­rzą do ko­ścio­ła i prze­mó­wił gło­sem dźwięcz­nym:

– Naj­mil­si bra­cia i sio­stry w Chry­stu­sie! Wiel­ki post jest prze­zna­czo­ny do roz­pa­mię­ty­wa­nia męki i śmier­ci Chry­stu­sa Pana. Dziś, w pią­tek, przed za­cho­dem słoń­ca od­pra­wię z wami na­bo­żeń­stwo dro­gi krzy­żo­wej. Kto­by z was wier­nych chciał przy­stą­pić do świę­te­go sa­kra­men­tu po­ku­ty, może przyjść dzi­siaj przed po­łu­dniem i z po­łu­dnia do ko­ścio­ła. Ju­tro będę w kon­fe­sy­ona­le przed po­łu­dniem i po­po­łu­dniu. Ża­den post o chle­bie i wo­dzie, żad­ne bi­czo­wa­nie do krwi, nie mają ta­kiej za­słu­gi, jak po­boż­ne i ser­decz­ne roz­my­śla­nie męki Zba­wi­cie­la i przy­stę­po­wa­nie ze skru­szo­nem ser­cem do sa­kra­men­tu po­ku­ty. To wam za­le­cam, jako ka­płan mi­łu­ją­cy was szcze­rze i go­rą­co. Amen!

Wy­szedł do za­kry­styi.

Po pierw­szem zdu­mie­niu gro­mad­ka pa­ra­fian ock­nę­ła się, ru­szo­no ku wyj­ściu i roz­le­gły się szep­ty:

– Do­bry księ­żyk… ser­decz­ny!

– A jak słod­ko prze­ma­wia!

– Temu pil­no do na­bo­żeństw!

– Ale czy na dłu­go?

– Po­miar­ko­wał się pro­boszcz i spro­wa­dził do­bre­go księ­dza.

Te i po­dob­ne roz­mo­wy pro­wa­dzi­li lu­dzi­ska, a spo­ro ich przy­osta­ło przy ko­ście­le, aże­by le­piej się przyj­rzeć wi­ka­re­mu.

Wy­szedł spo­koj­ny, z roz­ja­śnio­ną twa­rzą, na ukło­ny od­po­wia­dał ukło­nem uprzej­mym, nie­mal po­kor­nym i szyb­ko znikł w ogro­dzie ple­bań­skim.

– Już po mszy? tak rano? – przy­wi­ta­ła go Bliń­ska uprzej­mie, – może ksiądz wi­ka­ry przyj­dzie na śnia­da­nie… za­raz po­dam, cze­kam tyl­ko na księ­dza pro­bosz­cza.

– Wkrót­ce przyj­dę.

– Py­tał się też ksiądz pro­boszcz, dla­cze­go tak rano ze­rwał się ksiądz wi­ka­ry. Czy może było nie­wy­god­nie?

– Do­brze było, ale za­wsze wsta­ję rano.

– A ksiądz wi­ka­ry po­gar­dził na­szą po­ście­lą, – sta­ra­ła się za­żar­to­wać.

– To nie… Je­stem przy­zwy­cza­jo­ny do mej se­mi­na­ryj­skiej po­ście­li i uni­kam wszel­kich zmian, – ski­nął gło­wą na po­że­gna­nie i po­szedł do swe­go po­ko­ju.

Na śnia­da­nie za­wo­ła­ła go Ka­sia, mó­wiąc w pro­gu:

– Je­go­mość mnie przy­sła­li, kawa sty­gnie na sto­le. Po przy­wi­ta­niu, gdy usiadł, po­dzię­ko­wał za kawę i po­pro­sił o szklan­kę her­ba­ty.

– Cóż to, i kawy nie pi­jesz? – spo­chmur­niał pro­boszcz.

– Pi­jam cza­sa­mi, ale w piąt­ki wiel­ko­post­ne prócz her­ba­ty nie ja­dam nic go­to­wa­ne­go.

– Hm… two­ja wola… ale będę miał li­chą wy­rę­kę z cie­bie, gdy bę­dziesz się tak za­wzię­cie umar­twiał. Zmar­nie­jesz i siły stra­cisz.

– O tak źle nie bę­dzie, – uśmiech­nął się.

– No, jak­że, księ­że Sta­ni­sła­wie, mój ko­ściół? Po­do­bał ci się?

– Czy­stość i sta­ran­ność w utrzy­ma­niu przy­nio­sły­by chlu­bę każ­de­mu pro­bosz­czo­wi, – mó­wił szcze­rze.

– A wi­dzisz! – uśmiech­nął się przy­jaź­nie, – ten ko­ściół to oko w mej gło­wie. Za­sta­łem ru­de­rę za­nie­dba­ną, brud­ną, stę­chłą, a te­raz nie po­wsty­dzi­ło­by się go mia­sto po­wia­to­we. Na­pra­co­wa­łem się, oszczę­dza­łem, ale ko­ściół jest.

– Istot­nie wiel­ka to za­słu­ga, stwo­rzyć taki przy­by­tek pań­ski i gdy­by…

– A tak, tak, – prze­rwał mu pro­boszcz z ży­wo­ścią, – gdy­by usu­nąć tę wil­goć prze­klę­tą… I to się zro­bi.

– Nie my­śla­łem o wil­go­ci, – mó­wił ci­cho wi­ka­ry, – ale o wier­nych… w ich ser­cu był­by naj­mil­szy Chry­stu­so­wi przy­by­tek.

– W ich ser­cu!? – za­drwił pro­boszcz, – tam gnój grze­chów. Po­rub­stwo, ob­łu­da, kłam­stwo, pi­jań­stwo… no, wy­bra­łeś też ład­ne miej­sce, – śmiał się zło­śli­wie. – Czy dużo ze­szło się lu­dzi na mszę two­ją?… Dzwo­ni­łeś, że sam ze­rwa­łem się z łóż­ka, są­dząc, że po­żar wy­buchł, sły­sza­ła dzwo­ny cała wieś i pew­no przy­szło kil­ku de­wo­tów, ze trzy baby i ko­niec. Co, czy nie tak?

– Ze­bra­ło się oko­ło czter­dzie­stu lu­dzi w róż­nym wie­ku.

– Aż tylu!? – zdzi­wił się, a po chwi­li z miną wzgar­dli­wą: – przy­szli na wi­do­wi­sko… nowy ksiądz, więc ga­pią się, ale nie z po­boż­no­ści, nie dla wy­słu­cha­nia mszy świę­tej. Zo­ba­czysz wkrót­ce, że przed ław­ka­mi pu­ste­mi bę­dziesz od­pra­wiał na­bo­żeń­stwo. Ja mszę od­pra­wiam tyl­ko dla wła­snej po­boż­no­ści, a inne na­bo­żeń­stwa przez po­czu­cie obo­wiąz­ku i dla ćwi­cze­nia się w cier­pli­wo­ści.

– To smut­ne, – wes­tchnął wi­ka­ry. – Dziś za­po­wie­dzia­łem spo­wiedź i dro­gę krzy­żo­wą.

– Na dro­gę zle­cą się cie­ka­wi, ale w kon­fe­sy­ona­le mo­żesz wy­spać się i prócz sta­rych bab, któ­re plo­tą ko­szał­ki opał­ki, nikt się nie zgło­si, chy­ba pod przy­mu­sem mo­ral­nym.

Ja­kiś czas mil­cze­li, ksiądz pro­boszcz koń­czył śnia­da­nie, a gdy za­pa­lił pa­pie­ro­sa, spy­tał:

No, jak­że tam z tym grzesz­ni­kiem Ga­wiń­skim?

– Umarł, wy­spo­wia­daw­szy się przy­kład­nie.

– Mó­wi­li co o po­grze­bie?

– Nie.

– Zwra­cam też księ­że wi­ka­ry two­ją uwa­gę na nie­wła­ści­wość za­cho­wa­nia się twe­go.

– Jaką? – za­ru­mie­nił się.

– Je­śli ktoś ofia­ru­je ci pie­nią­dze na mszę świę­tą, nie po­gar­dzaj ofia­rą. To od­strę­cza lu­dzi, bo co ta­nio przy­cho­dzi, to się lek­ce­wa­ży. Da­wa­ła ci trzy ru­ble, na­le­ża­ło wziąć. Za­wsze lep­szy uży­tek z nich zro­bisz, ani­że­li ona. I na przy­szłość pro­szę za­prze­stać tego ro­dza­ju szko­dli­wych eks­pe­ry­men­tów, – koń­czył su­ro­wo.

To skar­ce­nie wy­po­wie­dzia­ne w przy­krym to­nie, roz­draż­ni­ło wi­ka­re­go i od­po­wie­dział dość po­ryw­czo:

– Da­ru­je ksiądz pro­boszcz, ale w tej spra­wie mam po­gląd tro­chę od­mien­ny.

– Jaki? – spy­tał zim­no i dum­nie.

– We­zmę pie­nią­dze, je­śli ofia­ru­ją­cy daje mi na po­boż­ną in­ten­cyę, z roz­my­słem i ze szcze­re­go ser­ca. Nie mogę jed­nak ko­rzy­stać z ofia­ry da­nej pod wpły­wem chwi­lo­we­go wzru­sze­nia, cze­go póź­niej ofia­ro­daw­ca gorz­ko ża­łu­je.

– No, no… mógł­byś księ­że wi­ka­ry cze­kać do dnia sąd­ne­go, – do­dał pro­boszcz, – a nie znaj­dziesz ta­kie­go, przy­najm­niej w mej pa­ra­fii. A prze­cież jeść mu­sisz, ubrać się i żyć sto­sow­nie do twej god­no­ści. To są mło­dzień­cze, nie­do­wa­rzo­ne po­my­sły i nie prak­ty­kuj ich w mo­jej pa­ra­fii.

Wi­ka­ry po­bladł, ale za­ci­snął usta, do­pie­ro po chwi­li rzekł przy­tłu­mio­nym gło­sem:

– O ile będę mógł i bę­dzie to zgod­ne z mo­jem su­mie­niem, za­sto­su­ję się do roz­ka­zu księ­dza pro­bosz­cza, – wstał z krze­sła.

– I do­brze zro­bisz, – do­rzu­cił pro­boszcz, – bo zważ, księ­że Sta­ni­sła­wie, że wszel­kie no­win­ki w ko­ście­le ka­to­lic­kim pach­ną he­re­zyą.

– Wiem o tem, – mruk­nął wi­ka­ry i skło­niw­szy się po­szedł do ko­ścio­ła.

Pro­boszcz za­chmu­rzo­ny pa­trzał za nim, a gdy znikł za drzwia­mi, wes­tchnął.

Bliń­ska, któ­ra we­szła w cza­sie ostat­nich słów pro­bosz­cza, spoj­rza­ła ze współ­czu­ciem na bra­ta, wes­tchnę­ła rów­nież i po­wie­dzia­ła z ci­cha:

– Nie­chże się brat nie mar­twi… za­wsze jest z nie­go po­moc i wy­rę­ka.

– Et… co ty wiesz o tem, – zgro­mił ją, – pil­nuj garn­ków. Czy zgo­dzi­łaś się z nim o śnia­da­nie i wie­cze­rzę?

– Nie, jesz­cze… nie było spo­sob­no­ści.

– Hm… a jak my­ślisz sio­stro, ile mu po­li­czyć za obia­dy?

– Ile?… Gdy­by jadł tak jak my, wie­dzia­ła­bym… ale te jego po­sty psu­ją mi ra­chu­nek.

– Ano… za­cze­kaj­my, nie uciek­nie nam. Jesz­cze jed­no, dziś mi pój­dziesz na na­bo­żeń­stwo dro­gi krzy­żo­wej.

– Ja?… mam tyle za­ję­cia, a na Kaś­kę nie mogę się spu­ścić w ni­czem.

– Pój­dziesz, mó­wię, – pod­niósł głos, – i dla na­bo­żeń­stwa i dla przy­kła­du.

– Do­brze, bra­cie do­bro­dzie­ju, – wes­tchnę­ła.

Do obia­du wi­ka­ry nie za­siadł, gdyż nie jadł nic go­to­wa­ne­go, ale pro­boszcz za­cie­ka­wio­ny, czy dużo lu­dzi było u spo­wie­dzi, rzekł do sio­stry:

– Niech też sio­stra do­wie się od Łu­ka­sza ile pe­ni­ten­tów miał wi­ka­ry?

W cza­sie obia­du Ka­sia przy­nio­sła wia­do­mość, że u spo­wie­dzi było czte­ry oso­by. Dwie sta­re nie­wia­sty, je­den go­spo­darz i dziew­ka.

– A co, czy nie mó­wi­łem? – po­wie­dział pro­boszcz.

– O czem do­bro­dzie­ju? – spy­ta­ła Bliń­ska skwa­pli­wie.

– Na­sze­mu wi­ka­re­mu, że na­ród to za­twar­dzia­ły i jak nie na­pę­dzić, nie przyj­dzie do spo­wie­dzi.

– Świę­te sło­wa… nie­po­praw­ni to grzesz­ni­cy, – po­ta­ki­wa­ła.

– Dla czte­rech lu­dzi cały ra­nek prze­sie­dział w zim­nym ko­ście­le… I jemu jesz­cze do­brze, co naj­wy­żej na­ba­wi się ka­ta­ru, ale co by­ło­by ze mną? – wes­tchnął ża­ło­śnie.

– Czy bra­tu do­ku­cza noga?

– Wy­obraź so­bie sio­stro, że wczo­raj u Ho­ro­del­skie­go pra­wie nie czu­łem bolu, cho­ciaż piło się to i owo, a dziś po mar­nym kie­lisz­ku na­lew­ki raz po raz strzyk­nie.

– Nie­chże brat nie wy­cho­dzi, – do­ra­dza­ła, – taka wil­goć i wiatr się zry­wa.

– Ja też ani my­ślę na­ra­żać się na cho­ro­bę… mu­szę się za­sza­no­wać przez dziś i ju­tro, aże­by od­pra­wić sumę z ka­za­niem w nie­dzie­lę.

– Są­dzi­łam, że wi­ka­ry za­stą­pi bra­ta do­bro­dzie­ja w służ­bie bo­żej… mło­dy jest, a brat ste­rał swe zdro­wie z tymi bez­boż­ni­ka­mi.

– Nie, nie ucho­dzi, – zro­bił prze­czą­cy ruch gło­wą, – mu­szę mło­de­mu dać przy­kład, jak się kie­ru­je pa­ra­fią.

– Brat świę­ty czło­wiek, gdzież po­szu­kać dru­gie­go, któ­ry­by tak dbał o na­ukę i przy­kład!?

– Et, co sio­stra wie o obo­wiąz­kach ka­płań­skich! Nie twój ro­zum do tego… ale co to za ha­łas?

Bliń­ska po­bie­gła i za chwi­lę wró­ci­ła mó­wiąc:

– To Ga­wiń­ska o po­grzeb.

– Niech za­cze­ka.

Skoń­czyw­szy her­ba­tę i pa­pie­ro­sa, wstał i pod­pie­ra­jąc się la­ską, po­szedł do kan­ce­la­ryi.

Ga­wiń­ska z sy­nem uca­ło­waw­szy rękę pro­bosz­cza sta­nę­ła przy drzwiach i cze­ka­ła,

– Cze­goś tu przy­szła? – spy­tał su­ro­wo.

– A to wzglę­dem po­chow­ku mo­je­go chło­pa, – roz­pła­ka­ła się.

– Nie becz tu­taj, tem go nie wskrze­sisz, a mnie nie roz­czu­lisz… Świa­dec­two wój­ta o śmier­ci masz?

Wy­ję­ła z za­na­drza pa­pier i po­da­ła księ­dzu. Od­czy­tał, odło­żył i mó­wił gniew­nie:

– Grzesz­nik to był wiel­ki, nie wart zie­mi po­świę­co­nej… do spo­wie­dzi nie cho­dził… wy­gra­żał się ka­pła­no­wi.

– Spo­wia­dał się w mie­ście.

– Kła­mał! – za­wo­łał ostro, – obo­wiąz­kiem jego było spo­wia­dać się w pa­ra­fial­nym ko­ście­le.

– Ta­tuś nie kła­ma­li, – ode­zwał się syn.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: