- W empik go
Marysia. Moje życie na przedwojennych Kresach - ebook
Marysia. Moje życie na przedwojennych Kresach - ebook
W każdej zwykłej historii kryje się odrobina magii.
Przełom XIX i XX wieku, południowa część Kresów Wschodnich. Istny kulturowy tygiel, w którym polski, rusiński, żydowski i huculski żywioł mieszają się i przenikają, tworząc fascynującą wielokulturową mozaikę.
To właśnie tutaj, niedługo po utworzeniu II RP, przyszła na świat Marysia. Nic dziwnego, że wczesne dzieciństwo spędzone w tak wyjątkowym regionie pozostawiło w jej pamięci obrazy, których nie zdołał zatrzeć czas. Z najwcześniejszych wspomnień, z historii, jakie Marysia poznała od swoich najbliższych już na Ziemiach Odzyskanych, a także ze źródeł, do których dotarła jej wnuczka, Beata, powstała powieść pełna wzruszeń i nostalgii. Nostalgii za życiem blisko natury, odmierzanym przez niezmienność pór roku, pełnym tradycyjnych obrzędów i przesądów; życiem niezwykle trudnym, a jednocześnie pięknym. Życiem, które przeminęło bezpowrotnie wraz z nadejściem widma II wojny światowej…
Kategoria: | Wywiad |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8313-828-2 |
Rozmiar pliku: | 18 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nazywam się Beata Potocka, a Marysia – bohaterka tej książki – to moja babcia. Od dzieciństwa słuchałam jej opowieści o Kresach Wschodnich, Obertynie i kolonii Pod Wiechami, o ludziach, których znała, i o zabawnych zdarzeniach, jakie ją i ich spotkały. W końcu postanowiłam je spisać.
Tak więc wszystko, co zostało tu opisane, zdarzyło się naprawdę. Trzeba jednak mieć świadomość tego, że działo się to ponad osiemdziesiąt lat temu. Niektóre fakty mogą być zatem przekręcone ze względu na upływający czas i omylną pamięć. Mam nadzieję, że nikt nie poczuje się urażony, kiedy w tej książce odnajdzie swoich przodków i historie z nimi związane. Celowo nie zmieniłam nazwisk, aby nadać opowieści wartość historyczną.
Pracując nad _Marysią_, trafiłam na książkę Oskara Kolberga _Pokucie. Obraz etnograficzny_, w której opisuje on zwyczaje ludności tamtego rejonu końca XIX wieku. Posiłkuję się także innymi publikacjami, które pomagają zobrazować tamte czasy i które są swego rodzaju dopełnieniem opowieści mojej babci. Aby ułatwić Czytelnikowi rozeznanie, które rozdziały są opowieścią Marysi, a które owocem moich poszukiwań, oznaczyłam tytuły tych ostatnich kursywą.
Beata PotockaCZĘŚĆ I
Moja mama Ludwika
Ja
Nazywam się Maria Kawińska, z domu Mikityszyn. Koleżanki z dzieciństwa i mój brat Józek nazywali mnie Maryśką, a rodzice – Marysią. Obecnie wnuki i prawnuki mówią na mnie babcia Marysia. Od ponad siedemdziesięciu lat mieszkam w Drawsku Pomorskim, a przeprowadziłam się tu z niedaleko położonej małej wioski Stara Studnica. Przybyłam na te tereny, zwane Ziemiami Odzyskanymi, po II wojnie światowej transportem wraz z rodzicami i rodzeństwem, ciotkami i kuzynostwem oraz jedną babcią z Kresów Wschodnich. Przedwojenne Kresy, kraina mojego dzieciństwa, jak i ludzie, których tam znałam, pozostały w mojej pamięci do dnia dzisiejszego. Chcę o nich opowiedzieć, by chociaż cząstkę ich zachować od zapomnienia.
Urodziłam się 15 sierpnia 1932 roku w prowincji zwanej Pokuciem, w województwie stanisławowskim, na kolonii Pod Wiechami, w miasteczku Obertyn, które leży 150 km na południowy wschód od Lwowa i 22 km na północny wschód od Kołomyi. Zanim jednak pojawiłam się na świecie, urodziła się moja mama Ludwika, a jeszcze wcześniej – jej mama Pelagia i jej babcia Rozalia. Żeby wszystko było jasne, przedstawiam to na drzewie genealogicznym, na którym zostało ukazane także moje kuzynostwo od strony cioci Tekli.
Prababcia Rozalia
Prababcia Rozalia urodziła się na Kresach Wschodnich, na Pokuciu w 1850 roku. Było to w czasach, kiedy te ziemie, leżące nad górnym Prutem, znajdowały się pod zaborem austriackim i należały do tak zwanej Galicji Wschodniej. Cały ten region był zacofany gospodarczo, mimo że ponad 70% ludności zajmowało się rolnictwem, a polska oświata, nauka i kultura rozwijały się z większą swobodą niż w innych zaborach. Dominowały tu trzy narodowości: rusińska, polska (zwana przez Rusinów mazurską) i żydowska.
Kiedy Rozalia miała osiemnaście lat, wyszła za mąż za Mateusza Jaskółowskiego i zamieszkała z nim w powiatowym miasteczku Tłumacz. Małżeństwo doczekało się dwóch córek: Rozalii i Pelagii. I właśnie Pelagia, która urodziła się w 1872 roku, była moją babcią.
Tłumacz był prężnie rozwijającym się miasteczkiem, zamieszkanym przez około 6 tys. mieszkańców, w którym wzrastał handel, działały zakłady przemysłowe, młyny, jednak podstawą gospodarki było rolnictwo. Moi pradziadkowie – Rozalia i Mateusz Jaskółowscy – przeżyli w nim całe swoje życie, tam też pomarli i zostali pochowani.
Pokucie
W dzienniku informacyjno-politycznym „Czas” (wydawanym w Krakowie w latach 1848–1934) w 1856 roku ukazał się dodatek zatytułowany „Pokucie”, w którym historyk August Bielowski tak opisuje tę krainę:
_Między ziemiami dawnej Polski Pokucie ma swój odrębny typ, jak osobne swoje nazwanie. Oddzielone Dniestrem od reszty ziem Rzeczypospolitej, w stronie północnej, a z innych stron górami zasłonione, stanowiło jakby ostatni jej kąt, głęboko w stronę południową pomknięty. Zamyka go we wschodniopołudniowej stronie Czarnagóra, samym pograniczem węgierskim dwie do trzech mil ciągnąca się, formując jakby ścianę wielkiej twierdzy. Dwa jej wierzchołki wznoszą się nad inne, jakby narożniki w stronach przeciwnych: Pop Iwan od wschodu, a od zachodu Howerla._ _U stoków zachodnich Czarnogóry bierze między innymi źródła swoje Prut, najpiękniejsza z rzek Pokuckich; w kilkomilowej zaś odległości od niej na wschód wypływa spod góry Petenicy Czeremosz czarny, a w pół mili dalej spod góry Hnetysy biały Czeremosz, który rozgranicza Pokucie od Wołoszczyzny._
_Kraj ten w dolnych swoich okolicach do najżyźniejszych należy, ma w podgórzu swoim szereg hut i warzelni solnych, które ludności uboższej łatwy sposób zarobkowania nastręczają._ _Ziemia w górach tutejszych dostarcza wybornych pastwisk dla licznych trzód owiec i bydła, a zbiór siana jest tak znaczny, że mieszkańcy odleglejszych nawet równin zwykle bydło swoje w góry na zimowlę oddają. Lasy pokrywają tu jeszcze ogromne przestrzenie, nie tylko w górach niedostępnych, ale i po równinach._
_Okolice Pokucia należą do najpiękniejszych w naszej ziemi. Przejeżdżając nimi w kierunku ku wschodowi, otwiera się po lewej stronie rozległy widok na urodzajne obszary łanów i łąk naddniestrzańskich; na prawo zaś wznoszące się stopniami pasma gór tu owdzie bezleśnych, indziej gęstym lasem okrytych cieniują w nieskończoną rozmaitość łamiące się światło dzienne, i oko widza ku sobie pociągają._ _Wszystkie rzeki Pokucia, w ogromnych wyżynach źródła swe biorąc, przedzierają się przez wielkie pokłady skał, i tworzą częstokroć zachwycające wodospady_.
Narodziny Ludwiki
Kiedy Pelagia dorosła, poznała Józefa Grzegorczyka, pochodzącego z pobliskiej wsi o nazwie Tarnowica Polna. Wyszła za niego w 1895 roku i zamieszkała w jego gospodarstwie. Tarnowica Polna była dużą, typowo polską wsią – liczącą około 1,5 tys. mieszkańców – w której oprócz około trzystu gospodarstw znajdowały się: drewniany kościół, szkoła trzyklasowa, dom ludowy, karczma i sklep. Wieś ta powstała prawdopodobnie w 1378 roku, choć legenda głosi, że została założona w XVI wieku przez hetmana Jana Tarnowskiego, gdzie osadził on chłopów spod Tarnowa, walczących w jego wojsku w zwycięskiej bitwie pod Obertynem, która miała miejsce w 1531 roku.
Pelagia i Józef Grzegorczyk długo mieli tylko dwoje dzieci: Teklę urodzoną w 1897 roku i Mariana urodzonego w 1899 roku, aż 16 maja 1910 roku przyszła im na świat córka, której dali na imię Ludwika. I była to właśnie moja mama. Ludwika miała jeszcze jedną siostrę – Katarzynę urodzoną w 1913 roku.
Mieszkańcy wiejscy
W _Encyklopedii rolnictwa i wiadomości związek z niem mających_, pod hasłem _Gospodarstwa małe_ znajduje się _Opis gospodarstwa cząstkowego we wsi Zahajpolu (starostwo Kołomyjskie, gmina Zahahpol)_, gdzie można przeczytać:
_Praca kobiet bardzo podrzędną rolę odgrywa. Zarabiają tylko jako dzienny najemnik, a oprócz przędzenia konopnego przędziwa i wełny na płótna i wełnianą odzież na potrzebę własną, żadnym innym przemysłem się nie trudnią. Oprócz uprawy zwykłych ziemiopłodów niczym się więcej mieszkańcy tutejsi nie trudnią._
_Usamowolnienie_ _nie wpłynęło dotąd na moralność i postęp obyczajowy tutejszych mieszkańców. Nie będąc zmuszony do pracy, mieszkaniec tutejszy unika jej i jeśli pracuje to tylko wtedy, gdy go zmusza do tego konieczność. Lubi chodzić po jarmarkach i targach, świętować chociaż w dni powszednie, lecz najstraszniejsze skutki za sobą pociągnąć może to, iż od czasu usamowolnienia pijaństwo bardzo się znacznie wzmogło, i wraz z lenistwem jest powodem, że znaczna bardzo ilość gruntów przeszła w obce zupełnie ręce__._
W tej samej publikacji, pod hasłem _Gospodarcze stosunki w Galicji_ znajduje się więcej informacji na temat mieszkańców wsi galicyjskiej:
_Przy czym wartość intensywna jednego dnia roboczego nie jest wielką, chociaż pod tym względem włościanin Mazur wyżej stoi od Rusina. Pierwszy wychodzi do roboty w zimie przed 8 z rana, w lecie pomiędzy 4 a 5 z rana i pracuje w lecie z przerwą jednogodzinną na śniadanie, a dwugodzinną na obiad, do 8 wieczorem, a w zimie tylko z jednogodzinną przerwą na obiad do 4 po południu przy dobrym nadzorze ciągle i szybko. Rusin wychodzi do roboty dopiero po obiedzie w zimie o 10, a w lecie nigdy przed 9 z rana, i pracuje z przerwą jednogodzinną na połudenek w zimie do 4, a w lecie do 7 ½ po południu. Tak więc w lecie jeden dzień roboczy Mazura przedstawia 12 godzin, a jeden dzień roboczy Rusina tylko 9 ½ godzin pracy__._
Pechowa Pascha
Małżeństwo moich dziadków Pelagii i Józefa Grzegorczyków nie należało do udanych przez zamiłowanie Józefa do pijaństwa oraz awantur i choć w domu panowała bieda, on nie bardzo się tym przejmował, więc wszystko było na głowie Pelagii. Wprawdzie dziadek dorabiał u bogatych gospodarzy i coś tam zawsze zarobił, ale rzadko kiedy swój zarobek przynosił do domu, bo po drodze go przepijał, a potem jeszcze się awanturował. Pelagia nie była w tym osamotniona, bo taki los spotykał wiele kobiet na wsiach i tak jak one starała się wiązać koniec z końcem. Zajmowała się zatem domem i gospodarstwem oraz najmowała się do pracy na polach u bogatszych gospodarzy.
W tamtych czasach Wielki Czwartek zwano Żywnym Czwartkiem. Był to bardzo ważny dzień, podczas którego wieczorem w każdej chacie zasiadało się do wielkiej, wspólnej wieczerzy, z zaproszonymi na nią sąsiadami. Podawano do jedzenia potrawy postne, z których najważniejsze stanowiły pierogi z kapustą i śledzie z ziemniakami. W ten dzień kobiety przygotowywały także już wszystkie wypieki na Wielkanoc, w tym bardzo ważne ciasto drożdżowe – paschę.
W 1912 roku w Żywny Czwartek Pelagia także chciała upiec paschę. Rozrobiła więc ciasto drożdżowe w niecce, czyli w naczyniu wykonanym z wydrążonego drewna, po czym odstawiła je w ciepłe miejsce do wyrośnięcia i zajęła się rozgrzewaniem pieca. W tym czasie do domu wrócił pijany Józef i jak zwykle wszczął awanturę, więc Pelagia z dziećmi szybko uciekła do jednej z sąsiadek, a męża zostawiła samego w mieszkaniu. Kiedy Józef się trochę uspokoił, zobaczył, że rozrobione ciasto w niecce rośnie i zaczyna pomału z niej wypływać. Postanowił naprawić krzywdę i udobruchać żonę, dlatego wlał masę do jednej blaszki, wsadził do pieca i położył się spać. Po jakimś czasie Pelagia wróciła do domu i ze zdziwieniem stwierdziła, że czuje zapach upieczonego ciasta drożdżowego. Zadowolona otworzyła drzwiczki od pieca i w tym momencie nie wiedziała, czy ma się śmiać czy płakać. Zobaczyła bowiem, że piec jest cały w upieczonym cieście drożdżowym, gdyż Józef zamiast do kilku blaszek, wlał je tylko do jednej – rosnąca w piecu masa wylewała się na wszystkie strony.
Zatargi i pijaństwo
W dziele Oskara Kolberga _Pokucie. Obraz etnograficzny_ można przeczytać:
_Rusin mimo swej prostoty, uchodzi za skrytego i przebiegłego w oczach Mazura, który dobroduszność jego i pokorę za pozorną tylko poczytuje._
_Nie tyle też co Mazur, bywa Rusin do gniewu otwartego skorym. Wszakże tym jest zawziętszym, im bardziej umie cierpliwie i z pozorną wyrozumiałością wyczekiwać chwili, gdy wybuchu już utrzymać na wodzy nie ma potrzeby. Choć nie wyrzeka on głośno (chyba po pijanemu), to jednak urazy doznanej bynajmniej nie zapomina_ _._
_Wieśniak ruski w zwykłych bytu stosunkach żyje z sąsiadem w zgodzie. Spotkawszy go, zapytuje o jego zdrowie (jak się majete kume?), żony, dzieci, krowy_ _. Mimo to, równie jak i polski, skorym on jest do zatargów i pieniactwa o byle drobnostkę z tymże sąsiadem, jak i do pijaństwa, tyle smutnych za sobą wiodącego następstw. Do tego ostatniego występku dają głównie podnietę żydzi, gęściej tu niż gdziekolwiek w kraju siedzący na karczmach._
_W karczmie przy pijatyce, gdy przyjdzie do kłótni i bójki, poprzedzają ją przycinki i cała skala klątw, którymi się obżałowani obrzucają wzajem, począwszy od: uzdny mene! (całuj mnie gdzieś!), a kończąc na epitetach od psa, osobliwie od czarnego, branych._ _Większy stopień zagniewania oznaczają obelgi: bodaj te boh pobyv! – bodaj ty oczy wylizly v. skapaly! – a największy, a stąd rzadziej nierównie używany: trysta-by tobi mat’ mordowało! – bodajby ty psy mamu hnaly! – bodajbys konav a nihdy ne skonav! – Równie często jak i pies, daje się także w przekleństwach słyszeć wyraz: didko (djabeł)._
_I tu, jak w całej niemal Polsce, utrzymuje się mniemanie, jakoby Mazur do 9 dni po urodzeniu był ślepym. Więc wśród obelg miotanych nań przez Rusina usłyszysz nieraz wyrażenie: ty dziewięciodniowcze (ty dewietdenyku!)__._
Kanado, Kanado
Przed wybuchem I wojny światowej na Pokuciu popularne były wśród mężczyzn wyjazdy do pracy do Argentyny, Kanady lub Francji. Znana była nawet o tym przyśpiewka _Kanado, Kanado_.
Kanado, Kanado
Kanado, Kanado, jakaś ty zdradliwa,
Nie jednegoś męża z żoną rozdzieliła.
Po Kanadzie chodzę, ciągle szukam pracy,
Piszę list do domu, że już mam pałacyk.
Kanado, Kanado, jakaś ty zdradliwa,
Nie jednegoś męża z żoną rozdzieliła.
Chodzę po Kanadzie, bieda za mną goni,
Piszę list do domu, że mam cztery konie.
Kilku mężczyzn z Tarnowicy Polnej postanowiło wyjechać do pracy do Francji. Wśród nich był także Józef, który chciał zarobić trochę pieniędzy na zakup większej ilości ziemi, by poczuć się prawdziwym gospodarzem. Najpierw jednak, żeby mieć pieniądze na bilet i potrzebne dokumenty, musiał sprzedać większość swojej ziemi. Kupił ją od niego sąsiad Rusin, po czym w 1913 roku Józef wyjechał do Francji, żeby, jak się później okazało, nigdy z niej nie wrócić.
Nużda ciężka z sąsiadem
Zaraz po wyjeździe Józefa zmarła jego najmłodsza córeczka Katarzyna, która nie dożyła roku, gdyż od urodzenia była słabym i chorowitym dzieckiem. Pelagia ciężko to przeżyła, ale nie mogła się załamać, gdyż miała jeszcze troje dzieci do wykarmienia. Dzieci pomagały jej we wszystkim, czy to przy obejściu, czy przy oporządzaniu kawałka pola, który jej jeszcze pozostał. Chodziły z nią także na zarobek do bogatszych gospodarzy, nawet Ludwika, która od najmłodszych lat najmowała się do pasania krów. Choć żyli biednie i ciężko pracowali, to bardzo się szanowali i kochali.
Na nędzę i biedę w tamtych czasach mówiło się nużda, choć znany był też zwrot: „Na nużdę ci to?”, co znaczyło: „Po co ci to?”. Można było też powiedzieć, że Pelagia miała ciężką nużdę ze swoim sąsiadem Rusinem, który nie szanował jej i jej dzieci. Jego ziemia, ta którą kupił od Józefa, znajdowała się pomiędzy chatą Pelagii a jej polem i najkrótszą drogą do niego była ścieżka biegnąca wzdłuż tej ziemi. Ponieważ sąsiad chciał kupić od Pelagii pole, które jej jeszcze zostało, a ona nie chciała mu go sprzedać, postanowił uprzykrzyć jej życie i któregoś dnia przywłaszczył sobie tę ścieżkę. Zabronił Pelagii i jej dzieciom nią chodzić, co oznaczało, że musiały udawać się na pole naobkoło, czyli naokoło, a był to spory kawałek do przejścia.
Najciężej Pelagii było podczas I wojny światowej, kiedy to brakowało dosłownie wszystkiego i panowała potworna bieda i głód, gdyż gospodarze musieli oddawać swoje dobra na rzecz armii, które walczyły na tych terenach. Oprócz tego armie niszczyły wszystko, co napotykały po drodze, a o ciężkich czasach może świadczyć to, że z powodu śmierci i deportacji liczba ludności zamieszkującej późniejszą II Rzeczpospolitą zmalała prawie o 15%.
Wywóz w głąb Rosji
Jeszcze na dobre ludzie nie zaczęli cieszyć się końcem I wojny światowej i tym, że Polska po 123 latach znowu znalazła się na mapie świata i stała się II Rzeczpospolitą, a już w 1919 roku rozpoczęła się kolejna wojna, tym razem polsko-bolszewicka. Bolszewicy bowiem unieważnili ustalenia traktatu brzeskiego i rozpoczęli operację zbrojną o kryptonimie „Wisła”, która miała zapoczątkować rewolucję europejską i przynieść zwycięstwo komunizmowi.
Kiedy wczesnym latem 1919 roku Polacy rozpoczęli ofensywę i bolszewicy zmuszeni byli wycofywać się z terenów Polski, zaczęli deportować z Galicji setki tysięcy cywilów w głąb swojego kraju. Nie ominęło to także mieszkańców Tarnowicy Polnej, w tym Pelagii i jej dzieci. Pierwszą część drogi ludzie szli pieszo lub jechali załadowani na furmankach, czyli wozach konnych służących do zwożenia z pól płodów rolnych i siana, a następnie na jakiejś stacji wszyscy zostali załadowani do wagonów bydlęcych i powiezieni dalej.
W Rosji Pelagia z dziećmi trafiła do obozu pracy, gdzie małe dzieci, a wraz z nimi dziewięcioletnia Ludwika, zostały oddzielone od matek i mieszkały w obozie dziecięcym. Natomiast Tekla i Marian, którzy byli już dorośli, mieszkali razem z Pelagią. Warunki w obydwu obozach były straszne. Ludzie spali w barakach, gdzie znosić musieli ciasnotę, brud i brak jakiegokolwiek zaplecza sanitarnego. Z tego powodu zmagali się z wszawicą i różnego rodzaju chorobami, a także głodem, na skutek czego wielu ludzi, w tym dzieci, umierało. Sytuacja jeszcze bardziej się pogorszyła, kiedy zaczęła się zima, a z nią – niesamowite mrozy.
Pelagia, jak większość matek, starała się dostarczyć Ludwice do obozu dziecięcego trochę pożywienia. Miały one umówione miejsce przy płocie, gdzie przez szparę podawała jej, co tylko mogła. Przeważnie była to zmarznięta marchew lub dwa pieczone ziemniaki, a jak się udało, to i kawałek chleba. Wygłodniała Ludwika tak się tym zajadała i tak bardzo jej to smakowało, jakby to było najsmaczniejsze jedzenie na świecie.
Latem i jesienią Pelagia z Teklą i Marianem pracowali na polach, a ponieważ babcia była bystra, to zimą zaczęła gdzieś dorabiać, dzięki czemu sytuacja rodziny uległa poprawie. Dla Pelagii najważniejsze było to, że mogła zanosić Ludwice więcej jedzenia, a przede wszystkim trochę chleba.
Kto skąd jest, to niech tam wraca
Kiedy babcia Pelagia opowiadała mi tę historię po latach, wyznała, że wiosną lub wczesnym latem 1920 roku ktoś się o nich upomniał, bo któregoś dnia po prostu przyszli do obozu bolszewicy i powiedzieli: „Kto skąd jest, to niech tam wraca”, ale to, jak ludzie mają wrócić do swoich domów, już ich nie interesowało. Każdy więc musiał ruszać w drogę na własną rękę. Ten, kto mógł i czuł się na siłach, robił to od razu, ale większość osób była zmuszona pozostać jeszcze w obozie, gdyż z powodu złych warunków sanitarnych i wszawicy zaczął w nim panować tyfus plamisty, który dziesiątkował ludzi. Typowymi objawami były dreszcze, wysoka gorączka, wymioty, a nawet halucynacje, po czym następowały apatia, niskie ciśnienie i śmierć. Można więc sobie wyobrazić, co się działo w barakach.
Pelagia także zachorowała na tyfus i była bliska śmierci, ale cudem udało się jej przeżyć. Osłabła do tego stopnia, że wraz z dziećmi pozostała jeszcze w obozie. W tym czasie Ludwika czuwała przy mamie, a Tekla i Marian pracowali w polu, żeby zarobić na jedzenie. Marian był zaradnym i pracowitym młodym mężczyzną, natomiast Tekla była mniej bystra i powolniejsza, ale co jej kazali robić, to robiła.
Kiedy Pelagia poczuła się lepiej, stwierdziła, że póki jest ciepło, trzeba ruszać w drogę powrotną do domu. Nie wierzyła jednak, że uda się jej przeżyć tak długą wędrówkę, ponieważ wciąż odczuwała skutki choroby. Zależało jej bardzo na tym, by mieć wspólne zdjęcie ze swoimi dziećmi, aby te w razie jej śmierci miały podobiznę matki na pamiątkę. Znalazła fotografa, wszyscy włożyli najlepsze ubrania, jakie mieli, i zrobili sobie wspólne zdjęcie. Pelagia musiała mieć na głowie chustę, gdyż podczas choroby straciła wszystkie włosy. Kiedy spoglądam na to zdjęcie, mam wrażenie, że osoby znajdujące się na nim są młodsze niż wskazuje na to ta historia, ale mama mi zawsze mówiła: „Na tym zdjęciu mam dziesięć lat”.
Nie wiem też, czy w kartach historii jest gdzieś wzmianka o tej wywózce, ale po latach potwierdziła mi ją pani Malczewska z Drawska Pomorskiego. Na Kresach mieszkała w wiosce pod Lwowem i też została ze swoimi rodzicami wywieziona przez bolszewików w głąb Rosji do obozu. I może był to nawet ten sam obóz, bo pamiętała te same słowa, które mówili bolszewicy.
Tekla (23 lata), Pelagia (48 lat), Ludwika (10 lat) i Marian (21 lat); 1920 r. | źródło: archiwum własne.
Słoneczny udar
Droga powrotna do domu była ciężka i zajęła Pelagii i jej dzieciom około trzech miesięcy. W tym czasie jedli to, co znaleźli na polach, lub korzystali z dobroci gospodarzy i panów we dworach, którzy pozwalali im pracować na swojej roli w zamian za posiłek lub żywność na drogę. Produkty te Pelagia niosła całą drogę w specjalnym zgrzebnym worku, zarzuconym na ramię, zwanym besache, który był długim, prostokątnym materiałem, złożonym na końcach i zszytym po bokach, dzięki czemu powstawały dwie duże kieszenie. Besache zarzucało się na ramię tak, że jedna kieszeń była z przodu, a druga z tyłu.
Któregoś dnia rodzina najęła się w jednym z gospodarstw do pracy przy żniwach, gdzie na polu znajdowało się dużo zimnych źródełek wypływających z ziemi, z których bezpośrednio można było pić wodę. Lato było bardzo upalne, a praca ciężka, więc gdy Marian poczuł pragnienie, podszedł do jednego ze źródełek, napił się wody, a ponieważ chciał się jeszcze bardziej ochłodzić, polał sobie głowę wodą i wrócił do pracy. Po pewnym czasie zemdlał i już w pełni nie odzyskał przytomności. Przez kilka dni leżał w stodole na słomie, bo tam spała Pelagia z dziećmi. Miał wysoką temperaturę, nudności i skarżył się, że strasznie boli go głowa. Pelagia cały czas przy nim siedziała, a okoliczne kobiety pomagały go leczyć. Robiły mu okłady na głowę z liści jakichś roślin, ale nie dawało to żadnych rezultatów. Po paru dniach Marian zmarł, a ludzie mówili, że przyczyną był słoneczny udar.
Pelagia strasznie rozpaczała po śmierci swojego jedynego syna i nie mogła przeboleć, że był taki młody i miał całe życie przed sobą, a świadomość tego, że zostanie pochowany z dala od domu i nigdy nawet nie odwiedzi jego grobu, potęgowała jej smutek. Wiedziała też, że będzie jej teraz samej z córkami niezmiernie ciężko, bo mężczyzna w rodzinie oznaczał lepszy byt. Jednak musiała żyć dalej, więc po pogrzebie we trzy ruszyły w dalszą podróż, aż jesienią udało się im dotrzeć do Tarnowicy Polnej.
Moja babcia Pelagia nie zdawała sobie sprawy, jak silną fizycznie i psychicznie była osobą, gdyż mimo wyniszczonego organizmu po tyfusie, śmierci syna i przeczuć, że nie przeżyje tej tułaczki, dotarła na miejsce i w końcu całkowicie wyzdrowiała.
Targ na rynku w Kołomyi; lata trzydzieste XX w. | źródło: NAC.
Targ na rynku w Kołomyi; lata trzydzieste XX w.; na pierwszym planie kobieta z besache. | źródło: NAC.
Dezerterzy
Po powrocie do Tarnowicy Polnej okazało się, że dom Pelagii był kompletne zniszczony, a jej kawałek ziemi został przejęty przez sąsiada Rusina, który pewnie żył w przekonaniu, że ona już tu nie wróci. Zdesperowana pomieszkiwała z córkami przez jakiś czas u swoich znajomych.
Pod koniec 1920 roku w Tarnowicy Polnej zaczęło ukrywać się wielu polskich mężczyzn, którzy zdezerterowali z wycofującej się po sierpniowej klęsce w Bitwie Warszawskiej bolszewickiej armii, do której zostali wzięci siłą. Pochodzili oni z innych regionów Polski, gdyż mówili inną gwarą niż tutejsi ludzie, ale byli za to pracowici i od wiosny chętnie pomagali w pracy w polu. Wielu z nich pożeniło się z kobietami z wioski, a reszta, gdy już poczuła się bezpiecznie w Polsce, ruszyła w swoje rodzinne strony.
Jeden z mężczyzn pomagał także Pelagii w odbudowaniu chaty i w oporządzaniu pola, które jakoś udało się jej odzyskać od sąsiada. Choć był dla niej dobry i chciał się z nią ożenić, to ona go nie chciała, gdyż wciąż wierzyła, że jej mąż Józef wróci z Francji.
Wódka się w nim zapaliła
Któregoś dnia doszły do Pelagii słuchy, że jej mąż umarł we Francji. Nie wiem, czy dowiedziała się o tym z listu od kogoś, kto tam był z nim, czy ktoś przyjechał stamtąd i jej o tym powiedział. Wiem tylko tyle, że podobno dużo tam pił, aż w końcu zapił się na śmierć. Ludzie na wsi nawet mówili: „Wódka się w nim zapaliła”.
Słyszałam, że naprawdę człowiek może się w środku zapalić, gdy pije wysokoprocentową wódkę, prawie spirytus i pali przy tym papierosa. Gdy tak się stanie, to wtedy szybko musi położyć się na ziemi i pozwolić, by kobieta ukucnęła nad nim i nasikała mu do gardła, co uratuje mu życie. Nie wiem, czy to prawda, ale jeżeli tak, to widać mojemu dziadkowi żadna kobieta tego nie zrobiła.
Pelagia straciła nadzieję na powrót męża i już wiedziała, że nie musi na niego czekać. Jednak Tekla i Ludwika wierzyły, że ich tata kiedyś wróci.
Nauka czytania
Tekla i Marian jeszcze przed I wojną światową ukończyli trzy klasy szkoły podstawowej, więc czytać i pisać potrafili, natomiast Ludwika z powodu wojny i wywozu w głąb Rosji do szkoły chodziła bardzo krótko. Po powrocie z Rosji już do niej nie wróciła, gdyż musiała z mamą i siostrą najmować się do pracy u gospodarzy, żeby zarobić na jedzenie.
W tamtym czasie były wydawane miesięczniki katolickie: „Posłaniec Serca Jezusowego” – ukazujący się od 1872 roku, i „Rycerz Niepokalanej” – założony przez o. Maksymiliana Marię Kolbego w 1922 roku. Ludwika od najmłodszych lat lubiła je oglądać, dzięki czemu, sama nauczyła się ślabizować, czyli słabo czytać, ale z pisaniem to już zawsze miała kłopoty.
Przeprowadzka do Obertyna
W 1925 roku Pelagia dała się namówić niejakiemu Krzewskiemu, który pochodził z Tarnowicy Polnej, na sprzedaż swojego domu oraz pola i kupno dużego kawałka ziemi na kolonii Pod Wiechami, wchodzącą w administracyjne granice Obertyna. Miejsce to było oddalone od Tarnowicy Polnej o około 20 km. Obertyn był miasteczkiem w powiecie horodeńskim, leżącym pomiędzy Stanisławowem a Kołomyją i zamieszkanym przez około 5 tys. mieszkańców. Był siedzibą gminy wiejskiej obejmującej: Obertyn, Bałahorówkę (małą, polską wioskę), Hańczarów (rusińską wioskę), Hawrylak, nazywany Hawrylówką (polską wioskę), Jakubówkę (rusińską wioskę), Żabokruki i Żuków (polskie wioski).
Pelagia zgodziła się na taką zmianę w swoim życiu, gdyż wciąż miała problemy z sąsiadem Rusinem i ograniczony dostęp do swojego pola, a wiedząc, że jej mąż nie żyje, chciała zacząć wszystko od nowa. Po przybyciu na miejsce okazało się jednak, że nowo zakupionej ziemi jest o wiele mniej niż obiecywał jej Krzewski, bo tylko 2 morgi (około 1,2 ha), ale odwrotu już nie było.
Obertyn
W _Wielkiej Ilustrowanej Encyklopedii Powszechnej_ Wydawnictwa Gutenberga pod hasłem „Obertyn” można znaleźć opis:
_Miasteczko w powiecie Horodenka (woj. stanisławowskie), nad rzeką Czerniawą, 28 km od stacji kolejowej Gody–Turka (linia: Stanisławów–Kołomyja) z 4671 mieszkańcami i handlem. Miasto posiada pomnik na pamiątkę świetnego zwycięstwa, odniesionego tu 22 sierpnia 1531 roku przez hetmana Jana Tarnowskiego nad kilkakrotnie silniejszym wojskiem hospodara mołdawskiego Piotra__._
Legenda o Obertynie
O powstaniu Obertyna istnieje stara legenda, która mówi, że ludzie zaczęli się tu osiedlać bardzo dawno temu, aby tworzyć gospodarstwa, wycinać lasy i zasiewać pola. Żyli sobie tutaj spokojnie do czasu aż doszły ich słuchy, że zbliżają się do nich Pieczyngowie, którzy znani byli z tego, że napadają na wioski, palą je, a ludzi mordują. Zaczęto więc zabezpieczać przed nimi grodzisko. Budowano wysokie palisady, szykowano łuki i strzały, a także wykuwano miecze.
Któregoś dnia Pieczyngowie konno przybyli pod grodzisko, otoczyli je i kazali jego mieszkańcom otworzyć bramy, ale ci nie posłuchali, na skutek czego rozpętała się walka łuczników. Choć jeszcze po paru dniach Pieczyngowie nie mogli zdobyć grodziska, to szeregi mieszkańców robiły się coraz rzadsze, więc kilku śmiałków nocą przedostało się niepostrzeżenie do obozu wroga i zabiło ich wodza. Kiedy Pieczyngowie się w tym zorientowali, zaczęli ich ścigać, lecz mieszkańcy w porę otworzyli bramę i wpuścili bohaterów do środka. Rano zdruzgotani Pieczyngowie zwinęli namioty i się wycofali. Wieści o tej bitwie zaczęły krążyć w okolicy i wszyscy mówili o tym, jak to Pieczyngowie zawrócili koło grodziska i wioskę tę zaczęto nazywać Obertynem, od ukraińskiego słowa „obernuty”, co znaczy zawrócić.
W 1340 roku przybyli na te ziemie rycerze króla polskiego Kazimierza III Wielkiego i zaczęła się tu osiedlać szlachta ruska i polska, którą król szczodrze obdarowywał ziemiami. W XV wieku słynny na Pokuciu ród szlachecki Obertyńskich posiadał połowę Obertyna i niektórzy uważają, że to od nich wywodzi się nazwa miasta.
Kurna chata
Po przybyciu na kolonię Pod Wiechami Pelagia z córkami nie miały gdzie mieszkać, dlatego od razu wzięły się za budowę chaty. Drewniane słupy, które były potrzebne do podtrzymania dachu, i żerdzie na dach musiały przynosić same na plecach z lasu oddalonego od kolonii o około 10 km, znajdującego się za wioską Żuków. Ściany domu zrobiły z plecionych gałęzi, co nazywało się kosznicą, którą później okleiły gliną, a następnie otynkowały. Dach pokryły snopkami słomy, które związywały razem i mocowały do drewnianych żerdzi. Robiła to piętnastoletnia Ludwika, gdyż była bystra i nie bała się wysokości. Podłogę w domu stanowiło klepisko, czyli nawierzchnia z gliny. Z gliny wykonano także dwa piece i dwie kuchnie z palnikami do gotowania potraw. W tym najprostszym rodzaju chaty, bez przewodów dymowych i komina, dym uchodził przez otwór w sieni pod dachem. Była to tak zwana kurna chata.
Mimo tego, że budynek wzniosły trzy kobiety, to był całkiem duży, gdyż przez drzwi wejściowe wchodziło się do sieni, a po obu jej stronach znajdowały się duże izby. Ta po prawej – należała do Pelagii i Ludwiki, a ta po lewej – do Tekli, która miała już dwadzieścia osiem lat i był to najwyższy czas, aby wydać ją za mąż. W sieni na gwoździu Pelagia powiesiła na pamiątkę ich tułaczki besache, w którym niosła pożywienie podczas wędrówki z Rosji. Wisiał on tam przez lata.
Pelagia z córkami wciąż były bardzo zapracowane, gdyż oprócz obrabiania własnego kawałka ziemi najmowały się u bogatszych gospodarzy, gdzie pracowały od świtu do wieczora. Wytchnienie dla Ludwiki stanowił chór, na który zaczęła chodzić do kościoła do Obertyna, dzięki czemu nauczyła się czytać z nut. Odpoczynkiem od obowiązków były także spotkania z koleżankami z dzieciństwa, kiedy to czasami w niedzielę mama pozwalała jej iść na pieszo polnymi drogami około 20 km do Tarnowicy Polnej.
W 1928 roku Tekla wyszła za mąż i zamieszkała z mężem w domu Pelagii, w izbie po lewej stronie. Szczęście nie trwało długo, gdyż jej mąż w niedługim czasie zmarł. Ponownie zostały same w gospodarstwie, aż do czasu, kiedy moja mama Ludwika wyszła za mąż, za mojego tatę Piotra.
Wiejskie chaty
W _Encyklopedii rolnictwa i wiadomości związek z niem mających_, w rozdziale _Gospodarcze stosunki w Galicji_, pod hasłem „Gospodarstwa małe” można przeczytać:
_Budynki są tutaj po największej części drewniane. Pomieszkania budują się w słupy garowane dębowe, ściany zakładają się drzewem jodłowem z gór sprowadzonem._ _Najuboższa tylko część ludności buduje chaty tym sposobem, że grodzi ściany z pręcia i obrzuca to ogrodzenie z obu stron gliną ze słomą zmieszaną, lub też daje kule, a grodzi słomą długą z gliną zmieszaną i gładzi te ściany gliną zmieszaną z wiotką słomą. Wszystkie zabudowania w tej wsi są słomą kryte, mają po większej części kominy z chrustu plecione i gliną wylepione. Wielkość chaty zależy od zamożności właściciela: uboższy stawia ją zwykle na 4 sążnie długości i 2 ½ sążnie szerokości, w czym mieści się sień; bogatsi, którzy już więcej dbają o wygodę i okazałość, stawiają dwa razy większe pomieszkania: w środku jest sień, a po obu stronach izby mieszkalne, albo z jednej strony obszerniejsza izba mieszkalna z oknami na zawiasach w futrynach, a po drugiej stronie składy, które zwą komorą. Wartość takiej chaty dochodzi do 200 złr. Wartość zaś lepianki jest 60 do 80 złr__._
A. Bielowski, _Pokucie_, „Czas. Dodatek miesięczny”, t. VI, Kraków 1856, s. 653–656.
_Gospodarstwa małe_ _Encyklopedia rolnictwa i wiadomości związek z nim mających_, pod red. J.T. Lubomirskiego i in., t. 2, Warszawa 1874, s. 1167.
M. Marassé, _Gospodarcze stosunki w Galicji_ _Encyklopedia rolnictwa…_, dz. cyt., s. 854.
O. Kolberg, _Pokucie. Obraz etnograficzny_, t. 1, Kraków 1882, s. 20–21.
Obertyn _Wielka Ilustrowana Encyklopedia Powszechna_, t. 11, Kraków 1931, s. 234.
H. Pługator, _Obertyn_: _tu tworzyła się historia Polski_, „Kurier Galicyjski” 2010, nr 22, s. 16-17.
_Gospodarstwa małe_, dz. cyt., s. 1166.CZĘŚĆ II
Mój tata Piotr
Narodziny Piotra
Zanim urodził się Piotr, czyli mój tata, na świat przyszła jego mama Maria, co przedstawiam na drzewie genealogicznym, na którym są także pokazane moje ciocie i kuzynostwo.
W Obertynie, na długiej ulicy zwanej Netrebówką, w drugiej połowie XIX wieku mieszkało małżeństwo o nazwisku Bajurak, które miało córkę (nie wiem, jak miała na imię) i syna Mateusza. W 1880 roku urodziła się im kolejna córka, której dali na imię Maria i była to właśnie moja druga babcia.
Kiedy Mateusz dorósł, ożenił się i zamieszkał z żoną w miasteczku Jabłonów, w Karpatach Wschodnich, w regionie zwanym Huculszczyzną, gdzie pracował jako kowal. Był całkiem dobry w swoim fachu, aż któregoś dnia iskra prysła mu w oko, w wyniku czego na jedno oko oślepł. Od tego czasu zaczął też chorować, co uniemożliwiło mu dalsze wykonywanie zawodu kowala. Mateusz miał dwóch synów: Piotra i Janka.
Maria wyszła za mąż za Aleksandra Mikityszyna z Obertyna i po ślubie zamieszkała z nim w gospodarstwie na Netrebówce, prawdopodobnie na swojej ojcowiźnie. Kiedy mieli dwie córki: Antoninę urodzoną w 1900 roku i Paulinę urodzoną w 1907 roku, 16 października 1910 roku przyszedł im na świat syn. Dali mu na imię Piotr i to właśnie był mój tata. Maria i Aleksander doczekali się jeszcze jednej córki, Rozalii urodzonej w 1919 roku.
Amerykański sen
W 1914 roku, jeszcze przed wybuchem I wojny światowej, za namową jakiegoś Żyda, Aleksander postanowił wyjechać do Ameryki do pracy. Chciał zarobić pieniądze, aby zakupić więcej ziemi, dzięki czemu rodzinie żyłoby się lżej. Dokumenty potrzebne do wyjazdu były drogie, więc sprzedał całą swoją dotychczas posiadaną ziemię, a że był prostym chłopem i nie znał się na papierach, a może i nawet nie umiał czytać, to wszystkie formalności załatwiał za niego ten Żyd. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu, Aleksander pożegnał się z rodziną, co nie obyło się bez płaczu, i razem z Żydem pojechał do Gdyni, skąd odpływał statek do Ameryki.
Przed wejściem na pokład Żyd powiedział do Aleksandra, że będzie szedł pierwszy, bo ma wszystkie dokumenty, a on ma iść za nim i trzymać się blisko niego. Przed wejściem na statek stało dwóch kontrolerów, którzy wzięli od Żyda dokumenty, pooglądali je, po czym mu je oddali i wpuścili na pokład, a Aleksander, widząc to, zaczął podążać za nim. Kiedy został zatrzymany przez kontrolerów i poproszony o dokumenty, zdziwiony zaczął im tłumaczyć, że ma je Żyd, który właśnie wszedł na pokład, lecz ten zniknął już wśród ludzi na statku. Wtedy Aleksander zorientował się, że został oszukany i Żyd za jego pieniądze załatwił dokumenty dla siebie i sam popłynął do Ameryki.
Aleksandrowi udało się jakoś wrócić do domu, ale podłamał się, że stracił cały majątek. Próbował jeździć po dworach i najmować się do pracy, ale jeszcze przed narodzinami czwartego dziecka umarł. Podejrzewam, że mógł popełnić samobójstwo. Po latach bowiem za każdym razem, gdy prosiłam babcię Marię, żeby pokazała mi grób dziadka, ona zawsze machała ręką, że gdzieś tam leży, i nigdy mnie do niego nie zaprowadziła. A zwyczaj był taki, że samobójców nie chowano na świętej ziemi cmentarza, ponieważ przez odebranie sobie życia popełniali grzech śmiertelny. Chowano ich pod płotem poza jego terenem, więc pewnie i mój dziadek tak został pochowany. Babcia Maria miała taki żal do niego, że zostawił ją samą z czwórką dzieci, że nigdy go nie wspominała, a i ludzie zaczęli mówić na nią Bajuraczka, od panieńskiego nazwiska.
Prawdopodobnie Aleksander miał jeszcze jakieś długi, gdyż Bajuraczka była zmuszona wyprowadzić się z dziećmi z ich domu i zamieszkać w jakiejś małej chatce. W tamtych czasach nieposiadanie własnego kawałka ziemi równało się z wielką biedą, gdyż wszystkie produkty potrzebne do życia, takie jak: ziemniaki, kukurydza, zboże itp. trzeba było wypracować u innych gospodarzy.
Mój tata także od najmłodszych lat musiał najmować się do pracy, aby zarabiać na chleb i w szkole był chyba tylko parę dni. W związku z tym nigdy nie nauczył się czytać i pisać, tak jak i jego siostra Paulina, która akurat miała siedem lat, gdy zaczęła się wojna, więc do szkoły nie poszła. Jedynie Antonina potrafiła czytać i jako tako pisać, bo ukończyła trzy klasy szkoły podstawowej.
Służba
W 1916 roku Bajuraczka oddała swojego sześcioletniego syna Piotra na służbę do jakiegoś gospodarza, gdyż myślała, że będzie mu tam lepiej niż w domu, bo będzie miał zapewniony posiłek. Gospodarz i jego żona okazali się niedobrymi ludźmi, ponieważ wyzyskiwali chłopca jak tylko mogli, często na niego krzyczeli i bili, a pracował u nich ciężko od świtu do nocy. Latem Piotr nie narzekał, bo było ciepło i przeważnie pasł na łące krowy. Zimy okazywały się najtrudniejsze do przetrwania, ponieważ temperatura potrafiła spaść do –40°C, a on spał z bydłem w oborze. Pewnej nocy nawet włosy przymarzły mu do ściany i nie mógł ich oderwać.
Któregoś dnia, kiedy panował potworny ziąb i strasznie kurzył śnieg, gospodarz przyszedł do obory i kazał Piotrowi napoić wszystkie krowy. Żeby to zrobić, musiał nabrać wody do wiadra ze studni znajdującej się na podwórzu. Ponieważ krowy potrafiły pić dużo, to byłby zmuszony tak krążyć wielokrotnie, a panowała taka zawieja, że ledwo poradził sobie z pierwszym wiadrem. Dlatego dał krowom tylko trochę wody.
Po pewnym czasie przyszedł gospodarz i zapytał, czy krowy są już napojone, na co Piotr przytaknął. Gospodarz jednak nie uwierzył, że tak dobrze sobie poradził w tych warunkach i kazał Piotrowi przynieść wiadro z wodą. Piotr poszedł do studni, wiedząc, że mu się zaraz oberwie, ale gdy nabierał wodę, zobaczył nieopodal w śniegu psią kupę. Długo nie myśląc, wrzucił ją do wiadra z wodą z nadzieją, że krowy, które na tym punkcie są bardzo wrażliwe, wyczują ją i nie będą chciały pić. Wrócił do obory, gdzie gospodarz wziął od niego wiadro i przystawił jednej z krów do pyska. Ku jego wielkiemu zdumieniu krowa odwróciła głowę i nie chciała pić. Podstawił więc drugiej do pyska i ta też odwróciła głowę, to samo trzecia i czwarta, aż w końcu dał za wygraną i zostawił Piotra w spokoju.
Bo z niego będą ludzie
W 1918 roku Bajuraczka zrozumiała, że jej synowi jest źle u gospodarza, postanowiła więc znaleźć mu lepszą posadę. Zgłosiła syna jako kandydata do terminu, czyli na naukę, do największej kuźni w Obertynie, do kowala Jarczewskiego. Co roku przyjmował on do siebie na naukę jednego lub dwóch chłopców, którzy jego zdaniem się do tego nadawali, a wybierał ich w drodze selekcji, po okresie próbnym. Tym razem oprócz Piotra było tam jeszcze pięciu kandydatów.
Piotrowi tak się spodobała praca w kuźni, że najchętniej by z niej nie wychodził i tylko by układał i czyścił narzędzia: młotki, szczypce i pilniki, oraz pomagał przy palenisku i asystował przy podkuwaniu koni. Kiedy żona Jarczewskiego wołała chłopców na obiad, a gotowała bardzo dobrze, Piotr szybko posiłek zjadał i już z powrotem pędził do kuźni, a w tym czasie reszta chłopców jadła i jadła, i nieśpieszno im było do pracy.
W dniu decyzji do Jarczewskiego przyszli chłopcy z matkami i z nich wszystkich wybrał tylko Piotra, przy czym powiedział: „Bo z niego będą ludzie”.
Wyzwolenie
Praca u Jarczewskiego nie była lekka i było jej dużo, od świtu do wieczora, w dodatku sam Jarczewski nie był pobłażliwym człowiekiem, a raczej srogim i wymagającym. Jako zamożny człowiek posiadał piękny dom i wielkie gospodarstwo, w którym zatrudniał dużo służby, ale i wykorzystywał do pomocy w nim chłopców z kuźni. Tak więc Piotr nie tylko pomagał w kuźni, lecz także pasł krowy, opiekował się dziećmi, karmił zwierzęta hodowlane, wywalał gnój, robił pranie, czyli musiał wykonywać dosłownie wszystko. Dobre u Jarczewskiego było jednak to, że przy całej tej ciężkiej pracy chłopak uczył się kowalstwa, a także nie chodził głodny, bo Jarczewska dobrze wszystkich karmiła.
Po paru latach, kiedy już Piotr wszystkiego się nauczył, to terminował jako czeladnik u Jarczewskiego, czyli był na stażu, a na koniec zdobył „wyzwolenie”, czyli dyplom, i był już mistrzem kowalstwa. Wciąż pracował u Jarczewskiego, ale już jako dyplomowany kowal za pieniądze. Dzięki temu jego mamie udało się kupić kawałek ziemi na Netrebówce, na której byli w stanie wybudować, w prawdzie małą, jednoizbową kurną chatę, ale i tak o wiele większą niż ta, w której mieszkali do tej pory.
Antonina i Haukaluk
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji