- W empik go
Marysieńka Sobieska. Autoportret. Malowany nocą w 17 na 18 czerwca 1696 roku - ebook
Marysieńka Sobieska. Autoportret. Malowany nocą w 17 na 18 czerwca 1696 roku - ebook
Marysieńka Sobieska: wiek nie do końca ustalony, pochodzenie niepewne, wykształcenie przeciętne, inteligencja powyżej normy, spryt zaskakujący, temperament chłodny, uroda zniewalająca, ambicja niezmierzona, znak zodiaku Rak, królowa Polski od roku 1774 do 1796. Ukochana małżonka Jachniczka, czyli króla Jana III Sobieskiego. Pani na Wilanowie. Nimfa, Róża, Bukiet, Esencja, Astrea – czyli „jedyne serca i duszy kochanie”, kobieta o dwóch skrzydłach: purpurowym, miłosnym i pulsującym erotyzmem, oraz ciemnym: niejasnym i nieposkromionym w pragnieniu zaszczytów, hołdów i „taburetu” w Wersalu.
Janina Lesiak próbuje pokazać Marię Kazimierę po swojemu, czyli szukając w jej losach radości i smutków bliskich każdej kobiecie i pomagając królowej namalować autoportret, który przybliży ją współczesnym czytelnikom. Autorka ma nadzieję, że Marysieńka Sobieska, tak wiernie i gorąco kochana przez niepospolitego mężczyznę i władcę, dołączy do orszaku wyjątkowych władczyń, o których trzeba pamiętać.
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7779-600-9 |
Rozmiar pliku: | 708 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dolij, l’eau bouillante – mówię, ale ta głupia dziewucha przynosi wodę ledwo ciepłą, jakby nie wiedziała, że lubię, kiedy aż parzy! Piersi, uda, brzuch wtedy różowieją, opuszki palców robią się gąbczaste, a na skroniach i pod nosem wyskakują krople potu, chłodniejsze od ukropu w wannie.
Wyglądają jak drobniutkie perły mleczne i połyskliwe… wyciągam język, zwijam go w rulonik, poruszam w prawo i lewo (król uwielbiał takie sztuczki!) i zlizuję wilgoć z górnej wargi. Czuję słonawy, kwaśny i mydlany smak przypominający dwudniowy twaróg. To znak, że woda dotarła pod skórę i wyrzuca spod niej cały szlam i brud, także ten z najtajniejszego środka. Gdybym mogła to wytrzymać, kazałabym wlewać do wanny prawdziwy wrzątek, a potem siedziałabym w niej godzinami, prawie mdlejąc od gorąca i białej pary siadającej na moich włosach i skręcającej je w drobniutkie loczki, podobne do jagnięcej sierści.
Masz kędziory jak owieczka – mówił król Jan, ale jemu chodziło o łono, bo przy kochaniu lubił gnieść, głaskać, miętosić, a czasami szarpać włosy zasłaniające mi dół brzucha i spływające ciemnym trójkątem prawie do pachwin. Pod pachami i nad une coquille¹ miałam mocny zarost. Zamoyskiego to brzydziło, bo wolał niedorosłe dziewczynki, jeszcze gładkie i bez szczeci, ale króla podniecało i pomagało osiągać rozkosz, więc ochoczo przystał na pomysł, żeby z tych właśnie włosów pleść pierścienie, które noszone na przyrodzeniu będą mu podczas rozłąki przypominały słodkie chwile w moim łożu i pomagały sobie ulżyć, gdyby tęsknota za mną była zbyt silna. Musiały mną pachnieć, zawsze się o to upominał. Nie dozwalał na perfumy, choć prosiłam i tłumaczyłam, że ambra robiona z gówna wieloryba podwaja i potraja miłosne doznania jak wszystko, co łączy w sobie ładne i nieładne, śmierdzące i pachnące, cudne i paskudne, podbechtując zmysły, drażniąc je i poruszając, ale król chciał czuć tylko mnie spoconą i rozpłomienioną afektem, więc i to trzeba dopisać do rejestru różnic między nami… On potrzebował moich wyziewów do miłosnego pobudzenia, a ja ich nienawidziłam.
Do dzisiaj nie mogę znieść niewieścich zapachów szczególnie tych sekretnych, bo cuchną zjełczałym łojem, rybą, nadpsutymi jarzynami i rtęcią. Mówi się, że rtęć nie ma woni, ale to nieprawda! Mnie śmierdzi spalenizną, stajnią i zgniłym jajem, więc nic dziwnego, że wylewałam na siebie flakony pachnideł, a mimo wszystko czułam swąd końskiego potu i gnijącego mięsa. Bałam się, że inni też to czują, a największy strach mnie przejmował, kiedy król był blisko, choć on nigdy, przenigdy nawet się nie skrzywił, nie zmarszczył nosa i nie odwrócił; wręcz przeciwnie – przekonywał, że mój bukiet jest słodki i że przenosi każdą perfumę. No, ale król, to król. Dla niego wszystko co moje, było najlepsze.
Mówię po raz pierwszy – było, choć ma to swoje uzasadnienie zaledwie od paru godzin, bo przecież dopiero co nad pałacowymi ogrodami pojawił się księżyc pierwszy raz świecący nie dla króla Jana. Wisi na gałęziach drzew jak wielka pomarańcza i sypie jasny pył na ceglany mur ze schodkami, o które zawsze haczyłam podbiciem spódnicy. Czerwcowe niebo jest przeźroczyste, jakby było ulane z ciemnoszafirowego kryształu świecącego drobinami gwiezdnych iskier. Niedawno z Wenecji przysłano mi nowy kamień nazwany „tysiącem słońc”; wyglądał całkiem tak samo – tajemniczo i niesamowicie.
Mój Jachniczek już wie, gdzie się podziewa dusza po śmierci. Tyle razy o tym gadali z Maurycym Votą² i Bernardem O’Connorem³, zastanawiając się, czy rację mieli Arystoteles i Tomasz z Akwinu twierdzący, że dusza jest „wszędzie”, czyli w każdym kawałku ciała ściśle z duszą zespolonym, więc jej oddzielenie od materii jest trudne, a może nawet niemożliwe, czy raczej Kartezjusz przekonany, że tylko mózg, jako najdoskonalszy organ człowieka, może być mieszkaniem dla „rzeczy myślącej, jednak zupełnie odmiennej od ciała”⁴, więc jej byt osobny jest całkiem prawdopodobny…
Król Jan bardzo lubił te dysputy. Pamiętam, jak ongiś celnie i mądrze jedną z nich podsumował, porównując człowieka do organisty, który gra, dopóki ma sprawny instrument. Dostał brawo od towarzystwa, no, ale nie było w tym nic niezwykłego, bo Jachniczka zajmowały systemy filozoficzne Europy, więc zawsze miał coś ciekawego do powiedzenia.
Dziwne, ale po raz pierwszy nie boję się spoglądać w ciemne, wysokie niebo. Myślę, że on patrzy zza jasnych gwiazd i jak zawsze troszczy się, żeby mnie nie spotkało nic złego, bo byłam jego sercem i sercem zostałam, tylko to serce bije daleko, oddzielone chmurami i bardzo samotne.
Dotąd zawsze czułam lęk, kiedy unosiłam głowę i patrzyłam w te obce krainy, do których nie sięga żaden żyjący ziemski monarcha, choćby był największy i najwspanialszy, jak na przykład Ludwik Roi-Soleil. Ciekawe, czy i on choć raz poczuł strach wobec tajemnicy firmamentu? Gdyby tak było, musiałabym przyznać, że miał ludzkie cechy, choć dla mnie Ludwik XIV
to prawie Bóg, a może nawet więcej niż Bóg, więc jestem pewna, że gdy trafi do nieba, będzie się rozglądał i porównywał, czy dzieło Stwórcy nie jest gorsze niż to, co sobie sam stworzył, bo prawdą jest, że nie ma nic doskonalszego i piękniejszego niż Wersal.
Dziwaczne, że w takiej chwili myślę o Ludwiku, ale jak może być inaczej, skoro w moim życiu on faktycznie był jak słońce, do którego i ja próbowałam się wspiąć i ogrzać.
Nie było i nie ma mężczyzny, który nie marzyłby o walce u boku króla Ludwika XIV albo o służbie dla niego, choćby to nawet miało być wynoszenie pełnego nocnika, oraz kobiety, także starej i paskudnej gotowej na wszystko, aby choć na moment unieść dla niego spódnicę, bo bycie metresą Roi-Soleil rozpinało nad każdą niewiastą złotą tęczę. Nie ma co udawać, że i mnie na tym nie zależało, ale mówiąc szczerze, nie miałam szans. Nigdy mu się nie podobałam!
Najpierw myślałam, że gustuje w blondynkach i dlatego mnie nie dostrzega. Ta jego La Valliere miała jasną skórę i loki jak zleżała na słońcu słoma, więc dobrze się prezentowała w pastelach i skromnych sukniach, które były tak pomyślane, żeby wyglądały, jakby ich wcale nie było na pulchnym ciele siedemnastolatki, dopiero co tracącej puch łabędziego pisklęcia. Te suknie niczego nie zakrywały, a jeśli zakrywały, to zaraz się kazały domyślać, co jest pod gazą, tiulem czy muślinem. Pamiętam jedną toaletę Luizy La Valliere… szara krepa tak ściśle przylegała do piersi, że nie można było oderwać wzroku od sterczących sutków i choć nie było widać ani skrawka ciała, do dzisiaj nie znam nic bardziej perwersyjnego i zarazem niewinnego. Gładka szyja owinięta wąziutką koronką, ani jednego klejnotu, tylko biały kwiat wpięty we włosy, powieki opuszczone i uśmiech, taki uśmiech, że żadna inna nie umiałaby się tak uśmiechnąć, choćby i rok ćwiczyła przed zwierciadłem!
Zawsze tak opuszczała powieki, kiedy Ludwik na nią patrzył. Było w niej coś, czego nie podrobi nawet najzdolniejsza kobieta – niewinność, tak uwielbiana przez doświadczonych i rozpustnych mężczyzn, wśród róż i piwonii szukających ledwo rozkwitłej stokrotki, z kroplami rosy na białych płatkach. Louise to miała. Bez wysiłku, starania, zabiegania, intryg i walki zdobyła miłość Ludwika i zdołała ją utrzymać długo, nawet bardzo długo, bo ponad trzy lata!
Nigdy nie zazdrościłam La Valliere, to byłoby nierozsądne, bo zazdrościć można tego, co mogłoby być nasze, gdyby mogło być nasze, a dla mnie Ludwik wtedy, gdy ją kochał, był nieosiągalny nie dlatego, że należał do innej, tylko dlatego, że należał właśnie do tej, tak całkowicie i absolutnie niepodobnej do mnie. Wybrał dziewczynkę, prawie dziecko, a ja nigdy dzieckiem nie byłam, choć jestem od Louise starsza tylko o trzy lata.
Być dzieckiem znaczy mieć naturę dziecka, jego ufność, prostolinijność, dobroć, szczerość i zdolność do bezinteresowności. Ja, mając cztery lata, wiedziałam, co mi się opłaca, a co nie. Byłam jak zwierzątko przymilające się do tych, którzy je głaszczą, karmią i decydują, czy będzie spało na mrozie, czy w miękkich piernatach. W tym przymilaniu się byłam słodka i tak wdzięczna, że za posłanie służyły mi głównie kolana królowej Ludwiki Marii, a często gęsto także jej łóżko, no, chyba że spał w nim któryś z kochanków lub dwóch królewskich małżonków. Ale tak się działo niezbyt często…
Lubiła, kiedy mówiłam do niej „maman”. Wzruszała się i mocno mnie przytulała. Musiałam udawać, że chcę, żeby mnie ściskała i prawie dusiła wielkimi, tłustymi piersiami, w które wpadałam nosem i ustami jak w poduszkę, tamującą dopływ powietrza. Jednak wolałabym się zadławić, niż pokazać, że te pieszczoty mnie odstręczają. Wiedziałam, że prawda mi się nie opłaca, więc kłamałam tak naturalnie, że wszystkich zwiodłam. Nazwali mnie „Marysieńką”, bo byłam wdzięczna i słodka, uroczo zabawna i przymilna, śliczna i radosna jak młody szczygieł. Wszyscy mnie kochali.
Ludwika Maria była specjalistką w tłamszeniu cudzej woli! Miała parę własnych, wypukłych, ciemnych oczu i kilkanaście albo kilkadziesiąt par oczu cudzych: młodych, bystrych, migdałowych, wielkich, małych, szarych, błękitnych, czarnych i nadzwyczajnie bystrych. Dzięki nim widziała wszystko, co chciała widzieć. Miała też uszy nad tymi oczami: one pozwalały królowej Ludwice usłyszeć każdą tajemnicę, głównie tę, którą się szeptem powierza kochance, przed chędożeniem albo po nim.
„Sekret zawsze czymś śmierdzi – mówiła. – Ambicją, chciwością, zdradą, skąpstwem lub innym świństwem trzymanym pod przykryciem, bo jest zbyt wstydliwe, aby je pokazywać w pełnym świetle. A im dłużej się to chowa, tym bardziej cuchnie, więc znalazłam sposób na poznanie smrodliwych sekretów innych ludzi, głównie pysznych i bogatych polskich panów: poślę na nich swoje francuskie muchy! Pokażą swoje cycki, loczki, podwiązki, bufiaste biodra i cienkie talie, pończochy i pantofelki. Będą bzyczeć, szczebiotać, gaworzyć i turkotać, aż tamci zapomną języka w gębie i staną się zdolni tylko do słuchania. Moje voler⁵ rozjaśnią się perłami i diamentami, wonią pachnideł zmącą twarde polskie łby, a w łożu pokażą takie sztuczki, że po nich każda inna będzie się tym prostackim szlachciurom wydawała kawałem drewna. Mucha lubi smród gnoju, a moje muchy tak zostały przyuczone, żeby wolały łajno od słodkich konfitur. Są mądre. Wiedzą, że wszystko stoi na gównie i że bez niego nic nie urośnie!”
Tak królowa Ludwika Maria usidliła poetę Jana Andrzeja Morsztyna, podsuwając mu biedną jak mysz kościelna Katarzynę Gordon i potężnego litewskiego magnata Krzysztofa Paca, który zwariował na punkcie swojej Klary, i wreszcie wielkiego wojewodę kijowskiego – Sobiepana na Zamościu.
Dla niego miała najlepszy marcepan – za Zamoyskiego wydała swoją „małą Arquien”, czyli mnie.
„Wydała” to niedobre słowo, trzeba by znaleźć inne, może: sprzedała, wepchnęła, przehandlowała, wyonaczyła? Jak się chce mieć kolejne zaufane oczy i uszy u następnego z filles d’honneur⁶, wszystkie sposoby są do wykorzystania, choć prawdę mówiąc, w tym przypadku królowej bardziej chodziło o pokrzyżowanie zamysłów swego małżonka Jana Kazimierza, romansującego otwarcie z dworką – Anną Schonfeld, niż o wygnanie swojej „muchy” do Zamościa.
Jan Kazimierz postanowił przefrymarczyć kochankę Zamoyskiemu, uzyskawszy wcześniej obietnicę, że wyrozumiały i tolerancyjny mąż będzie „użyczał” królowi wdzięków swej połowicy, ilekroć ten będzie miał taką potrzebę. Nie ma w tym nic niezwykłego! Wielcy panowie mogli zaspokajać swą chuć na tyle sposobów, że małżonka nie była im do tego potrzebna. Miała rodzić dzieci, cała reszta należała do innych kobiet albo młodych, przysposobionych do sodomii faworytów.
Mój małżonek był rozpustny i zepsuty do szpiku kości, kobiety nic dla niego nie znaczyły, więc życzenie władcy potraktował wyrozumiale, nie widząc niczego niestosownego w dzieleniu się własną żoną, zwłaszcza gdy drugim jej użytkownikiem miał być miłościwie panujący monarcha.
Na wszystkich dworach świata znaleźliby się przychylni takim zamiarom, bo król to król, a kobieta to tylko ciało, ale wówczas wtrąciła się królowa i postanowiła, że przytrze królowi nosa i że Zamoyski zamiast panny Schonfeld poślubi mnie!
Nie zrobiła tego dla polityki ani przyzwoitości. Ludwika Maria znała słowo moralność, ale nie znała jego znaczenia, więc poświęcenie młodej dziewczyny dla swoich celów nie wydawało się jej ani nieprzyzwoite, ani naganne.
Muszę przyznać, że zadbała o moją ślubną oprawę. Zamoyski zapisał mi milion talarów i dwanaście tysięcy rocznie, na „fanaberie”. Miałam dostawać i więcej, gdybym okazała się dobrą i posłuszna żoną. Bóg na niebie mi świadkiem, że miałam taki zamiar!
Cierpiałam, kiedy w noc poślubną nawet mnie nie dotknął. Do dzisiaj pamiętam siebie wystraszoną i ciekawą miłości, ubraną w purpurowy negliż, czekającą na nowo poślubionego małżonka w komnacie ozdobionej kwiatami i tak sprytnie oświetlonej, że z różowego cienia wyłaniało się głównie łoże, całe w jedwabiu i białych koronkach.
Było już bardzo późno, kiedy się wtoczył w rozerwanym kaftanie, cuchnący sfermentowaną gorzałą i wymiocinami. Pomyślałam wtedy: po co się tak długo kąpałam w różanej wodzie? Po co mnie nacierali pachnącymi olejami? Układali loki, zwijali włosy na łonie, perfumując je mocnym ekstraktem z konwalii, żeby nochal pana młodego nie doznał niedomogi podczas minety? Komu to było potrzebne, bo na pewno nie temu pijanemu karłowi, który coś zamamrotał, a potem runął na kobierzec, jakby go trafiła turecka strzała!
Spał na dywanie koło mojego łóżka, chrapał, stękał, puszczał gazy i coś mamrotał.
Płakałam upokorzona i bardzo nieszczęśliwa, bo przecież mimo wszystko podobał mi się ten wariat i hulaka, który nikogo nie słuchał, umiał tylko rozkazywać i wymagać, a o jego okrucieństwie opowiadano straszne historie. Prawie nigdy nie trzeźwiał, był chamem i pyszałkiem, ale słynął z odwagi, no i nieprzebranego bogactwa, a ponieważ potrafił okazywać hojność, jego przywary blakły cukrzone nielicznymi zaletami.
Gdyby tego chciał, byłabym najlepszą, najwierniejszą i najwyrozumialszą małżonką. Gdyby tylko mu na tym zależało…
Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji
1 (fr.) muszelką
2 jezuita, spowiednik Sobieskiego
3 nadworny lekarz króla
4 tak Kartezjusz definiował duszę
5 (fr.) muchy
6 (fr.) zięciów dworu