Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Marzec i Maj - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzec i Maj - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 389 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W mar­cu 1808 mi­nę­ły czte­ry mie­sią­ce od dnia, w któ­rym za­czą­łem pra­co­wać jako ze­cer w dru­kar­ni ga­ze­ty „Dia­rio de Ma­drid”, i zdo­by­łem już tyle wpra­wy w skła­da­niu czcio­nek, że pła­co­no mi po trzy re­ale za set­kę wier­szy. Wy­da­wa­ło mi się jed­nak, że mógł­bym w in­nym za­wo­dzie pra­co­wać z więk­szym po­żyt­kiem i z lep­szy­mi wi­do­ka­mi na przy­szłość, bo cho­ciaż pra­cow­nik dru­kar­ni ma sta­łe do czy­nie­nia z czcion­ka­mi i pi­sar­stwem, to jed­nak za­wód ten bar­dziej ogłu­pia, niż uczy. Tak więc za­czą­łem szu­kać my­śla­mi szer­szych ho­ry­zon­tów i ma­rzyć o god­niej­szym śro­do­wi­sku niż cia­sna, ciem­na i dusz­na dru­kar­nia; nie za­nie­dby­wa­łem jed­nak swej co­dzien­nej pra­cy, któ­rą wy­ko­ny­wa­łem z nie mniej­szą, niż do­tąd, pil­no­ścią.

Po­cząt­ko­wo moje ży­cie było tak sza­re i jed­no­staj­ne, jak i to za­ję­cie, któ­re w okre­sie ter­mi­no­wa­nia ujarz­mia umysł, ale nie po­ry­wa. Z cza­sem, gdy na­by­łem wpra­wy w skom­pli­ko­wa­nych ma­ni­pu­la­cjach, prze­sta­ły one za­przą­tać moją uwa­gę i z cał­ko­wi­tą swo­bo­dą my­śli prze­no­si­łem dwa­dzie­ścia pięć li­ter al­fa­be­tu z kasz­ty na ko­lum­nę. Tej swo­bo­dy było do­kład­nie tyle, ile trze­ba, aby móc zno­sić cier­pli­wie prze­by­wa­nie w ciem­nej piw­ni­cy, nudę to­wa­rzy­szą­cą skła­da­niu i do­kucz­li­wość na­sze­go kie­row­ni­ka, czar­ne­go, uwa­la­ne­go far­bą cy­klo­pa, któ­ry bar­dziej na swo­im miej­scu był­by w kuź­ni niż w dru­kar­ni.

Mu­szę tu wy­tłu­ma­czyć się ja­śniej. Otóż ser­ce moje zaj­mo­wa­ła bez resz­ty pew­na dziew­czy­na, sie­ro­ta imie­niem Ines, i wszyst­kie moje wła­dze du­cho­we krą­ży­ły wo­kół tej ro­zum­nej osób­ki, po­dob­nie jak pla­ne­ty krą­żą do­ko­ła gwiaz­dy sta­łej, środ­ka ukła­du. W chwi­lach gdy ko­le­dzy zwie­rza­li się so­bie z mi­ło­snych kło­po­tów, ja tak­że, od­czu­wa­jąc tę po­trze­bę, za­czy­na­łem opo­wia­da­nie:

– Przy­ja­ciół­ka moja miesz­ka w Aran­ju­ezie pod opie­ką za­cne­go stry­ja, księ­dza Ce­le­sti­na San­tos de Ma­lvar, jed­ne­go z naj­lep­szych ła­cin­ni­ków, ja­kich Pan Bóg stwo­rzył. Bied­na Ines jest ubo­gą sie­ro­tą, ale mimo to poj­mę ją za żonę z po­mo­cą Boga, któ­ry ma­lucz­kich czy­ni wiel­ki­mi. Ma lat szes­na­ście, czy­li o rok mniej niż ja, a taka ślicz­na, że za­wsty­dza swo­ją uro­dą wszyst­kie róże Kró­lew­skiej Re­zy­den­cji. Jed­nak­że po­wiedz­cie sami, co zna­czy uro­da w po­rów­na­niu z by­stro­ścią? A Ines jest zdu­mie­wa­ją­ca, jest nie­zwy­kła, jest mą­drzej­sza od naj­więk­szych mę­dr­ców, cho­ciaż nikt jej ni­cze­go nie uczył. Wie­dzę czer­pie z wła­snej gło­wy, a wszyst­ko wie chy­ba od ty­się­cy łat…

Kie­dy nie roz­pły­wa­łem się w ta­kich po­chwa­łach, to roz­ma­wia­łem w my­śli z uko­cha­ną. Wte­dy czcion­ki prze­cie­ka­ją­ce mi przez pal­ce za­mie­nia­ły się z mar­twej ma­te­rii w żywą mowę pi­sa­ną. Ileż ży­cia i ru­chu w tej cha­otycz­nej ma­sie! Póki czcion­ki leżą w kasz­cie po­roz­rzu­ca­ne bez skła­du i ładu, są niby ży­wio­ły przed stwo­rze­niem świa­ta. Gdy wpra­wia­łem w ruch te ka­wał­ki oło­wiu, wy­ła­ma­ły się zgło­ski, wy­ra­zy, my­śli, sądy, zda­nia, okre­sy, zwro­ty, ustę­py, roz­dzia­ły, sło­wem – mowa ludz­ka w ca­łym ma­je­sta­cie. Po­tem, gdy ko­lum­na speł­ni­ła swą tech­nicz­ną rolę, roz­sy­py­wa­łem czcion­ki i wkła­da­łem każ­dą do osob­nej prze­gród­ki, po­dob­nie jak che­mik prze­cho­wu­je osob­no wy­do­by­te z mie­sza­ni­ny pier­wiast­ki. Tu li­te­ry tra­ci­ły cały swój sens: po­wie­dział­bym, że du­sza z nich ucie­ka­ła, gdy jako zwy­czaj­ne ka­wał­ki oło­wiu spa­da­ły na dno kasz­ty, nie­me i już nic nie zna­czą­ce.

Tak mię­dzy kasz­ta­mi a tę­sk­no­tą mi­jał ty­dzień za ty­go­dniem, mie­siąc za mie­sią­cem… Praw­da, że ra­do­sne chwi­le nie­dziel­nych spo­tkań wy­na­gra­dza­ły wszyst­kie smut­ki i udrę­ki resz­ty ty­go­dnia. Ach, po­zwól­cież czło­wie­ko­wi wie­ko­we­mu się­gnąć do tych roz­kosz­nych wspo­mnień, po­zwól­cie, by pro­mień słoń­ca roz­pło­mie­nił i roz­grzał ma chwi­lę wy­sty­głe ser­ce star­ca! Ileż uro­ku było w tych dniach so­bot­nich! Wierz­cie albo nie wierz­cie, ale w te dni świa­tło dnia by­wa­ło ja­śniej­sze, po­wie­trze bar­dziej przej­rzy­ste, lu­dzie we­sel­si, mia­sto przy­jem­niej­sze.

Ra­dość ta jed­nak we mnie sa­mym mia­ła źró­dło. So­bo­ta jest po­przed­nicz­ką nie­dzie­li, więc oko­ło po­łu­dnia za­czy­na­łem się go­to­wać do dro­gi, dro­gi do raju, któ­ra i dziś jesz­cze, po sześć­dzie­się­ciu pię­ciu la­tach, od­ży­wa przed oczy­ma mej wy­obraź­ni.

Oglą­dam sie­bie tar­gu­ją­ce­go się z woź­ni­ca­mi na uli­cy An­go­sta de San Ber­nar­do. Do­cho­dzi­my wresz­cie do po­ro­zu­mie­nia i wda­ję się w roz­mów­kę o po­go­dzie, roz­wa­ża­jąc, czy noc bę­dzie przy­chyl­na na­szej eks­pe­dy­cji. Po­tem myję ręce dwa, trzy, czte­ry razy, aż znik­ną z nich śla­dy obrzy­dli­wej far­by, i prze­cha­dzam się po Ma­dry­cie ocze­ku­jąc na­dej­ścia nocy. Je­śli nie­cier­pli­wość po­zwa­la mi na to, uci­nam krót­ką drzem­kę, a gdy ze­gar na Buen Su­ce­so wy­bi­ja dwa­na­ście trium­fal­nych ude­rzeń, ra­do­snym echem tęt­nią­cych w mo­ich skro­niach, wdzie­wam po­śpiesz­nie nowe ubra­nie, bie­gnę do woź­ni­ców, któ­rych uwa­żam za naj­lep­szych lu­dzi na świe­cie, wska­ku­ję na wóz ob­cią­gnię­ty płót­nem i jadę.

Roz­glą­dam się uważ­nie na wszyst­kie stro­ny, za­nu­dzam woź­ni­cę py­ta­nia­mi. Prze­jeż­dża­my przez most To­le­dań­ski, mi­ja­my po pra­wej stro­nie szo­sę na Ca­ra­ban­chel i na To­le­do, ro­gat­ki De­li­cias, karcz­mę Pod Lwem. Za sobą zo­sta­wia­my domy za­jezd­ne w Vil­la­ver­de, a gdy po pra­wej mi­ja­my szo­sę ma Ge­ta­fe i Par­la, za­trzy­mu­je­my się wresz­cie w karcz­mie Pin­to, aby dać ko­niom wy­tchnie­nie. Prze­ci­ska­my się mię­dzy for­tecz­ny­mi mu­ra­mi Val­de­mo­ro, a na sta­cji pocz­to­wej w Espar­ti­nas zmę­czo­ne muły znaj­du­ją od­po­czy­nek. Wresz­cie świt za­sta­je nas na stro­mej dro­dze wio­dą­cej z la Re­ina, skąd roz­ta­cza się wi­dok na sze­ro­ką do­li­nę, gdzie rze­ka Tag łą­czy się z Ja­ra­mą. Prze­jeż­dża­my przez sław­ny z dłu­go­ści most, po­tem przez dłu­gą uli­cę i wresz­cie wy­sia­da­my na pla­cu Kró­lew­skiej Re­zy­den­cji. Mię­dzy drze­wa­mi i po­nad da­cha­mi do­mów szu­kam wzro­kiem nie­wy­so­kiej wie­ży ko­ściel­nej. Bie­gnę ku niej. Ksiądz Ce­le­sti­no od­pra­wia mszę, śpie­wa­ną jak za­wsze w świę­to. Przy bra­mie sły­szę już głos stry­ja Ines i jego ra­do­sne Glo­ria in excel­sis Deo! Ja tak­że nucę so­bie sa­me­mu hymn ra­do­ści i wcho­dzę do ko­ścio­ła. Uro­czy­ste i peł­ne po­wa­gi we­se­le, ja­kie pa­no­wa­ło w tym przy­byt­ku, da­wa­ło przed­smak wie­czy­stej szczę­śli­wo­ści i prze­glą­da­ło się w mej du­szy jak w zwier­cia­dle. Przez prze­zro­czy­ste szyb­ki wpa­da ob­fi­te świa­tło i roz­kła­da się na skle­pie­niu bez ozdób, po­cią­gnię­tym tyl­ko war­stwą gip­su. Głów­ny oł­tarz – cały ozło­co­ny; fi­gu­ry świę­tych i tryp­tyk – całe za­ku­rzo­ne.

Wzrok mój pada przede wszyst­kim na po­stać świą­to­bli­we­go męża, któ­ry zwra­ca­jąc się do ludu, wy­cią­ga ku nie­mu ręce, po czym przyj­mu­je ko­mu­nię ka­płań­ską. Dzwo­nią dzwon­ki we­wnątrz i dzwo­ny na ze­wnątrz, wszy­scy klę­ka­ją i biją się w grzesz­ne pier­si. Msza do­bie­ga koń­ca, a ja przez cały czas jej trwa­nia wpa­tru­ję się w gru­pę klę­czą­cych na zie­mi ko­biet, ob­ró­co­nych do mnie ple­ca­mi, aby wśród se­tek głów osło­nię­tych czar­ny­mi ko­ron­ka­mi man­ty­li od­na­leźć pięk­ną głów­kę Ines. Roz­po­znał­bym ją i wśród ty­się­cy.

Po skoń­czo­nym na­bo­żeń­stwie Ines wsta­je i szu­ka mnie oczy­ma wśród męż­czyzn, jak ja jej szu­ka­łem wśród ko­biet. Wresz­cie wi­dzi mnie, wi­dzi­my się, ale nie za­mie­nia­my sło­wa. Po­da­ję jej wodę świę­co­ną i wy­cho­dzi­my. Moż­na by są­dzić, że przy spo­tka­niu po­win­ni­śmy za­rzu­cić się go­rącz­ko­wy­mi py­ta­nia­mi, a tym­cza­sem to­zma­wia­my wy­łącz­nie o spra­wach bez zna­cze­nia, śmie­jąc się z byle cze­go.

Do domu, sto­ją­ce­go tuż za ko­ścio­łem, wcho­dzi­my trzy­ma­jąc się za ręce. Jest tam dzie­dzi­niec z gan­kiem, któ­re­go gru­be ko­lum­ny opla­ta­ją czar­ne, chro­pa­we, zdrew­nia­łe ra­mio­na sta­rej wi­no­ro­śli, a obok krzew ja­śmi­no­wy cze­ka na wio­snę, aby wy­dać na świat ty­sią­ce kwia­tów. Wcho­dzi­my po scho­dach na górę, gdzie ocze­ku­je nas don Ce­le­sti­no, któ­ry dziś nie nosi swej po­zie­le­nia­łej ze sta­ro­ści su­tan­ny, lecz nową, bar­dzo wy­twor­ną. Po wspól­nym obie­dzie wy­cho­dzi­my we tro­je na prze­chadz­kę do ogro­du ksią­żę­ce­go, je­śli po­go­da do­pi­su­je i jest su­cho; Ines i ja na prze­dzie, za nami wspar­ty na la­sce don Ce­le­sti­no.

Ines i ja wy­mie­nia­my sło­wa i spoj­rze­nia – nie chcę te­raz od­da­wać ca­łej po­ezji tej roz­mo­wy. Co chwi­la oj­ciec Ce­le­sti­no skar­ży się, że idzie­my za szyb­ko i on nie może za nami na­dą­żyć; wte­dy zwal­nia­my kro­ku, cho­ciaż mie­li­by­śmy ocho­tę fru­wać. Wresz­cie sia­da­my nad brze­giem rze­ki w miej­scu, gdzie Tag na­gle spo­ty­ka się z Ja­ra­mą. Na pew­no nic o so­bie przed­tem nie wie­dzie­li, ale oto obej­mu­ją się, mie­sza­ją swo­je wody w je­den wiel­ki nurt, łą­czą dwa ży­cia w jed­no wspól­ne. Ob­raz ten pod­su­wa Ines i mnie w tej sa­mej chwi­li myśl o na­szym związ­ku.

Dzień ma się ku schył­ko­wi, ale cho­ciaż na­sze ser­ca nie chcia­ły­by tego przy­jąć do wia­do­mo­ści, nie było po­wo­du, aby słoń­ce zmie­ni­ło swe oby­cza­je, uży­cza­jąc temu dnio­wi wię­cej go­dzin, niż mu się na­le­ży. Mija po­po­łu­dnie, za­pa­da zmierzch, robi się ciem­no. Że­gnam się, aby wró­cić na swo­je ga­le­ry; je­stem za­my­ślo­ny, ga­dam trzy po trzy, chwi­la­mi czu­ję się bar­dzo ra­do­sny, chwi­la­mi bar­dzo smut­ny.

Jadę do Ma­dry­tu tą samą dro­gą i wra­cam do za­jaz­du. Jest po­nie­dzia­łek, dzień o nie­mi­łej twa­rzy, dzień za­spa­ny, przy­kry, le­ni­wy i nud­ny, ale mu­szę śpie­szyć do pra­cy, gdzie kasz­ta po­da­je oło­wia­ne czcion­ki, któ­re cze­ka­ją tyl­ko na moją rękę, aby się złą­czyć i prze­mó­wić. Jed­nak­że w pierw­szych chwi­lach ta ręka nie uzna­je in­nych zna­ków niż te, któ­re na­gle zbie­ra­jąc się ra­zem two­rzą imię Ines.

Czu­ję szturch­nię­cie w ra­mię – to nasz cy­klop, za­rząd­ca, wy­my­śla­jąc mi od le­niów kła­dzie na sto­le za­pi­sa­ny pa­pier i każe na­tych­miast zło­żyć tekst. Było to jed­no z tych ty­się­cy cie­ka­wych i wzru­sza­ją­cych ogło­szeń, ja­kie przy­no­si „Dia­rio de Ma­drid”:

Po­trzeb­ny chło­piec lat szes­na­stu do osiem­na­stu umie­ją­cy ra­cho­wać, go­lić, ro­bić fry­zu­ry, choć­by tyl­ko mę­skie, i go­to­wać, je­śli zaj­dzie po­trze­ba. Któ­ry po­sia­da te umie­jęt­no­ści, a tak­że do­bre świa­dec­twa, może się zgło­sić na uli­cę de la Sal nu­mer 5, na­prze­ciw­ko skła­du grze­bie­ni, sklep weł­ny i płót­na don Mau­ra Re­qu­ejo, tam też… omó­wi się za­rob­ki i tak da­lej.

Na­zwi­sko skle­pi­ka­rza wy­da­ło mi się zna­jo­me.

– Don Mau­ro Re­qu­ejo – po­wie­dzia­łem gło­śno – gdzieś już mu­sia­łem sły­szeć to na­zwi­sko.II

Wspo­mnia­łem o dniach szczę­śli­wych, te­raz ko­lej na to, co mnie spo­tka­ło pod­czas in­nej nie­dziel­nej po­dró­ży. Nie trze­ba za­po­mi­nać, że opo­wia­dam o zda­rze­niach, któ­re za­czę­ły się w mar­cu 1808 roku, kie­dy już chy­ba dzie­sięć razy za­szczy­ci­łem swą obec­no­ścią Kró­lew­ską Re­zy­den­cję. W dniu, o któ­rym te­raz mó­wię, przy­by­łem na miej­sce już po mszy i gdy sta­ną­łem pod bra­mą, do­bie­gły mnie har­mo­nij­ne dźwię­ki fle­tu – znak, że don Ce­le­sti­no jest, jak zwy­kle, w do­brym hu­mo­rze, a więc nic przy­kre­go nie wy­da­rzy­ło się w ma­leń­kiej ro­dzi­nie. Ines wy­szła na­prze­ciw mnie i po pierw­szych sło­wach po­wi­ta­nia oświad­czy­ła;

– Stryj Ce­le­sti­no do­stał ja­kiś list z Ma­dry­tu, któ­ry go bar­dzo ucie­szył.

– Od kogo? – za­py­ta­łem.

– Ksiądz pro­boszcz nie po­wie­dział mi, ani kto ten list na­pi­sał, ani co za­wie­ra. Jest jed­nak bar­dzo za­do­wo­lo­ny i twier­dzi, że list przy­no­si do­bre no­wi­ny dla mnie.

– To dziw­ne – wtrą­ci­łem pe­łen nie­po­ko­ju. – Od kogo może być ten list z Ma­dry­tu, któ­ry przy­no­si do­bre no­wi­ny dla cie­bie?

– Nie wiem sama, ale chy­ba wkrót­ce się do­wiem – od­par­ła Ines – bo stryj obie­cał: „Kie­dy przy­je­dzie Ga­briel i za­sią­dzie­my do sto­łu, opo­wiem wam, co jest w tym li­ście. To ob­cho­dzi nas wszyst­kich: naj­pierw cie­bie, bo cie­bie do­ty­czy, na­stęp­nie mnie, jako twe­go stry­ja, a wresz­cie i Ga­brie­la, bo zo­sta­nie two­im na­rze­czo­nym, jak tyl­ko doj­dzie do od­po­wied­nich lat”.

Nie mó­wiąc wię­cej o tym we­szli­śmy do po­ko­ju za­cne­go du­chow­ne­go i za­mi­ło­wa­ne­go hu­ma­ni­sty. Pierw­sze miej­sce w tym cia­snym po­miesz­cze­niu zaj­mo­wa­ło łóż­ko na­kry­te bia­łą kapą z zie­lo­nym szla­kiem. Resz­tę prze­strze­ni wy­peł­niał so­sno­wy stół, któ­re­mu do­trzy­my­wa­ły to­wa­rzy­stwa sy­me­trycz­nie usta­wio­ne krze­sła, w ką­cie sta­ła ko­śla­wa ko­mo­da, cała wy­re­pe­ro­wa­na ka­wał­ka­mi drze­wa i me­ta­lu. Skrom­ne­go urzą­dze­nia do­peł­niał kru­cy­fiks i fi­gu­ra Mat­ki Bo­skiej, przy­bra­na ak­sa­mi­tem, ozdo­bio­na dę­bo­wy­mi li­ść­mi i ga­łąz­ka­mi oliw­ki po­wty­ka­ny­mi w licz­ne dziu­ry, spe­cjal­nie na ten cel wy­wier­co­ne w pod­sta­wie. Było tu dość dużo ksią­żek, po­ukła­da­nych jed­nak w ta­kim po­rząd­ku, że nie zaj­mo­wa­ły wię­cej niż pół sto­łu i pół ko­mo­dy; na po­wierzch­ni wol­nej zło­żo­no nuty i pa­pie­ry, na któ­rych po­czci­wy ksiądz pi­sy­wał na brud­no swe ła­ciń­skie wier­sze. Z okna był wi­dok na ogród wca­le do­brze utrzy­ma­ny, a w dali ry­so­wa­ły się wierz­choł­ki wy­so­kich wią­zów, któ­re niby wy­cią­gnię­ty w sze­reg od­dział straż­ni­ków-ol­brzy­mów strze­gły Kró­lew­skiej Re­zy­den­cji. Tak oto wy­glą­dał po­kój ojca Ce­le­sti­no.

Gdy­śmy sie­dli, stryj Ines zwró­cił się do mnie:

– Ga­brie­li­to, mu­szę ci prze­czy­tać pe­wien ła­ciń­ski wiersz, któ­ry uło­ży­łem na cześć Ja­śnie Oświe­co­ne­go Księ­cia Po­ko­ju, mego ro­da­ka i przy­ja­cie­la; są­dzę, że jest on na­wet moim krew­nia­kiem. Pra­co­wa­łem nad tym do­bry ty­dzień, gdyż ukła­dać ła­ciń­skie wier­sze to nie to, co sma­żyć pącz­ki. Prze­czy­tam ci i sam zo­ba­czysz, bo choć nie je­steś bie­gły w spra­wach pi­sar­stwa, to, jak­by tu rzec… masz w so­bie taki spry­cik, któ­ry czy­ni, że wszyst­ko chwy­tasz w lot… Po­tem mam za­miar prze­słać swój utwór San­che­zo­wi Bar­be­ro, naj­pierw­sze­mu z na­szych po­etów, od kie­dy ist­nie­je w Hisz­pa­nii po­ezja. Bled­nie przy nim i Fray Luis de Leon, i Rio­ja, i Her­re­ra, i w ogó­le po­eci skła­da­ją­cy ro­man­ce. Tam – te – to frasz­ki, do­bre chy­ba dla dzie­ci. Je­den wiersz ła­ciń­ski San­che­za Bar­be­ro wart jest wię­cej niż okrzy­cza­ne dziś epi­sto­ły, so­ne­ty, alek­san­dry­ny, sie­lan­ki, pie­śni, któ­ry­mi się ogłu­pia ciem­nych lu­dzi… Ale wra­ca­jąc do tego, co mó­wi­łem, nim od­dam po­emat w ręce owe­go „fe­nik­sa umy­słów” na­szych cza­sów, chcę, abyś ty go prze­czy­tał i po­wie­dział, co o nim my­ślisz.

– Ależ, księ­że pro­bosz­czu, ja do­praw­dy nie umiem ani sło­wa po ła­ci­nie oprócz Do­mi­nus vo­bi­scum i Pa­ter­No­ster.

– To nie waż­ne. Uszy pro­fa­nów wła­śnie naj­le­piej są w sta­nie oce­nić har­mo­nię, współ­dzwięcz­ność i okrą­głość ryt­mu, z jaką tego ro­dza­ju wier­sze win­ny być pi­sa­ne – pod­kre­ślił z na­ci­skiem nie­ubła­ga­ny pro­boszcz.

Ines z wła­ści­wym so­bie ro­zu­mem na­ka­za­ła mi spoj­rze­niem, abym z całą cier­pli­wo­ścią pod­dał się ty­ra­nii upar­te­go sta­rusz­ka. Obo­je słu­cha­li­śmy pil­nie czy­ta­nia don Ce­le­sti­na (a było tego czte­ry­sta wier­szy), choć dla mnie było ono tyl­ko se­rią dźwię­ków bez zna­cze­nia. Pro­boszcz był wi­docz­nie bar­dzo za­do­wo­lo­ny z sie­bie, bo co chwi­la prze­ry­wał czy­ta­nie, mó­wiąc:

– No i co wy na ten frag­men­cik? Po­patrz, Ines, ta oto fi­gu­ra sty­li­stycz­na na­zy­wa się li­to­te, zaś na­gro­ma­dze­nie hu­czą­cych słów, na­śla­du­ją­cych tu­taj ryk wzbu­rzo­nych fal mo­rza na­ro­du, gdy pru­je go nawa pań­stwo­wa, zręcz­nie kie­ro­wa­na przez ster­ni­ka (któ­re­go oso­by ła­two się do­my­ślać), na­zy­wa się ono­ma­to­pe­ją i jest czę­ścią in­nej fi­gu­ry, zwa­nej ale­go­rią.

W ten spo­sób od­by­wa­ła się lek­tu­ra ca­łe­go utwo­ru i wy­obra­ża­cie so­bie chy­ba, ile z nie­go zro­zu­mie­li­śmy. Do dzi­siaj mam jesz­cze u sie­bie dzie­ło na­sze­go przy­ja­cie­la, któ­re za­czy­na się od słów: Te, Go­doye, ca­nam: Pa­cis Tua mu­ne­ra co­elo In­se­re­re oegra­diar: per Te Pax alma bi­for­mem vinc­la re­cu­san­tem con­du­xit car­ce­re Ja­num. Mu­sie­li­śmy prze­łknąć czte­ry­sta wier­szy w tym sty­lu, a pod­kre­ślić na­le­ży, że Ines wsłu­chi­wa­ła się w sło­wa czy­ta­ją­ce­go, jak gdy­by je ro­zu­mia­ła, w miej­scach zaś, któ­re de­kla­mo­wał ze spe­cjal­nym na­ci­skiem, po­ta­ki­wa­ła gło­wą ru­chem peł­nym apro­ba­ty i za­chwy­tu, by zro­bić po­czciw­co­wi przy­jem­ność. Ro­zum­na dziew­czy­na!

– Po­nie­waż tak wam się to po­do­ba, dzie­ci ko­cha­ne – rzekł don Ce­le­sti­no cho­wa­jąc ma­nu­skrypt – kie­dy in­dziej od­czy­tam wam inny wy­ją­tek z tego po­ema­tu. Zo­sta­wiam to na na­stęp­ną oka­zję; zby­tek sma­ko­ły­ków może bo­wiem przy­pra­wić o nie­straw­ność.

– Ksiądz ma za­miar od­czy­tać to wszyst­ko Księ­ciu Po­ko­ju?

– A dla ko­góż to pi­sa­łem? Jego Do­stoj­ność za­chwy­ca się ła­ciń­skim wier­szem, to wiel­ki hu­ma­ni­sta… Wła­śnie w tych dniach mam za­miar spra­wić mu tę przy­jem­ność. Ale, ale, a co tam sły­chać w Ma­dry­cie? Tu­taj lu­dzie są bar­dzo nie­spo­koj­ni, czy tam tak­że?

– Tam nie wie­dzą w ogó­le, co my­śleć. Zresz­tą to, co się tam dzie­je, to nie prze­lew­ki. Co­raz wię­cej przy­by­wa Fran­cu­zów do Ma­dry­tu, aż gę­sto od nich na uli­cy; lu­dzie się boją. Po­dob­no nasz król wca­le nie dał ze­zwo­le­nia na to, aby tyle ob­ce­go woj­ska we­szło do kra­ju, ale wy­da­je się, że Na­po­le­on kpi so­bie z hisz­pań­skich Kor­te­zów i nie re­spek­tu­je żad­nych umów.

– Sła­by mają ro­zum ci, któ­rzy to mó­wią – od­parł don Ce­le­sti­no. – Go­doy i Bo­na­par­te na pew­no wie­dzą, co ro­bią. U nas każ­dy chce być taki mą­dry, jak lu­dzie bę­dą­cy u wła­dzy. Dla­te­go tyle głupstw się sły­szy ze wszyst­kich stron.

– W Por­tu­ga­lii spra­wy przy­ję­ły zu­peł­nie inny ob­rót, niż prze­wi­dy­wa­no. Kie­dy ro­dzi­na kró­lew­ska od­je­cha­ła do Ame­ry­ki, za­raz zja­wił się fran­cu­ski ge­ne­rał i oświad­czył: „W Por­tu­ga­lii nie rzą­dzi nikt inny, tyl­ko ce­sarz, a w jego imie­niu – ja. Da­wać czte­ry­sta mi­lio­nów re­alów, da­wać ma­jąt­ki ary­sto­kra­tów, któ­rzy wy­je­cha­li do Bra­zy­lii!…”

– Nie sądź­my z po­zo­rów – rzekł don Ce­le­sti­no. – Bóg wie, co za tym się kry­je.

– W Hisz­pa­nii zro­bią to samo – do­da­łem – zwłasz­cza że ro­dzi­na kró­lew­ska trzę­sie się ze stra­chu, a Ksią­żę Po­ko­ju cał­kiem otu­ma­nio­ny, sam nie wie, co ma ro­bić…

– Cóż ty wy­ga­du­jesz, głup­ta­sie! Ja­kie pra­wo masz od­zy­wać się bez sza­cun­ku o ta­kim czło­wie­ku! To wzór dy­plo­ma­ty, to ozdo­ba mi­ni­ste­rium woj­ny! Jak mo­żesz po­wie­dzieć, że on nie wie, co ma ro­bić!

– Mó­wię tak, jak jest. Na­po­le­on oszu­ku­je wszyst­kich. W Ma­dry­cie są lu­dzie, któ­rzy się cie­szą, pa­trząc na tylu fran­cu­skich żoł­nie­rzy wa­lą­cych do sto­li­cy, bo so­bie uro­ili, że Fran­cu­zi po­sa­dzą im na tron księ­cia Fer­dy­nan­da. Ależ głup­cy!

– To­bie się wy­da­je, że na­oko­ło cie­bie są tyl­ko głup­cy, pół­głów­ki, idio­ci! – krzyk­nął za­gnie­wa­ny stryj Ce­le­sti­no.

– Bę­dzie, co ma być. Je­że­li ci pa­no­wie przy­cho­dzą w do­brych za­mia­rach, to po co opa­no­wu­ją przez za­sko­cze­nie wszyst­kie twier­dze i for­te­ce? Na­przód oszu­ka­li na­szych i wzię­li pod­stę­pem Pam­plo­nę; po­tem wtar­gnę­li do Bar­ce­lo­ny, gdzie jest wiel­ki za­mek obron­ny Mon­tju­ich. Z ko­lei upa­trzy­li so­bie za­mek w Fi­gu­eras wca­le nie mniej­szy, a na­wet, jak mówi Pa­cor­ro Chi­ni­tas, naj­więk­szy na świe­cie, i też go wzię­li; wresz­cie wpa­ko­wa­li się do San Se­ba­stian. Mów­cie, co chce­cie, ale ci lu­dzie nie przy­cho­dzą do nas jako przy­ja­cie­le; woj­sko bu­rzy się, trze­ba sły­szeć, co mó­wią ofi­ce­ro­wie, któ­rzy przy­by­li z pół­no­cy i wi­dzie­li Fran­cu­zów na mu­rach wa­row­nych miast: po­wia­dam wam, aż pie­nią się z wście­kło­ści! Człon­ko­wie rzą­du Car­lo­sa IV dy­go­cą ze stra­chu; przy­zna­ją, że zro­bi­li okrop­ny błąd wpusz­cza­jąc Fran­cu­zów do kra­ju, ale już jest za póź­no… Wie ksiądz, co mó­wią w Ma­dry­cie?

– No, co mó­wią, synu? Pew­nie znów ja­kieś fał­szy­we mę­dr­ko­wa­nie pro­stacz­ków! Już ci po­wie­dzia­łem: my nie mo­że­my się znać na spra­wach pań­stwa. Po co więc mamy ba­wić się w są­dze­nie pla­nów zna­ko­mi­tych lu­dzi, któ­rzy nie usta­ją w sta­ra­niach, by nas uszczę­śli­wić?

– Otóż mó­wią, że hisz­pań­ska ro­dzi­na kró­lew­ska wpa­dła w si­dła Bo­na­par­te­go, więc po­sta­no­wi­ła uciec do Ame­ry­ki. Lada chwi­la ma wy­je­chać z Aran­ju­ezu do Ka­dyk­su. Praw­do­po­dob­nie zwo­len­ni­cy księ­cia Fer­dy­nan­da cie­szą się tą wia­do­mo­ścią, bo są­dzą, że im to spa­dło jak z nie­ba i że te­raz Fer­dy­nand wstą­pi na tron.

– Głup­ta­sy, bał­wa­ny! – za­wo­łał stryj Ines, znów wy­pro­wa­dzo­ny z rów­no­wa­gi. – My­ślą, że se­ñor Ksią­żę Po­ko­ju, mój ro­dak, przy­ja­ciel, a na­wet, zda­je się, tro­chę krew­niak, miał­by się na to zgo­dzić! Nie mar­tw­my się jed­nak przed cza­sem trud­no­ścia­mi, któ­re nie my bę­dzie­my roz­wią­zy­wa­li. A te­raz chodź­my na obiad, bo żo­łą­dek upo­mi­na się o swo­je pra­wa.

Ines, któ­ra przed­tem ode­szła na chwi­lę, po­pro­si­ła nas do sto­łu. Gdy­śmy za­sie­dli do obia­du, za­cny pro­boszcz za­po­znał nas z tre­ścią ta­jem­ni­cze­go li­stu, któ­ry nad­szedł rano.

– Dro­gie dzie­ci – za­czął – mu­szę się z wami po­dzie­lić do­brą wia­do­mo­ścią. Ciesz się, dro­ga Ines, szczę­ście samo, wci­ska ci się do rąk; masz moż­ność prze­ko­nać się, że Bóg nig­dy nie opusz­cza bied­nych i po­trze­bu­ją­cych. Wiesz, że two­ja do­bra mat­ka – Pa­nie świeć nad jej du­szą – mia­ła cio­tecz­ne­go bra­ta na­zwi­skiem don Mau­ro Re­qu­ejo. Jest to ku­piec bła­wat­ny, któ­ry, je­śli się nie mylę, ma swój skład na sa­mym rogu uli­cy Po­stas i Sal.

– Don Mau­ro Re­qu­ejo, don Mau­ro Re­qu­ejo… – po­wta­rza­łem – praw­da, prze­cież doña Ju­ana nie­raz w mo­jej obec­no­ści wy­mie­nia­ła to na­zwi­sko, a po­nad­to przy­po­mi­nam so­bie, że ów ku­piec czę­sto daje do na­szej ga­ze­ty ogło­sze­nia, któ­re mi przy­spa­rza­ją nie­ma­ło ro­bo­ty.

– Pa­mię­tam go do­brze – rze­kła Ines. – On i jego sio­stra to je­dy­ni krew­ni, ja­kich mia­ła w Ma­dry­cie moja mat­ka. Za­wsze od­ma­wiał nam po­mo­cy, cho­ciaż tak jej po­trze­bo­wa­ły­śmy; dwa razy za­le­d­wie był u nas w domu. Może stryj my­śli, że zja­wiał się po to, by nam po­móc i po­cie­szyć? Ależ skąd! Za­mó­wił u mo­jej mat­ki bie­li­znę, a jesz­cze jak się tar­go­wał przy usta­la­niu na­leż­no­ści za ro­bo­tę! W koń­cu za­pła­cił tyl­ko po­ło­wę tego, co się na­le­ża­ło, mó­wiąc, że „krew­nych ma się po to, by się do cze­goś przy­da­wa­li”. Obo­je z sio­strą cią­gle tyl­ko roz­wo­dzi­li się nad wła­sną uczci­wo­ścią albo też prze­chwa­la­li suk­ce­sa­mi w swo­ich in­te­re­sach. Wy­ty­ka­li nam na­sze ubó­stwo i za­bra­nia­li przy­cho­dzić, póki nie wy­do­bę­dzie­my się z cięż­kiej sy­tu­acji ma­te­rial­nej.

– Moż­na więc po­wie­dzieć – ode­zwa­łem się gniew­nie – że ów don Mau­ro i jego sio­stra to do­bre gał­ga­ny!

– Po­wo­li, po­wo­li – cią­gnął ksiądz – daj­cie mi do­koń­czyć. Ku­zyn two­jej mat­ki nie jest bez winy; ale pew­nie te­raz Bóg go na­tchnął do­brą my­ślą, więc ze­chce na­pra­wić swo­je błę­dy i po­móc ci jako krew­niak i jako czło­wiek mi­ło­sier­ny. Wiesz, że dzię­ki swej pra­co­wi­to­ści i oszczęd­no­ści zdo­był nie­zły ma­ją­tek. Otóż pi­sze on w li­ście, któ­ry dziś rano otrzy­ma­łem, że chce cię przy­gar­nąć i za­opie­ko­wać się tobą. Po­wia­da, że bę­dziesz się czu­ła u nie­go niby jaka kró­lew­na, że ni­cze­go ci nie za­brak­nie, że bę­dziesz mia­ła róż­ne fa­ta­łasz­ki, któ­re tak lu­bią dzi­siej­sze da­mul­ki: i klej­no­ty, i rę­ka­wicz­ki, i ślicz­ne su­kien­ki, i dro­gie per­fu­my, i róż­ne, róż­ne bła­host­ki. A więc, ko­cha­na bra­ta­nicz­ko, Bóg o to­bie nie za­po­mniał. Ach, gdy­byś wie­dzia­ła, jak don Mau­ro roz­py­tu­je o cie­bie, jak się o to­bie wy­ra­ża, jak wy­no­si pod nie­bio­sa two­je za­le­ty, jak współ­czu­je twej sie­ro­cej doli, z jaką tkli­wo­ścią mówi o wa­szym po­kre­wień­stwie, jak cier­pi nad tym, że ty nie masz tego wszyst­kie­go, cze­go on ma w bród! Po­wta­rzam ci, że dużo pra­cu­jąc, a jesz­cze wię­cej oszczę­dza­jąc, se­ñor Re­qu­ejo stał się bo­ga­ty. Ach, In­e­sil­la, jak pięk­ną przy­szłość masz przed sobą! Naj­bar­dziej wzru­sza­ją­cy ustęp w li­ście wuja – do­dał wy­cią­ga­jąc list z kie­sze­ni – to ten: „Ko­muż zo­sta­wić to, co po­sia­da­my, je­śli nie na­szej uko­cha­nej sio­strze­nicz­ce?”

Ines, ude­rzo­na nie­zwy­kłą zmia­ną w uczu­ciach krew­nia­ków, któ­rych zna­ła jako łu­dzi bez ser­ca, nie wie­dzia­ła, co my­śleć. Spoj­rza­ła na mnie py­ta­ją­co, jak gdy­by w mo­ich oczach wy­czy­tać chcia­ła wy­ja­śnie­nie tej oso­bli­wej prze­mia­ny, ja jed­nak, cho­ciaż coś mi w gło­wie świ­ta­ło, sta­ra­łem się żad­nym sło­wem ani ge­stem nie dać tego po so­bie po­znać.

– Je­stem zdu­mio­na – ode­zwa­ła się dziew­czy­na – są­dzę, że w tym coś musi być, iż wuj i ciot­ka tak bar­dzo mnie te­raz ko­cha­ją.

– Nic in­ne­go, tyl­ko Pan Bóg otwo­rzył im oczy – po­wie­dział don Ce­le­sti­no, nie­za­chwia­ny w swym na­iw­nym opty­mi­zmie. – Dla­cze­go od razu my­śleć źle o wszyst­kich. Don Mau­ro jest uczci­wym czło­wie­kiem; może i ma swo­je wady, ale co zna­czą te drob­ne cie­nie du­szy, je­śli opro­mie­nia je wiel­ka świa­tłość mi­ło­sier­dzia?

Ines wle­pi­ła we mnie wzrok, jak gdy­by py­ta­ła: „Co ty na to?” Kil­ka mie­się­cy temu przy­jął­bym pro­po­zy­cje don Mau­ra Re­qu­ejo z bez­kry­tycz­nym opty­mi­zmem, z nie­mą­drym en­tu­zja­zmem try­ska­ją­cym za­wsze z mej mło­dzień­czej du­szy w ze­tknię­ciu z no­wy­mi i nie­ocze­ki­wa­ny­mi wy­pad­ka­mi, jed­nak róż­ne prze­ciw­no­ści ży­cio­we wzbo­ga­ci­ły moje do­świad­cze­nie. Za­czy­na­łem na­bie­rać mą­dro­ści ser­ca – i gro­ma­dzić w pa­mię­ci na­uki ostroż­no­ści, któ­ra każe wa­żyć ry­zy­kow­ne kro­ki. Tak więc od­po­wie­dzia­łem po pro­stu:

– Je­że­li twój sza­now­ny wu­ja­szek był przed­tem szu­braw­cem, to nie wiem, dla­cze­go mamy wie­rzyć, że na­głe stał się świę­ty.

– Je­steś dzie­ciak, bez żad­ne­go do­świad­cze­nia – od­parł na­dą­sa­ny don Ce­le­sti­no – i nie po­wi­nie­nem py­tać cię o zda­nie. Chy­ba umiem od­róż­nić praw­dę od fał­szu! Zresz­tą, słu­chaj, Ines: je­śli ten czło­wiek chce cię wy­nieść wy­so­ko, je­śli chce prze­zna­czyć swe oszczęd­no­ści dla je­dy­nej, ko­cha­nej sio­strze­nicz­ki, to dla­cze­go nie masz tego przy­jąć? Mógł­bym po­wie­dzieć znacz­nie wię­cej, ale sam wuj we wła­snej oso­bie po­tra­fi le­piej cię prze­ko­nać o wiel­kim przy­wią­za­niu, ja­kie dla cie­bie żywi.

– To zna­czy – za­py­ta­ła Ines w zmie­sza­niu – że przy­je­dzie tu, do Aran­ju­ezu?

– Tak, dziec­ko – od­po­wie­dział du­chow­ny. – Cho­wa­łem dla cie­bie tę wia­do­mość na sam ko­niec. W przy­szłą nie­dzie­lę bę­dziesz mia­ła przy­jem­ność go­ścić twe­go uko­cha­ne­go wuja i opie­ku­na. Ach! Ines. Będę bar­dzo tę­sk­nił za tobą, ale po­cie­szę się my­ślą, że je­steś za­do­wo­lo­na, że ko­rzy­stasz z ty­sią­ca wy­gód i przy­jem­no­ści, ja­kich ja ci dać nie mogę. Mam na­dzie­ję, że je­że­li przy­ja­dę do cie­bie z wi­zy­tą do Ma­dry­tu, to nie od­trą­cisz sta­re­go pro­sta­ka, spo­dzie­wam się, że przyj­miesz go z ra­do­ścią i nie dasz się opa­no­wać próż­nej du­mie, gdy los po­sta­wi cię o tyle wy­żej ode mnie. Boć prze­cie i ja je­stem twym stry­jem, ro­dzo­nym stry­jem, bra­tem twe­go nie­bosz­czy­ka ojca, on zaś tyl­ko…

Don Ce­le­sti­no był wzru­szo­ny; ja tak­że, ale z in­ne­go po­wo­du.

– Tak, tak – cią­gnął pro­boszcz. – A więc za ja­kich osiem dni przy­bę­dzie do nas ów sza­now­ny pan skle­pi­karz z uli­cy de la Sal. Pi­sze, że za­ku­pił wła­śnie w oko­li­cach Aran­ju­ezu ka­wa­łek grun­tu nad je­zio­rem On­ti­go­la i przy­jeż­dża tu za­ła­twić dwie spra­wy na raz: od­wie­dzić cie­bie i obej­rzeć swój ma­ją­tek. Ma on na­dzie­ję, że wraz z nim i ciot­ką Re­sti­tu­tą, któ­rą rów­nież bę­dzie­my mie­li przy­jem­ność go­ścić, od­je­dziesz od razu do Ma­dry­tu.

Po tych sło­wach za­pa­dło głę­bo­kie mil­cze­nie. Drę­czo­ny dziw­ny­mi i nie­we­so­ły­mi my­śla­mi, za­py­ta­łem Ines:

– Czy ten czło­wiek jest żo­na­ty?

Ines umia­ła za­wsze czy­tać w mo­ich my­ślach i od­rze­kła żywo:

– Nie, to wdo­wiec.

Umil­kli­śmy zno­wu i tyl­ko don Ce­le­sti­no za­nu­cił an­ty­fo­nę.III

Po­grą­żo­ny w cięż­kim smut­ku, wró­ci­łem do Ma­dry­tu. Przez cały ty­dzień by­łem oszo­ło­mio­ny i za­my­ślo­ny, pra­gną­łem na­dej­ścia nie­dzie­li, a jed­no­cze­śnie ba­łem się jej: strach i cie­ka­wość szar­pa­ły mną na prze­mian. Nocą z so­bo­ty na nie­dzie­lę z prze­ję­cia nie zmru­ży­łem oka i już o świ­cie po­sze­dłem do ro­ga­tek, wy­pa­tru­jąc ja­kie­goś we­hi­ku­łu, ja­dą­ce­go do Kró­lew­skiej Re­zy­den­cji. Ską­pa za­war­tość sa­kiew­ki gro­zi­ła mi nie­moż­no­ścią pod­ję­cia po­dró­ży, co mnie do­pro­wa­dza­ło do roz­pa­czy.

Do ma­łej sum­ki pie­nię­dzy, jaką po­sia­da­łem, do­ło­ży­łem jed­nak tyle go­rą­cych próśb i prze­ko­ny­wa­ją­cych ar­gu­men­tów, że zdo­ła­łem zmięk­czyć twar­de ser­ce woź­ni­cy, któ­ry wresz­cie zgo­dził się mnie za­brać. Trzy muły cią­gną­ce wiel­ki fur­gon wlo­kły się noga za nogą. By­łem w stra­chu, że krew­nia­cy Ines mnie wy­prze­dzą; tak się jed­nak nie sta­ło. Gdy przy­by­łem na miej­sce, don Ce­le­sti­no od­pra­wiał jesz­cze sumę. Wsze­dłem do ko­ścio­ła, jak to zwy­kle czy­ni­łem, ale tego dnia świą­ty­nia wy­da­ła mi się smut­na i po­nu­ra. Przy wyj­ściu po­da­łem Ines wodę świę­co­ną, po czym w za­kry­stii cze­ka­li­śmy na po­czci­we­go pro­bosz­cza, aby pójść ra­zem do domu. Wy­jąt­ko­wa rzecz! Przez całą dro­gę wszy­scy tro­je nie za­mie­ni­li­śmy sło­wa, wzdy­cha­li­śmy tyl­ko. Pod­czas obia­du usi­ło­wa­łem stwo­rzyć we­so­ły na­strój, ale mi się to nie uda­ło. Po­nie­waż za­po­wie­dzia­ni go­ście się spóź­nia­li, już cze­pia­łem się na­dziei, że nie przy­ja­dą, ale pod ko­niec obia­du usły­sze­li­śmy ja­kieś gło­sy na dzie­dziń­cu. Wsta­li­śmy od sto­łu. Wy­sze­dłem do sie­ni i usły­sza­łem su­ro­wy, chra­pli­wy głos: „Czy tu miesz­ka ksiądz pro­boszcz, ła­cin­nik i mu­zyk, don Ce­le­sti­no San­tos de Ma­lvar?”

To przy­był wuj, Mau­ro Re­qu­ejo, i jego sio­stra, ciot­ka Re­sti­tu­ta.

Gdy we­szli do po­ko­ju, w któ­rym się znaj­do­wa­li­śmy, Mau­ro rzu­cił się ku Ines z roz­po­star­ty­mi ra­mio­na­mi i za­czął ją ści­skać z ca­łych sił i wy­krzy­ki­wać stro­jąc głos na tkli­we tony:

– O, Ines naj­droż­sza, nie­win­na cór­ko bied­nej Ju­any! Na­resz­cie, na­resz­cie cię wi­dzę! Chwa­ła Bogu na wy­so­ko­ściach, że mi zsy­ła tę po­cie­chę. Ja­kaś ty ślicz­na! Chodź, nie­chże cię raz jesz­cze uści­skam!

Dona Re­sti­tu­ta po­wie­dzia­ła mniej wię­cej to samo, wy­krzy­wia­jąc przy tym okrop­nie swą płacz­li­wą twarz, i jesz­cze moc­niej oplo­tła Ines ra­mio­na­mi. Gdy obo­je ro­dzeń­stwo ulży­li już swym ko­cha­ją­cym ser­com, przy­wi­ta­li się z don Ce­le­sti­nem, któ­ry uro­nił kil­ka szcze­rych łez na wi­dok tych wy­bu­chów czu­ło­ści. Je­śli cho­dzi o mnie, to naj­chęt­niej od­po­wie­dział­by tę­gim po­licz­kiem na uści­ski, ja­ki­mi ob­da­rza­ło Ines to pro­stac­kie ro­dzeń­stwo, któ­re uwa­żam za ko­niecz­ne tu­taj opi­sać.

Don Mau­ro Re­qu­ejo był mań­ku­tem. Wie­cie, co to jest? Chy­ba le­piej bę­dzie, je­śli wy­ja­śnię. Otóż czy to na­tu­ra, czy też oby­czaj uczy­nił, dość że jed­na po­ło­wa cia­ła ludz­kie­go od­zna­cza się zręcz­no­ścią, dru­ga zaś nie­skład­no­ścią. Jed­na z na­szych rąk nie­zdol­na jest do pi­sa­nia, a w pra­cy me­cha­nicz­nej słu­ży je­dy­nie do po­mo­cy swej do­świad­czo­nej to­wa­rzysz­ce, ręce pra­wej. Czy­ni ona wszyst­ko, co naj­waż­niej­sze: wy­gry­wa me­lo­dię na for­te­pia­nie, wo­dzi smycz­kiem po stru­nach skrzy­piec na­da­jąc treść mu­zy­ce; w szer­mier­ce robi szpa­dą, w że­glar­stwie dzier­ży ster, przy ma­lo­wa­niu trzy­ma pę­dzel, po­licz­ku­je przy zwa­dzie, czy­ni znak krzy­ża przy mo­dli­twie i bije w pierś na po­ku­cie. Pra­wa noga ma po­dob­ne wła­ści­wo­ści; je­śli trze­ba wy­ko­nać w tań­cu ja­kąś wy­twor­ną i nie­zwy­kłą fi­gu­rę, uży­wa się nogi pra­wej, ona też robi pierw­szy skok w uciecz­ce, ona tu­pie w zie­mię na znak gnie­wu lub roz­pa­czy, ona od­pę­dza na­pa­stli­we­go psa, ona dep­cze zło­śli­we­go gada, ona słu­ży za opar­cie, je­śli na­le­ży ude­rzyć z tyłu na wro­ga nie­god­ne­go, by się z nim zmie­rzyć twa­rzą w twarz. Ta prze­wa­ga siły, mię­śni i ner­wów, jaka cha­rak­te­ry­zu­je pra­we koń­czy­ny, roz­cią­ga się na cały or­ga­nizm. Je­śli je­ste­śmy nie­zde­cy­do­wa­ni, jaki obrać kie­ru­nek, a pod­da­my się in­stynk­to­wi cia­ła, skło­ni­my się na pra­wo i po pra­wej stro­nie bę­dzie­my wy­pa­try­wa­li dro­gi. Tym­cza­sem lewa stro­na jest nie­zdar­na, nie­sa­mo­dziel­na, śla­ma­zar­na; wszyst­ko, co robi, wy­pa­da ko­śla­wo, a jej niż­szość jest tak za­ko­rze­nio­na, że na­wet przez usil­ne ćwi­cze­nia nie po­tra­fi do­rów­nać stro­nie dru­giej. Ta po­ło­wa czło­wie­ka jest za­zwy­czaj mniej­sza od po­zo­sta­łej; i chy­ba dla rów­no­wa­gi ser­ce zna­la­zło się po le­wej stro­nie.

Po­zwo­li­li­śmy so­bie na tę nud­ną dy­gre­sję, aby sta­ło się zro­zu­mia­łe to, co po­wie­my o don Mau­rze Re­qu­ejo. Czło­wiek ów miał dwie lewe stro­ny; to zna­czy, że cały był nie­zdar­ny, śla­ma­zar­ny, chwiej­ny, bry­ło­wa­ty, nie­do­łęż­ny, kan­cia­sty, nie­for­tun­ny. Nie wiem, czy ja­sno się wy­ra­żam. Wy­da­wa­ło się, że mu prze­szka­dza­ły wła­sne ręce; oczy jego bie­ga­ły nie­ustan­nie z kąta w kąt, jak­by szu­kał miej­sca, gdzie mógł­by po­rzu­cić swe nie­skład­ne ręce, tak zdrę­twia­łe w źle do­pa­so­wa­nych rę­ka­wicz­kach, że na­wet swe­mu wła­ści­cie­lo­wi wy­da­wa­ły się obce.

Kie­dy don Mau­ro siadł na brzeż­ku krze­sła, jego krót­kie, sztyw­ne nogi nie wy­glą­da­ły jak wy­god­nie spo­czy­wa­ją­ce koń­czy­ny ludz­kie, lecz sta­ły krzy­wo, niby po­sta­wio­ne obok kule ka­le­ki. Te nogi nada­wa­ły się tyl­ko do wle­cze­nia za sobą cięż­kich, nie­ru­cho­mych stóp. Gdy zdjął ka­pe­lusz i po­ło­żył go na zie­mi, ocie­ra­jąc pot z czo­ła wiel­ką chust­ką w czer­wo­ną i nie­bie­ską kra­tę, wy­glą­dał jak tra­garz, któ­ry wła­śnie zdjął z ple­ców wiel­ki cię­żar. Dro­gie ubra­nie, ja­kie miał na so­bie, nie zdo­bi­ło go, gdyż nie czło­wiek się w nie przy­odział, lecz ono zo­sta­ło wcią­gnię­te na czło­wie­ka. Co się ty­czy rę­ka­wi­czek, to tak mu usztyw­nia­ły ręce, że prze­mie­nia­ły je jak­by w dru­gą parę nóg. Co chwi­la ma­cał swo­je ogrom­ne bre­lo­ki u ze­gar­ka, to znów do­ty­kał ko­ro­nek ża­bo­ta, jak­by chciał się upew­nić, że nie zgi­nę­ły. Po­nie­waż sztyw­ne rę­ka­wicz­ki po­zba­wi­ły go zmy­słu do­ty­ku, mu­siał się po­słu­gi­wać wzro­kiem, co upo­dab­nia­ło go do mał­py, któ­ra pew­ne­go ran­ka obu­dzi­ła się ubra­na od stóp do głów.

Za­cho­wy­wał się tak nie­spo­koj­nie, jak gdy­by mę­czy­ło go ja­kieś nie­zno­śne swę­dze­nie, a ostre fał­dy ubra­nia draż­ni­ły i dra­pa­ły cia­ło. Chwi­la­mi usztyw­nio­na w żół­tej, je­lon­ko­wej rę­ka­wi­cy ręka z nie­czu­ły­mi pal­ca­mi bły­ska­wicz­nym i peł­nym męki ru­chem zmie­rza­ła pod pa­chę lub w kie­run­ku pasa jak gdy­by w celu po­dra­pa­nia się, ale za­trzy­my­wa­ła się w dro­dze, by za­do­wo­lić się po­gła­ska­niem świe­żo ogo­lo­ne­go pod­bród­ka. Co chwi­la Mau­ro po­ru­szał szy­ją w taki spo­sób, jak gdy­by chciał się uwol­nić od ja­kie­goś wstręt­ne­go owa­da, któ­ry ucze­pił się kar­ku i hu­lał mię­dzy wło­sa­mi a koł­nie­rzem sur­du­ta. Był to prze­po­co­ny koł­nierz skó­rza­ne­go ka­fta­na, któ­ry nie­przy­stoj­nie wy­sta­wał spod ka­mi­zel­ki lub ła­sko­tał w ucho. Żół­ta je­lon­ko­wa rę­ka­wi­ca zmie­rza­ła tak­że w tym kie­run­ku, ale za­trzy­my­wa­ła się w po­ło­wie dro­gi i opa­da­ła na dół, by po­dra­pać ko­la­no.

Ob­li­cze don Mau­ra Re­qu­ejo było okrą­głe jak cy­fer­blat ze­gar­ka, ale nos po­chy­lał się sko­śnie ku jed­nej pół­ku­li, szu­ka­jąc le­we­go po­licz­ka, któ­ry na sku­tek ist­nie­nia pew­nej bro­daw­ki był więk­szy od swe­go to­wa­rzy­sza. Zie­lon­ka­we i nie­co sko­śne oczy don Mau­ra, osa­dzo­ne głę­bo­ko pod czar­ny­mi brwia­mi, błysz­cza­ły chy­tro­ścią, usta na­to­miast, w któ­rych nie by­ło­by nic nie­zwy­kłe­go, gdy­by nie dwa czy trzy spróch­nia­łe zęby, stro­iły wszel­kie moż­li­we gry­ma­sy, na ja­kie sili się spryt­ny a nie­okrze­sa­ny pro­stak chcąc do­dać so­bie zna­cze­nia w oczach bliź­nich. Don Mau­ro wy­bu­chał śmie­chem gwał­tow­nym i gło­śnym; u więk­szo­ści lu­dzi na­tu­ral­ne to zja­wi­sko roz­po­czy­na się i koń­czy stop­nio­wo, to­wa­rzy­szy bo­wiem szcze­gól­nym sta­nom du­cha, któ­ry nie funk­cjo­nu­je, jak nam wia­do­mo, z pre­cy­zją ma­szy­ny. W prze­ci­wień­stwie do in­nych lu­dzi, nasz bo­ha­ter miał w so­bie wi­docz­nie ja­kąś sprę­ży­nę śmie­chu: od sta­nu ra­do­ści do po­wa­gi prze­ska­ki­wał rap­tow­nie, jak gdy­by za spra­wą ta­jem­ni­czej dło­ni, któ­ra od­ry­wa­ła się od kla­wi­sza we­se­la, by ude­rzyć w kla­wisz smut­ku. Są­dzę, że dzia­ło się to za spra­wą we­wnętrz­ne­go po­sta­no­wie­nia: „Te­raz na­le­ży się śmiać” – i wy­bu­chał śmie­chem.IV

Czy doña Re­sti­tu­ta była młod­sza, czy też star­sza od bra­ta – to rzecz nie do usta­le­nia, w każ­dym ra­zie obo­je mu­sie­li prze­kro­czyć czter­dziest­kę. Wiek był zresz­tą je­dy­ną ce­chą po­do­bień­stwa mię­dzy nimi, gdyż Re­sti­tu­ta była ko­bie­tą, któ­rej nie spra­wia­ła kło­po­tu wła­sna nie – zręcz­ność, i po­tra­fi­ła za­cho­wać spo­kój. Ce­cho­wa­ła ją nie tyle wy­twor­ność ma­nier, ile swo­bo­da w obej­ściu, ja­kiej się na­by­wa przy sta­łym ob­co­wa­niu z ludź­mi. Pa­trząc na nich i po­rów­nu­jąc te dwie ga­łę­zie z jed­ne­go pnia, my­śla­ło się: „Mau­ro przez całe ży­cie pew­nie no­sił cię­ża­ry, a Re­sti­tu­ta wa­ży­ła i mie­rzy­ła. On – by­dlę do zwo­że­nia to­wa­rów, ona – chy­tre zwie­rząt­ko skle­po­we.”

Wy­so­ka i chu­da Re­sti­tu­ta mia­ła twarz nie­ru­cho­mą, ob­cią­gnię­tą jed­no­li­tą po­wlo­ką skó­ry; jej ręce, dłu­gie i brzyd­kie, wsku­tek cią­głe­go prze­bie­ra­nia to­wa­rów na­bra­ły pew­nej zwin­no­ści; rzad­kie wło­sy no­si­ła tak moc­no ścią­gnię­te, że błysz­cza­ły jak na­ma­lo­wa­ne na skó­rze. Czer­wo­ny i lek­ko ko­ści­sty nos wpro­wa­dzał w błąd, bo Re­sti­tu­ta nie pi­ja­ła na­wet naj­lep­sze­go wina z Ar­gan­dy. Wą­skie, za­ci­śnię­te usta z opa­da­ją­cy­mi ką­ta­mi, lek­ko ko­sma­ty pod­bró­dek i oczy bez wy­ra­zu, o któ­rych nig­dy nie było wia­do­mo, czy pa­trzą, czy nie pa­trzą – taka była Re­sti­tu­ta, ale po­wierz­chow­ność tej oso­by na pierw­szy rzut oka nie na­stra­ja­ła ani przy­chyl­nie, ani wro­go. Coś w niej było, co przy roz­mo­wie, w ob­co­wa­niu wy­śli­zgi­wa­ło się z rąk, umy­ka­ło ob­ser­wa­cji. Mia­ła ona w so­bie szyb­kość jasz­czur­ki i zwin­ność pa­dal­ca. Ale po­zo­staw­my te uwa­gi do od­po­wied­niej chwi­li, a te­raz po­słu­chaj­cie pań­stwo, co będą mó­wi­li krew­nia­cy Ines.

– On już się nie mógł do­cze­kać, żeby tu przy­je­chać – ode­zwa­ła się Re­sti­tu­ta wska­zu­jąc na bra­ta – tak, że w tym po­śpie­chu za­nie­cha­li­śmy kup­na ja­kie­goś pre­zen­ci­ku, co było na­szym za­mia­rem.

Ksiądz Ce­le­sti­no po­dzię­ko­wał jej uprzej­mym uśmie­chem.

– Tak mi było spiesz­no przy­je­chać w te stro­ny, bo tu są te grun­ta – rzekł don Mau­ro – a jed­no­cze­śnie tak­że, no… ser­ce do­praw­dy mi się kra­ja­ło, gdy po­my­śla­łem o mo­jej ko­cha­nej sio­strze­nicz­ce, bied­nej sie­rot­ce, ta­kiej opusz­czo­nej… a te grun­ta, księ­że Ce­le­sti­no, to nie byle śmiet­nik: kosz­to­wa­ły mnie aż ca­łych trzy­sta czter­dzie­ści osiem re­alów i trzy­dzie­ści ma­ra­ve­di, nie li­cząc dy­li­żan­sów i znacz­ków na li­sty. Ale już wszyst­ko za­pła­ci­łem, co do pe­se­ty.

– Tak jest, co do pe­se­ty – po­twier­dzi­ła doña Re­sti­tu­ta ob­rzu­ca­jąc spoj­rze­niem swych roz­bie­ga­nych oczu wszyst­kich obec­nych po ko­lei. – On nie lubi mieć żad­nych dłu­gów.

– Nie chcę na­wet o nich sły­szeć! Prę­dzej dam się po­wie­sić, niż za­cią­gnę dług choć­by na je­den ma­ra­ve­di – oświad­czył don Mau­ro wzno­sząc swą sztyw­ną łapę do szyi, cia­sno ob­cią­gnię­tej kra­wa­tem.

– U nas w domu mowy nie było nig­dy o żad­nych po­życz­kach – do­da­ła sio­stra.

– Nie­wąt­pli­wie temu za­wdzię­cza­ją pań­stwo swo­je po­wo­dze­nie – rzekł ksiądz Ce­le­sti­no.

– O tak, mia­ło się szczę­ście – ode­zwał się Re­qu­ejo – poza tym ona jest taka pra­co­wi­ta, taka oszczęd­na, taka za­po­bie­gli­wa…

– Ra­czej wszyst­ko mamy do za­wdzię­cze­nia jego uczci­wo­ści – do­da­ła Re­sti­tu­ta – tak jest, wierz­cie mi pań­stwo, je­dy­nie jego uczci­wo­ści. On ma taką opi­nię u kup­ców, że nie za­wa­ha­li­by się zło­żyć u nie­go na­wet skar­bów kró­lew­skiej ko­ro­ny.

– No tak… coś nie­coś zro­bi­ło się w ży­ciu dzię­ki Bogu i wła­snej pra­cy. Gdy­bym szedł za jej radą, ku­po­wał­bym grun­ta za grun­ta­mi. Ona prze­pa­da za ma­jąt­kiem ziem­skim.

– Mam swo­je ra­cje i gdy­by on mnie słu­chał – ode­zwa­ła się sio­stra spo­glą­da­jąc znów na wszyst­kich ko­lej­no – cały nasz za­ro­bek ob­ra­ca­li­by­śmy na grun­ta orne.

– Tyl­ko, że ja je­stem taki, no, taki… więc… – wy­ja­śnił Re­qu­ejo.

– Praw­da, księ­że Ce­le­sti­no, iż to nie grzech uka­zy­wać świa­tu, że się po­sia­da to, co się po­sia­da, oczy­wi­ście bez py­chy? – spy­ta­ła Re­sti­tu­ta.

– Ona każe mi ku­po­wać ubra­nia, ka­pe­lu­sze, klej­no­ty – zwie­rzał się da­lej don Mau­ro. – Całe sto­sy róż­nych rze­czy przy­no­si­my do domu. Cóż, je­śli czło­wiek może so­bie po­zwo­lić… Niech ksiądz spoj­rzy na ten łań­cuch – do­dał po­ka­zu­jąc don Ce­le­sti­no­wi łań­cuch, któ­ry no­sił na szyi – oraz na tę szpil­kę do kra­wa­ta. Jak ksiądz my­śli, ile mnie to kosz­to­wa­ło? Ty­siąc re­alów. to nie ba­ga­tel­ka. Hm, ja na­wet nie mia­łem ocho­ty, ale ona się upar­ła, a że osta­tecz­nie czło­wiek może so­bie po­zwo­lić…

– Pięk­ne oka­zy!

– Ale ja mó­wi­łam, abyś wziął tak­że ten pier­ścień ze szma­rag­dem. Chcie­li go wte­dy sprze­dać za psie pie­nią­dze. Wiel­ka szko­da, że ku­pił go ksią­żę de Al­ta­mi­ra.

Mó­wiąc to spo­glą­da­ła na nas, a my ki­wa­li­śmy tyl­ko gło­wa­mi po­ta­ku­ją­co, bo ani Ines, ani ja nie umie­li­by­śmy tu nic wtrą­cić.

– Ale cóż to? Moja sio­strze­nicz­ka mil­czy? – po­wie­dział Re­qu­ejo wy­bu­cha­jąc swo­im na­głym śmie­chem i ob­le­ka­jąc się se­kun­dę póź­niej w sztyw­ną po­wa­gę.

Ines za­ru­mie­ni­ła się, ale mil­cza­ła da­lej, bo nie mia­ła rze­czy­wi­ście nic do po­wie­dze­nia.

– Ach, cóż za po­do­bień­stwo, wy­ka­pa­na mat­ka! Bied­na Ju­ana, moja ko­cha­na ku­zy­necz­ka! – za­wo­łał Re­qu­ejo pod­no­sząc sztyw­ną łapę, aby za­sło­nić ziew­nię­cie. – I tak mło­do umar­ła, nie­szczę­śli­wa!

– Ta świę­ta ko­bie­ta jest już na in­nym, lep­szym świe­cie – ode­zwa­ła się Re­sti­tu­ta – i nie mów­my o niej, bo od­no­wią się sta­re rany i bied­na dziew­czy­na bę­dzie smut­na, choć to prze­cie jesz­cze dziec­ko, a dzie­ci się ła­two po­cie­sza­ją.

Ines mil­cza­ła da­lej, tyl­ko po­bla­dła sil­nie. Pro­boszcz uwa­żał za sto­sow­ne zmie­nić te­mat roz­mo­wy i za­py­tał:

– A więc pan już obej­rzał ma­ją­tek nad je­zio­rem On­ti­go­la?

– Jesz­cze nie – od­rzekł Re­qu­ejo – ale mó­wio­no mi, że jest wspa­nia­ły. Hm… cóż, mnie wła­ści­wie na nim wca­le nie za­le­ży. To ona na­le­ga­ła, abym za­ku­pił tę zie­mię, i wresz­cie się zde­cy­do­wa­łem. Tam, w na­szych stro­nach mamy już kil­ka in­nych, któ­re na­by­wa­li­śmy po tro­chu.

– Pań­skie stro­ny to oko­li­ce Bie­rzo, je­śli się nie mylę?

– Jesz­cze tro­chę da­lej, San­tia­go­mil­las, gmi­na Ma­ra­ga­te­ria. Stam­tąd po­cho­dzi­my i tam do­tych­czas jest gniaz­do ro­dzi­ny Re­qu­ejo.

– Zda­je się, że to ro­dzi­na szla­chec­ka – za­uwa­żył ksiądz.

– Owszem… Ma się tam ja­kieś do­ku­men­ty… – od­parł don Mau­ro – a je­den uczo­ny pi­sarz gmin­ny z na­szej wsi mó­wił mi, że nasi przod­ko­wie mie­li wiel­kie te­re­ny po­ro­słe dę­ba­mi z ga­tun­ku qu­eji­go, stąd też wy­szło na­zwa­nie Re­qu­ejo.

– Tali być po­win­no: naj­sław­niej­sze na­zwi­ska wy­wo­dzą się za­wsze od ja­kie­goś zie­la lub ro­śli­ny. Prze­cież w sta­ro­żyt­nym Rzy­mie była ro­dzi­na Len­tu­lu­sów, ro­dzi­na Fa­biu­sów, ro­dzi­na Pi­so­nów. Te na­zwi­ska po­cho­dzą od ła­ciń­skich nazw ja­rzyn, któ­re ich przod­ko­wie upra­wia­li: od so­cze­wi­cy, bobu i fa­so­li. Moje na­zwi­sko Ma­lvar praw­do­po­dob­nie wzię­ło się stąd, że je­den z mo­ich pra­dziad­ków z za­mi­ło­wa­niem ho­do­wał mal­wy.

– Ja zaś są­dzę – rzekł don Mau­ro i za­śmiał się po swo­je­mu – że to, co się mówi, ja­ko­by szla­chec­two nada­wa­no za mę­stwo na woj­nie lub za bo­ha­ter­skie czy­ny – to czy­ste kłam­stwo. Mnie nikt nie oszu­ka – wca­le nie wie­rzę, że ist­nia­ły kie­dyś na świe­cie ja­kieś ta­kie bo­ha­ter­stwa. Mu­sia­ło być cał­kiem in­a­czej: kró­lo­wie ro­bi­li jed­ne­go księ­ciem za to, że miał ogród wa­rzyw­ny z pięk­ną ce­bu­lą, a in­ne­go mar – lu­zem za to, że znał się na me­lo­nach. W każ­dym ra­zie na­sza ro­dzi­na nie po­cho­dzi od ja­kie­goś po­spo­li­te­go kar­czo­cha.

– A niech so­bie po­cho­dzi, skąd chce – ozwa­ła się Re­sti­tu­ta – ro­dzi­na jest do­bra i kwi­ta. Naj­waż­niej­sze, że w na­szym domu, pro­szę księ­dza do­bro­dzie­ja, nie brak, dzię­ki Bogu, ni­cze­go, cho­ciaż z wierz­chu nie wi­dać zbyt­ków, cho­ciaż się nie roz­bi­ja­my w po­wo­zach i nie lu­bi­my się wy­no­sić po­nad in­nych. Ale kura w garn­ku to już co­dzien­nie musi u nas być, bo i ja, i brat lu­bi­my so­bie do­go­dzić.

– O, co do mnie – prze­rwał Re­qu­ejo – to wy­star­czy mi co­kol­wiek: krom­ka chle­ba ze sło­ni­ną, do tego ku­bek wody ze źró­dła Ber­ro i wię­cej nie trze­ba. To ona na­le­ga, aby utrzy­mać dom na od­po­wied­niej sto­pie, to­też przy­no­si co dzień do­bre pół­to­ra fun­ta wo­ło­wi­ny, ka­wał wę­dzon­ki, a co pią­tek dor­sza naj­wy­kwint­niej­sze­go ga­tun­ku. Na ko­la­cję po­da­je po ca­łej ku­ro­pa­twie na oso­bę, a w nie­dzie­lę trzy ka­pło­ny. Na wiel­kie świę­ta, jak Boże Na­ro­dze­nie, a tak­że w dzień świę­te­go Mau­ra, pięt­na­ste­go stycz­nia, i świę­te­go Re­sti­tu­ta, dzie­sią­te­go czerw­ca, za­ja­da­my in­dy­ki jak za cza­sów naj­więk­szej ob­fi­to­ści. Eko­nom z ma­jąt­ku księ­cia Me­di­na de Rio­se­co, któ­ry przy­cho­dzi do nas po­ży­czać pie­nią­dze, aż za gło­wę się bie­rze oglą­da­jąc nasz do­sta­tek i po­wia­da, że po­dob­nie za­opa­trzo­nej spi­żar­ni jesz­cze nie wi­dział.

– To praw­da – wtrą­ci­ła Re­sti­tu­ta – że nie ża­łu­je­my pie­nię­dzy na je­dze­nie ani na ubra­nie, ani na szcza­py do ko­min­ka. Tak oto ży­je­my spo­koj­nie i szczę­śli­wie; Jed­na nas tyl­ko tro­ska gnę­bi­ła: że brak nam ko­cha­nej oso­by, któ­rej by­śmy mo­gli zo­sta­wić to, co po­sia­da­my, gdy Bóg ze­chce nas przy­jąć do swej świę­tej chwa­ły, bo krew­ni, ja­kich mamy w San­tia­go­mil­las, to nic­po­nie i przy­czy­nia­ją nam tyl­ko sa­mych kło­po­tów.

Na te sło­wa Mau­ro na­ci­snął sprę­ży­nę ra­do­ści, spoj­rzał na Ines i rzekł:

– Ale oto Bóg ze­słał nam tę ko­cha­ną sio­strze­nicz­kę, tę pa­nie­necz­kę ślicz­ną jak anioł. Ach, szel­mut­ka, jaka po­dob­niu­sień­ka do mat­ki…

– Na Boga, prze­stań, Mau­ro – za­wo­ła­ła Re­sti­tu­ta – nie przy­wódź mi na myśl na­szej świę­tej nie­boszcz­ki; tak je­stem jesz­cze pod wra­że­niem jej śmier­ci, że łzy mi w oczach sta­ją na samo wspo­mnie­nie.

– Bóg tak chciał i niech się dzie­je Jego świę­ta wola – ode­zwał się Re­qu­ejo na­ci­ska­jąc sprę­ży­nę smut­ku – ja tyl­ko po­wia­dam, że to, co mam i co jesz­cze będę miał, prze­zna­czę dla na­szej ślicz­nej tur­ka­wecz­ki, bo z tą twa­rzycz­ką kró­lew­ny war­ta jest wszyst­kie­go.

– Tak, tak… – do­da­ła Re­sti­tu­ta mru­ga­jąc zna­czą­co – nie bę­dzie ona mia­ła za­lot­ni­ków byle ja­kich. Znam mło­dych mar­ki­zów i ksią­żąt, któ­rzy co wie­czór będą wzdy­cha­li pod na­szy­mi okna­mi, gdy się do­wie­dzą, jaki klej­not cho­wa­my u sie­bie…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: