- W empik go
Marzec i Maj - ebook
Marzec i Maj - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 389 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W marcu 1808 minęły cztery miesiące od dnia, w którym zacząłem pracować jako zecer w drukarni gazety „Diario de Madrid”, i zdobyłem już tyle wprawy w składaniu czcionek, że płacono mi po trzy reale za setkę wierszy. Wydawało mi się jednak, że mógłbym w innym zawodzie pracować z większym pożytkiem i z lepszymi widokami na przyszłość, bo chociaż pracownik drukarni ma stałe do czynienia z czcionkami i pisarstwem, to jednak zawód ten bardziej ogłupia, niż uczy. Tak więc zacząłem szukać myślami szerszych horyzontów i marzyć o godniejszym środowisku niż ciasna, ciemna i duszna drukarnia; nie zaniedbywałem jednak swej codziennej pracy, którą wykonywałem z nie mniejszą, niż dotąd, pilnością.
Początkowo moje życie było tak szare i jednostajne, jak i to zajęcie, które w okresie terminowania ujarzmia umysł, ale nie porywa. Z czasem, gdy nabyłem wprawy w skomplikowanych manipulacjach, przestały one zaprzątać moją uwagę i z całkowitą swobodą myśli przenosiłem dwadzieścia pięć liter alfabetu z kaszty na kolumnę. Tej swobody było dokładnie tyle, ile trzeba, aby móc znosić cierpliwie przebywanie w ciemnej piwnicy, nudę towarzyszącą składaniu i dokuczliwość naszego kierownika, czarnego, uwalanego farbą cyklopa, który bardziej na swoim miejscu byłby w kuźni niż w drukarni.
Muszę tu wytłumaczyć się jaśniej. Otóż serce moje zajmowała bez reszty pewna dziewczyna, sierota imieniem Ines, i wszystkie moje władze duchowe krążyły wokół tej rozumnej osóbki, podobnie jak planety krążą dokoła gwiazdy stałej, środka układu. W chwilach gdy koledzy zwierzali się sobie z miłosnych kłopotów, ja także, odczuwając tę potrzebę, zaczynałem opowiadanie:
– Przyjaciółka moja mieszka w Aranjuezie pod opieką zacnego stryja, księdza Celestina Santos de Malvar, jednego z najlepszych łacinników, jakich Pan Bóg stworzył. Biedna Ines jest ubogą sierotą, ale mimo to pojmę ją za żonę z pomocą Boga, który maluczkich czyni wielkimi. Ma lat szesnaście, czyli o rok mniej niż ja, a taka śliczna, że zawstydza swoją urodą wszystkie róże Królewskiej Rezydencji. Jednakże powiedzcie sami, co znaczy uroda w porównaniu z bystrością? A Ines jest zdumiewająca, jest niezwykła, jest mądrzejsza od największych mędrców, chociaż nikt jej niczego nie uczył. Wiedzę czerpie z własnej głowy, a wszystko wie chyba od tysięcy łat…
Kiedy nie rozpływałem się w takich pochwałach, to rozmawiałem w myśli z ukochaną. Wtedy czcionki przeciekające mi przez palce zamieniały się z martwej materii w żywą mowę pisaną. Ileż życia i ruchu w tej chaotycznej masie! Póki czcionki leżą w kaszcie porozrzucane bez składu i ładu, są niby żywioły przed stworzeniem świata. Gdy wprawiałem w ruch te kawałki ołowiu, wyłamały się zgłoski, wyrazy, myśli, sądy, zdania, okresy, zwroty, ustępy, rozdziały, słowem – mowa ludzka w całym majestacie. Potem, gdy kolumna spełniła swą techniczną rolę, rozsypywałem czcionki i wkładałem każdą do osobnej przegródki, podobnie jak chemik przechowuje osobno wydobyte z mieszaniny pierwiastki. Tu litery traciły cały swój sens: powiedziałbym, że dusza z nich uciekała, gdy jako zwyczajne kawałki ołowiu spadały na dno kaszty, nieme i już nic nie znaczące.
Tak między kasztami a tęsknotą mijał tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem… Prawda, że radosne chwile niedzielnych spotkań wynagradzały wszystkie smutki i udręki reszty tygodnia. Ach, pozwólcież człowiekowi wiekowemu sięgnąć do tych rozkosznych wspomnień, pozwólcie, by promień słońca rozpłomienił i rozgrzał ma chwilę wystygłe serce starca! Ileż uroku było w tych dniach sobotnich! Wierzcie albo nie wierzcie, ale w te dni światło dnia bywało jaśniejsze, powietrze bardziej przejrzyste, ludzie weselsi, miasto przyjemniejsze.
Radość ta jednak we mnie samym miała źródło. Sobota jest poprzedniczką niedzieli, więc około południa zaczynałem się gotować do drogi, drogi do raju, która i dziś jeszcze, po sześćdziesięciu pięciu latach, odżywa przed oczyma mej wyobraźni.
Oglądam siebie targującego się z woźnicami na ulicy Angosta de San Bernardo. Dochodzimy wreszcie do porozumienia i wdaję się w rozmówkę o pogodzie, rozważając, czy noc będzie przychylna naszej ekspedycji. Potem myję ręce dwa, trzy, cztery razy, aż znikną z nich ślady obrzydliwej farby, i przechadzam się po Madrycie oczekując nadejścia nocy. Jeśli niecierpliwość pozwala mi na to, ucinam krótką drzemkę, a gdy zegar na Buen Suceso wybija dwanaście triumfalnych uderzeń, radosnym echem tętniących w moich skroniach, wdziewam pośpiesznie nowe ubranie, biegnę do woźniców, których uważam za najlepszych ludzi na świecie, wskakuję na wóz obciągnięty płótnem i jadę.
Rozglądam się uważnie na wszystkie strony, zanudzam woźnicę pytaniami. Przejeżdżamy przez most Toledański, mijamy po prawej stronie szosę na Carabanchel i na Toledo, rogatki Delicias, karczmę Pod Lwem. Za sobą zostawiamy domy zajezdne w Villaverde, a gdy po prawej mijamy szosę ma Getafe i Parla, zatrzymujemy się wreszcie w karczmie Pinto, aby dać koniom wytchnienie. Przeciskamy się między fortecznymi murami Valdemoro, a na stacji pocztowej w Espartinas zmęczone muły znajdują odpoczynek. Wreszcie świt zastaje nas na stromej drodze wiodącej z la Reina, skąd roztacza się widok na szeroką dolinę, gdzie rzeka Tag łączy się z Jaramą. Przejeżdżamy przez sławny z długości most, potem przez długą ulicę i wreszcie wysiadamy na placu Królewskiej Rezydencji. Między drzewami i ponad dachami domów szukam wzrokiem niewysokiej wieży kościelnej. Biegnę ku niej. Ksiądz Celestino odprawia mszę, śpiewaną jak zawsze w święto. Przy bramie słyszę już głos stryja Ines i jego radosne Gloria in excelsis Deo! Ja także nucę sobie samemu hymn radości i wchodzę do kościoła. Uroczyste i pełne powagi wesele, jakie panowało w tym przybytku, dawało przedsmak wieczystej szczęśliwości i przeglądało się w mej duszy jak w zwierciadle. Przez przezroczyste szybki wpada obfite światło i rozkłada się na sklepieniu bez ozdób, pociągniętym tylko warstwą gipsu. Główny ołtarz – cały ozłocony; figury świętych i tryptyk – całe zakurzone.
Wzrok mój pada przede wszystkim na postać świątobliwego męża, który zwracając się do ludu, wyciąga ku niemu ręce, po czym przyjmuje komunię kapłańską. Dzwonią dzwonki wewnątrz i dzwony na zewnątrz, wszyscy klękają i biją się w grzeszne piersi. Msza dobiega końca, a ja przez cały czas jej trwania wpatruję się w grupę klęczących na ziemi kobiet, obróconych do mnie plecami, aby wśród setek głów osłoniętych czarnymi koronkami mantyli odnaleźć piękną główkę Ines. Rozpoznałbym ją i wśród tysięcy.
Po skończonym nabożeństwie Ines wstaje i szuka mnie oczyma wśród mężczyzn, jak ja jej szukałem wśród kobiet. Wreszcie widzi mnie, widzimy się, ale nie zamieniamy słowa. Podaję jej wodę święconą i wychodzimy. Można by sądzić, że przy spotkaniu powinniśmy zarzucić się gorączkowymi pytaniami, a tymczasem tozmawiamy wyłącznie o sprawach bez znaczenia, śmiejąc się z byle czego.
Do domu, stojącego tuż za kościołem, wchodzimy trzymając się za ręce. Jest tam dziedziniec z gankiem, którego grube kolumny oplatają czarne, chropawe, zdrewniałe ramiona starej winorośli, a obok krzew jaśminowy czeka na wiosnę, aby wydać na świat tysiące kwiatów. Wchodzimy po schodach na górę, gdzie oczekuje nas don Celestino, który dziś nie nosi swej pozieleniałej ze starości sutanny, lecz nową, bardzo wytworną. Po wspólnym obiedzie wychodzimy we troje na przechadzkę do ogrodu książęcego, jeśli pogoda dopisuje i jest sucho; Ines i ja na przedzie, za nami wsparty na lasce don Celestino.
Ines i ja wymieniamy słowa i spojrzenia – nie chcę teraz oddawać całej poezji tej rozmowy. Co chwila ojciec Celestino skarży się, że idziemy za szybko i on nie może za nami nadążyć; wtedy zwalniamy kroku, chociaż mielibyśmy ochotę fruwać. Wreszcie siadamy nad brzegiem rzeki w miejscu, gdzie Tag nagle spotyka się z Jaramą. Na pewno nic o sobie przedtem nie wiedzieli, ale oto obejmują się, mieszają swoje wody w jeden wielki nurt, łączą dwa życia w jedno wspólne. Obraz ten podsuwa Ines i mnie w tej samej chwili myśl o naszym związku.
Dzień ma się ku schyłkowi, ale chociaż nasze serca nie chciałyby tego przyjąć do wiadomości, nie było powodu, aby słońce zmieniło swe obyczaje, użyczając temu dniowi więcej godzin, niż mu się należy. Mija popołudnie, zapada zmierzch, robi się ciemno. Żegnam się, aby wrócić na swoje galery; jestem zamyślony, gadam trzy po trzy, chwilami czuję się bardzo radosny, chwilami bardzo smutny.
Jadę do Madrytu tą samą drogą i wracam do zajazdu. Jest poniedziałek, dzień o niemiłej twarzy, dzień zaspany, przykry, leniwy i nudny, ale muszę śpieszyć do pracy, gdzie kaszta podaje ołowiane czcionki, które czekają tylko na moją rękę, aby się złączyć i przemówić. Jednakże w pierwszych chwilach ta ręka nie uznaje innych znaków niż te, które nagle zbierając się razem tworzą imię Ines.
Czuję szturchnięcie w ramię – to nasz cyklop, zarządca, wymyślając mi od leniów kładzie na stole zapisany papier i każe natychmiast złożyć tekst. Było to jedno z tych tysięcy ciekawych i wzruszających ogłoszeń, jakie przynosi „Diario de Madrid”:
Potrzebny chłopiec lat szesnastu do osiemnastu umiejący rachować, golić, robić fryzury, choćby tylko męskie, i gotować, jeśli zajdzie potrzeba. Który posiada te umiejętności, a także dobre świadectwa, może się zgłosić na ulicę de la Sal numer 5, naprzeciwko składu grzebieni, sklep wełny i płótna don Maura Requejo, tam też… omówi się zarobki i tak dalej.
Nazwisko sklepikarza wydało mi się znajome.
– Don Mauro Requejo – powiedziałem głośno – gdzieś już musiałem słyszeć to nazwisko.II
Wspomniałem o dniach szczęśliwych, teraz kolej na to, co mnie spotkało podczas innej niedzielnej podróży. Nie trzeba zapominać, że opowiadam o zdarzeniach, które zaczęły się w marcu 1808 roku, kiedy już chyba dziesięć razy zaszczyciłem swą obecnością Królewską Rezydencję. W dniu, o którym teraz mówię, przybyłem na miejsce już po mszy i gdy stanąłem pod bramą, dobiegły mnie harmonijne dźwięki fletu – znak, że don Celestino jest, jak zwykle, w dobrym humorze, a więc nic przykrego nie wydarzyło się w maleńkiej rodzinie. Ines wyszła naprzeciw mnie i po pierwszych słowach powitania oświadczyła;
– Stryj Celestino dostał jakiś list z Madrytu, który go bardzo ucieszył.
– Od kogo? – zapytałem.
– Ksiądz proboszcz nie powiedział mi, ani kto ten list napisał, ani co zawiera. Jest jednak bardzo zadowolony i twierdzi, że list przynosi dobre nowiny dla mnie.
– To dziwne – wtrąciłem pełen niepokoju. – Od kogo może być ten list z Madrytu, który przynosi dobre nowiny dla ciebie?
– Nie wiem sama, ale chyba wkrótce się dowiem – odparła Ines – bo stryj obiecał: „Kiedy przyjedzie Gabriel i zasiądziemy do stołu, opowiem wam, co jest w tym liście. To obchodzi nas wszystkich: najpierw ciebie, bo ciebie dotyczy, następnie mnie, jako twego stryja, a wreszcie i Gabriela, bo zostanie twoim narzeczonym, jak tylko dojdzie do odpowiednich lat”.
Nie mówiąc więcej o tym weszliśmy do pokoju zacnego duchownego i zamiłowanego humanisty. Pierwsze miejsce w tym ciasnym pomieszczeniu zajmowało łóżko nakryte białą kapą z zielonym szlakiem. Resztę przestrzeni wypełniał sosnowy stół, któremu dotrzymywały towarzystwa symetrycznie ustawione krzesła, w kącie stała koślawa komoda, cała wyreperowana kawałkami drzewa i metalu. Skromnego urządzenia dopełniał krucyfiks i figura Matki Boskiej, przybrana aksamitem, ozdobiona dębowymi liśćmi i gałązkami oliwki powtykanymi w liczne dziury, specjalnie na ten cel wywiercone w podstawie. Było tu dość dużo książek, poukładanych jednak w takim porządku, że nie zajmowały więcej niż pół stołu i pół komody; na powierzchni wolnej złożono nuty i papiery, na których poczciwy ksiądz pisywał na brudno swe łacińskie wiersze. Z okna był widok na ogród wcale dobrze utrzymany, a w dali rysowały się wierzchołki wysokich wiązów, które niby wyciągnięty w szereg oddział strażników-olbrzymów strzegły Królewskiej Rezydencji. Tak oto wyglądał pokój ojca Celestino.
Gdyśmy siedli, stryj Ines zwrócił się do mnie:
– Gabrielito, muszę ci przeczytać pewien łaciński wiersz, który ułożyłem na cześć Jaśnie Oświeconego Księcia Pokoju, mego rodaka i przyjaciela; sądzę, że jest on nawet moim krewniakiem. Pracowałem nad tym dobry tydzień, gdyż układać łacińskie wiersze to nie to, co smażyć pączki. Przeczytam ci i sam zobaczysz, bo choć nie jesteś biegły w sprawach pisarstwa, to, jakby tu rzec… masz w sobie taki sprycik, który czyni, że wszystko chwytasz w lot… Potem mam zamiar przesłać swój utwór Sanchezowi Barbero, najpierwszemu z naszych poetów, od kiedy istnieje w Hiszpanii poezja. Blednie przy nim i Fray Luis de Leon, i Rioja, i Herrera, i w ogóle poeci składający romance. Tam – te – to fraszki, dobre chyba dla dzieci. Jeden wiersz łaciński Sancheza Barbero wart jest więcej niż okrzyczane dziś epistoły, sonety, aleksandryny, sielanki, pieśni, którymi się ogłupia ciemnych ludzi… Ale wracając do tego, co mówiłem, nim oddam poemat w ręce owego „feniksa umysłów” naszych czasów, chcę, abyś ty go przeczytał i powiedział, co o nim myślisz.
– Ależ, księże proboszczu, ja doprawdy nie umiem ani słowa po łacinie oprócz Dominus vobiscum i PaterNoster.
– To nie ważne. Uszy profanów właśnie najlepiej są w stanie ocenić harmonię, współdzwięczność i okrągłość rytmu, z jaką tego rodzaju wiersze winny być pisane – podkreślił z naciskiem nieubłagany proboszcz.
Ines z właściwym sobie rozumem nakazała mi spojrzeniem, abym z całą cierpliwością poddał się tyranii upartego staruszka. Oboje słuchaliśmy pilnie czytania don Celestina (a było tego czterysta wierszy), choć dla mnie było ono tylko serią dźwięków bez znaczenia. Proboszcz był widocznie bardzo zadowolony z siebie, bo co chwila przerywał czytanie, mówiąc:
– No i co wy na ten fragmencik? Popatrz, Ines, ta oto figura stylistyczna nazywa się litote, zaś nagromadzenie huczących słów, naśladujących tutaj ryk wzburzonych fal morza narodu, gdy pruje go nawa państwowa, zręcznie kierowana przez sternika (którego osoby łatwo się domyślać), nazywa się onomatopeją i jest częścią innej figury, zwanej alegorią.
W ten sposób odbywała się lektura całego utworu i wyobrażacie sobie chyba, ile z niego zrozumieliśmy. Do dzisiaj mam jeszcze u siebie dzieło naszego przyjaciela, które zaczyna się od słów: Te, Godoye, canam: Pacis Tua munera coelo Inserere oegradiar: per Te Pax alma biformem vincla recusantem conduxit carcere Janum. Musieliśmy przełknąć czterysta wierszy w tym stylu, a podkreślić należy, że Ines wsłuchiwała się w słowa czytającego, jak gdyby je rozumiała, w miejscach zaś, które deklamował ze specjalnym naciskiem, potakiwała głową ruchem pełnym aprobaty i zachwytu, by zrobić poczciwcowi przyjemność. Rozumna dziewczyna!
– Ponieważ tak wam się to podoba, dzieci kochane – rzekł don Celestino chowając manuskrypt – kiedy indziej odczytam wam inny wyjątek z tego poematu. Zostawiam to na następną okazję; zbytek smakołyków może bowiem przyprawić o niestrawność.
– Ksiądz ma zamiar odczytać to wszystko Księciu Pokoju?
– A dla kogóż to pisałem? Jego Dostojność zachwyca się łacińskim wierszem, to wielki humanista… Właśnie w tych dniach mam zamiar sprawić mu tę przyjemność. Ale, ale, a co tam słychać w Madrycie? Tutaj ludzie są bardzo niespokojni, czy tam także?
– Tam nie wiedzą w ogóle, co myśleć. Zresztą to, co się tam dzieje, to nie przelewki. Coraz więcej przybywa Francuzów do Madrytu, aż gęsto od nich na ulicy; ludzie się boją. Podobno nasz król wcale nie dał zezwolenia na to, aby tyle obcego wojska weszło do kraju, ale wydaje się, że Napoleon kpi sobie z hiszpańskich Kortezów i nie respektuje żadnych umów.
– Słaby mają rozum ci, którzy to mówią – odparł don Celestino. – Godoy i Bonaparte na pewno wiedzą, co robią. U nas każdy chce być taki mądry, jak ludzie będący u władzy. Dlatego tyle głupstw się słyszy ze wszystkich stron.
– W Portugalii sprawy przyjęły zupełnie inny obrót, niż przewidywano. Kiedy rodzina królewska odjechała do Ameryki, zaraz zjawił się francuski generał i oświadczył: „W Portugalii nie rządzi nikt inny, tylko cesarz, a w jego imieniu – ja. Dawać czterysta milionów realów, dawać majątki arystokratów, którzy wyjechali do Brazylii!…”
– Nie sądźmy z pozorów – rzekł don Celestino. – Bóg wie, co za tym się kryje.
– W Hiszpanii zrobią to samo – dodałem – zwłaszcza że rodzina królewska trzęsie się ze strachu, a Książę Pokoju całkiem otumaniony, sam nie wie, co ma robić…
– Cóż ty wygadujesz, głuptasie! Jakie prawo masz odzywać się bez szacunku o takim człowieku! To wzór dyplomaty, to ozdoba ministerium wojny! Jak możesz powiedzieć, że on nie wie, co ma robić!
– Mówię tak, jak jest. Napoleon oszukuje wszystkich. W Madrycie są ludzie, którzy się cieszą, patrząc na tylu francuskich żołnierzy walących do stolicy, bo sobie uroili, że Francuzi posadzą im na tron księcia Ferdynanda. Ależ głupcy!
– Tobie się wydaje, że naokoło ciebie są tylko głupcy, półgłówki, idioci! – krzyknął zagniewany stryj Celestino.
– Będzie, co ma być. Jeżeli ci panowie przychodzą w dobrych zamiarach, to po co opanowują przez zaskoczenie wszystkie twierdze i fortece? Naprzód oszukali naszych i wzięli podstępem Pamplonę; potem wtargnęli do Barcelony, gdzie jest wielki zamek obronny Montjuich. Z kolei upatrzyli sobie zamek w Figueras wcale nie mniejszy, a nawet, jak mówi Pacorro Chinitas, największy na świecie, i też go wzięli; wreszcie wpakowali się do San Sebastian. Mówcie, co chcecie, ale ci ludzie nie przychodzą do nas jako przyjaciele; wojsko burzy się, trzeba słyszeć, co mówią oficerowie, którzy przybyli z północy i widzieli Francuzów na murach warownych miast: powiadam wam, aż pienią się z wściekłości! Członkowie rządu Carlosa IV dygocą ze strachu; przyznają, że zrobili okropny błąd wpuszczając Francuzów do kraju, ale już jest za późno… Wie ksiądz, co mówią w Madrycie?
– No, co mówią, synu? Pewnie znów jakieś fałszywe mędrkowanie prostaczków! Już ci powiedziałem: my nie możemy się znać na sprawach państwa. Po co więc mamy bawić się w sądzenie planów znakomitych ludzi, którzy nie ustają w staraniach, by nas uszczęśliwić?
– Otóż mówią, że hiszpańska rodzina królewska wpadła w sidła Bonapartego, więc postanowiła uciec do Ameryki. Lada chwila ma wyjechać z Aranjuezu do Kadyksu. Prawdopodobnie zwolennicy księcia Ferdynanda cieszą się tą wiadomością, bo sądzą, że im to spadło jak z nieba i że teraz Ferdynand wstąpi na tron.
– Głuptasy, bałwany! – zawołał stryj Ines, znów wyprowadzony z równowagi. – Myślą, że señor Książę Pokoju, mój rodak, przyjaciel, a nawet, zdaje się, trochę krewniak, miałby się na to zgodzić! Nie martwmy się jednak przed czasem trudnościami, które nie my będziemy rozwiązywali. A teraz chodźmy na obiad, bo żołądek upomina się o swoje prawa.
Ines, która przedtem odeszła na chwilę, poprosiła nas do stołu. Gdyśmy zasiedli do obiadu, zacny proboszcz zapoznał nas z treścią tajemniczego listu, który nadszedł rano.
– Drogie dzieci – zaczął – muszę się z wami podzielić dobrą wiadomością. Ciesz się, droga Ines, szczęście samo, wciska ci się do rąk; masz możność przekonać się, że Bóg nigdy nie opuszcza biednych i potrzebujących. Wiesz, że twoja dobra matka – Panie świeć nad jej duszą – miała ciotecznego brata nazwiskiem don Mauro Requejo. Jest to kupiec bławatny, który, jeśli się nie mylę, ma swój skład na samym rogu ulicy Postas i Sal.
– Don Mauro Requejo, don Mauro Requejo… – powtarzałem – prawda, przecież doña Juana nieraz w mojej obecności wymieniała to nazwisko, a ponadto przypominam sobie, że ów kupiec często daje do naszej gazety ogłoszenia, które mi przysparzają niemało roboty.
– Pamiętam go dobrze – rzekła Ines. – On i jego siostra to jedyni krewni, jakich miała w Madrycie moja matka. Zawsze odmawiał nam pomocy, chociaż tak jej potrzebowałyśmy; dwa razy zaledwie był u nas w domu. Może stryj myśli, że zjawiał się po to, by nam pomóc i pocieszyć? Ależ skąd! Zamówił u mojej matki bieliznę, a jeszcze jak się targował przy ustalaniu należności za robotę! W końcu zapłacił tylko połowę tego, co się należało, mówiąc, że „krewnych ma się po to, by się do czegoś przydawali”. Oboje z siostrą ciągle tylko rozwodzili się nad własną uczciwością albo też przechwalali sukcesami w swoich interesach. Wytykali nam nasze ubóstwo i zabraniali przychodzić, póki nie wydobędziemy się z ciężkiej sytuacji materialnej.
– Można więc powiedzieć – odezwałem się gniewnie – że ów don Mauro i jego siostra to dobre gałgany!
– Powoli, powoli – ciągnął ksiądz – dajcie mi dokończyć. Kuzyn twojej matki nie jest bez winy; ale pewnie teraz Bóg go natchnął dobrą myślą, więc zechce naprawić swoje błędy i pomóc ci jako krewniak i jako człowiek miłosierny. Wiesz, że dzięki swej pracowitości i oszczędności zdobył niezły majątek. Otóż pisze on w liście, który dziś rano otrzymałem, że chce cię przygarnąć i zaopiekować się tobą. Powiada, że będziesz się czuła u niego niby jaka królewna, że niczego ci nie zabraknie, że będziesz miała różne fatałaszki, które tak lubią dzisiejsze damulki: i klejnoty, i rękawiczki, i śliczne sukienki, i drogie perfumy, i różne, różne błahostki. A więc, kochana brataniczko, Bóg o tobie nie zapomniał. Ach, gdybyś wiedziała, jak don Mauro rozpytuje o ciebie, jak się o tobie wyraża, jak wynosi pod niebiosa twoje zalety, jak współczuje twej sierocej doli, z jaką tkliwością mówi o waszym pokrewieństwie, jak cierpi nad tym, że ty nie masz tego wszystkiego, czego on ma w bród! Powtarzam ci, że dużo pracując, a jeszcze więcej oszczędzając, señor Requejo stał się bogaty. Ach, Inesilla, jak piękną przyszłość masz przed sobą! Najbardziej wzruszający ustęp w liście wuja – dodał wyciągając list z kieszeni – to ten: „Komuż zostawić to, co posiadamy, jeśli nie naszej ukochanej siostrzeniczce?”
Ines, uderzona niezwykłą zmianą w uczuciach krewniaków, których znała jako łudzi bez serca, nie wiedziała, co myśleć. Spojrzała na mnie pytająco, jak gdyby w moich oczach wyczytać chciała wyjaśnienie tej osobliwej przemiany, ja jednak, chociaż coś mi w głowie świtało, starałem się żadnym słowem ani gestem nie dać tego po sobie poznać.
– Jestem zdumiona – odezwała się dziewczyna – sądzę, że w tym coś musi być, iż wuj i ciotka tak bardzo mnie teraz kochają.
– Nic innego, tylko Pan Bóg otworzył im oczy – powiedział don Celestino, niezachwiany w swym naiwnym optymizmie. – Dlaczego od razu myśleć źle o wszystkich. Don Mauro jest uczciwym człowiekiem; może i ma swoje wady, ale co znaczą te drobne cienie duszy, jeśli opromienia je wielka światłość miłosierdzia?
Ines wlepiła we mnie wzrok, jak gdyby pytała: „Co ty na to?” Kilka miesięcy temu przyjąłbym propozycje don Maura Requejo z bezkrytycznym optymizmem, z niemądrym entuzjazmem tryskającym zawsze z mej młodzieńczej duszy w zetknięciu z nowymi i nieoczekiwanymi wypadkami, jednak różne przeciwności życiowe wzbogaciły moje doświadczenie. Zaczynałem nabierać mądrości serca – i gromadzić w pamięci nauki ostrożności, która każe ważyć ryzykowne kroki. Tak więc odpowiedziałem po prostu:
– Jeżeli twój szanowny wujaszek był przedtem szubrawcem, to nie wiem, dlaczego mamy wierzyć, że nagłe stał się święty.
– Jesteś dzieciak, bez żadnego doświadczenia – odparł nadąsany don Celestino – i nie powinienem pytać cię o zdanie. Chyba umiem odróżnić prawdę od fałszu! Zresztą, słuchaj, Ines: jeśli ten człowiek chce cię wynieść wysoko, jeśli chce przeznaczyć swe oszczędności dla jedynej, kochanej siostrzeniczki, to dlaczego nie masz tego przyjąć? Mógłbym powiedzieć znacznie więcej, ale sam wuj we własnej osobie potrafi lepiej cię przekonać o wielkim przywiązaniu, jakie dla ciebie żywi.
– To znaczy – zapytała Ines w zmieszaniu – że przyjedzie tu, do Aranjuezu?
– Tak, dziecko – odpowiedział duchowny. – Chowałem dla ciebie tę wiadomość na sam koniec. W przyszłą niedzielę będziesz miała przyjemność gościć twego ukochanego wuja i opiekuna. Ach! Ines. Będę bardzo tęsknił za tobą, ale pocieszę się myślą, że jesteś zadowolona, że korzystasz z tysiąca wygód i przyjemności, jakich ja ci dać nie mogę. Mam nadzieję, że jeżeli przyjadę do ciebie z wizytą do Madrytu, to nie odtrącisz starego prostaka, spodziewam się, że przyjmiesz go z radością i nie dasz się opanować próżnej dumie, gdy los postawi cię o tyle wyżej ode mnie. Boć przecie i ja jestem twym stryjem, rodzonym stryjem, bratem twego nieboszczyka ojca, on zaś tylko…
Don Celestino był wzruszony; ja także, ale z innego powodu.
– Tak, tak – ciągnął proboszcz. – A więc za jakich osiem dni przybędzie do nas ów szanowny pan sklepikarz z ulicy de la Sal. Pisze, że zakupił właśnie w okolicach Aranjuezu kawałek gruntu nad jeziorem Ontigola i przyjeżdża tu załatwić dwie sprawy na raz: odwiedzić ciebie i obejrzeć swój majątek. Ma on nadzieję, że wraz z nim i ciotką Restitutą, którą również będziemy mieli przyjemność gościć, odjedziesz od razu do Madrytu.
Po tych słowach zapadło głębokie milczenie. Dręczony dziwnymi i niewesołymi myślami, zapytałem Ines:
– Czy ten człowiek jest żonaty?
Ines umiała zawsze czytać w moich myślach i odrzekła żywo:
– Nie, to wdowiec.
Umilkliśmy znowu i tylko don Celestino zanucił antyfonę.III
Pogrążony w ciężkim smutku, wróciłem do Madrytu. Przez cały tydzień byłem oszołomiony i zamyślony, pragnąłem nadejścia niedzieli, a jednocześnie bałem się jej: strach i ciekawość szarpały mną na przemian. Nocą z soboty na niedzielę z przejęcia nie zmrużyłem oka i już o świcie poszedłem do rogatek, wypatrując jakiegoś wehikułu, jadącego do Królewskiej Rezydencji. Skąpa zawartość sakiewki groziła mi niemożnością podjęcia podróży, co mnie doprowadzało do rozpaczy.
Do małej sumki pieniędzy, jaką posiadałem, dołożyłem jednak tyle gorących próśb i przekonywających argumentów, że zdołałem zmiękczyć twarde serce woźnicy, który wreszcie zgodził się mnie zabrać. Trzy muły ciągnące wielki furgon wlokły się noga za nogą. Byłem w strachu, że krewniacy Ines mnie wyprzedzą; tak się jednak nie stało. Gdy przybyłem na miejsce, don Celestino odprawiał jeszcze sumę. Wszedłem do kościoła, jak to zwykle czyniłem, ale tego dnia świątynia wydała mi się smutna i ponura. Przy wyjściu podałem Ines wodę święconą, po czym w zakrystii czekaliśmy na poczciwego proboszcza, aby pójść razem do domu. Wyjątkowa rzecz! Przez całą drogę wszyscy troje nie zamieniliśmy słowa, wzdychaliśmy tylko. Podczas obiadu usiłowałem stworzyć wesoły nastrój, ale mi się to nie udało. Ponieważ zapowiedziani goście się spóźniali, już czepiałem się nadziei, że nie przyjadą, ale pod koniec obiadu usłyszeliśmy jakieś głosy na dziedzińcu. Wstaliśmy od stołu. Wyszedłem do sieni i usłyszałem surowy, chrapliwy głos: „Czy tu mieszka ksiądz proboszcz, łacinnik i muzyk, don Celestino Santos de Malvar?”
To przybył wuj, Mauro Requejo, i jego siostra, ciotka Restituta.
Gdy weszli do pokoju, w którym się znajdowaliśmy, Mauro rzucił się ku Ines z rozpostartymi ramionami i zaczął ją ściskać z całych sił i wykrzykiwać strojąc głos na tkliwe tony:
– O, Ines najdroższa, niewinna córko biednej Juany! Nareszcie, nareszcie cię widzę! Chwała Bogu na wysokościach, że mi zsyła tę pociechę. Jakaś ty śliczna! Chodź, niechże cię raz jeszcze uściskam!
Dona Restituta powiedziała mniej więcej to samo, wykrzywiając przy tym okropnie swą płaczliwą twarz, i jeszcze mocniej oplotła Ines ramionami. Gdy oboje rodzeństwo ulżyli już swym kochającym sercom, przywitali się z don Celestinem, który uronił kilka szczerych łez na widok tych wybuchów czułości. Jeśli chodzi o mnie, to najchętniej odpowiedziałby tęgim policzkiem na uściski, jakimi obdarzało Ines to prostackie rodzeństwo, które uważam za konieczne tutaj opisać.
Don Mauro Requejo był mańkutem. Wiecie, co to jest? Chyba lepiej będzie, jeśli wyjaśnię. Otóż czy to natura, czy też obyczaj uczynił, dość że jedna połowa ciała ludzkiego odznacza się zręcznością, druga zaś nieskładnością. Jedna z naszych rąk niezdolna jest do pisania, a w pracy mechanicznej służy jedynie do pomocy swej doświadczonej towarzyszce, ręce prawej. Czyni ona wszystko, co najważniejsze: wygrywa melodię na fortepianie, wodzi smyczkiem po strunach skrzypiec nadając treść muzyce; w szermierce robi szpadą, w żeglarstwie dzierży ster, przy malowaniu trzyma pędzel, policzkuje przy zwadzie, czyni znak krzyża przy modlitwie i bije w pierś na pokucie. Prawa noga ma podobne właściwości; jeśli trzeba wykonać w tańcu jakąś wytworną i niezwykłą figurę, używa się nogi prawej, ona też robi pierwszy skok w ucieczce, ona tupie w ziemię na znak gniewu lub rozpaczy, ona odpędza napastliwego psa, ona depcze złośliwego gada, ona służy za oparcie, jeśli należy uderzyć z tyłu na wroga niegodnego, by się z nim zmierzyć twarzą w twarz. Ta przewaga siły, mięśni i nerwów, jaka charakteryzuje prawe kończyny, rozciąga się na cały organizm. Jeśli jesteśmy niezdecydowani, jaki obrać kierunek, a poddamy się instynktowi ciała, skłonimy się na prawo i po prawej stronie będziemy wypatrywali drogi. Tymczasem lewa strona jest niezdarna, niesamodzielna, ślamazarna; wszystko, co robi, wypada koślawo, a jej niższość jest tak zakorzeniona, że nawet przez usilne ćwiczenia nie potrafi dorównać stronie drugiej. Ta połowa człowieka jest zazwyczaj mniejsza od pozostałej; i chyba dla równowagi serce znalazło się po lewej stronie.
Pozwoliliśmy sobie na tę nudną dygresję, aby stało się zrozumiałe to, co powiemy o don Maurze Requejo. Człowiek ów miał dwie lewe strony; to znaczy, że cały był niezdarny, ślamazarny, chwiejny, bryłowaty, niedołężny, kanciasty, niefortunny. Nie wiem, czy jasno się wyrażam. Wydawało się, że mu przeszkadzały własne ręce; oczy jego biegały nieustannie z kąta w kąt, jakby szukał miejsca, gdzie mógłby porzucić swe nieskładne ręce, tak zdrętwiałe w źle dopasowanych rękawiczkach, że nawet swemu właścicielowi wydawały się obce.
Kiedy don Mauro siadł na brzeżku krzesła, jego krótkie, sztywne nogi nie wyglądały jak wygodnie spoczywające kończyny ludzkie, lecz stały krzywo, niby postawione obok kule kaleki. Te nogi nadawały się tylko do wleczenia za sobą ciężkich, nieruchomych stóp. Gdy zdjął kapelusz i położył go na ziemi, ocierając pot z czoła wielką chustką w czerwoną i niebieską kratę, wyglądał jak tragarz, który właśnie zdjął z pleców wielki ciężar. Drogie ubranie, jakie miał na sobie, nie zdobiło go, gdyż nie człowiek się w nie przyodział, lecz ono zostało wciągnięte na człowieka. Co się tyczy rękawiczek, to tak mu usztywniały ręce, że przemieniały je jakby w drugą parę nóg. Co chwila macał swoje ogromne breloki u zegarka, to znów dotykał koronek żabota, jakby chciał się upewnić, że nie zginęły. Ponieważ sztywne rękawiczki pozbawiły go zmysłu dotyku, musiał się posługiwać wzrokiem, co upodabniało go do małpy, która pewnego ranka obudziła się ubrana od stóp do głów.
Zachowywał się tak niespokojnie, jak gdyby męczyło go jakieś nieznośne swędzenie, a ostre fałdy ubrania drażniły i drapały ciało. Chwilami usztywniona w żółtej, jelonkowej rękawicy ręka z nieczułymi palcami błyskawicznym i pełnym męki ruchem zmierzała pod pachę lub w kierunku pasa jak gdyby w celu podrapania się, ale zatrzymywała się w drodze, by zadowolić się pogłaskaniem świeżo ogolonego podbródka. Co chwila Mauro poruszał szyją w taki sposób, jak gdyby chciał się uwolnić od jakiegoś wstrętnego owada, który uczepił się karku i hulał między włosami a kołnierzem surduta. Był to przepocony kołnierz skórzanego kaftana, który nieprzystojnie wystawał spod kamizelki lub łaskotał w ucho. Żółta jelonkowa rękawica zmierzała także w tym kierunku, ale zatrzymywała się w połowie drogi i opadała na dół, by podrapać kolano.
Oblicze don Maura Requejo było okrągłe jak cyferblat zegarka, ale nos pochylał się skośnie ku jednej półkuli, szukając lewego policzka, który na skutek istnienia pewnej brodawki był większy od swego towarzysza. Zielonkawe i nieco skośne oczy don Maura, osadzone głęboko pod czarnymi brwiami, błyszczały chytrością, usta natomiast, w których nie byłoby nic niezwykłego, gdyby nie dwa czy trzy spróchniałe zęby, stroiły wszelkie możliwe grymasy, na jakie sili się sprytny a nieokrzesany prostak chcąc dodać sobie znaczenia w oczach bliźnich. Don Mauro wybuchał śmiechem gwałtownym i głośnym; u większości ludzi naturalne to zjawisko rozpoczyna się i kończy stopniowo, towarzyszy bowiem szczególnym stanom ducha, który nie funkcjonuje, jak nam wiadomo, z precyzją maszyny. W przeciwieństwie do innych ludzi, nasz bohater miał w sobie widocznie jakąś sprężynę śmiechu: od stanu radości do powagi przeskakiwał raptownie, jak gdyby za sprawą tajemniczej dłoni, która odrywała się od klawisza wesela, by uderzyć w klawisz smutku. Sądzę, że działo się to za sprawą wewnętrznego postanowienia: „Teraz należy się śmiać” – i wybuchał śmiechem.IV
Czy doña Restituta była młodsza, czy też starsza od brata – to rzecz nie do ustalenia, w każdym razie oboje musieli przekroczyć czterdziestkę. Wiek był zresztą jedyną cechą podobieństwa między nimi, gdyż Restituta była kobietą, której nie sprawiała kłopotu własna nie – zręczność, i potrafiła zachować spokój. Cechowała ją nie tyle wytworność manier, ile swoboda w obejściu, jakiej się nabywa przy stałym obcowaniu z ludźmi. Patrząc na nich i porównując te dwie gałęzie z jednego pnia, myślało się: „Mauro przez całe życie pewnie nosił ciężary, a Restituta ważyła i mierzyła. On – bydlę do zwożenia towarów, ona – chytre zwierzątko sklepowe.”
Wysoka i chuda Restituta miała twarz nieruchomą, obciągniętą jednolitą powloką skóry; jej ręce, długie i brzydkie, wskutek ciągłego przebierania towarów nabrały pewnej zwinności; rzadkie włosy nosiła tak mocno ściągnięte, że błyszczały jak namalowane na skórze. Czerwony i lekko kościsty nos wprowadzał w błąd, bo Restituta nie pijała nawet najlepszego wina z Argandy. Wąskie, zaciśnięte usta z opadającymi kątami, lekko kosmaty podbródek i oczy bez wyrazu, o których nigdy nie było wiadomo, czy patrzą, czy nie patrzą – taka była Restituta, ale powierzchowność tej osoby na pierwszy rzut oka nie nastrajała ani przychylnie, ani wrogo. Coś w niej było, co przy rozmowie, w obcowaniu wyślizgiwało się z rąk, umykało obserwacji. Miała ona w sobie szybkość jaszczurki i zwinność padalca. Ale pozostawmy te uwagi do odpowiedniej chwili, a teraz posłuchajcie państwo, co będą mówili krewniacy Ines.
– On już się nie mógł doczekać, żeby tu przyjechać – odezwała się Restituta wskazując na brata – tak, że w tym pośpiechu zaniechaliśmy kupna jakiegoś prezenciku, co było naszym zamiarem.
Ksiądz Celestino podziękował jej uprzejmym uśmiechem.
– Tak mi było spieszno przyjechać w te strony, bo tu są te grunta – rzekł don Mauro – a jednocześnie także, no… serce doprawdy mi się krajało, gdy pomyślałem o mojej kochanej siostrzeniczce, biednej sierotce, takiej opuszczonej… a te grunta, księże Celestino, to nie byle śmietnik: kosztowały mnie aż całych trzysta czterdzieści osiem realów i trzydzieści maravedi, nie licząc dyliżansów i znaczków na listy. Ale już wszystko zapłaciłem, co do pesety.
– Tak jest, co do pesety – potwierdziła doña Restituta obrzucając spojrzeniem swych rozbieganych oczu wszystkich obecnych po kolei. – On nie lubi mieć żadnych długów.
– Nie chcę nawet o nich słyszeć! Prędzej dam się powiesić, niż zaciągnę dług choćby na jeden maravedi – oświadczył don Mauro wznosząc swą sztywną łapę do szyi, ciasno obciągniętej krawatem.
– U nas w domu mowy nie było nigdy o żadnych pożyczkach – dodała siostra.
– Niewątpliwie temu zawdzięczają państwo swoje powodzenie – rzekł ksiądz Celestino.
– O tak, miało się szczęście – odezwał się Requejo – poza tym ona jest taka pracowita, taka oszczędna, taka zapobiegliwa…
– Raczej wszystko mamy do zawdzięczenia jego uczciwości – dodała Restituta – tak jest, wierzcie mi państwo, jedynie jego uczciwości. On ma taką opinię u kupców, że nie zawahaliby się złożyć u niego nawet skarbów królewskiej korony.
– No tak… coś niecoś zrobiło się w życiu dzięki Bogu i własnej pracy. Gdybym szedł za jej radą, kupowałbym grunta za gruntami. Ona przepada za majątkiem ziemskim.
– Mam swoje racje i gdyby on mnie słuchał – odezwała się siostra spoglądając znów na wszystkich kolejno – cały nasz zarobek obracalibyśmy na grunta orne.
– Tylko, że ja jestem taki, no, taki… więc… – wyjaśnił Requejo.
– Prawda, księże Celestino, iż to nie grzech ukazywać światu, że się posiada to, co się posiada, oczywiście bez pychy? – spytała Restituta.
– Ona każe mi kupować ubrania, kapelusze, klejnoty – zwierzał się dalej don Mauro. – Całe stosy różnych rzeczy przynosimy do domu. Cóż, jeśli człowiek może sobie pozwolić… Niech ksiądz spojrzy na ten łańcuch – dodał pokazując don Celestinowi łańcuch, który nosił na szyi – oraz na tę szpilkę do krawata. Jak ksiądz myśli, ile mnie to kosztowało? Tysiąc realów. to nie bagatelka. Hm, ja nawet nie miałem ochoty, ale ona się uparła, a że ostatecznie człowiek może sobie pozwolić…
– Piękne okazy!
– Ale ja mówiłam, abyś wziął także ten pierścień ze szmaragdem. Chcieli go wtedy sprzedać za psie pieniądze. Wielka szkoda, że kupił go książę de Altamira.
Mówiąc to spoglądała na nas, a my kiwaliśmy tylko głowami potakująco, bo ani Ines, ani ja nie umielibyśmy tu nic wtrącić.
– Ale cóż to? Moja siostrzeniczka milczy? – powiedział Requejo wybuchając swoim nagłym śmiechem i oblekając się sekundę później w sztywną powagę.
Ines zarumieniła się, ale milczała dalej, bo nie miała rzeczywiście nic do powiedzenia.
– Ach, cóż za podobieństwo, wykapana matka! Biedna Juana, moja kochana kuzyneczka! – zawołał Requejo podnosząc sztywną łapę, aby zasłonić ziewnięcie. – I tak młodo umarła, nieszczęśliwa!
– Ta święta kobieta jest już na innym, lepszym świecie – odezwała się Restituta – i nie mówmy o niej, bo odnowią się stare rany i biedna dziewczyna będzie smutna, choć to przecie jeszcze dziecko, a dzieci się łatwo pocieszają.
Ines milczała dalej, tylko pobladła silnie. Proboszcz uważał za stosowne zmienić temat rozmowy i zapytał:
– A więc pan już obejrzał majątek nad jeziorem Ontigola?
– Jeszcze nie – odrzekł Requejo – ale mówiono mi, że jest wspaniały. Hm… cóż, mnie właściwie na nim wcale nie zależy. To ona nalegała, abym zakupił tę ziemię, i wreszcie się zdecydowałem. Tam, w naszych stronach mamy już kilka innych, które nabywaliśmy po trochu.
– Pańskie strony to okolice Bierzo, jeśli się nie mylę?
– Jeszcze trochę dalej, Santiagomillas, gmina Maragateria. Stamtąd pochodzimy i tam dotychczas jest gniazdo rodziny Requejo.
– Zdaje się, że to rodzina szlachecka – zauważył ksiądz.
– Owszem… Ma się tam jakieś dokumenty… – odparł don Mauro – a jeden uczony pisarz gminny z naszej wsi mówił mi, że nasi przodkowie mieli wielkie tereny porosłe dębami z gatunku quejigo, stąd też wyszło nazwanie Requejo.
– Tali być powinno: najsławniejsze nazwiska wywodzą się zawsze od jakiegoś ziela lub rośliny. Przecież w starożytnym Rzymie była rodzina Lentulusów, rodzina Fabiusów, rodzina Pisonów. Te nazwiska pochodzą od łacińskich nazw jarzyn, które ich przodkowie uprawiali: od soczewicy, bobu i fasoli. Moje nazwisko Malvar prawdopodobnie wzięło się stąd, że jeden z moich pradziadków z zamiłowaniem hodował malwy.
– Ja zaś sądzę – rzekł don Mauro i zaśmiał się po swojemu – że to, co się mówi, jakoby szlachectwo nadawano za męstwo na wojnie lub za bohaterskie czyny – to czyste kłamstwo. Mnie nikt nie oszuka – wcale nie wierzę, że istniały kiedyś na świecie jakieś takie bohaterstwa. Musiało być całkiem inaczej: królowie robili jednego księciem za to, że miał ogród warzywny z piękną cebulą, a innego mar – luzem za to, że znał się na melonach. W każdym razie nasza rodzina nie pochodzi od jakiegoś pospolitego karczocha.
– A niech sobie pochodzi, skąd chce – ozwała się Restituta – rodzina jest dobra i kwita. Najważniejsze, że w naszym domu, proszę księdza dobrodzieja, nie brak, dzięki Bogu, niczego, chociaż z wierzchu nie widać zbytków, chociaż się nie rozbijamy w powozach i nie lubimy się wynosić ponad innych. Ale kura w garnku to już codziennie musi u nas być, bo i ja, i brat lubimy sobie dogodzić.
– O, co do mnie – przerwał Requejo – to wystarczy mi cokolwiek: kromka chleba ze słoniną, do tego kubek wody ze źródła Berro i więcej nie trzeba. To ona nalega, aby utrzymać dom na odpowiedniej stopie, toteż przynosi co dzień dobre półtora funta wołowiny, kawał wędzonki, a co piątek dorsza najwykwintniejszego gatunku. Na kolację podaje po całej kuropatwie na osobę, a w niedzielę trzy kapłony. Na wielkie święta, jak Boże Narodzenie, a także w dzień świętego Maura, piętnastego stycznia, i świętego Restituta, dziesiątego czerwca, zajadamy indyki jak za czasów największej obfitości. Ekonom z majątku księcia Medina de Rioseco, który przychodzi do nas pożyczać pieniądze, aż za głowę się bierze oglądając nasz dostatek i powiada, że podobnie zaopatrzonej spiżarni jeszcze nie widział.
– To prawda – wtrąciła Restituta – że nie żałujemy pieniędzy na jedzenie ani na ubranie, ani na szczapy do kominka. Tak oto żyjemy spokojnie i szczęśliwie; Jedna nas tylko troska gnębiła: że brak nam kochanej osoby, której byśmy mogli zostawić to, co posiadamy, gdy Bóg zechce nas przyjąć do swej świętej chwały, bo krewni, jakich mamy w Santiagomillas, to nicponie i przyczyniają nam tylko samych kłopotów.
Na te słowa Mauro nacisnął sprężynę radości, spojrzał na Ines i rzekł:
– Ale oto Bóg zesłał nam tę kochaną siostrzeniczkę, tę panieneczkę śliczną jak anioł. Ach, szelmutka, jaka podobniusieńka do matki…
– Na Boga, przestań, Mauro – zawołała Restituta – nie przywódź mi na myśl naszej świętej nieboszczki; tak jestem jeszcze pod wrażeniem jej śmierci, że łzy mi w oczach stają na samo wspomnienie.
– Bóg tak chciał i niech się dzieje Jego święta wola – odezwał się Requejo naciskając sprężynę smutku – ja tylko powiadam, że to, co mam i co jeszcze będę miał, przeznaczę dla naszej ślicznej turkaweczki, bo z tą twarzyczką królewny warta jest wszystkiego.
– Tak, tak… – dodała Restituta mrugając znacząco – nie będzie ona miała zalotników byle jakich. Znam młodych markizów i książąt, którzy co wieczór będą wzdychali pod naszymi oknami, gdy się dowiedzą, jaki klejnot chowamy u siebie…