Marzenia lorda Trevethowa - ebook
Marzenia lorda Trevethowa - ebook
Cassian kocha rodzinną Kornwalię. Chce ożywić ten region, snuje śmiałe plany. Marzy mu się park atrakcji z pawilonami pełnymi ciekawostek z całego świata. To przyciągnęłoby gości, a miejscowi zyskaliby miejsca pracy. Nie brak mu funduszy, niestety właściciel ziemi, którą sobie upatrzył, nie chce jej sprzedać. W tej sytuacji najlepiej byłoby poślubić córkę tego upartego arystokraty. Cassian nie wie, że panna, o którą zamierza się starać, to ta sama tajemnicza piękność, z którą od dawna prowadzi ekscytującą grę. Szczęśliwy zbieg okoliczności? Raczej niedogodność, o ile Cassian nie przekona lady Penrose, że jej miłość jest dla niego jedynym marzeniem, z którego nigdy nie zrezygnuje.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-276-8591-9 |
Rozmiar pliku: | 728 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_Kornwalia, Elms – rodowa siedziba księcia Hayle’a_
_5 marca 1824, Dzień Świętego Pirana_
– Nie dostaniesz tej ziemi – padły szorstkie słowa. Najpewniejszym sposobem, aby wzbudzić zainteresowanie Cassiana Truscotta jakąś sprawą, było przekazanie informacji, że czegoś nie da się zrobić. A ponieważ miał tu miejsce właśnie ten przypadek, mówiący te słowa Inigo Vellanoweth, najlepszy przyjaciel, a także partner inwestycyjny Cassiana, od razu przyciągnął jego uwagę.
Cassian podniósł wzrok znad mapy rozłożonej na długim wypolerowanym blacie stołu w bibliotece rezydencji.
– Co powiedziałeś, Inigo?
Ciemnowłosy Inigo wbił w przyjaciela wyzywające spojrzenie niebieskich oczu.
– Przecież słyszałeś. Hrabia Redruth nie sprzeda ci tej ziemi. – Dla podkreślenia swojej wypowiedzi pomachał najnowszym listem – odpowiedzią na ostatnią z całej serii daremnych prób.
Cassian westchnął. Przez całą zimę prawnicy obu stron spotykali się, próbując ustalić warunki sprzedaży. Wszystko na próżno. Wiosna była tuż, tuż, a on do rozpoczęcia prac nad kornwalijskim parkiem rozrywki nie zbliżył się ani o krok. Bez należących do Redrutha terenów nie było pola do działania.
– Są inne miejsca, Cass. Może najwyższa pora, żebyśmy rozważyli inne rozwiązanie – zwrócił uwagę Inigo. – Na przykład pola w okolicy Truro – dodał i sięgnął po numery posiadłości, ale Cassian mu przerwał.
– Nie, to nie to samo – powiedział z uporem. Położył dłonie po obu stronach mapy i utkwił wzrok w miejscu, gdzie znajdowały się upragnione trzydzieści dwa akry. Cholera. Potrzebował tego terenu. Miejsce było idealne. Mógłby tu zrealizować swoje marzenia i ożywić kornwalijską gospodarkę. Rozległe nadmorskie widoki były zachwycające, a niezbyt wielka odległość od Porth Karrek i Penzance pozwalała na zatrudnienie pracowników z kilku wiosek i ułatwiała dostęp do zaopatrzenia niezbędnego, gdy się prowadzi takie przedsiębiorstwo. – Czy ciebie nie irytuje to, że hrabia nie chce jej sprzedać? – Inigo, choć był jego wspólnikiem w Spółce Budowlanej Porth Karrek, nie wydawał się przejmować niepomyślnym rozwojem wypadków.
– Dla mnie to są po prostu interesy, Cass. – Inigo uśmiechnął się kpiąco. – Co ci zawsze powtarzam? Nie przywiązuj się do pieniędzy i do rzeczy. To powoduje, że człowiek traci elastyczność.
Dla Inigo to był biznes, dla Cassiana ta sprawa miała o wiele większe znaczenie. Ten projekt miał być odkupieniem, szansą na ratunek, okazją do odpokutowania błędu brata wobec społeczności. Musiał powstać właśnie tutaj. Budując go w Truro, nic by nie osiągnął. Tamte tereny były zbyt oddalone od ludzi, którym chciał pomóc.
– Podwój ofertę. – Cassian westchnął. Poświęcił wiele miesięcy na negocjacje i nie zamierzał w tej chwili zrezygnować.
– Już mu zaoferowaliśmy podwójną cenę – przypomniał Inigo.
– Wiem. Podwój ją jeszcze raz. Nie mogę zrozumieć, czemu Redruth tak się uparł. Przecież nie korzysta z tej ziemi. Już ponad dekadę leży odłogiem. – Ale nawet wydając to polecenie, czuł, że to daremne. Pieniądze nie skuszą kogoś takiego jak Redruth. Hrabia pieniędzy miał pod dostatkiem, więc podwojona lub czterokrotnie zwiększona cena nie robiła na nim wrażenia. Pokręcił głową i wycofał żądanie. – Nie, nie proponuj pieniędzy. Zorientuje się, jak bardzo jesteśmy zdesperowani, a wtedy na pewno nic nie wskóramy.
Boże, co za nieznośna sytuacja. W Londynie hrabia był znanym filantropem. Wspierał liczne sierocińce, bronił weteranów wojen napoleońskich, opowiadał się za wieloma sprawami w parlamencie i poza nim. Czy nie widział, ile dobrego można zrobić tu na miejscu, w jego otoczeniu? Przecież Cassian nie prosił o wsparcie. Pragnął za wszystko sowicie zapłacić.
Odsunął się od stołu, podszedł do przeszklonej ściany, której wysokie okna wychodziły na perfekcyjnie utrzymane ogrody Elms i zapatrzył się na zielony trawnik. Słońce przebiło się przez szarą poranną mgłę, która wisiała nad morzem i wczesnomarcowe popołudnie było całkiem przyjemne.
– Co może na nim zrobić wrażenie, skoro nie interesują go pieniądze? Poza czasem, kiedy zasiada w parlamencie, żyje jak pustelnik. – Nawet w Londynie hrabia rzadko udzielał się towarzysko. Te obowiązki przerzucił na swojego syna Phineasa. Cassian znał go wyłącznie z widzenia, ponieważ Phineas był od niego kilka lat młodszy. O hrabi natomiast nie wiedział w zasadzie nic poza tym, że mężczyzna chciał żyć w odosobnieniu i wolał sprawować władzę zza murów zamku Byerd.
– Trudno odgadnąć, jak dotrzeć do tak niedostępnego człowieka. Od lat wychodzi chyba tylko do kościoła i pełnić obowiązki. – No i jeszcze żeby wydać doroczny bal charytatywny. Był to jedyny wieczór, gdy przed śmietanką towarzyską otwierano podwoje londyńskiej rezydencji Byerd. Cassian był tam zaledwie raz. Zwykle w balu uczestniczył jego ojciec.
– Czego Redruth potrzebuje? – zastanawiał się Cassian głośno. – Albo raczej: czego potrzebuje, a nie może zdobyć sam? – Nic mu nie przychodziło do głowy. Niemożliwe żeby hrabia był tak niedosięgły. Każdy ma jakąś słabość. – Czy twoje poszukiwania coś dały? – Po ostatniej odmowie Inigo zaczął badać sytuację Redrutha.
– Dowiedziałem się tylko tego, co już wiemy. Trwa w przekonaniu, że ziemia powinna zostać własnością rodziny. Już ci mówiłem: jako fachowiec radzę poszukać innych terenów. – Wstał od biurka, podszedł do mapy i postukał w nią palcem. Cassian nie musiał patrzeć, żeby wiedzieć, które miejsce Inigo wskazuje. – Bliskość większego miasta ma swoje dobre strony, Cass.
Cassian odwrócił się od okna.
– Nie. Mowy nie ma. To oznaczałoby porażkę. Ten teren jest zbyt daleko, by zapewnić pracę miejscowym. A to im chcę pomóc. – Nie było nic gorszego, niż powiedzenie człowiekowi, który miał wszystko, że jedyna rzecz, której naprawdę pragnie, jest poza jego zasięgiem. – Mieszkańcy Porth Karrek i okolic potrzebują pomocy ekonomicznej w tej chwili. – Jego przyjaciel, Eaton Falmage wraz z Elizą, swoją świeżo poślubioną żoną, zaczęli zakładać szkoły górnicze, żeby dzieci górników miały wybór, gdzie i jak będą pracować. Na dłuższą metę ta inicjatywa z pewnością przyniesie korzyści. Tymczasem jednak trzeba było zająć się obecnymi warunkami i Cassian to właśnie zamierzał zrobić.
Park rozrywki zapewniłby trzysta stanowisk pracy na miejscu oraz niezliczone możliwości zatrudnienia dla odważnych przedsiębiorców, którzy zechcą założyć własne firmy. Projekt na taką skalę mógłby ożywić cały region.
Co więcej, park rozrywki był wielką wizją Cassiana, marzeniem, aby ludzi, którzy dotąd nie wypuścili się dalej, niż można było przejść w ciągu jednego dnia, otworzyć na nowe doświadczenia. On miał ten luksus, że mógł podróżować. Ześlizgiwał się z lodowych zjeżdżalni w Rosji, uczestniczył we wspaniałych zabawach we Francji. W Wenecji widział harmonijne współistnienie kultur i próbował różnorodnych potraw z całego świata.
Te doświadczenia szalenie go wzbogaciły. Podczas swoich wypraw nauczył się więcej, niż w czasie studiów w Oksfordzie. Czyż innych nie należałoby obdarować tym samym? Dlaczego nie przynieść tych doświadczeń ludziom, którzy nie mogą dotrzeć do nich samodzielnie? Czemu zdobywanie wzbogacającej wiedzy ma być wyłącznie przywilejem bogatych? Tę filozofię przez lata wpajał Cassianowi Richard Penlerick, książę Newlyn, jego mentor i przyjaciel.
– Podróżuj dla tych, którzy nie mogą – radził, zachęcając go do znalezienia celu dla swoich wojaży. – Przywoź swoje obserwacje innym. Tak, by doświadczenia jednej osoby wzbogaciły całą społeczność.
Richard Penlerick zmarł; w czerwcu wypadała pierwsza rocznica jego śmierci, lecz jego dziedzictwo wciąż trwało w szkołach, które zakładali Eaton z Elizą. Cassian zamierzał utrzymywać tę spuściznę przy życiu. Niech piekło pochłonie hrabiego Redrutha, który próbuje mu przeszkodzić w imię przestarzałego zwyczaju, że posiadłość należy zachować w rodzinie.
– Cel jest bardzo szlachetny, Cass. Jednak czy naprawdę jesteś przekonany, że tylko z tego powodu tak kurczowo trzymasz się swojego planu? – Inigo potrafił dotrzeć do prawdy, nawet do tej najgłębiej skrywanej. Niech niebiosa mają w opiece tego, kto próbuje go okłamać. – Nie powtarzaj, że chodzi o oddanie hołdu Richardowi Penlerickowi. Jego dziedzictwo możesz równie dobrze uhonorować w Truro.
Cassian najeżył się. Nie lubił, gdy mu się rzucało wyzwanie. Inigo doskonale wiedział, że wkroczył na grząski grunt. Poruszył sprawy, o których nigdy nie mówili.
– Może mi w takim razie powiesz, jaki jest ten mój tajemny plan? Czego to niby tak się kurczowo trzymam?
– Nie ma powodu, żebyś tak się irytował. Sarkazm do ciebie nie pasuje. – Inigo obrzucił go surowym spojrzeniem. Jego głos był ostry jak znakomita, cienka stal jego ulubionego rapiera. Inigo był świetnym szermierzem zarówno w walce na szpady, jak i na słowa. – Powiedz, że nie chodzi ci o Collina.
Collin… Jego młodszy brat. Zmarł już pięć lat temu, a nadal wystarczyło to jedno słowo, by Cassianowi brakło powietrza i poczuł się, jakby uszło z niego życie. Jego bliscy wiedzieli, że akurat tego trupa nie należy wyciągać z szafy. To była słaba strona rodziny Truscottów. W książęcych rodach nie powinny zdarzać się takie katastrofy, takie tragedie. Może w jego rodzinie też by do tego nie doszło, gdyby Cassian dokonał innego wyboru, kiedy brat się do niego zwrócił. Jednakże nie zrobił tego, a teraz Collin nie żył. Dłuższą chwilę trwało, nim zdołał opanować wzburzenie.
– A jakie to ma znaczenie, jeśli nawet chodzi o Collina? Każdy z nas ma jakąś obsesję, Inigo. Vennor szuka sprawiedliwości w sprawie śmierci ojca, ja mam Collina, a ty Gismonda Brenleya.
– Ten człowiek przez lata był nam solą w oku. Należy się z nim rozliczyć za to, jak się przyczynił do śmierci Collina, za to, co chciał zrobić Elizie Blaxland, za to wreszcie, jak wciąż stara się zaszkodzić przemysłowi w Kornwalii.
Cassian parsknął śmiechem.
– Niezbyt to uczciwe, Inigo. Swoją obsesję potrafisz uzasadnić, a mojej nie chcesz wziąć pod uwagę? Zemszczę się na Brenleyu, budując ten park i dając robotnikom wybór. Nie muszą pracować w kopalniach. Mogą pracować dla mnie, robiąc wiele innych rzeczy. Zobaczymy, co powie Brenley, gdy zabraknie mu siły roboczej. – Można się mścić na wiele sposobów.
– Jednak za sprawą Redrutha twoja zemsta jest na razie wyłącznie teoretyczna – zwrócił mu uwagę Inigo. – Ta ziemia ma pozostać w rękach rodziny. Skoro nie jesteś krewnym, nie masz szansy.
– W takim razie muszę stać się członkiem rodziny. – Nagle coś mu przyszło do głowy. Podszedł do półek i odszukał należący do ojca egzemplarz księgi genealogicznej parów autorstwa Debretta. Kornwalijskie rody były zintegrowane i bardzo stare; ich rodowody sięgały czasów Wilhelma Zdobywcy. Położył księgę obok mapy, otworzył ją i przesuwał palcem wzdłuż listy rodów, aż dotarł do nazwiska Prideaux. Może między Truscottami a Prideaux było jakieś dalekie pokrewieństwo, a jeśli nawet nie, to może znajdzie się jakaś daleka kuzynka, która chce się wydać za mąż.
Zamarł, ledwie to pomyślał. Miałby się ożenić, żeby zdobyć ziemię? Właściwie to wcale nie było takie niedorzeczne. Jego własny rodowód stanowił dobry materiał przetargowy. Był dziedzicem księcia, a ponadto zamożnym człowiekiem z własnym tytułem wicehrabiego Trevethowa. Być może Redruth dałby się na to skusić. Zawsze warto mieć księcia w swoim drzewie genealogicznym. Jednakże… gdyby się na to zdecydował, chyba nie byłoby wielkiej różnicy między nim, a jego ostatnią kochanką? Cassian stłumił dreszcz, ale nie był w stanie pozbyć się uczucia, że taki handel postawiłby go na równi z luksusową – choć niekoniecznie uczciwą – dziwką. Zachowałby się dwuznacznie, gdyby się ożenił, nie wyjawiając, że jest głównym udziałowcem Spółki Budowlanej Porth Karrek, której prośby o kupno ziemi Redruth nieustannie odrzucał. Oczywiście należało się liczyć z tym, że oszustwo zostanie okupione pogardą Redrutha dla nowego zięcia. Nie jest to idealna podstawa do rozpoczęcia życia małżeńskiego, nawet nie biorąc pod uwagę zdania panny młodej o całej tej sytuacji.
Jednak poza tym wszystkim małżeństwo pomiędzy rodem hrabiowskim Redruthów a książęcą rodziną Hayle’ów oznaczałoby wielki sojusz między dwoma starymi kornwalijskimi rodami, pomyślał cierpko. Wielu mężczyzn z taką jak on pozycją i w jego wieku żeniło się z mniej ważkich pobudek. W każdym razie na koniec wreszcie dostałby ziemię. Być może reszta nie ma już takiego znaczenia, skoro jego wymarzony plan miałby szansę na realizację. Chociaż nie… reszta także była istotna. Zdobycie ziemi poprzez małżeństwo wiązało się z wielkim kosztem, poczynając od urażonej dumy, a kończąc na rozstaniu z marzeniami, które innym arystokratom mogły wydawać się fantastycznymi zachciankami. Cassian chciał się w swojej żonie zakochać. Marzył, by jego małżeństwo było wspaniałe pod każdym względem, zarówno uczuciowym, jak i politycznym. Chciał, żeby ten związek nie był wyłącznie kontraktem, chociaż to pewnie taka sama mrzonka jak jego park rozrywki.
Z doświadczenia wiedział, że mężczyźni z jego pozycją byli nieustannym celem ataków matek, które szukały dobrej partii dla córek oraz rozsądnych ojców, którzy mieli na uwadze wynikające z takiego związku korzyści majątkowe i społeczne. Trzeba było mieć się na baczności, żeby nie stać się ofiarą ich spisków. Wystarczyło spojrzeć na sprawę jego brata i haniebną aferę z córką Brenleya, by mieć świadomość, że nadmierna ostrożność jest jak najbardziej uzasadniona.
Mimo wielu dowodów, które temu przeczyły, Cassian nadal był przekonany, że miłość w małżeństwie jest możliwa. Najlepszym przykładem byli jego rodzice. A także Trelevenowie, Cador i Rosenwyn Kitto, czy Eaton i Eliza. Dlaczego z nim miałoby być inaczej? Dlaczego on akurat miałby się zadowolić dynastycznym kontraktem? Cassian przeglądał księgę Debretta, szukając Prideauxów. Przesunął spojrzenie po liście członków rodziny hrabiego.
_Hrabina Redruth, lady Katherine Prideaux, z domu Dunstan. Urodzona 1783. Zmarła 1814._
Była młoda. Cassian zaledwie wyrósł z wieku dziecięcego, kiedy hrabina zmarła. Dalej był Phineas Michael, syn i dziedzic. Palec Cassiana zatrzymał się na następnej pozycji.
_Penrose, Margaret. Urodzona 1803._
Inigo nie spuszczał z niego wzroku.
– Zamierzasz się w tym celu ożenić. Widzę to po twoich oczach. A teraz znalazłeś pannę. Wielu o niej zapomniało. – Inigo zmrużył oczy, nie przestając się mu przyglądać. – Nikt jej nie widział. Nie pokazuje się w towarzystwie. – Zabrzmiało to, jakby chciał powiedzieć „niedaleko pada jabłko od jabłoni”.
Cassian zamknął księgę. Może to z powodu córki hrabia prowadził samotniczy tryb życia? Być może dlatego jego córka nie pokazywała się publicznie. Czy była kaleką? Albo poparzona? Czy może kulała? Co prawda takie sprawy nie miały dla Cassiana żadnego znaczenia. Nie był tak płytki, żeby określać wartość ludzi na podstawie ich fizycznych możliwości. Co innego śmietanka towarzyska. Niezależnie jednak od potencjalnych schorzeń, wyglądało na to, że córka Redrutha nie była pięknością.
– Tak czy inaczej, tytuł ojca, a także jej posag z pewnością przyciągają zalotników, bez względu na jej wygląd – dodał Inigo.
– Mnie nie. – Przynajmniej na razie. Cassian nie miał ochoty wdawać się w takie manipulacje. Poświęcać jedno marzenie na rzecz innego oznaczało zlekceważenie obu. Możliwe, że w końcu do tego dojdzie i weźmie udział w wymianie tytułów i ziem. Dzisiaj skończyły mu się pomysły, w jaki sposób można by przekonać Redrutha. Jutro ponownie napisze do hrabiego, podkreślając wszystkie korzyści wynikające z takiej sprzedaży.
Odstawił księgę na miejsce i przeciągnął się.
– Pojadę do Redruth, póki jeszcze świeci słońce. Dziś Dzień Świętego Pirana, a w miasteczku zawsze jest dobry jarmark. Świeże powietrze oczyści mi głowę. Może spojrzę na sprawę pod innym kątem i wpadnę na jakiś nowy pomysł. – A może w ogóle nie będzie to potrzebne. Całkiem prawdopodobne, że hrabia po przeczytaniu wszystkich korzyści, jakie płyną z tego projektu, nie będzie już tak zawzięcie odrzucał postępu, który miał tyle zalet i zapewniał pokaźną rekompensatę finansową.ROZDZIAŁ DRUGI
Nie robili żadnych postępów. Lady Penrose Prideaux ukryła zniecierpliwienie za wachlarzem, a tymczasem lord Wadesbridge rozmawiał z jej ojcem. Doskonale wiedziała, o co w tym chodzi. Ojciec znowu próbował ją swatać. Początkowo traktowała to wyłącznie jak grę, w której zwycięstwo należało do niej. Kiedy skończyła osiemnaście lat, ojciec dyskretnie zapraszał do zamku Byerd starannie wybranych mężczyzn, a ona w ciągu ostatnich dwóch lat w każdym z nich znajdowała jakieś wady. Z początku ojciec nie naciskał, jednak z każdym kolejnym odrzuconym pretendentem gra zdawała się coraz bardziej nastawać na jej wolność. Po dwóch latach z zabawy zmieniła się w zagrożenie.
Dzisiejszego konkurenta, lorda Wadesbridge’a, którego posiadłość leżała w niewielkiej odległości od Byerd, ojciec traktował bardzo poważnie. Nie dziwiła się, czemu ten właśnie kandydat tak bardzo przypadł ojcu do gustu. Prawdę mówiąc, Wadesbridge miał więcej wspólnego z hrabią niż z nią. Nic dziwnego, skoro byli prawie rówieśnikami. Od niej był przynajmniej dwadzieścia lat starszy. Nie miała wątpliwości, co ojciec w nim widział: posiadłość w pobliżu miasteczka Looe, położona na tyle blisko, żeby się odwiedzać, bezpieczeństwo, stabilność, rozsądek. W całej Kornwalii nie było bardziej statecznego mężczyzny.
Być może Wadesbridge wydałby się jej bardziej interesujący, gdyby była podstarzałą wdową, która ma za sobą połowę życia albo nieśmiałym niebożątkiem, któremu nie marzą się przygody. Jednak była kimś zupełnie innym. Miała dwadzieścia lat, a przez ostatnią dekadę nie pozwalano jej wychodzić poza mury zamku Byerd. Każde wyrwanie się na zewnątrz, jakie zdarzyło się w tym czasie, musiała planować potajemnie. Marzyła o podróżach i zamierzała cieszyć się życiem. Chciała zobaczyć świat, o którym czytała w bibliotece ojca, dokonywać własnych wyborów, przeżywać życie po swojemu. Pragnęła czegoś więcej, niż wspomaganie niewidzialnych biednych zza bezpiecznych zamkowych murów. Wolała pomagać osobiście. Chciała podróżować, zobaczyć miejsca z map, które studiowała, zanurzyć stopy w ciepłych wodach Morza Karaibskiego, poczuć zapach przypraw na tureckim bazarze, pływać wenecką gondolą. Mogłaby też zamówić suknie we francuskim salonie lub chociaż przeżyć swój debiut towarzyski jak inne dziewczęta z jej pozycją, tańczyć z jakimś przystojnym dżentelmenem, który nie byłby w wieku jej ojca, flirtować, zakochać się, poznać kogoś, kto przyprawiłby ją o przyspieszone bicie serca, kto rozumiałby jej marzenia. Bywały dni, gdy tak jak dzisiaj czuła, że wybuchnie z tych wszystkich pragnień. Było tyle rzeczy do zrobienia, a czasu miała coraz mniej. Nie mogła wiecznie odmawiać wszystkim konkurentom. Ojciec na to nie pozwoli. Jeśli sama któregoś nie wybierze, on to zrobi za nią. Nie znała człowieka, który byłby bardziej stanowczy.
– Moja córka jest zaszczycona pana zainteresowaniem, Wadesbridge. – Ojciec rzucił jej surowe spojrzenie, przywracając ją do rzeczywistości. – Rozważy pańską propozycję.
Pen skupiła uwagę. Co się dzieje? Zatopiła się w marzeniach i niewiele brakowało, a byłaby zaręczona. Wadesbridge uśmiechnął się i wstał. Zadowolony z tego, co osiągnął, postanowił zakończyć wizytę. Pochylił się nad dłonią Penrose.
– Nie mogę się doczekać, kiedy będę mógł pani pokazać park Trescowe, milady. Na wiosnę ogrody wyglądają najpiękniej. Pani ojciec mówi, że lubi pani kwiaty. – Wymijająco skinęła głową. Nie chciała przytaknąć czemuś, czego mogła później żałować. Owszem, lubiła kwiaty, ale polne. Zazdrościła im wolności, tego, że mogą rosnąć, gdzie mają ochotę, panoszyć się w żywopłotach i na wrzosowiskach, wspinać się po kamiennych murach i wciskać w szczeliny.
– Mam oranżerię, która z pewnością panią zainteresuje, milady. – Wadesbridge wciąż mówił. – W czasie zimy udoskonaliłem przeszczepy róż w nadziei, że uda mi się wyhodować żółtą różę z płatkami zabarwionymi na brzegach na pomarańczowo. Jeśli pani pozwoli, przyślę sadzonkę.
Wadesbridge był miły. Nie mogła go odrzucić z powodu braku dobrych manier, ale to nie wystarczało, by go poślubić. Zastanowiła się nad odpowiedzią. Jeśli okaże zbyt wielkie zainteresowanie, jutro cały jej pokój zostanie zasypany sadzonkami, a wtedy oboje z ojcem będą musieli uznać, że należy zaakceptować jego starania.
– Jest pan zbyt uprzejmy, milordzie. – Uśmiechnęła się. – Z przyjemnością obejrzę pańską różę, gdy przyjedziemy z wizytą i być może wówczas będę mogła wybrać kilka sadzonek. – Uznała, że lepiej będzie wykręcić się od ewentualnego zalewu podarków. Pożegnała Wadesbridge’a uśmiechem, który zgasł, gdy zostali z ojcem w salonie sami.
– Nie chcę za niego wyjść – odezwała się Pen. Jej głos przybrał ostry, wyniosły ton.
Ojciec westchnął. Nagle wydał się bardzo wyczerpany, w jego głosie dało się słyszeć zmęczenie.
– Co znowu jest nie tak? Wadesbridge jest bogaty, zrównoważony, ma tytuł i pochodzi stąd.
– Jest stary.
– Ma zaledwie czterdzieści pięć lat.
– Więc bliżej mu do ciebie niż do mnie – upierała się. Jej ojca i Wadesbridge’a dzieliło ledwie dziesięć lat; od niej był starszy o dwie i pół dekady.
Ciemne oczy ojca wpatrywały się w nią z gniewem. On również łatwo wpadał w złość. Pod tym względem niewiele się od siebie różnili. W tej chwili oboje za wszelką cenę starali się swoje emocje trzymać na wodzy.
– Poprzedni kandydat lubił hazard, inny pił, jeszcze inny miał długi. Wydawałoby się, że Wadesbridge, któremu brak takich przywar, powinien ci się spodobać. Czy masz zamiar szukać wad u każdego konkurenta? – spytał z irytacją. Widziała, że jest rozczarowany. Nie lubiła zawodzić jego oczekiwań. Kochała go i wiedziała, że on także ją kocha. Czasami aż za mocno.
– Chcę zaznać życia, ojcze. – Postarała się, żeby zabrzmiało to łagodniej. Miała nadzieję, że ojciec dostrzeże, na czym jej zależy.
– Wyjdź za mąż, załóż rodzinę. Nie ma w życiu nic wartościowszego – przekonywał ojciec. – Rodzina jest najważniejsza; to życiowe zadanie mężczyzny i kobiety.
Ale przecież nie tylko na tym polega życie. Są jeszcze inne godziwe sposoby, by przez nie przejść.
– Może za jakiś czas te sprawy też będą dla mnie ważne, ale jeszcze nie teraz. – Jak miała go przekonać? – Pragnę choć trochę nacieszyć się życiem, zanim zostanę przekazana mężowi. Nie chcę przejść z domu mojego dzieciństwa prosto do domu męża, nie zaznawszy żadnych przygód. Nawet nie pojechałam do Londynu i nie miałam swojego debiutu. – Inne dziewczęta w jej wieku, jak choćby córki ich sąsiada, sir Jocka Trelevena, wyjeżdżały do Londynu, gdzie spędzały cały sezon. Marianne była tam już po raz drugi, a przecież skończyła zaledwie dziewiętnaście lat, rok mniej niż Pen.
Na wzmiankę o Londynie ojciec zmarszczył brwi.
– Miasto jest zbyt niebezpieczne. Nie pamiętasz, co się zdarzyło podczas ostatniego sezonu? Książę Newlyn i jego żona zostali zasztyletowani w drodze z teatru do domu. Byli naszymi sąsiadami, a teraz nie żyją. Nie chciałbym narażać cię na takie ryzyko. Zresztą na co ci debiut z twoim posagiem i takimi przodkami? – Pochylił się do przodu i pieszczotliwie uszczypnął ją w policzek. – Nie musisz polować na męża. Oni sami do ciebie przychodzą.
– Chcę sama wybrać, ale żeby móc to zrobić, potrzebuję czasu i szerszego wyboru. Skąd mam wiedzieć, jakiego chcę męża, skoro nikogo nie znam?
– Za wskazówkę powinna ci wystarczyć mądrość starszych od ciebie. Nie pozwolę ci poślubić kogoś niegodnego.
Wiedziała, że na to nie pozwoli. Upewni się, że jej przyszły mąż jest porządnym człowiekiem, tyle że myśl o poślubieniu kogoś porządnego nie powodowała przyspieszonego bicia serca. A co z romantyzmem? Z ukradkowymi pocałunkami? Z miłością?
– Nalegam, żebyś poważnie rozważyła Wadesbridge’a – dodał ojciec.
– Ty natomiast musisz poważnie rozważyć, czego ja chcę. Czy to tak niewiele dla ciebie znaczy? – Czuła się, jakby wokół szyi zacisnęła się niewidzialna pętla. Jej ukochany dom powoli stawał się więzieniem. Musiała wyjść, choćby na krótko. Potrzebowała spaceru, oczyszczenia umysłu.
– Nie chcę się z tobą spierać, Penrose. – Głos ojca brzmiał łagodniej. Był zabarwiony smutkiem, który słyszała w nim od ponad dziesięciu lat. – Z każdym dniem stajesz się piękniejsza. Tak bardzo przypominasz swoją matkę. Masz jej włosy w kolorze miodu, jej zielone oczy jak kornwalijskie morze latem. Olśniewające połączenie. – Ojciec oczywiście nie był obiektywny. Być może niektóre jej cechy zwracały uwagę, ale przecież nie była piękna. To spora różnica. Jej matka była piękna i życie z nią też było piękne. Każdy dzień niósł przygodę: od biegania po wzgórzach po budowanie kryjówek na przestronnych poddaszach zamku w deszczowe popołudnia.
Jej uroda była błogosławieństwem i przekleństwem, z którym Pen musiała się zmagać każdego dnia od tamtego wydarzenia, które zabrało życie matki. Jej wygląd bez przerwy przypominał wszystkim kobietę, którą stracili przez okrutny, bezsensowny czyn. To właśnie był powód, czemu ojciec tak ją chronił. Bał się ją stracić w taki sam sposób, jak stracił żonę: gwałtownie i nieodwracalnie. Pen poczuła, że opuszcza ją gniew. Trudno się sprzeczać z człowiekiem, który po tych wszystkich latach wciąż był w żałobie; trudno ranić ojca, który darzył swoje dzieci tak głębokim uczuciem. Z drugiej strony nie mogła w nieskończoność odkładać tej rozmowy. Jeżeli wkrótce nie przekona ojca, skończy jako żona Wadesbridge’a albo następnego konkurenta, który przekroczy progi zamku Byerd. Jednak jeszcze nie dzisiaj. Dziś nie będzie walczyć. Po prostu zrobi to co zwykle: wymknie się z zamku.
Ojciec podniósł wzrok, gdy ruszyła do drzwi.
– Gdzie idziesz?
– Na górę. Chyba położę się przed kolacją. Boli mnie głowa – wymyśliła na poczekaniu. W miasteczku trwała zabawa, a wieczorem miały być nawet sztuczne ognie. Nie zamierzała tego przegapić.
Na górze wyciągnęła spod łóżka stare pudło, w którym kiedyś krawcowa przysłała suknię. Obecnie Pen przechowywała tam prostą brązową pelerynę, granatową suknię z ręcznie tkanej wełny i parę zniszczonych butów z krótką cholewką. Uśmiechnęła się, wyjmując każdą rzecz osobno, jakby wszystko było wykonane z najdelikatniejszego jedwabiu. Te ubrania stanowiły jej skarb. Kiedy je wkładała, znikała Penrose Prideaux, która nie mogła opuścić zamku bez licznej eskorty. Teraz mogła stać się kimkolwiek: wieśniaczką, gospodarską córką, sprzedawczynią z któregoś sklepiku w miasteczku, albo obcą dziewczyną, która przywędrowała tutaj z innej wioski. Te ubrania dawały jej wolność. Mogła w nich robić, na co tylko przyszła jej ochota i nikt się o tym nie dowie.
Przebrała się, po czym rozczesała kunsztowną fryzurę i zaplotła długie włosy o miodowym odcieniu w jeden gruby warkocz, który przerzuciła przez ramię. Krytycznie obejrzała się w wysokim lustrze, sprawdzając, czy nie zostawiła czegoś, co mogłoby ją zdradzić: zapomnianego klejnotu, jedwabnej wstążki we włosach. Zadowolona, że udało jej się zatrzeć wszelkie ślady Penrose Prideaux, założyła kaptur i wyruszyła. Dzisiejszego wieczoru poszuka przygód na własną rękę, zanim zrobi się za późno.