- W empik go
Marzenia: powieść współczesna - ebook
Marzenia: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 390 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Już zmrok zapadał, a tu i ówdzie na ulicach Warszawy poczęto latarnie zapalać, gdy chodnikiem Chmielnej, na szarym końcu, ku komorze celnej, szedł raźnym krokiem młody człowiek. Było to w końcu stycznia. Snać mróz szczypał go dobrze za uszy, bo podniósł kołnierz od futerka i głowę wciągnął, aby tem wygodniej uszy mógł zasłonić. Szedł nieco pochylony, na nikogo niepatrzył, krokiem człowieka dobrze znającego drogę, a podniósłszy nagle głowę do góry, na kamienicę narożną okiem rzucił, jakby się chciał przekonać czy się nie pomylił, zboczył ruchem gwałtownym nieco i w bramie zniknął.
W tej chwili stróż właśnie rożek gazowy zapalał.
Młody człowiek wszedł na schody i, po kilka naraz przeskakując w ciemności, zatrzymał się na trzeciem piętrze przed drzwiami mieszkania. Już ku drzwiom zbliżając się, wyciągnął gorączkowo dłoń do rączki od dzwonka i szarpać począł. Nieczysty, chrypliwy jęk obijał się o ściany małego przedpokoju, " dając znać, że jakiemuś niecierpliwemu gościowi otworzyć potrzeba.
Gość, okazujący tyle gorączki w zachowaniu się, pochylał ku drzwiom głowę, nasłuchując czy kto nie idzie.
Wreszcie klamka skrzypnęła dyskretnie, bojaźliwie, lekko i drzwi się otworzyły.
W ubożuchnej, maleńkiej sionce, ugarnirowanej zawieszonymi płaszczami męskimi i kobiecymi, stała, za rączkę od drzwi trzymając się, młoda osoba, której twarzy niepodobna było rozpoznać dobrze w półzmroku wieczornym.
Ujrzawszy gościa na progu, podniosła obie ręce do góry, klasnęła w dłonie, palce splotła i krzyknęła piskliwym nieco, fałszywym głosem:
– Jezus – Marya! Pan Andrzej!
Na gorączkowe dzwonienie ciekawi mieszkańcy tego lokalu powychylali z pokojów głowy na korytarzyk, nastawili uszu ażeby co rychlej dowiedzieć się, kto to w sposób tak gwałtowny mąci im spokój.
Osoba przybyła znaną tu była wszystkim, bo na krzyk: pan Andrzej, korytarzyk napełnił się od razu; rzucono się na powitanie przybyłego gościa, pożądanego a nieoczekiwanego. W ciemnym przedpokoju słychać było szamotanie się kilku osób, których nie – wyraźne kontury przesuwały się obok siebie, a śród krzyżujących sie wykrzykników i powitań, górował głos kobiecy:
– Joasiu! Dajże lampę! Joasiu! Filipko! Zawołaj-źe Joasi….
Tupot i bieganie kilku osób wzmogły się. Szukano Joasi – pokazało się jednak, że jej nie ma.
– Pewnie odniosła do reperacyi buty p. Ignacego, bo potrzeba było dać przyszczypkę…… – odezwał się tem sam głos fałszywie łagodny, który dźwiękiem swoim niemile uderzył ucho przy powitaniu gościa.
– Można ż było poczekać do wieczora….
– Zapałki proszę dać…. zapałki….
– Proszę lampę zapalić….
Po chwilowem bieganiu po zapałki, ktoś je wreszcie odnalazł, zapalił świecę, potem lampę i naraz kilka osób ze światłem otoczyło Andrzeja.
Andrzej rozbierał się, ściągając z siebie szaliki i futerko, rozdając uściski ręki i pocałunki dokoła.
Dokończenie powitania nastąpiło dopiero w pokoju, który był równocześnie salonikiem do przyjęcia gości i służył za sypialnię. Dwa łóżka, jedno za drugiem stojące przy ścianie, ubożuchną kapą jutową w zielone kwiaty pokryte, kanapka wyszarzana z wystającemi sprężynami, które goście starannie omijali przy śniadaniu i stolik przy tej kanapie, o spłowiałej i wytartej politurze, spaczony, chwiejący się ciągle – takie było całkowite umeblowanie pokoiku.
Gospodyni tego lokalu, kobieta sześćdziesięcioletnia, chuda, sztywna z zaciśniętemi ustami, z zaostrzonymi konturami wszystkich części twarzy, robiła wrażenie dewotki, która, przebierając różaniec w ręku, cały dzień syczy na kogoś w domu. IMć pani Warkowska z nazwiska – z imienia nikt jej nieznał – utrzymywała „na kwaterze” studentów uniwersytetu i z tego ubogiego zarobku opędzała skromne swoje potrzeby życia – swoje i córki Filipiny, zwanej przez skrócenie Filipką, którą właśnie poznaliśmy przy otwieraniu drzwi Andrzejowi.
Filipka podobniuteńka była do matki: ta sama chudość, te same ostre rysy twarzy. Kiedy milczała, podobną była do kota, siedzącego z podgiętemi łapkami i ogonem, z zamrużonemi oczyma mruczącego, a kiedy mówiła, połysk jej zielonkawych oczu przypominał kota, gładzonego po grzbiecie, gdy wygina się łagodnie, pomrukuje, nadaje głosowi swemu pieszczotliwe brzmienie, a dotknąwszy się sukni – wysuwa pazury i drapie.
Była to już dziewczyna co najmniej trzydziestokilkoletnia, co nie przeszkadzało jej ubierać się jak młoda panienka, z wymuszoną skromnością i naśladować podlotka. Pani Warkowska, zwana powszechnie ciocią, a po za oczy generalną ciocią, już od kilkunastu lat mieszkała w Warszawie, a przyjechała podobno z Wołynia, z Kowla czy Włodzimierza; Filipka więc stykała się ciągle z młodzieżą akademicką, chętną znajomości i amorów, potrafiła jednak szczęśliwie aż dotychczas równowagę utrzymać. Uśmiechała się łagodnie do wszystkich, szczebiotała i skakała jak wiewiórka, nie zaawanturowała się jedna k nigdy. Słodka i uśmiechnięta na zimno, nazywana przez wszystkich Cichą łzą albo Aniołem dobroci, modliła się, spacerowała do Łazienek, czytywała Słowackiego w Mokotowskim parku lub w ogrodzie botanicznym, kochali się w niej tuzinami akademicy, ale męża ani rusz dostać nie mogła.
Bywa to tak na świecie.
Gdy gościa posadzono na honorowem miejscu, na kanapie, tak, że stercząca do góry sprężyna dzieliła go od cioci Warkowskiej, Filipka siadła skromnie na taboreciku z drugiej strony stołu, wprost naprzeciwko Andrzeja i robić poczęła koronkę szydełkową, ze wzrokiem utkwionym tak pilnie w ruchy swoich palców, jakby po za tą czynnością nic na świecie dla niej nie istniało. Ta kokieterya niewinności robiła jednak swoje wrażenie. Na długie, ciemne, spuszczone rzęsy Filipki raz po raz rzucali spojrzenie młodzi akademicy, a ona, w pewnych odstępach czasu, zamyślona, zaabsorbowana robotą wzdychała, nie podnosząc oczu, krótkiem, urywanem, smu – tnem westchnieniem, jakby umyślnie pragnęła zwrócić na siebie uwagę.
Tymczasem ciocia Warkowska odrazu zaatakowała Andrzeja.
– Na długo pan przyjechał?
– Na kilka tygodni…. a właściwie, zdaje się, na zawsze.
– W sam czas – odezwał się ktoś wesołym barytonem tuż za plecami Filipki, – bo karnawał jutro się rozpoczyna.
Filipka drgnęła tak widocznie, że wszyscy na nią spojrzeli.
– Ach, panie! – rzekła ze słodkiem oburzeniem.
Galerya śmiać się poczęła.
Filipka opuściła ręce z robótką na kolana i z miną drzemiącej kotki, ze zwrokiem, spuszczonym w ziemię, siedziała.
Tymczasem rozmowa toczyła się żywo o karnawale, o balach, o różnych osobach. Rumiana, wesoła, jasnymi włosami i zarostem otoczona twarz Andrzeja, tryskała zadowoleniem i radością. Ciasno mu było w kącie kanapy, kręcił się, rzucał się, radby się wyrwać ztamtąd, a tu egzamin cioci Warkowskiej i kolegów trwał ciągle na przemiany.
– Skoczno Filipko, powiedz Joasi, ażeby samowar nastawiła….
Filipka podniosła się na… głos matki.
– Ja panią wyręczę…… – ktoś odezwał się.
– Lecę już…. lecę….
Kilku młodzieży naraz ruszyło się grzecznie, a Filipka uśmiechnięta skromnym, łagodnym uśmiechem przecedziła słodkim głosem przez wąziutkie jak u węża usta:.
– Dziękuję, dziękuję panom…. ja przecież muszę nakryć do stołu sama…. Joasia tego nie potrafi.
Wstała i ku drzwiom poszła.
– Pospiesz się moja duszko – rzekła matka za idącą, już – tylko zrób dobrej herbaty…. wiesz, pan Andrzej jest bardzo wymyślny co do herbaty….
– O, nie tylko co do herbaty…… – rzuciła Filipka i za drzwiami znikła.
Czułe oczy, jakie ta kotka studencka rzucała na Andrzeja dyskretnie, dowodziły, że z chęcią przyjęłaby na siebie obowiązek robienia dla niego dobrej herbaty przez całe życie.
Gdy tak odbywała się certacya o herbatę, samowar i Joasię, Andrzej nagle rzucił okiem na zgromadzonych jakby kogoś pośród nich szukał.
– A gdzież Ignaś? – zapytał.
– Siedzi w swoim pokoju…… – ktoś odrzekł.
– Może nie wie o przyjeździe p. Andrzeja – wtrąciła ciocia.
– Wie, ale butów nie ma….
– Co takiego?
– Joasia przecie zaniosła je do szewca ażeby przyszczypkę dał….
Andrzej, usłyszawszy to, porwał się na równe nogi.
– Pójdę do niego! – zawołał energicznie – i, odsunąwszy chwiejący się stolik, który mu drogę zagradzał, wyleciał z kąta jak z procy i wprost do drzwi posunął, a zanim gromada studentów. Pokój w jednej, chwili wypróżnił się – została tylko ciocia Warkowska, usiłująca wydobyć się z za stołu i pójść pomagać Filipce.
Z opróżnionego w jednej chwili saloniku cała fala młodzieży akademickiej popłynęła za Andrzejem, który pomiędzy drzwi i łóżka prześlizgując się zgrabnie, z doskonałą znajomością terenu, na którym się poruszał, wpadł do pokoiku, na końcu korytarza wązkiego i ciemnego umieszczonego. Izdebka wypełniła się naraz gwarem ożywionej, dźwięcznej młodzieńczej rozmowy.
W chwili gdy Andrzej zadzwonił i wszedł do mieszkania cioci Warkowskiej, siedział tam przy stoliku, plecami do okna zwrócony jakiś młodzieniec nad księgą pochylony. Na tę wrzawę głosów, jaka doleciała do niego, podniósł głowę do góry, nasłuchiwał, a gdy wszyscy poszli do saloniku cioci, młodzieniec znowu się nad książką pochylił.
– Gość jakiś…… – pomyślał. Młodzieńcem tym właśnie był Ignaś Iliński, o którego tak się dopytywał Andrzeja
Gdy Filipka z saloniku wyszła, ażeby samowar nastawić, przystanęła na chwileczkę w ciemnym korytarzyku, jakby ją, myśl jakaś do miejsca przykuła, potem zrobiła parę kroków naprzód, cicho na palcach i do drzwi Ignasia zapukała bojaźliwie.
– Proszę wejść…… – rzekł Ignaś, nie podnosząc głowy od książki.
Gdy drzwi skrzypnęły, odwrócił się, zrobił nagły ruch, jakby powstać pragnął izmieszany usiadł.
– Przepraszam panią….
Głos jego był zażenowany, ruchy niespokojne.
Filipka stała we drzwiach uśmiechnięta słodko.
– Niech pan zgadnie, kto przyjechał?
Ignaś utkwił w nią zdziwione oczy.
– Któżby taki?
– Pan Andrzej….
Na dźwięk tego głosu, Ignaś odsunął krzesełko gwałtownie, jakby chciał zerwać się i biedzi znowu usiadł.
– Panno Filipino! – rzekł błagalnie – niech pani przyszle do mnie Joasię….
– Nie ma Joasi….
Ignaś rozpaczliwy ruch ramionami i głową zrobił.
– Ależ ona wzięła mi buty do oczyszczenia i nie przyniosła!
Istotnie młody akademik siedział przy stole w skarpetkach tylko.
– Cóż ja zrobię? – zawołał z rezygnacyą.
– Joasia zaraz buty przyniesie…. szewc obiecał naprawić natychmiast.
Słowa te wowyłały rozczulające wrażenie na młodzieńca. Spojrzał na Filipkę, jakgdyby chciał powiedzieć: wiem wszystko…. Nagłym ruchem wyciągnął rękę, uchwycił gorączkowo chudą, kościstą rękę dziewczyny i namiętnie pocałował. Ona, jakby zażenowana tym pocałunkiem, lekko i zwinnie wybiegła z pokoiku, a Ignaś powstał na równe nogi i tak chwilkę stał zamyślony. Odgadł wszystko. To ona odesłała buty do reperacyi, boć przecie ona wie najlepiej, że w kabzie jego od dwóch tygodni grosza nie ma…. Właśnie te buty dziurawe trapiły go jak zmora, oszczędzał je, nie wychodził nigdzie, ażeby do reszty nie zniszczyć, bo za kilka dni niemiałby w czem stanąć do egzaminu. Na bladej, szczupłej jego twarzy rozlał się uśmiech spokojnego zadowolenia, że jest ktoś przecie co o nim pamięta…. On od ławy szkolnej pamiętał tylko sam o sobie. Rodziców stracił dawno, a przez szkoły i uniwersytet szedł o własnej pracy.
Rozrzewniony tą myślą wyszeptał sam do siebie:
– Anioł dobroci….
Słowa te stosowały się do Filipki. W takiej chwili rozrzewnienia, posłyszał za drzwiami wrzawę i głosy kolegów a nagle drzwi jego mieszkanka rozwarły się i wpadł jak wicher Andrzej, a za nim cała gromada kolegów.
Po krótkiem ale serdecznem przywitaniu, rozsiadło się to wszystko na łóżkach, stole, taburetach, a Andrzej prym wodził.
– No, i cóż? – zapytał obcesowo Ignasia, jakby w dalszym ciągu rozmowy.
– Za trzy dni ostatni egzamin….
– Tem lepiej….
Andrzej, wyrzekłszy to, podniósł palce do góry, kręcił nimi jak człowiek, który coś rozważa i dni obliczał.
– Poczekaj…. dzisiaj wtorek?…
– Tak.
– A więc jutro środa, po jutrze czwartek…. w południe – będzie koniec temu utrapieniu.
Ignaś westchnął.
Niezmordowany Andrzej ciągnął dalej:
– W piątek odpoczniesz, a w sobotę wieczorem….
Urwał nagle.
Urwanie to rozmowy zaciekawiło wszystkich.
– Co? – Co? – pytano.
– Przecież w sobotę nie palnie sobie w łeb?
– A to po co? W sobotę bal w resursie obywatelskiej…. w niedzielę zaś reduta….
Słowom tym towarzyszył śmiech choralny. Niewiedziano czy Andrzej żartuje czy prawdę, mówi, bo Ignaś nigdy na żadnych balach i zabawach publicznych nie bywał.
Andrzej ciągnął dalej:
– Musisz być…. musisz…. już ja ci sam… bilet zafunduję….
Ignaś milczał, skubał rzadką, jasną bródkę i uśmiechał się uśmiechem pobłażliwego niedowierzania.
– Muszę wam przecie frajdę sprawić… to trudna rada!
Słowom tym śmiech kolegów towarzyszył, bo domyślano się półsłówek Andrzeja, który niezmordowany, mówił ciągle i głosem swoim dźwięcznym, wesołym, młodzieńczym górował nad chórem głosów kolegów.
– Ciebie przebiorę za rycerza, Filipkę za hiszpankę – i jazda paszteciku!
– A flota? – ktoś zapytał. Andrzej zamiast odpowiedzi, po bocznej kieszeni surduta uderzył się na znak, że się o to nie troszczy. Istotnie, dobry humor był najlepszym dowodem, że brak pieniędzy nie suszył mu mózgu.
Śród ożywionej koleżeńskiej gawędy, przerywanej śmiechem, docinkami, Ignaś tylko nie brał udziału. Skubał bródkę, zagryzał wąsy, a podniósłszy od czasu do czasu spojrzenie, zatrzymywał je na twarzy niedawnego jeszcze kolegi, współtowarzysza mieszkania i przyjaciela, a usta składały mu się wtenczas do dobrotliwego, trochę smutnego, niemego uśmiechu.
Korzystając wreszcie z chwilowego milczenia, do Andrzeja się zwrócił:
– Powiedz mi, po co ty właściwie przyjechałeś?
Zapytanie to w pewien kłopot wprawiło Andrzeja. Dużo przyczyn na przyjazd jego złożyło się. Mówić o nich nie chciał teraz. Była jednak najbliższa, ta, która właściwie impulsem się stała i pchnęła go do Warszawy – o tej nie powiedział jednak wyraźnie; można się było domyśleć jej tylko.
– Ot, jest o czem mówić! – zawołał.
Po chwilce, jakby pragnął rozmowę na inny temat zwrócić, dodał:
– Pokażę tu wam dziewczynę…. bardzo proszę!
– Nowe sitko na kółeczku? – Co?
– Któż to taki?
– Krynicka Stasia.
– Coo-o? Stasia?
– Ta…. ta…. doktor zoologii? Uwaga uraziła trochę Andrzeja, bo była wypowiedziana w tonie lekceważącym.
– Tylko bez żartów..
– Gniewa się – to zły znak! – ktoś rzucił.
– Poczekajcie… zobaczycie ją…. Andrzej wyrzekł to z zapałem, z uczu-
Zapał ten zrobił wielkie wrażenie śród kolegów. Naraz wszystkie osoby spoważniały i w studenckiej izdebce zrobiła się cisza.
Śród tej ciszy ktoś miarowym, poważnym głosem rzekł:
– Mortus!
Słowo to wywołało śmiech ogólny, jakkolwiek wypowiedziane było z akcentem smutku.
Z krótkiego przerzucania się urywanemi słowami, niedomówionemi myślami, łatwo było odgadnąć, że bożek miłości w sieci swoje zaplątał Andrzeja. Powstała wrzawa, gwałtowna wymiana myśli – wszyscy mówili a nikt nikogo nie słuchał. Wreszcie jeden z bardziej energicznych kolegów na stół wyskoczył i krzyknął z całej siły:
– Niech żyje miłość!
Wszyscy na różne głosy powtórzyli:
– Niech żyje miłość!…
Andrzej rozpromieniony szamotał się w gronie kolegów, coś mówił, gestykulował, gdy drzwi uchyliły się lekko, dyskretnie i dał się słyszeć słodki głos Filipki:
– Proszę na herbatę!II.
Andrzej przed rokiem dopiero uniwersytet ukończył. Był świeżo upieczonym kandydatem nauk przyrodniczo-matematycznych, a ukończywszy uniwersytet odrazu znalazł się w kłopocie, co robić zarówno z tytułem jak i z naukami przyrodniczo-matematycznemi w życiu. W chwili, kiedy na studya przyrodnicze decydował się, miał raczej pewne rojenia o tem czego pragnie i dokąd pójdzie, niż dojrzałą świadomość celów i dróg, któremi do tych celów dążyć wypadnie. Marzenia młodzieńcze zasłaniały przed nim prawdę. Nic w tem niema zbrodniczego ani złego. Tak samo młodość na całym świecie robi: warunki życia mogą dopiero regulować aspiracye młodzieńcze i wskazać im drogę właściwą.
Kiedy pierwsze upojenia po-egzaminowe minęły, stanęło przed nim pytanie: co robić? którędy pójść? Ze zdumieniem przekonał się, że długoletnie studya dały mu wprawdzie dużo wiadomości, ale nie wiedział co z temi wiadomościami robić, jak je zużytkować, jak pracować dla życia i pożytku ludzkiego. Mnóstwo dróg do pracy wiło się przed nim – dalekich i bliskich – ale jedne z nich przedstawiały się jak ścieżki suchym cierniem zaścielone: kto niemi pójdzie, zmarnieje i skona raczej zanim się z pośród kolców wydobędzie; inne stały przed nim szerokie, otworem, jasnem słońcem oświetlone, nęciły go ku sobie, wołały całą siłą życia – ale dostępu do tych dróg nie było. Tak więc szamotał się z sobą – między chęcią pracy, młodością, pełnią sił, a niemożnością wybrania drogi, ujścia, odpływu dla sił i marzeń młodości.
Rok mu śród takich szamotań się przeszedł.
Mieszkał przez ten rok na wsi u stryja swego Jakóba Niemiry.
Stara to była i zasłużona rodzina. Prapraszczur rodu, Niemira, nie darmo nazwisko to nosił. Nielubił miru i spokoju, bo w duszy jego spokoju nie było. Niegdyś, przed pięciuset laty, siedział ród jego w borach mazowieckich, pod Osieckiem; orano tam karczunki, siano na piaskach żyto, łowiono bobry, polowano na dziki i niedźwiedzie, ale Niemirze ciasno było w tych borach, dusił się na spokojnym chlebie. Pachniała przed nim wojenka, a tu jak natoż ten i ów starzec, co chodził z Gedyminem Kijów zdobywać, lub z Witołdem na Tatarów, cuda prawił o stepach i o bogactwie tamtejszej przyrody, o życiu wolnera, o walkach ustawicznych z Tatarstwem, które, posunąwszy się od Złotej Ordy rozsiadło się w Krymie, a ułusami swemi pokryło stepy Azowskie i Czarnomorskie. Milsza mu była wojna niż mir w domu. W kilkanaście koni zabrawszy się, stanął na czele nielicznej swojej drużyny i za wojskowym chlebem na południe poszedł. Miał z sobą tylko kożuch przytroczony przy siodle, łuk przez plecy i kołczan, strzał pełen.
Poszedł – i aż na Podolu słonecznem się oparł, w bogatej dziedzinie Korjatowiczów, a znalazłszy miejsce dogodne, okopał się wałem i fosą i założył gródek. Niemirowym grodem go zwano. Tu się ożenił, dochował synów, którzy dorósłszy, rozbiegli się po całej Kijowszczyznie i Podolu. Pełno było Niemirów wszędzie. Przez trzy wieki szable tatarskie na łbach Niemirów szczerbiły się – aż wreszcie wyginęli zwykłą rzeczy koleją – nie od szabli i strzał tatarskich. Wyginęli na kresach, a pozostali w borach. Tu żyli, mnożyli się i ziemię orali.
Jednym z protoplastów starych Niemirów był Jakób – stryj Andrzeja. Ojciec Andrzeja przed śmiercią wioskę swoją dziedziczną sprzedał – ot, tak – z fantazji, bo na tej wsi było dobrze, cicho i dostatnio. Niewiele tego było – dziesięć włók mazowieckich, ale przecie chleb się tam rodził podostatkiem, niebrakło go nigdy w domu i synowi niezabrakłoby pewnie. Po śmierci ojca, stryj Jakób zaopiekował się bratańcem, łożył na wychowanie chłopca z pozostałych po bracie pieniędzy, sporo tego wyłożył, aż wreszcie Andrzej uniwersytet ukończył i na życie bez celu do stryja Jakóba wrócił. Miał jeszcze stryja z drugiej linii Jana, ale go w życiu swojem nie widział, od Jakóba słyszał ciągle, że to jest dziwak, który z życiem pogodzić się nie umiał; siedział przeto sam w jakimś lesistym folwarku jak dzik w ostępie.
Tak to różnemi drogami szło życie Niemirów.
Póki Andrzej był na studyach uniwersyteckich, tak długo stryj Jakób, człowiek nieposzlakowanej uczciwości i dobroci, moralną i materyalną opiekę nad bratańcem rozciągał, część procentu od pozostałych po ojcu Andrzeja pieniędzy, na wychowanie jego łożył, a resztę do kapitału dokładał. Tak więc Andrzej znalazł się od razu w posiadaniu kilkudziesięciu tysięcy rubli, jako mężczyzna dojrzały, na rozstajnej drodze. Stryj Jakób, historyk i poeta potrosze, zatopiony w nauce, z codziennem, szarem życiem nic wspólnego nie miał. Trochę idealista, trochę ideolog, rozmiłowany w spokoju, ciszy i książkach, wszystkie sprawy społeczne puszczał mimo uszu. Wytworny, gładki, rozkochany w ciszy i bibliotekach, postanowił zerwać z życiem wiejskiem a przenieść się natomiast do miasta, gdzie się mógł oddać z niezamąconym spokojem studyom naukowym. Wydzierżawił majątek i sprowadził się do Warszawy. Z konieczności przeto musiał zamieszkać w Warszawie i Andrzej, bo na wsi nie miał żadnego pola do stosowania nauk przyrodniczomatematycznych, a kraju dla belferskiego chleba opuszczać nie chciał.
Całą korzyścią pobytu u stryja Jakóba na wsi było poznanie owej Stasi Krynickiej, młodej i przystojnej brunetki, która przed kilku miesiącami wróciła z Genewy z pięknym tytułem dr. zoologii. Po ukończeniu jednej z pensyi w Warszawie, wyjechała do Genewy, skąd po półtora roku pobytu, wróciła jako dr. zoologii i miała tę przyjemność, że wszystkie dzienniki powtórzyły jej nazwisko z dodatkiem, że piękny i młody dr. zoologii będzie zapewne prawdziwą chlubą płci nadobnej, a dla kraju zaszczytem. Tak więc owa Stasia, którą się Andrzej zachwycał, stała się od razu modną, otoczoną tłumem adoratorów ze wszystkich warstw młodzieży. W gronie wielbicieli znalazł się także młody kandydat nauk przyrodniczo-matematycznych. Tem chętniej przeto podążył do Warszawy, że mieszkała tam stale panna Krynicka, jako córka chudego urzędniczka kolei warszawskowiedeńskiej.
Przenosiny stryja Jakóba miały się odbyć w marcu dopiero, pod pozorem przeto szukania mieszkania, jakoteż ażeby nie być zawadą w domu przy pakowaniu się, Andrzej wyjechał do Warszawy wcześniej, nie bez planu ukrytego. Sprowadziła go do miasta Stasia, którą sobą, młodzieniec oczko zaprószył, a uboga dziewczyna wabiła go także, wiedząc o tem dobrze, że Andrzej kapitalik jakiś posiada; tembardziej ceniła tę zaletę, że z własnego doświadczenia wiedziała, jak brak pieniędzy w życiu bywa twardym orzechem do zgryzienia.
Takie różnorodne przyczyny złożyły się na to, że Andrzej do Warszawy przybył. Czuł w sobie pełnię sił i życia, nie mając przeto żadnego stałego zajęcia, któreby go do miejsca przykuwało, rad był, że przynajmniej w wirze i upojeniu karnawałowem znajdzie jakiś upust. Szedł po prostu za popędem tej wrodzonej, młodzieńczej energii życia, która potrzebowała wyładowania, niezdając sobie zupełnie sprawy z tego, dokąd zajść może.
Znalazłszy się w atmosferze studenckiej, wśród której tak mu ciepło i serdecznie kilka lat życia upłynęło, odżył zda się na nowo. Czuł się swobodnym, rzeźkim, wesołym jak gdyby karnawał był dla niego najważniejszym celem życia, a życie samo drogą, wesołych rozrywek i przyjemności.
Ciocia Warkowska ani Filipka nic jeszcze o właściwych powodach przyjazdu Andrzeja do Warszawy nie wiedziały, a miały na niego obie pewne nadzieje z czasów, gdy jeszcze u cioci mieszkał jako student. Mocno się wtedy zalecał Filipce. W alejach Ujazdowskich, w Łazienkach, w ogrodzie botanicznym – wszędzie ich było pełno. Razem czytali Słowackiego, marzyli przy księżycu, szeptali sobie półsłówka i zwierzenia miłośne jak narzeczem, dysputowali o szczęściu i zadaniach życia gorąco i wiele i tak to wszystko pomyślnie do egzaminów dotrwało. Andrzej nie oświadczył się, wyjechał – i aż teraz dopiero w mieszkaniu cioci się zjawił. Sprawiło to matce i córce wielką radość – nadziei.
Gdy się przy herbacie całe towarzystwo znalazło – oprócz Ignasia, któremu szewc butów nie zreperował, – jeden z kolegów Andrzeja do cioci Warkowskiej się zwrócił:
– Niech pani zgadnie, czego Andrzej przyjechał?
Ciocia wolała niezgadywać.
– Dla czego? – spytała jednak zaciekawiona.
– Bawić się….
Filipka westchnęła nad szklanką herbaty.
– Ha – rzekła ciocia – to dla młodego wieku potrzebne…. Niech się przez karnawał wybawi, a po karnawale ożeni się.
Mówiąc to, rzuciła spojrzenie na Andrzeja, jak gdyby chciała powiedzieć: wybiorę dla ciebie żonę.
– O, to się stać łatwo może! – zawołał kolega.
Był to także jeden z tych, którzy razem z Andrzejem wydział przyrodniczo-matematyczny ukończyli i tak samo jak kolega jego uniwersytecki nie wiedział, co z tytułem robić. Nazywał się Janek Ziemicki i jako syn bogatego obywatela ziemskiego o parę dni wcześniej przyjechał do Warszawy – sam nie wiedział dla czego. Z miastem łączyły go jeszcze nierozerwalne nici koleżeństwa, przyjaźni, znajomości, do wsi jeszcze nie przyzwyczaił się. Obydwa więc znaleźli się na bruku prawie przypadkowo.
Wykrzyknik Janka, mocno zaakcentowany, zwrócił uwagę cioci Warkowskiej. Nie wiedziała, czy to żart, czy to prawda, a nie śmiała przypuszczać, że Andrzej może Filipkę ma na myśli. Pytające więc spojrzenie zatrzymała na twarzy Andrzeja.
– Niech ciocia temu nie wierzy! – bronił się Andrzej – to improwizacya.
Wyrazom tym chóralny śmiech towarzyszyły Była to okazya do poetyckiej weny Janka, który często w pismach tygodniowych drukował swoje erotyczne poezye.
– Dlaczego? A Stasia? – dogadywał Janek.
Andrzejowi rumieniec na twarzy trysnął.
– Widzisz, poczerwieniałeś! Ale nie wstydź się, nie wstydź się…
– Tak bezczelnie improwizujesz, że za ciebie rumienić się muszę!
Albo to prawda!
Gdy tak dwaj koledzy docinali sobie, oczy cioci Warkowskiej rozszerzały się z ciekawości, a Filipka podniosłszy sentymentalne spojrzenie na Andrzeja, wzrokiem zdawała się mówić: zdradziłeś mnie. Podniosła tylko oczy, spojrzała, łypnęła białkami i w szklance herbaty spojrzenie utopiła.
– Przyznaj się, przyznaj się! – dogadywał Janek – przecież to nie zbrodnia.
– Dajże mi czysty spokój!
– No, to się pokaże.
Po chwilowej sprzeczce ciocia Warkowska do Andrzeja zwróciła się:
– Czy na seryo pan zaręczony? Umyślnie podkreśliła ostatni wyraz.
– Nigdy w świecie! Janek blaguje jak zawsze.
Jakkolwiek Andrzej kategorycznie wszystkiemu zaprzeczył, wątpliwość nieprzestała nurtować w duszy cioci Warkowskiej i krzyżowała jej plany względem Filipki.
Andrzej brał wszystko z najlepszej strony, a planów nie domyślał się nawet.
– No, ale wyhasa się przynajmniej pan przez karnawał – atakowała ciocia.
– O, to inna sprawa! Pannę Filipinę z góry do pierwszego kadryla zapraszam.
Filipka, usłyszawszy swoje imię, podniosła powolnie głowę od szklanki i, pragnąc najwięcej słodyczy nadać głosowi, spytała powolnie:
– Co – o – o?
– Do pierwszego kadryla panią zapraszam… – powtórzył.
Dziewczyna zaśmiała się suchym, bezdźwięcznym głosem, któremu usiłowała nadać pieszczotliwą muzykalność.
– Pan wie przecie, że ja na balach nie bywam.
– Chodzi tylko o dobre chęci….
I o toaletę…… – dodała ciocia – a my na toalety nie mamy…. Zabawy dla ludzi bogatych, dla nas – praca, – zakończyła sentencyonalnie.
Andrzej nie mógł przecie powiedzieć, że suknię sprawi.
– Jeżeli pani nie chce na żaden bal, to na pierwszą lub drugą maskaradę pójdziemy.
Ciocia z tonem oburzenia rzekła:
– O, bardzo proszę! Andrzej nie dawał za wygranę.
– Ależ ciociu, w tem nic złego przecie nie ma….
Ciocia uparcie stała przy swojem.
– Panna Krynicka może bywać…… – rzekła złośliwie, niedopowiadając ukrytej myśli.
Andrzej z całą naiwnością ciągnął dalej:
– Jeżeli nie zemną, to przecież z Ignasiem panna Filipina pójść może.
Ciocia Warkowska zrobiła poważną minę, jak gdyby to co mówił Andrzej nie stosowało się do Filipki i do niej. Głosem sztucznie spokojnym rzekła do córki:
– A cóż to pan Ignacy nie przychodzi? – Poproś go duszko….
– Przyjdzie zaraz…. posłałam znowu Joasię do szewca.
Jakoż istotnie po chwili wszedł Ignaś i do herbaty z całem towarzystwem zasiadł.
Gdy Andrzej późnym wieczorem wyszedł do hotelu, a córka z matką znalazły się same w swoim pokoiku, ciocia Warkowska odezwała się:
– Niepodoba mi się Andrzej…. Filipka, stojąc przed lusterkiem, umieszczonem na komodzie, układała włosy do czepka nocnego i milczała.
– To szałaput…. Mówiłam ci, że jemu wierzyć nie można…. zaprószył sobie głowę tą gęsią….
Filipka stała przed lusterkiem z podniesionemi do góry rękoma, któremi coś przy włosach manipulowała i nie odzywała się.
– Będzie się z nią przez cały karnawał włóczyć – mruczała ciocia, – a kto wie czem to się zakończy.
Filipce przez zaciśnięte usta ledwie prześliznęło się westchnienie.
– Już stokroć więcej wolę Ignacego – zauważyła matka.
Wreszcie odezwała się Filipka:
– Nie ma o czem mówić teraz mamo…. obaczymy….
– Obaczymy….
– Nie można jednak stronić od Andrzeja – zauważyła Filipka.
Natem rozmowa matki z córką, zakończyła Big. Zachowanie się Andrzeja rozwiewało ich nadzieje.III.
Jakkolwiek Andrzej wypierał się kategorycznie wszelkich sympatyj dla Stasi, mówił jednak ustawicznie o niej, a już to samo było najlepszym dowodem, że się nią interesował. Gdy ciocia Warkowska spostrzegła wprawnem okiem, że na młodego kandydata nauk przyrodniczo matematycznych, jako na poważnego konkurenta liczyć na seryo nie można, Filipka z nadmierną, słodyczą, i czułością, poczęła otaczać coraz troskliwszą opieką Ignasia. Andrzej, zajęty karnawałem i Stasia, nie spostrzegł nawet chłodu, jaki między ciocią Warkowska, Filipką a nim zapanował.
Pewnego wieczora wbiegł rozgorączkowany jak zwykle. Towarzystwo domowe zastał przy herbacie.
Podając każdemu po kolei rękę i ściskając się zamaszyście, mówił do wszystkich razem:
– Jutro jedziemy, ca? Jedziemy, prawda?
– Dokąd? Co ci Pan Bóg dał? – posypały się pytania.
Ciocia Warkowska zdziwione oczy na niego podniosła.
– Jakto – dokąd? Przecież na maskaradę.
Koledzy śmiać się poczęli.
– Myślałam żeś pan już o wszystkiem zapomniał – wtrąciła ciocia Warkowska.
Andrzej jak gdyby tej uwagi nie słyszał wcale:
– Jutro druga maskarada…… – rzekł. Do ciotki się zwrócił:
– Pani pozwoli pójść pannie Filipinie? Nieprawdaż?
Filipka stała jak niewinne trusiątko, wodząc sentymentalnem pytającem spojrzeniem od matki do Andrzeja i oczekując co powie mama.
– Ależ co panu Pan Bóg dał! – zawołała z oburzeniem ciocia.
– Nawet ze mną, w mojem towarzystwie pani nie pozwoli pójść?
– O, nie!
Akcent tego przeczenia uderzył i zastanowił Andrzeja. Dlaczego teraz właśnie ciocia nie chce pozwolić Filipce pójść w jego towarzystwie, kiedy tak niedawno jeszcze było aż nadto cenionem, poważanem i poszukiwanem? Nie trudno było odgadnąć przyczynę. Odgadł ją, – Krynicka stała na przeszkodzie. Ha, więc to pospolita zazdrość babska…… – pomyślał sobie. Uwaga ta otrzeźwiła go zupełnie. Siedźże sobie grzybie… Rad był, że się sytuacya wyjaśnia. Niechciał jednak odrazu, brutalnie wycofać się. Ciocia Warkowska sama nastręczyła mu sposobność do wycofania się:
– Pan będziesz ciągle zajęty. Andrzej rzucił na nią, bystre spojrzenie.
– Aba, już go mam…… – pomyślał. Nie chciał wcale przeczyć słowom cioci.
– Z Ignasiem przecie pani mogłaby pozwolić pójść? – zagadnął.
Ciotka zmiękła trochę.
– Naturalnie. – Pan się na mnie nie gniewa, prawda? Młoda panienka nie powinna być przez chwilkę sama…. a ja nie mogę…. zmęczoną się czuję po całodziennem dreptaniu..
Filipka na wspomnienie o młodości i niebezpieczeństwach, jakie na nią czyhają, krygowała się, prostowała i… dłubiąc jakąś robótkę w ręku, niewinnie spuszczała oczy jak szesnastoletnie dziewczątko.
Od Andrzeja ciotka przerzuciła się do Ignasia, odrazu front zmieniając:
– Pana Ignacego jednak nie śmiałabym nadużywać dobroci.
Spojrzenia całego towarzystwa skierowały się ku niemu. Ignaś siedział pomięszany, ze " spuszczoną głową, rzadką rudawą bródkę skubał i niewiedział co począć z zaszczytem, który na niego spadł niespodziewanie.
Wreszcie odezwała się Filipka:
– Pan Ignacy powinien pójść – rzekła słodkim głosem, – po długiej pracy należy mu się odpoczynek… nie można przecież siedzieć ciągle nad książką…. potrzeba się rozerwać…. Teraz tak się wszystko dobrze składa, że panowie są wolni od wszelkich egzaminów. razem….
Ignaś rzucił rozczulające spojrzenie na Filipkę z ukosa, dziękując jej niejako za te dowody życzliwości i pamięci o nim, ale nieśmiałość przeważała w nim. Co chwila pragnął otworzyć usta i podziękować, zdawało mu się jednak, że wszyscy głośnym śmiechem wybuchną, wolał milczeć.
Odezwanie się Filipki powitał natomiast Andrzej z najżywszą radością.
– Widzisz…. widzisz…… – zawołał zwracając się do Ignasia, – już kiedy panna Filipina nieoponuje nawet, to i ty zgodzić się musisz.
– O przepraszam! – odezwała się Filipka – co do mnie, ja nie pójdę stanowczo, ale uważam, że pan Ignacy rozrywki potrzebuje.
Powiedziawszy to, spąsowiała nagle, jak na zawołanie. Ignaś uczuł, że mu także zrobiło się trochę nijaka i, zażenowany, sam niewiedział, co ze swoją osobą robić.
Rozmowa ta zakończyła się niepewnością, kto na bal maskowy pójdzie, a kto nie, ale zainteresowała bardzo nietylko całe obecne towarzystwo domowe, lecz także kilka znajomych panienek Filipki.
Kiedy koledzy po herbacie znaleźli się wszyscy w pokoiku Ignasia, Andrzej znowu do przerwanej rozmowy wrócił.
– Filipka bierze na cnotę! – rzekł. Niechce, to niechce – obejdziemy się i bez niej. Ignasia musimy wyciągnąć z tej budy, musimy!
Janek zawtórował wesoło:
– Musimy! Musimy!
Andrzej, nie mogąc powstrzymać swojej radości, skoczył do Ignasia, w pół go porwał i począł okręcać się z nim po pokoju.
– Musi iść! Musi! Musi! – krzyczano.
Zdyszany Ignaś, wyrywając się z objęć Andrzeja, wołał;
– Dajże-mi pokój waryacie!…
– Pójdziesz? Pójdziesz? Daj słowo!
– Ależ pójdę, pójdę! Daj mi tylko spokój…. Zwaryowałeś!…
Zdycydowali tedy wszyscy, że na maskaradę mogą pójść bez Filipki – trudno ją przecież siłą na salę balową ciągnąć. Chce się bawić w purytankę – niech się bawi. Ignaś ożywił się także, koledzy go zachęcali i tak jedni drugim dodawali animuszu. Stanęło natem, iż za Hiszpana przebierze się Janek, bo ten strój do jego fantazji i figury pasował, Andrzej miał być jakimś cyganem węgierskim z mandoliną przez ramię, a Ignaś zdecydował się wystąpić w przebraniu bardzo zwykłem i skromnem – za arendarza. Sam sobie ten strój wybrał z wrodzonej oszczędności: ponieważ fundę sprawiał Andrzej, nie chciał go na wielki wydatek narażać, a jak się pokazało, strój żydowski można było za rubla wypożyczyć. W ten sposób wszystkim stało się zadość.
Ignaś wybierał się na bal maskowy pierwszy raz w życiu – z niecierpliwością, niepokojem i ciekawością. Z jednej strony nęciła go świeżość nieznanych wrażeń, z drugiej chęć poznania Stasi Krynickiej, owego dra zoologii, która w ciągu niespełna roku stała się ideałem wszystkich studentów, a przedmiotem marzeń i zachwytów tych, którzy się do niej zbliżyć mogli.
Około 10-tej wieczorem nagle zadźwięczał dzwonek w mieszkaniu cioci Warkowskiej tak gwałtownie, jak gdyby coś nadzwyczajnego się stało. Ignaś, który właśnie oglądał w swoim pokoiku tylko co przyniesione od perukarza ubranie żydowskie, drgnął cały, a równocześnie doleciał go okrzyk cioci Warkowskiej:
– Jezus! Marya! Józef! Co się stało?
Filipka poleciała do drzwi i otworzyła pospiesznie.
Na progu prawie stał Cygan, ubrany niby z węgierska, coś trochę po bośniacku, trochę po słowacku, trochę po serbsku i rękę trzymał na mandolinie, której rączka z pod płaszcza wychylała się.
Był to Andrzej. Zapomniał, że byt przebrany, że go Filipka mogła niepoznać, lecz zajęty zupełnie myślą o maskaradzie, zwrócił się do niej jak zwykle, jak gdyby wszystko było w naturalnym porządku rzeczy.
– Jest Ignaś? – zapytał gorączkowo. Filipka poznała go po głosie.
– Ach, Boże święty! – zawołała z pewnym wyrzutem – że też pan zawsze musi wszystkich poprzestraszać!
Andrzej, zdawało się, słów tych nie słyszał.
– Jest Ignaś? Jest? – dopytywał się. Muszę się z nim widzieć….
Mówił gorączkowo, nerwowo. Filipka zapanowała nad sobą.
– Jest…. jest…… – rzekła słodko. – Proszę….
Cygan poleciał wprost do Ignasia.
– Mój drogi…. plan się zmienił! – wołał gorączkowym głosem. Ty pojedziesz sam….
Ignaś odrzekł z flegmatycznym spokojem:
– A dobrze….
– "W ostatniej chwili…. właśnie gdy miałem wychodzić do ciebie, otrzymałem bilecik od Stasi…. Mam go nawet ze sobą….
Tu ręką po kieszeni uderzył się, potem nerwowy ruch zrobił i listu szukać począł. Nie znajdował. Usta mu się skrzywiły, czoło sfałdowało. Wyjmował gwałtownym ruchem rękę z jednej kieszeni, wpychał w drugą, znowu wyjmował i te same ruchy powtarzał po kilkakroć.
– Miałem…. wychodząc z pokoju włożyłem tu, zdaje się – ręką na boczną kieszeń pokazał – pewnie zgubiłem….
Potarł dłonią twarz i oczy niecierpliwie.
– A….a….a…. niech go pioruny…. Stojący ze spokojną i cierpliwą miną Ignaś przerwał mu to niespokojne szamotanie się.
– Mniejsza o bilecik…. cóż się stało?
Słowa te oprzytomniły trochę Andrzeja.
– Aha…. Otóż Stasia życzy sobie, ażebym jej na bal towarzyszył…. pojedziemy razem z Jankiem….
– No, i bardzo pięknie,… jedźcie szczęśliwie.
– A ty?
Ignaś uśmiechnął się.
– Ja przecie i sam trafię.
– Bądźże mój złoty, bądź! – zawołał miękkim, dobrym głosem Andrzej, nachylił się i, objąwszy Ignasia, pocałował go.
Ignaś odrzekł mu spokojnie:
– Jedź, ażebyś się nie spóźnił.
Andrzej wybiegł gorączkowym krokiem z pokoju i po chwili słychać było jak zbiegał szybko ze schodów.
Ignaś ubrał się spokojnie i w półgodziny, gotów zupełnie, był już na galeryi rozglądając się za kolegami.
Gdy siedział w kąciku galeryi lustrując przechodzących i wchodzących, we drzwiach wchodowych ukazała się nowa grupa gości.
Cygan, trzymając lewą rękę z pewnem artystycznem zacięciem na mandolinie, prowadził pod ramię Syrenę; za nimi Hiszpan, stąpając jak grand, wiódł pod rękę chudą, kościstą i wysoką jak tyka chmielowa maskę w czarnym kapturku, szczelnie naciągniętym na głowę, tak że tylko oczy błyszczały. Gdy obie pary na salę już weszły, przez tłum. ściskający się w drzwiach, prześliznął się jakiś młodzieniec szczupły, niewielkiego wzrostu, we fraku i z szapoklakiem w ręku. Modnie uczesane włosy, według fryzyerskiego gustu, z kosmykiem nad czołem, starannie zalizanym, wypomadowane malutkie wąsiki, wyciągnięte w strunę, nadawały tej postaci cechę pretensyonalnej pospolitości. Figurka ta, o sztucznie elastycznych ruchach, z miną prowincjonalnego eleganta, przesuwając się śród tłumu fertycznie, stanęła przy boku Syreny i z głupkowatym uśmiechem, śród ustawicznych ruchów, coś jej do ucha szeptała.
Cała ta piątka obeszła parę razy salę – i zgubiła się w tłumie.
Nie potrzeba czytelnikom mówić kto tworzył tę piątkę. Były tu tylko dwie postacie nieznane: maska w kapturku i ów asystent Syreny, przypominający subiekta od fryzyera. Maska w kapturku była matką Stasi, owym nieznajomym – dobry i dawny znajomy rodziny Krynickich, magister farmacyi i w przyszłości właściciel jednej z większych aptek w Warszawie, pan Daniel Dziubek, powszechnie Dziubkiem zwany. Był on właśnie w okresie poszukiwania żony, gdyż ojciec nie chciał ustąpić apteki kawalerowi.