Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzenie Celta - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
7 grudnia 2012
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
34,99

Marzenie Celta - ebook

Fascynująca podróż w otchłań ludzkiej natury Roger Casement siedzi w celi śmierci. Nie wie, jak skończy się walka o jego życie. W zamknięciu zmaga się z demonami przeszłości. Casement, idealista i charyzmatyczny dyplomata, większość życia spędził w Kongu i Amazonii. To on ujawnił całemu światu okrutną prawdę o bezmyślnych torturach i gwałtach na rdzennych mieszkańcach, jakich dopuszczali się - rzekomo cywilizowani - Europejczycy.

Brudny koszmar kolonialnego świata przekracza wszelkie granice wyobraźni. Casement jako jedyny zachował w nim honor i czystość. Ale może to tylko pozory? Przecież jednak skazano go na karę śmierci! Co kryją tajemnicze dzienniki znalezione przez Scotland Yard? Dlaczego wzbudzają tyle kontrowersji? W swojej pierwszej po Nagrodzie Nobla powieści Mario Vargas Llosa dokonuje bezlitosnej wiwisekcji ludzkiej moralności.

To, co odkrywa, przeraża i... fascynuje. Mario Vargas Llosa zainspirowany Jądrem ciemności Josepha Conrada, zaczął studiować życie Rogera Casementa. Dochodzenie, które przeprowadził, zaowocowało Marzeniem Celta.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-240-2144-4
Rozmiar pliku: 850 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Gdy otworzyły się drzwi celi, wraz ze snopem światła i przeciągiem wpadł hałas z ulicy tłumiony przez kamienne mury i Roger obudził się przestraszony. Mrugając powiekami, jeszcze wpółprzytomny, otrząsając się z resztek snu, dostrzegł we wnęce drzwi sylwetkę szeryfa. Na obrzękłej twarzy – jasne wąsy, złośliwe oczka – malowała się antypatia, której ów nigdy nie próbował ukryć. Ten to z pewnością będzie nieszczęśliwy, jeśli rząd angielski rozpatrzy pozytywnie jego wniosek o ułaskawienie.

– Widzenie – powiedział szeptem szeryf, nie spuszczając z niego wzroku.

Wstał, rozcierając ramiona. Jak długo spał? Jedną z udręk w Pentonville Prison była utrata poczucia czasu. W więzieniu w Brixton i w londyńskiej Tower słyszał dzwon wybijający półgodziny i godziny; tutaj grube mury nie wpuszczały do wnętrza odgłosu dzwonów z kościołów przy Caledonian Road ani wrzawy targu Islington, a strażnicy przy drzwiach skrupulatnie przestrzegali zakazu rozmowy z więźniem. Szeryf założył mu kajdanki i pokazał, by wyszedł przed nim. Czy adwokat przyniesie mu jakieś dobre wieści? Czy odbyło się posiedzenie gabinetu i podjęto decyzję? Być może wzrok szeryfa, jeszcze bardziej niż zwykle nabrzmiały niechęcią, oznacza złagodzenie kary. Szedł ­długim korytarzem po posadzce z czerwonej cegły poczerniałej od brudu, mijając metalowe drzwi cel i wyblakłe ściany, w których co dwadzieścia lub dwadzieścia pięć kroków wysokie, zakratowane okno pozwalało dostrzec skrawek szarawego nieba. Skąd to dojmujące uczucie zimna? Był lipiec, środek lata, nie było powodu, by ciało cierpło mu jak pod dotknięciem lodowatej dłoni.

Przekraczając próg ciasnej salki przeznaczonej do widzeń, zmartwił się. Czekał na niego nie adwokat, mecenas George Gavan Duffy, lecz jeden z jego asystentów, młody blondyn o zmizerowanym wyglądzie i wystających kościach policzkowych, ubrany jak fircyk, którego widział podczas czterech dni procesu, gdy nosił papiery adwokatom. Dlaczego mecenas Gavan Duffy nie stawił się osobiście, tylko wysyłał aplikanta?

Młodzieniec obrzucił go zimnym spojrzeniem. W jego źrenicach były gniew i odraza. O co chodziło temu imbecylowi? „Patrzy na mnie jak na jakąś łasicę” – pomyślał Roger.

– Coś nowego?

Młodzieniec pokręcił głową. Wziął głęboki wdech.

– W sprawie wniosku o ułaskawienie jeszcze nic nie wiadomo – wymamrotał sucho, wykrzywiając twarz w grymasie, który jeszcze bardziej upodabniał go do upiora. – Trzeba poczekać, aż zbierze się Rada Ministrów.

Rogera irytowała obecność szeryfa i drugiego strażnika w ciasnej rozmównicy. Choć zachowywali milczenie i bezruch, wiedział, że łowią każde jego słowo. Ta świadomość przygniatała mu pierś i utrudniała oddychanie.

– Jednakże biorąc pod uwagę ostatnie wydarzenia – dodał młody blondyn, mrugając po raz pierwszy powiekami i przesadnie otwierając i zamykając usta – wszystko się skomplikowało.

– Do Pentonville Prison nie docierają wiadomości z zewnątrz. Co takiego się stało?

Może niemiecka Admiralicja postanowiła wreszcie zaatakować Wielką Brytanię i wysłała desant na irlandzkie wybrzeże? Może wymarzona inwazja właśnie trwała i armaty kajzera mściły w tym momencie irlandzkich patriotów rozstrzelanych przez Anglików po upadku powstania wielkanocnego? Jeśli wojna przybrała taki obrót, jego plany, mimo wszystko, zyskiwały szansę realizacji.

– Wszystko się skomplikowało, nie wiadomo, czy w ogóle cokolwiek się uda – powtórzył aplikant.

Był blady, powściągał gniew, ­Roger odgadywał kształt jego czaszki pod papierową skórą. Czuł, że szeryf uśmiecha się za jego plecami.

– O czym pan mówi? Mecenas Gavan Duffy był optymistą co do wniosku. Co takiego się wydarzyło, że zmienił zdanie?

– Pańskie dzienniki – powiedział młodzian, skandując sylabę po sylabie, z kolejnym grymasem niechęci. Zniżył głos i Roger ledwie dosłyszał jego słowa. – Odkrył je Scotland Yard w pańskim domu przy Ebury Street. – Zamilkł na długą chwilę, czekając na komentarz Rogera, gdy jednak ów nie odezwał się, dał upust swemu oburzeniu, krzywiąc usta: – Jak pan mógł zachować się tak nieroztropnie, poczciwy człowieku! – mówił powoli, co podkreślało jego wściekłość. – Jak pan mógł powierzyć atramentowi i papierowi takie rzeczy, poczciwy człowieku! A skoro już pan to zrobił, jak pan mógł nie powziąć elementarnych środków ostrożności i nie zniszczyć dzienników, zanim zaczął pan spiskować przeciwko Imperium Brytyjskiemu!

„Ten gołowąs obraża mnie, nazywając »poczciwym człowiekiem«” – pomyślał Roger. Zmanierowany młodzik był źle wychowany, zwracając się tak do rozmówcy starszego od siebie co najmniej dwukrotnie.

– Ich fragmenty krążą teraz po całym mieście – dodał aplikant nieco spokojniej, choć nadal z niechęcią, nie patrząc już na niego. – W Admiralicji rzecznik ministra kapitan Reginald Hall osobiście wręczył kopie dziesiątkom dziennikarzy. Cały Londyn je czyta. Są w ­parlamencie, w Izbie Lordów, w klubach liberałów i ­konserwatystów, w redakcjach, w kościołach. W mieście mówi się tylko o nich.

Roger nie odzywał się. Nie wykonał żadnego ruchu. Ponownie ogarnęło go owo dziwne uczucie, powracające wielokrotnie w ciągu ostatnich miesięcy, począwszy od tamtego szarego deszczowego poranka w kwietniu tysiąc dziewięćset szesnastego roku, gdy aresztowano go, zziębniętego do szpiku kości, w ruinach McKenna’s Fort, na południu Irlandii: nie chodziło o niego, mówiono o kimś innym, to komuś innemu przydarzały się te wszystkie rzeczy.

– Wiem doskonale, że pańskie życie prywatne nie jest sprawą ani moją, ani pana Gavana Duffy’ego, ani nikogo innego – ciągnął młodzik, starając się pohamować gniew pobrzmiewający w jego głosie. – Moja wizyta ma charakter wyłącznie służbowy. Pan Gavan ­Duffy chciał zapoznać pana z aktualną sytuacją. I uprzedzić. To, co się wydarzyło, może zaważyć na losach wniosku o ułaskawienie. Tego ranka w niektórych gazetach ukazały się już komentarze na temat zawartości pańskich dzienników. Niewykluczone, że wywrze to wpływ na opinię publiczną przychylną pańskiemu wnioskowi. To oczywiście tylko zwykłe przypuszczenie. Mecenas Gavan Duffy będzie pana informował na bieżąco. Czy życzy pan sobie, bym mu coś przekazał?

Więzień zaprzeczył ledwie dostrzegalnym ruchem głowy. W tej samej chwili odwrócił się na pięcie i stanął przed drzwiami rozmównicy. Szeryf dał znak strażnikowi, a ów odsunął ciężki rygiel i drzwi się otworzyły. Powrót do celi przeciągał się w nieskończoność. Kroczył długim korytarzem z poczerniałej cegły z wrażeniem, że zaraz się potknie, upadnie twarzą na wilgotny kamień i nie wstanie więcej. Dochodząc do metalowych drzwi, przypomniał sobie, że w dniu gdy przywieziono go do Pentonville Prison, szeryf powiedział mu, że wszyscy lokatorzy tej celi, bez wyjątku, skończyli na szubienicy.

– Będę mógł się dzisiaj wykąpać? – zapytał przed wejściem.

Otyły szeryf pokręcił głową, patrząc mu w oczy z takim samym obrzydzeniem, jakie Roger zauważył we wzroku aplikanta.

– Będzie się pan mógł wykąpać dopiero w dniu egzekucji – oznajmił, smakując każde słowo. – I to tylko wtedy, jeśli taka będzie pana ostatnia wola. Niektórzy od kąpieli wolą dobrą kolację. Mr Ellis jest z tego niezadowolony, ponieważ potem srają na widok sznura. I trzeba po nich sprzątać. Mr Ellis to kat, do pańskiej wiadomości.

Gdy usłyszał za plecami dźwięk zamykanych drzwi, opadł na pryczę i zamknął oczy. Przyjemnie byłoby poczuć zimną wodę na ciele, czuć, jak sztywnieje i sinieje z zimna. W Pentonville Prison więźniowie, z wyjątkiem skazanych na śmierć, mogli myć się mydłem raz na tydzień w strużce zimnej wody z zardzewiałej rury. Jednak warunki w celi były znośne. Przypomniał sobie z dreszczem odrazy brud panujący w więzieniu w Brixton, gdzie natychmiast oblazły go wszy i pchły rojące się w sienniku, pozostawiając setki śladów po ugryzieniach na plecach, nogach i rękach. Starał się myśleć tylko o nich, lecz bez przerwy stawała mu przed oczami twarz pełna niechęci, a w uszach brzmiał pełen nienawiści głos jasnowłosego aplikanta w stroju jak z żurnala, którego wysłał mecenas Gavan Duffy, zamiast osobiście przynieść mu złe wieści.II

Ze swoich narodzin, pierwszego września tysiąc osiemset sześćdziesiątego czwartego roku, w Doyle’s Cottage, Lawson Terrace, w Sandy­cove na przedmieściach Dublina, nie pamiętał, rzecz jasna, niczego. Chociaż zawsze wiedział, że przyszedł na świat w stolicy Irlandii, przez sporą część życia powtarzał to, co wpoił mu ojciec kapitan Roger Case­ment, odznaczony po ośmiu latach służby w Trzecim Pułku Szwoleżerów w Indiach: że jego prawdziwą kolebką jest hrabstwo Antrim, w sercu Ulsteru, protestanckiej i probrytyjskiej Irlandii, gdzie ród Casementów osiadł w wieku osiemnastym.

Roger został wychowany i wykształcony jako anglikanin, członek Kościoła Irlandii, podobnie jak jego rodzeństwo, Agnes (Nina), ­Charles i Tom – wszyscy troje starsi od niego – lecz zanim jeszcze osiągnął wiek rozumu, intuicja podpowiadała mu, że w kwestiach religijnych jego rodzina nie jest tak jednomyślna jak w innych. Nawet kilkuletnie dziecko nie mogło nie zauważyć, że w towarzystwie sióstr i szkockich kuzynów matka zachowuje się tak, jakby coś ukrywała. Jej tajemnicę odkrył jako nastolatek: chociaż na pozór, aby wyjść za jego ojca, Anne Jephson nawróciła się na protestantyzm, w ukryciu przed mężem nadal pozostała katoliczką (papistką, jak by powiedział kapitan Casement), chodziła do spowiedzi, na mszę i do komunii, a nawet – co było najbardziej strzeżonym sekretem – on sam został ochrzczony jako katolik po ukończeniu czterech lat, podczas wakacyjnego wyjazdu całej gromadki do Rhyl w północnej Walii, gdzie mieszkały ciotki i wujowie ze strony matki.

W tamtych latach, w Dublinie czy podczas pobytów w Londynie i w Jersey, religia nie interesowała Rogera ani odrobinę, chociaż – by nie sprawiać przykrości ojcu – podczas niedzielnego nabożeństwa modlił się, śpiewał i z szacunkiem słuchał słów pastora. Matka dawała mu lekcje fortepianu, a czysty i wykształcony głos zyskiwał aplauz na rodzinnych spotkaniach, gdy intonował dawne ballady irlandzkie. W owym czasie tak naprawdę interesowały go głównie historie, które w chwilach dobrego nastroju kapitan Casement opowiadał jemu i jego rodzeństwu. Historie z Indii i z Afganistanu, zwłaszcza o bitwach z Afgańczykami i Sikhami. Owe egzotyczne nazwy i pejzaże, owe podróże przez dżunglę i przez góry, gdzie kryły się skarby, dzikie bestie, inne zwierzęta, pradawne ludy o dziwacznych zwyczajach, barbarzyńscy bogowie, rozpalały wyobraźnię. Jego braci opowieści te niekiedy nudziły, lecz mały Roger mógłby całymi dniami słuchać o przygodach ojca na odległych rubieżach Imperium.

Gdy nauczył się czytać, lubił zanurzać się w historie wielkich odkrywców, wikingów, Portugalczyków, Anglików i Hiszpanów, przemierzających oceany całej planety i obalających mity o tym, że gdy żeglarze dotrą do pewnego punktu, wody morskie zaczynają wrzeć, otwierają się otchłanie i wynurzają lewiatany, w których paszczy mieści się cały statek. Chociaż gdy miał wybierać między słuchaniem a czytaniem, ­Roger zawsze wolał opowieści ojca. Kapitan Casement miał ciepły głos i bogate słownictwo, plastycznie i żywo opisywał indyjską dżunglę czy skalistą przełęcz Chajber w Afganistanie, gdzie jego kompania lekkokonnych wpadła kiedyś w zasadzkę zastawioną przez fanatyków w turbanach, którym dzielni angielscy żołnierze stawili czoło najpierw za pomocą karabinów, następnie bagnetów, a wreszcie noży i gołych rąk, aż zmusili ich do sromotnego odwrotu. Jednak to nie walki najbardziej rozpalały wyobraźnię małego Rogera, tylko podróże, przedzieranie się przez tereny, gdzie nigdy wcześniej nie stanęła stopa białego człowieka, dokonywanie cudów wytrwałości, pokonywanie przeszkód natury. Ojciec lubił zabawiać swe dzieci, lecz potrafił też być wobec nich bardzo surowy i nie wahał się przed chłostaniem ich, nawet Niny, dziewczynki, za różne przewinienia; taką karę stosowano w wojsku, a doświadczenie pokazało mu, że to jedyna skuteczna kara.

Choć Roger podziwiał swego ojca, tak naprawdę kochał tylko matkę, tę smukłą kobietę, która zdawała się raczej płynąć w powietrzu, niż chodzić, jasnooką i jasnowłosą, której dłonie, tak delikatne, gdy wsuwała je w kędziory jego włosów lub głaskała podczas kąpieli, napełniały go poczuciem najwyższego szczęścia. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich miał się nauczyć – miał wtedy pięć czy sześć lat? – było to, że chronić się w ramionach matki może tylko wówczas, gdy kapitana nie ma w pobliżu. Ów, wierny purytańskiej tradycji swej rodziny, nie był zwolennikiem rozpieszczania dzieci, które czyniło je mięczakami i osłabiało w walce o życie. W obecności ojca Roger utrzymywał dystans wobec bladej i delikatnej Anne Jephson. Jednakże gdy tylko rodziciel wychodził do klubu, na spotkanie z przyjaciółmi lub na przejażdżkę, biegł do niej, a ona obsypywała go całusami i pieszczotami. Niekiedy Charles, Nina i Tom protestowali: „Rogera kochasz bardziej niż nas”. Matka zapewniała ich wówczas, że nie, że kocha wszystkich jednakowo, lecz najmłodszy synek wymaga więcej uwagi i czułości niż starsze dzieci.

Gdy zmarła, w tysiąc osiemset siedemdziesiątym trzecim roku, ­Roger miał dziewięć lat. Umiał już pływać i wygrywał w zawodach z rówieśnikami, a nawet starszymi kolegami. W odróżnieniu od Niny, Charlesa i Toma, którzy wylali morze łez podczas czuwania i pogrzebu Anne Jephson, Roger nie zapłakał ani razu. W owych ponurych dniach dom Casementów przerodził się w kaplicę pełną ludzi w żałobie ze ściągniętymi bólem twarzami, którzy mówili przyciszonym głosem i obejmowali kapitana Casementa i czwórkę jego dzieci, składając im kondolencje. Przez kilkanaście dni nie mógł wydobyć z siebie ani słowa, jakby nagle oniemiał. Odpowiadał na pytania ruchami głowy lub gestami, był poważny, ze spuszczoną głową i nieobecnym spojrzeniem; przesiadywał tak nawet nocami, w ciemnym pokoju, nie mogąc zasnąć. Od tego czasu przez całe życie postać Anne Jephson miała przychodzić do niego w snach, z zachęcającym uśmiechem, rozkładając ramiona, w których chronił się przepełniony poczuciem bezpieczeństwa i błogości, podczas gdy smukłe palce przebiegały po jego głowie, plecach, policzkach, wznosząc barierę ochronną przed nikczemnościami świata.

Jego bracia szybko się pocieszyli. Roger także, lecz tylko pozornie. Chociaż odzyskał mowę, nigdy nie poruszał tematu śmierci matki. Gdy ktoś z rodziny wspominał mu o niej, milkł i zamykał się w sobie do momentu, aż rozmówca zmienił temat. Podczas bezsennych nocy wyczuwał w ciemnościach obecność cienia nieszczęsnej Anne Jephson przyglądającego się mu ze smutkiem.

Niepocieszony i zmieniony na zawsze pozostał kapitan Roger Case­ment. Jako że nie był wylewny i ani Roger, ani jego rodzeństwo nigdy nie widzieli, by okazywał czułość ich matce, cała czwórka ze zdumieniem zauważyła, że odejście małżonki stanowiło dlań prawdziwy kataklizm. Zawsze tak zadbany, chodził teraz ubrany byle jak, zarośnięty, chmurny, patrząc na dzieci z urazą, jakby to one ponosiły winę za jego owdowienie. Wkrótce po śmierci Anne postanowił opuścić Dublin, a dzieci wysłał do Ulsteru, do Magherintemple House, siedziby rodu, gdzie odtąd jego stryjeczny dziadek John Casement i jego żona Charlotte mieli zajmować się wychowaniem całej czwórki. Ojciec, jakby nie chcąc brać w tym udziału, zamieszkał czterdzieści kilometrów dalej, w Adair Arms Hotel w Ballymena, gdzie – jak wymykało się niekiedy dziadkowi Johnowi – kapitan Casement „na wpół oszalały z bólu i samotności”, dniami i nocami oddawał się praktykom spirytualistycznym, próbując porozumieć się ze zmarłą za pośrednictwem medium, kart i szklanej kuli.

Od tego czasu Roger rzadko widywał ojca i nigdy więcej nie usłyszał z jego ust opowieści o Indiach i Afganistanie. Kapitan Roger Case­ment zmarł na suchoty w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym szóstym, trzy lata po małżonce. Roger skończył właśnie dwanaście lat. W Ballymena Diocesan School, dokąd uczęszczał przez trzy lata, był uczniem roztargnionym i przeciętnym, nie licząc łaciny, francuskiego i starożytnej historii, w których to przedmiotach celował. Pisywał wiersze, stale chodził zamyślony, pochłaniał książki o podróżach po Afryce i Dalekim Wschodzie. Uprawiał sporty, zwłaszcza pływanie. Weekendy spędzał w zamku Galgorm, należącym do rodziny Youngów, zapraszany przez kolegę z klasy. Więcej czasu niż z nim spędzał jednak z Rose Maud Young, piękną, wykształconą pisarką, która przemierzała wioski rybaków i rolników hrabstwa Antrim, zbierając utwory poetyckie, legendy i piosenki w języku gaelickim. To z jej ust usłyszał po raz pierwszy o epickich waśniach i bojach z mitologii irlandzkiej. Zamek z czarnego kamienia, z basztami, herbami, kominkami i fasadą jak w katedrze został wzniesiony w osiemnastym wieku przez teologa o posępnym obliczu – wedle portretu w holu – Alexandra Colville’a, o którym szeptano w Ballymena, że zawarł pakt z diabłem i jego duch błąka się po domostwie. Kilkakrotnie, księżycową nocą, cały drżący, Roger wyruszał na jego poszukiwanie po pustych komnatach i mrocznych korytarzach, lecz nigdy go nie spotkał.

Dopiero wiele lat później miał poczuć się swobodnie w Magherintemple House, siedzibie Casementów, dawnej kancelarii anglikańskiej parafii Culfeightrin, noszącej wówczas miano Churchfield. Kiedy bowiem mieszkał tam w okresie między dziewiątymi a piętnastymi urodzinami, ze stryjecznym dziadkiem Johnem, stryjeczną babką Charlotte i pozostałymi krewnymi ojca, zawsze czuł się nieswojo w tym przytłaczającym gmachu z szarego kamienia, o trzech piętrach, ścianach pokrytych bluszczem, neogotyckim dachu, wysokich stropach i z kotarami, za którymi zdawały się ukrywać duchy. Przestronne komnaty, długie korytarze, klatki schodowe o wytartych drewnianych poręczach i skrzypiących schodach pogłębiały jego samotność. Wolał przebywać na zewnątrz, między krzepkimi wiązami, sykomorami i drzewami morelowymi opierającymi się porywistym wichrom czy na łagodnych wzgórzach, gdzie pasły się krowy i owce i skąd roztaczał się widok na miejscowość Ballycastle, morze, skały naprzeciw wyspy Rath­lin, a w pogodne dni dostrzegało się nawet zamglony kontur Szkocji. Często wyprawiał się do pobliskich wiosek Cushendun i Cushen­dall, jakby żywcem wyjętych z irlandzkich legend, i do dziewięciu glen Irlandii Północnej, tych wąskich dolin o skalistych zboczach, nad których szczytami zataczały kręgi orły; widok ów budził w nim zawsze odwagę i uniesienie. Jego ulubioną rozrywką były wycieczki po tej surowej krainie zamieszkanej przez chłopów tak wiekowych jak krajobraz, wśród których trafiali się jeszcze tacy, co rozmawiali między sobą po staroirlandzku; stryjeczny dziadek John i jego przyjaciele szydzili niekiedy z tego narzecza. Ani Charles, ani Tom nie podzielali zapału Rogera do życia na świeżym powietrzu, nie pociągały ich wędrówki na przełaj i wspinaczki po stromych zboczach
Antrim, za to Nina owszem, i dlatego właśnie, choć była starsza od niego o osiem lat, to ją lubił najbardziej i to z nią zawsze miał się najlepiej dogadywać. Wielokrotnie wyprawiał się z nią aż do najeżonej czarnymi skałami zatoki Murlough, na małą kamienistą plażę, u stóp Glenshesk, której wspomnienie miało mu towarzyszyć przez całe życie; w listach do rodziny będzie o niej zawsze pisał: „ten rajski zakątek”.

Jeszcze bardziej niż piesze wędrówki Roger uwielbiał letnie wakacje. Spędzał je w Liverpoolu, u ciotki Grace, siostry matki, w której domu czuł się kochany i mile widziany, przez aunt Grace, rzecz jasna, lecz także przez jej męża wuja Edwarda Bannistera, który przemierzył sporą połać świata i odbywał podróże handlowe do Afryki. Pracował w marynarce handlowej, dla Elder Dempster Line, przewożącej towary i pasażerów między Wielką Brytanią a Afryką Zachodnią. Dzieci ciotki Grace i wuja Edwarda, jego kuzyni, byli lepszymi towarzyszami zabaw niż jego właśni bracia, zwłaszcza kuzynka Gertrude ­Bannister, Gee, z którą od najmłodszych lat łączyła go bliska zażyłość niezacieniona najmniejszą chmurką. Byli tak zżyci, że Nina zażartowała kiedyś: „Pewnego dnia się pobierzecie”. Gee roześmiała się, lecz Roger zarumienił się po same uszy. Ze spuszczonym wzrokiem wybełkotał: „No nie, nie, nie opowiadaj takich głupot”.

Podczas tych pobytów w Liverpoolu, w domu kuzynostwa, ­Roger przezwyciężał niekiedy nieśmiałość i wypytywał wuja Edwarda o Afrykę, kontynent, o którym sama wzmianka napełniała mu głowę obrazami dżungli, dzikich zwierząt, przygód i nieulękłych podróżników. Dzięki wujowi Edwardowi Bannisterowi po raz pierwszy usłyszał o doktorze Davidzie Livingstonie, szkockim lekarzu i misjonarzu, który od lat eksplorował Czarny Ląd, podróżując wzdłuż rzek takich jak Zambezi i Shire, nadając imiona górom i ostępom, niosąc chrześcijaństwo dzikim plemionom. Był pierwszym Europejczykiem, który przemierzył Afrykę wszerz, pierwszym, który przebył pustynię Kalahari; największym bohaterem Imperium Brytyjskiego. Roger śnił o nim, czytał broszury z opisem jego czynów i marzył o tym, by wziąć udział w tych ekspedycjach, u jego boku stawiać czoło niebezpieczeństwom, pomagać w szerzeniu wiary chrześcijańskiej wśród tych pogan tkwiących jeszcze w epoce kamiennej. Gdy doktor Livingstone, poszu­kujący źródeł Nilu, zaginął w dżungli, Roger miał dwa lata. Gdy w roku tysiąc osiemset siedemdziesiątym drugim inny legendarny poszukiwacz przygód i podróżnik Henry Morton Stanley, pracujący dla pewnej nowojorskiej gazety reporter walijskiego pochodzenia, wynurzył się z dżungli, oznajmiając, że odnalazł doktora Livingstone’a żywego, Roger właśnie skończył osiem lat. Przeżywał tę powieściową historię ze zdumieniem i zazdrością. A gdy rok później nadeszła wieść, że doktor Livingstone, który nigdy nie zgodził się na opuszczenie afrykańskiej ziemi i powrót do Anglii, zmarł, Roger poczuł się, jakby stracił ukochanego krewniaka. Gdy dorośnie, on też będzie podróżnikiem, jak ci tytani, Livingstone i Stanley, którzy przesuwali granice Zachodu i żyli w sposób tak niezwykły.

Gdy Roger skończył piętnaście lat, stryjeczny dziadek John Casement zdecydował, że przerwie naukę i poszuka pracy, jako że ani on, ani jego bracia nie mieli żadnej renty, z której mogliby żyć. Przystał na to z ochotą. Wspólnie postanowili, że uda się do Liverpoolu, gdzie możliwości pracy było więcej niż w Irlandii Północnej. I rzeczywiście, wkrótce po przyjeździe do Bannisterów wuj Edward znalazł mu posadę w tej samej kompanii, w której sam pracował od tylu lat. Roger zaczął staż niedługo po swych piętnastych urodzinach. Wyglądał na starszego. Był bardzo wysoki, szczupły, miał głębokie szare oczy, czarne kręcone włosy, jasną cerę, równe zęby, był powściągliwy, dyskretny, schludny, sympatyczny i uczynny. Mówił po angielsku z leciutkim irlandzkim akcentem, z czego żartowali kuzyni.

Był chłopcem poważnym, pilnym, lakonicznym, niezbyt dobrze przygotowanym intelektualnie, lecz pracowitym. Zdecydowany uczyć się potraktował swe obowiązki w kompanii bardzo poważnie. Umieścili go w dziale administracji i księgowości. Na początku wykonywał obowiązki gońca. Nosił dokumenty z jednego biura do drugiego, chodził do portu załatwiać formalności na statkach, w biurach celnych i w magazynach. Szefowie cenili go. Przez cztery lata pracy w Elder Dempster Line nie nawiązał z nikim bliższego kontaktu z powodu sposobu bycia pełnego rezerwy i purytańskich obyczajów: był wrogiem pijatyk, prawie nie brał do ust alkoholu, nigdy nie widziano go w portowych knajpach czy lupanarach. Stał się za to zatwardziałym palaczem. Jego namiętność do Afryki i pragnienie zasłużenia się dla firmy skłoniły go do uważnego czytania i komentowania broszur oraz publikacji krążących po biurach związanych z handlem morskim między Imperium Brytyjskim a Afryką Zachodnią. Powtarzał potem poglądy w nich zawarte święcie przekonany o ich słuszności. Dostarczanie do Afryki produktów europejskich oraz sprowadzanie surowców pochodzących z afrykańskiej ziemi było czymś więcej niż zwykłą operacją handlową, było przedsięwzięciem na rzecz krzewienia postępu wśród ludów tkwiących w prehistorii, praktykujących kanibalizm i niewolnictwo. Handel niósł na Czarny Ląd religię, moralność, prawo, wartości nowożytnej Europy wykształconej, wolnej i demokratycznej, postęp, który pewnego dnia przekształci nieszczęsnych dzikusów w mężczyzn i kobiety naszych czasów. W przedsięwzięciu tym Imperium Brytyjskie kroczyło w awangardzie europejskiej i należało czuć się dumnym z brania udziału w nim i z pracy wykonywanej w Elder Dempster Line. Koledzy z biura wymieniali kpiące spojrzenia, zastanawiając się, czy młody Roger Casement jest durniem czy spryciarzem, czy wierzy w te bzdury, czy głosi je, by przypochlebić się szefom.

Przez te cztery lata pracy w Liverpoolu Roger mieszkał u wujostwa, którym oddawał część swojej pensji i którzy traktowali go jak syna. Z kuzynami dogadywał się bardzo dobrze, zwłaszcza z Ger­trude – przy ładnej pogodzie chodził z nią w niedziele i święta wiosłować lub wędkować lub czytywał jej coś na głos przy kominku, jeśli padało. Ich związek był braterski, całkowicie pozbawiony dwuznaczności czy kokieterii. Gertrude była pierwszą osobą, której pokazał pisywane w tajemnicy wiersze. Po kilku latach znał na pamięć trajektorie statków kompanii i zanim jeszcze postawił stopę w pierwszym afrykańskim porcie, opowiadał o nich, jakby całe życie spędził pośród tamtejszych biur i placówek handlowych, formalności, obyczajów i mieszkańców.

Odbył trzy podróże do Afryki Zachodniej na pokładzie SS „Bounny” i doświadczenie to zachwyciło go do tego stopnia, że po trzecim rejsie wymówił posadę i oznajmił rodzeństwu, wujostwu i kuzynostwu, że postanowił wyjechać do Afryki. Uczynił to tonem egzaltowanym, w duchu, jak skomentował wuj Edward, „owych krzyżowców, którzy w średniowieczu wyruszali na Wschód, by wyzwolić Jerozolimę”. Rodzina odprowadziła go do portu, Gee i Nina popłakały się. Roger ukończył niedawno dwadzieścia lat.III

Kiedy szeryf otworzył drzwi celi i zmiażdżył go wzrokiem, Roger przypominał sobie właśnie ze wstydem, że zawsze był zwolennikiem kary śmierci. Oznajmił to publicznie kilka lat temu, w Raporcie na temat Amazonii przygotowanym dla Ministerstwa Spraw Zagranicznych i wydanym pod tytułem Blue Book, domagając się dla Julia Césara Arany, peruwiańskiego króla kauczukowego w Putumayo, przykładnej kary: „Gdyby udało się nam doprowadzić do tego, by zawisł na szubienicy za swe potworne zbrodnie, byłby to początek kresu owego niekończącego się męczeństwa i piekielnych prześladowań nieszczęsnych tubylców”. Nie napisałby dziś tych samych słów. Przypomniał sobie też niemiłe uczucie, które budziło się w nim, gdy wchodząc do jakiegoś domu, odkrywał klatkę z ptakami. Uwięzione kanarki, szczygły i papugi zawsze wydawały mu się ofiarami niepotrzebnego okrucieństwa.

– Widzenie – powiedział szeptem szeryf, obserwując go z tą samą pogardą, którą słychać było w jego głosie. Podczas gdy Roger wstawał i otrzepywał więzienny strój, dodał szyderczo: – Dzisiaj znowu jest pan w prasie, panie Casement. Nie jako zdrajca ojczyzny...

– Moją ojczyzną jest Irlandia – przerwał.

– ... tylko jako nikczemnik – szeryf mlaskał językiem, jakby miał zaraz splunąć. – Zdrajca i łotr w jednej osobie. Co za plugastwo! Z przyjemnością zobaczę pana dyndającego na stryczku, eks-sir Roger.

– Czy rząd odrzucił mój wniosek o ułaskawienie?

– Jeszcze nie – odpowiedział z ociąganiem szeryf. – Ale odrzuci. Jego Królewska Wysokość także, rzecz jasna.

– Jego nie poproszę o łaskę. To wasz król, nie mój.

– Irlandia jest brytyjska – szepnął szeryf. – Bardziej niż kiedykolwiek przedtem, po tym jak zdławiliśmy to tchórzliwe powstanie wielkanocne w Dublinie. Cios w plecy zadany państwu w stanie wojny. Ja bym nie rozstrzeliwał przywódców, tylko powiesił.

Zamilkł, bo doszli do rozmównicy.

To nie ojciec Carey, katolicki kapelan Pentonville Prison, przyszedł go odwiedzić, lecz Gertrude, Gee, jego kuzynka. Objęła go mocno i Roger poczuł, że drży w jego ramionach. Przywodziła na myśl spłoszonego ptaka. Jakże się postarzała od czasu jego uwięzienia i procesu. Przypomniał sobie figlarną i pełną animuszu dziewczynkę z Liver­poolu, atrakcyjną, kochającą życie kobietę z Londynu, którą przyjaciele zwali pieszczotliwie Hoppy ze względu na to, że utykała, zdrową, silną i pewną siebie osobę sprzed kilku lat. Stała teraz przed nim zalękniona i schorowana staruszka. Jasne światło jej oczu zgasło, twarz, szyję i dłonie pokrywały zmarszczki. Ubierała się w znoszone suknie w ciemnych barwach.

– Pewnie cuchnę, jakbym wyszedł z rynsztoka – zażartował Roger, pokazując na włochatą niebieską bluzę. – Odebrali mi prawo do kąpieli. Pozwolą mi na jedną przed samą egzekucją.

– Nie będzie egzekucji, Rada Ministrów ułaskawi cię – stwierdziła Gertrude, ruchem głowy dodając mocy swym słowom. – Prezydent Wilson wstawi się za tobą u brytyjskiego rządu, Rogerze. Obiecał, że wyśle telegram. Ułaskawią cię, nie dojdzie do egzekucji, uwierz mi.

Mówiła tonem tak pełnym napięcia i tak łamiącym się głosem, że Rogerowi zrobiło się jej ogromnie żal, jej i wszystkich przyjaciół, których tak jak Gee dręczył niepokój i niepewność. Miał ochotę zapytać ją o ataki w prasie, o których napomknął szeryf, lecz powstrzymał się. Prezydent Stanów Zjednoczonych wstawi się za nim? To zapewne inicjatywa Johna Devoya i innych przyjaciół z Clan na Gael. Jeśli to uczyni, jego gest z pewnością przyniesie skutek. Nadal istniała możliwość, że rząd zamieni karę śmierci na inną.

Nie było gdzie usiąść, Roger i Gertrude stali blisko siebie odwróceni plecami do szeryfa i strażnika. Obecność czterech osób w ciasnej rozmównicy pogłębiała uczucie klaustrofobii.

– Gavan Duffy powiedział mi, że wyrzucili cię z Queen ­Anne’s. Wiem, że to przeze mnie. Najmocniej cię przepraszam, kochana Gee. Przysparzanie ci problemów to ostatnia rzecz, jakiej byłbym sobie życzył.

– Nie wyrzucili mnie, poprosili, żebym zgodziła się na rozwiązanie umowy. I dali mi czterdzieści funtów odprawy. Nie szkodzi. Dzięki temu miałam więcej czasu, by pomóc Alice Stopford Green w staraniach o ocalenie ci życia. To jest teraz najważniejsze.

Wzięła kuzyna za rękę i uścisnęła ją z czułością. Przez wiele lat uczyła w szkole przy Queen Anne’s Hospital w Caversham, dochodząc do stanowiska zastępcy dyrektora. Zawsze lubiła swoją pracę, z której wielokrotnie przytaczała zabawne anegdoty w listach do Rogera. Teraz z powodu pokrewieństwa z zadżumionym zostanie bezrobotna. Czy będzie miała z czego żyć? Kto jej pomoże?

– Nikt nie wierzy w oszczerstwa, które wypisują przeciwko tobie – powiedziała Gertrude, zniżając głos, jakby sądziła, że dwaj mężczyźni stojący obok mogą jej nie usłyszeć. – Wszyscy przyzwoici ludzie są oburzeni, że rząd posługuje się tymi kalumniami, by osłabić siłę manifestu w twojej obronie podpisanego przez tyle wpływowych osób.

Głos uwiązł jej w gardle, jakby miała się rozpłakać. Roger objął ją jeszcze raz.

– Tak bardzo cię kochałem, Gee, najukochańsza Gee – szepnął jej do ucha. – A teraz kocham cię jeszcze bardziej. Zawsze ci będę ­wdzięczny za to, że byłaś lojalna wobec mnie w chwilach dobrych i złych. Dlatego też twoja opinia jest jedną z niewielu, na których mi zależy. Ty wiesz, że wszystko to, co zrobiłem, zrobiłem dla Irlandii, prawda? Dla tej wielkiej, szlachetnej sprawy, jaką jest Irlandia. Czyż nie tak, Gee?

Zaczęła szlochać, cichutko, z twarzą przytuloną do jego piersi.

– Widzenie trwa dziesięć minut, upłynęło pięć – przypomniał szeryf, nie odwracając się ku nim. – Zostało jeszcze pięć.

– Teraz, kiedy mam tyle czasu na rozmyślania – powiedział Roger do ucha kuzynki – często wspominam te lata w Liverpoolu, kiedy byliśmy młodzi, a życie uśmiechało się do nas, Gee.

– Wszyscy myśleli, że jesteśmy zakochani i że pewnego dnia się pobierzemy – szepnęła Gee. – Ja też wspominam z tęsknotą tamte czasy, Rogerze.

– Byliśmy czymś więcej niż zakochanymi, Gee. Byliśmy bratem i siostrą, wspólnikami. Dwiema stronami tej samej monety. Nierozerwalnie złączeni. Byłaś dla mnie wszystkim. Matką, którą straciłem w wieku dziewięciu lat. Przyjaciółmi, których nigdy nie miałem. Z tobą zawsze czułem się lepiej niż z własnym rodzeństwem. Dawałaś mi poczucie bezpieczeństwa, pewności, radość. Później, kiedy mieszkałem w Afryce, twoje listy były jedynym mostem łączącym mnie z resztą świata. Nie wiesz, jak bardzo byłem szczęśliwy, gdy je dostawałem, ile razy je czytałem, kochana Gee.

Zamilkł. Nie chciał, by kuzynka spostrzegła, że on też jest bliski płaczu. Od młodych lat nie znosił, z pewnością z powodu purytańskiego wychowania, publicznego okazywania uczuć, lecz w ostatnich miesiącach nachodziły go chwile słabości, które niegdyś tak bardzo drażniły go u innych. Gee także milczała. Stała przytulona do niego, a Roger czuł jej przyspieszony oddech, pierś, która podnosiła się i opadała.

– Byłaś jedyną osobą, której pokazałem moje wiersze. Pamiętasz?

– Pamiętam, że były okropne – powiedziała Gertrude. – Ale kochałam cię tak bardzo, że wychwalałam je. Nawet nauczyłam się jakiegoś na pamięć.

– Doskonale wiedziałem, że ci się nie podobają, Gee. Całe szczęście, że nigdy ich nie opublikowałem. A byłem tego bliski, jak wiesz.

Popatrzyli na siebie i roześmieli się.

– Robimy wszystko, wszystko, by ci pomóc, Rogerze – powiedziała Gee, poważniejąc. Jej głos także się postarzał; dawniej stanowczy i dźwięczny, drżał teraz i załamywał się. – My, którzy cię kochamy, a jest nas wielu. Alice przede wszystkim, rzecz jasna. Porusza niebo i ziemię. Pisze listy, spotyka się z politykami, władzami, dyplomatami. Wyjaśnia, uprasza. Puka do wszystkich drzwi. Stara się uzyskać pozwolenie na widzenie. To trudne. Wydają je tylko rodzinie. Ale Alice jest znana, wpływowa. Zdobędzie pozwolenie i przyjdzie, zobaczysz. Wiesz, że podczas powstania wielkanocnego w Dublinie Scotland Yard przeszukał jej dom od strychu po piwnice? Skonfiskowali sterty papierów. Ona tak cię kocha i podziwia, Rogerze.

„Wiem” – pomyślał Roger. On także kochał i podziwiał Alice Stopford Green. Ta historyczka, Irlandka z anglikańskiej rodziny, podobnie jak Casementowie, której dom był jednym z najbardziej uczęszczanych salonów intelektualnych Londynu, ośrodkiem spotkań towarzyskich i roboczych wszystkich nacjonalistów i separatystów irlandzkich, była dla niego więcej niż przyjaciółką i doradczynią w kwestiach politycznych. Wiele go nauczyła, to dzięki niej odkrył i pokochał przeszłość Irlandii, jej długą historię i kulturę, która kwitła, zanim wchłonął ją potężniejszy sąsiad. Podsuwała mu lektury, rozjaśniała mu w głowie podczas rozmów pełnych pasji, zachęcała go, by nie porzucał nauki języka irlandzkiego, którego, niestety, nigdy nie opanował. „Umrę, nie mówiąc po gaelicku” – pomyślał. A później, gdy został radykałem, była pierwszą osobą w Londynie, która zaczęła go nazywać nadanym mu przez Herberta Warda przydomkiem, z jakiego tak się śmiał: Celt.

– Dziesięć minut – oznajmił szeryf. – Koniec widzenia.

Poczuł, że kuzynka obejmuje go i próbuje dosięgnąć ustami jego ucha, bezskutecznie, gdyż znacznie przewyższał ją wzrostem. Zaszeptała najciszej, jak mogła, tak że ledwie usłyszał jej słowa:

– Te wszystkie okropne rzeczy, które wypisują w gazetach, to kalumnie, ohydne kłamstwa, prawda, Rogerze?

Pytanie zaskoczyło go tak, że odpowiedział dopiero po kilku sekundach.

– Nie wiem, co piszą o mnie w prasie, kochana Gee. Nie dociera to do mnie. Ale – starannie dobrał słowa – to na pewno kalumnie. Chcę, żebyś wiedziała jedno, Gee. I żebyś mi wierzyła. Popełniłem w życiu wiele pomyłek, to jasne. Ale nie zrobiłem niczego, czego mógłbym się wstydzić. Ani ty, ani żaden z moich przyjaciół nie musicie się mnie wstydzić. Wierzysz mi, prawda, Gee?

– Oczywiście, że ci wierzę – odpowiedź kuzynki przerwał szloch. Zasłoniła usta dłońmi.

Wracając do celi, Roger czuł, że jego oczy także napełniają się łzami. Zebrał wszystkie siły, by szeryf tego nie zauważył. To dziwne, że chciało mu się płakać. O ile pamiętał, nie zapłakał ani razu przez wszystkie miesiące od czasu, gdy został schwytany. Ani podczas przesłuchań w Scotland Yardzie, ani na posiedzeniach sądu, ani gdy oznajmiano wyrok skazujący go na śmierć przez powieszenie. Dlaczego więc teraz? Z powodu Gertrude. Z powodu Gee. To, że tak cierpiała, że tak wątpiła, oznaczało co najmniej, że jego osoba i jego życie miały dla niej wartość. Nie był zatem tak samotny, jak mu się zdawało.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: