Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Marzenie o pięknie. Jak Estée Lauder zbudowała imperium i stała się legendą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
14 czerwca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Marzenie o pięknie. Jak Estée Lauder zbudowała imperium i stała się legendą - ebook

„Perfumy są jak miłość. Odrobina nigdy nie wystarczy”.

Nowy Jork, 1922 rok: szesnastoletnia Eszti pomaga wujowi w produkcji aptecznych maści w szopie na tyłach ogrodu. Uczy się od niego tajników sporządzania kremów i emulsji, a wkrótce sama zaczyna eksperymentować z różnymi składnikami. Odkrywa w sobie pasję do robienia kosmetyków. W ciągu kilku lat opracowuje swój autorski krem i sprzedaje go na plaży na Long Island w słoikach po dżemie. Ten pierwszy sukces otwiera jej drzwi do kariery w branży. U boku ukochanego mężczyzny, który bierze na siebie obowiązki domowe, aby wspierać ją w realizacji marzeń, dziewczyna tworzy własną markę: Estée Lauder. Rozwija ją, nie tylko wprowadzając na rynek nowe kosmetyki, lecz także wymyślając zaskakujące strategie marketingowe. W pracy wciąż przyświeca jej jeden cel: chce wydobyć naturalne piękno każdej kobiety.

Dzięki oryginalnym pomysłom i ciężkiej pracy dziewczyna z Queens podbija Nowy Jork. Ale sukces, o którym zawsze tak bardzo marzyła, ma swoją cenę. Może kosztować Estée miłość jej życia…

Poznaj historię Estée Lauder, legendy branży kosmetycznej, kobiety, która wyprzedzała swoje czasy i którą magazyn „Time” zaliczył do grona dwudziestu największych geniuszy biznesu XX wieku.

„Opowieść o Estée Lauder, która z piękna uczyniła marzenie do spełnienia i dała prawo wszystkim kobietom, aby po nie sięgnęły. Fabularyzowana biografia założycielki jednej z najbardziej znanych i cenionych marek kosmetycznych na świecie. Nie zawsze usłana różami droga do szczęścia, samorealizacji i wielkiej fortuny”.

Ałbena Grabowska

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-23-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Man­hat­tan, Nowy Jork, wio­sna 1941

Przed wej­ściem do te­atru cią­gnęły się sznury zie­lo­nych tak­só­wek, z któ­rych roz­brzmie­wał ja­zgot klak­so­nów. Przy­po­mi­na­jący wieżę bu­dy­nek wzno­sił się ku za­snu­temu chmu­rami niebu, kon­ku­ru­jąc z ota­cza­ją­cymi go wie­żow­cami. Lu­dzie w ele­ganc­kich wie­czo­ro­wych stro­jach wy­sia­dali z tak­só­wek i śpie­szyli w mżawce ku ja­sno oświe­tlo­nemu por­ta­lowi, nad któ­rym roz­pięty był świetlny łu­ko­waty na­pis: Pa­ra­mo­unt. Po­ni­żej na ob­ra­mo­wa­nej ta­bliczce wid­niał ad­res: Broad­way 1501.

Prze­kro­czyw­szy próg su­chego holu, go­ście prze­py­chali się da­lej w stronę szatni, gdzie po­now­nie usta­wiali się w ko­lejce – tym ra­zem, aby od­dać swoje płasz­cze i ka­pe­lu­sze. Oku­tane w fu­tra pa­nie w eks­klu­zyw­nych na­kry­ciach głowy na per­fek­cyj­nie uło­żo­nych fa­lach tło­czyły się obok pa­nów w czar­nych smo­kin­gach.

Es­tée stała za­kli­no­wana mię­dzy dwoma kor­pu­lent­nymi da­mami, wdy­cha­jąc za­pa­chy Do­ro­thy Gray, Eli­za­beth Ar­den i Char­lesa Re­vsona zmie­szane z po­tem, al­ko­ho­lem i aro­ma­tycz­nym ty­to­niem. Do tej barw­nej mie­szanki nio­są­cej obiet­nicę cza­ru­ją­cego wie­czoru wkra­dła się także nuta jej wła­snych per­fum, które do­dała wczo­raj do kremu do twa­rzy. Olejki ete­ryczne po­zy­skała z nie­po­zor­nych ro­ślin, które ro­sły na po­kry­tych trawą pla­żach Co­ney Is­land, po­śród wydm i si­to­wia. Es­tée ze­brała je w ze­szłym ty­go­dniu, a te­raz z no­stal­gią wspo­mi­nała tamto bez­tro­skie po­po­łu­dnie. Po­mimo do­skwie­ra­ją­cego w ko­lejce go­rąca miała wra­że­nie, jakby wciąż czuła na roz­grza­nych po­licz­kach po­wiew chłod­nego wia­tru. Bryza de­li­kat­nie mu­skała jej skórę, kiedy Es­tée ob­ser­wo­wała ła­god­nie ko­ły­szące się fale Atlan­tyku, które raz po raz wdzie­rały się na plażę i...

– Na­sza ko­lej, skar­bie. – Głos Char­lesa spro­wa­dził ją z po­wro­tem na zie­mię.

Męż­czy­zna po­mógł jej zdjąć cienki płaszcz, po­dał go mło­dej szat­niarce, a ta z uśmie­chem wrę­czyła mu nu­me­rek.

– Na­pi­jesz się szam­pana, za­nim za­sią­dziemy na dusz­nej wi­downi?

Bie­gnące z boku sze­ro­kie schody wy­ło­żone czer­wo­nym dy­wa­nem pro­wa­dziły do baru, w któ­rym przed wy­stę­pem i pod­czas przerw ofe­ro­wano na­poje i drobne prze­ką­ski.

– Tak, chęt­nie.

Es­tée lu­biła ten wy­tworny tru­nek ser­wo­wany w kie­lisz­kach na dłu­gich nóż­kach o ścian­kach tak cien­kich, że czło­wiek bał się, iż roz­padną się w dłoni przy zbyt moc­nym ści­śnię­ciu. Szam­pan sta­no­wił kwin­te­sen­cję luk­susu i bo­gac­twa. Jesz­cze przed kil­koma laty Es­tée od­da­łaby wszystko, żeby móc skosz­to­wać choćby odro­binę tego mu­su­ją­cego ape­ri­tifu, który te­raz trak­to­wała jak coś oczy­wi­stego. Za­czy­nała od niego każdy wie­czór spę­dzany poza do­mem – a w ostat­nich mie­sią­cach było ich sporo.

Char­les i Es­tée po­de­szli do baru.

– Po­cze­kaj tu – rzu­cił Char­les i de­li­kat­nie po­pchnął Es­tée w kie­runku jed­nego ze sto­li­ków sto­ją­cych pod prze­szkloną fa­sadą, skąd mo­gła ob­ser­wo­wać in­nych go­ści.

Ze­szły się naj­waż­niej­sze oso­bi­sto­ści no­wo­jor­skiej so­cjety – ze świata sztuki, go­spo­darki i po­li­tyki. W rogu sali Hedy La­marr ga­wę­dziła z Clar­kiem Ga­ble’em. Obok ak­to­rów Es­tée roz­po­znała też wła­ści­cieli Bon­wit Tel­ler, jed­nego z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych do­mów to­wa­ro­wych przy Pią­tej Alei. Mie­ścił się w bu­dynku tak nie­zwy­kłym, że lu­dzie zjeż­dżali tu z róż­nych sta­nów tylko po to, żeby na­sy­cić wzrok wi­do­kiem jego ele­wa­cji – ist­nego ar­cy­dzieła z pla­tyny, brązu i młot­ko­wa­nego alu­mi­nium. Es­tée ski­nęła uprzej­mie głową w kie­runku Wal­tera Bon­wita, syna za­ło­ży­ciela owego sa­lonu han­dlo­wego. W przy­szłym ty­go­dniu była z nim umó­wiona na spo­tka­nie, żeby za­pre­zen­to­wać nową pa­letę ko­sme­ty­ków – nie­po­wta­rzalna oka­zja, którą za­wdzię­czała Char­le­sowi. Es­tée po­winna wła­ści­wie try­skać ra­do­ścią, tym­cza­sem my­ślała o tym z upior­nym wręcz spo­ko­jem. Być może dla­tego, że wie­działa, iż stoi na wy­gra­nej po­zy­cji. Wal­ter Bon­wit za­pew­nił bo­wiem Char­lesa, że udo­stępni jej u sie­bie sto­isko.

Es­tée po­wio­dła wzro­kiem da­lej, ku ba­rowi, przed któ­rym usta­wiła się już ko­lejka. Stali tam wy­łącz­nie męż­czyźni i cier­pli­wie cze­kali. Ani jedna ko­bieta nie była chętna, by za­fun­do­wać drinka męż­czyź­nie, a ci, któ­rzy na to po­zwa­lali, sta­wali się obiek­tem drwin.

Char­les nie ścier­piałby, gdyby to Es­tée pła­ciła za na­poje. To zresztą on za­ła­twił nie­przy­zwo­icie dro­gie bi­lety na dzi­siej­szy wie­czór. Cze­kało ich nie­by­wałe wi­do­wi­sko, a miej­sca na wi­downi zo­stały wy­prze­dane w ciągu za­le­d­wie kilku go­dzin. Grał dziś Benny Go­od­man z ze­spo­łem, ale przed nim miał wy­stą­pić młody, do­brze ro­ku­jący pio­sen­karz, któ­remu prze­po­wia­dano wielką ka­rierę. Był to Frank Si­na­tra; w ze­szłym roku wy­pu­ścił on wielki prze­bój wraz z Tom­mym Dor­seyem. Es­tée lu­biła ich pio­senkę All or No­thing at All. Ostat­nio jed­nak rzadko jej słu­chała, po­nie­waż me­lan­cho­lijna me­lo­dia wpra­wiała ją w zbyt przy­gnę­bia­jący na­strój. A po­tem Es­tée przy­ła­py­wała się na tym, że oczy za­cho­dziły jej łzami, i po­pa­dała w no­stal­gię.

– Pani Lau­der?

Po­de­szła do niej młoda ko­bieta w wą­skiej, dłu­giej do ko­stek sukni wie­czo­ro­wej. We włosy miała wpięte złote piórko, któ­rego ner­wowe fa­lo­wa­nie do­rów­ny­wało pod­nie­ce­niu jego wła­ści­cielki. Es­tée nie mo­gła zi­gno­ro­wać tego krzy­kli­wego ak­ce­so­rium. Ten, kto usią­dzie za nią na wi­downi, przez cały wie­czór nie bę­dzie wi­dział ni­czego in­nego.

– Nie­dawno spo­tka­łam pa­nią w Sak­sie – traj­ko­tała z prze­ję­ciem ko­bieta. – Pani sto­isko jest wspa­niałe, po pro­stu wspa­niałe.

– Cie­szę się, że się pani po­doba. Dzię­kuję.

– Oczy­wi­ście inne sto­iska też są ni­czego so­bie. Ale to pani jest wy­jąt­kowe, a wie pani dla­czego?

Spoj­rzała z wy­cze­ki­wa­niem na Es­tée, trze­po­cząc przy tym do­kle­jo­nymi rzę­sami, które Es­tée naj­chęt­niej by wy­sku­bała. Jak taka ładna ko­bieta mo­gła się tak oszpe­cać? A prze­cież miała sy­me­tryczną i szczu­płą twarz, kształtne usta i oczy o nad­zwy­czaj­nym od­cie­niu zie­leni.

Ko­bieta kon­ty­nu­owała, nie cze­ka­jąc na od­po­wiedź:

– Bo sama je pani ob­słu­guje. To dla­tego jest ta­kie wy­jąt­kowe. Wszy­scy mogą zo­ba­czyć, że pani ko­sme­tyki na­prawdę są sku­teczne. Pani jest tego ży­wym do­wo­dem. Uoso­bie­niem piękna.

– Bar­dzo dzię­kuję! – To nie pierw­szy raz, kiedy kom­ple­men­to­wano wy­gląd Es­tée.

– Poza tym pani kremy są do­stępne dla wszyst­kich ko­biet i nie­prze­sad­nie dro­gie. – Nie­zna­joma zni­żyła głos: – To strasz­nie nie­spra­wie­dliwe, że tylko te kre­zu­ski mogą po­zwo­lić so­bie na by­cie pięk­nymi.

– Cał­ko­wi­cie się z pa­nią zga­dzam – po­wie­działa Es­tée. – Każda ko­bieta ma prawo do tego, żeby nieco do­po­móc na­tu­ral­nemu pięknu, które w niej tkwi. – Mru­gnęła kon­spi­ra­tor­sko do nie­zna­jo­mej.

Ta aż kla­snęła z za­chwytu dłońmi odzia­nymi w dłu­gie czarne rę­ka­wiczki, które się­gały jej do łokci. Na­chy­liła się nieco zbyt po­ufale do Es­tée i od­chrząk­nęła za­kło­po­tana.

– Może udzieli mi pani drob­nej po­rady? Chcia­ła­bym dziś wy­glą­dać szcze­gól­nie ład­nie. – Jesz­cze bar­dziej zni­żyła głos. – Je­stem tu­taj z pew­nym mło­dzień­cem, na któ­rym chcę zro­bić wra­że­nie.

Es­tée się za­wa­hała. Ko­bieta z pew­no­ścią spę­dziła wiele go­dzin przed lu­strem, żeby uło­żyć włosy i się uma­lo­wać. Mimo to spra­wiała wra­że­nie ze­stre­so­wa­nej. Ostat­nią rze­czą, ja­kiej te­raz po­trze­bo­wała, były rady, które jesz­cze bar­dziej by ją spe­szyły.

– Wy­gląda pani olśnie­wa­jąco – stwier­dziła Es­tée.

– Na­prawdę? – Ten kom­ple­ment wy­star­czył, żeby ko­bieta się wy­pro­sto­wała i wy­pięła dum­nie pierś. – Ale może i tak nada­łaby mi pani ostatni szlif? Wi­dzia­łam, jak do­ra­dza pani klient­kom w Sak­sie.

Es­tée znowu za­częła się mio­tać. Mło­dej ko­bie­cie naj­wy­raź­niej bar­dzo za­le­żało na jej opi­nii.

– Je­śli pani chce, mogę tu i ów­dzie coś po­pra­wić.

– Bar­dzo dzię­kuję! – Ko­bieta ode­tchnęła z ulgą.

– Ale na­prawdę tylko po to, żeby pa­nią uspo­koić – do­dała Es­tée. – Bo już te­raz wy­gląda pani wspa­niale. – Po­ło­żyła to­rebkę na sto­liku, otwo­rzyła ją i za­częła szu­kać swo­jego glow, czyli ja­sno­ró­żo­wego roz­świe­tla­ją­cego pu­dru. – Dzięki temu na po­licz­kach można wy­cza­ro­wać de­li­katny po­łysk. – Es­tée od­krę­ciła sło­iczek i po­dała go mło­dej ko­bie­cie.

– Czy by­łaby pani tak miła...?

Nie­zna­joma rzu­ciła ukrad­kowe spoj­rze­nie przez ra­mię. Jej piórko zsu­nęło się przy tym bar­dziej na czoło, a sztuczne rzęsy przy le­wym oku się od­kle­iły.

– O nie! – Zroz­pa­czona zła­pała się za twarz i za­częła go­rącz­kowo mru­gać. Przez chwilę Es­tée bała się, że za­cznie pła­kać i cał­kiem roz­maże so­bie ma­ki­jaż.

– Nic się nie stało – uspo­ko­iła ją, a po­tem zła­pała ją za przed­ra­mię i od­wró­ciła twa­rzą do za­słony, tak aby nikt jej nie wdział.

– Czy mogę zdjąć to piórko? Żeby na­ło­żyć pani glow?

– Tak. Pro­szę zro­bić wszystko, co w pani mocy.

Es­tée po­śpiesz­nie wy­pięła piórko z wło­sów, od­kle­iła rzęsy przy dru­giej po­wiece i usu­nęła chu­s­teczką resztki kleju. Na­stęp­nie ostroż­nie wkle­pała pu­der w po­liczki mło­dej ko­biety i roz­pro­wa­dziła go opusz­kami pal­ców. Po­tem cof­nęła się o krok, żeby oce­nić efekty swo­jej pracy. I była bar­dzo za­do­wo­lona z tego, co zo­ba­czyła.

– Chce pani rzu­cić okiem? – Es­tée wy­cią­gnęła z to­rebki lu­sterko i po­dała je ko­bie­cie. W jed­nej chwili jej twarz roz­świe­tlił uśmiech.

– Jest pani ge­nialna, pani Lau­der. Wy­glą­dam na­prawdę ład­nie.

– Pani jest na­prawdę ładna – po­pra­wiła ją Es­tée. – Każda ko­bieta jest ładna. Musi po pro­stu od­kryć w so­bie piękno. A w tym po­mogą od­po­wied­nie pro­dukty.

– Sprzeda mi pani ten pu­der?

– Chęt­nie. – Es­tée się ro­ze­śmiała. – Ju­tro od dzie­sią­tej będę w Sak­sie przy Pią­tej Alei.

– I ja też się tam zja­wię.

Es­tée po­ha­mo­wała pod­eks­cy­to­waną ko­bietę.

– Nie po­winna pani czuć się ład­nie wy­łącz­nie w je­den wie­czór, tylko każ­dego dnia – stwier­dziła. – I pro­szę ni­gdy nie sta­rać się być ładną dla męż­czy­zny, tylko dla sie­bie.

– Słu­cham?

– Jest pani warta tego, żeby o sie­bie za­dbać. Dzięki temu z każ­dym dniem bę­dzie się pani czuć le­piej. Pro­szę mi za­ufać.

Młoda ko­bieta za­my­śliła się na chwilę, po czym po­że­gnała się z uśmie­chem i z unie­sioną głową wró­ciła do swo­jego to­wa­rzy­sza.

– Nie mów, że wła­śnie udzie­li­łaś kon­sul­ta­cji ko­sme­tycz­nej. – Char­les, który ob­ser­wo­wał scenkę z pew­nej od­le­gło­ści, pod­szedł i po­dał Es­tée szam­pana. Małe bą­belki wzbiły się w górę z dna kie­liszka.

– Ta ko­bieta mnie roz­po­znała – wy­ja­śniła Es­tée. – Po­pro­siła mnie o małą po­radę.

– To na­prawdę godne po­chwały, że tak bar­dzo po­świę­casz się dla swo­jej marki. Po­dzi­wiam cię za to – oświad­czył Char­les. – Ale Pa­ra­mo­unt The­atre nie jest od­po­wied­nim miej­scem do ta­kich kon­sul­ta­cji.

– Każde miej­sce jest od­po­wied­nie – od­parła Es­tée. – Ostat­nio sprze­da­łam dwa sło­iczki kremu w win­dzie.

– Na­prawdę? – Char­les prze­wró­cił oczami, po czym upił łyk z kie­liszka.

Do­brze się pre­zen­to­wał w skro­jo­nym na miarę gar­ni­tu­rze i ele­ganc­kiej ko­szuli. Włosy miał sta­ran­nie za­cze­sane do tyłu i wy­gła­dzone wo­skiem; każdy ko­smyk był na swoim miej­scu. O dziwo, Es­tée wo­la­łaby, żeby tak nie było. Jego modny wą­sik rów­nież był ide­al­nie przy­strzy­żony. Cie­kawe, czy spał z bindą na twa­rzy.

– Och, tam stoją Mike i Ben­ja­min Ra­ve­no­wie – za­uwa­żył. – Mu­szę za­mie­nić z nimi słowo.

– Śmiało – po­wie­działa Es­tée. – Je­stem już dużą dziew­czynką i dam so­bie radę sama.

– To nie po­trwa długo. Chyba że chcesz iść ze mną? Mu­szę z nimi po­mó­wić o no­wej pro­duk­cji, która ma się po­ja­wić je­sie­nią.

Es­tée od­pra­wiła go mach­nię­ciem dłoni.

– Nie, idź sam. Ja tu po­cze­kam i po­ob­ser­wuję lu­dzi. To bywa bar­dzo zaj­mu­jące.

– Na pewno?

– Tak, na pewno. Nie przej­muj się mną. Przyjdź po mnie przed roz­po­czę­ciem wy­stępu.

Char­les po­słał jej po­ca­łu­nek i po­ma­sze­ro­wał na drugi ko­niec po­miesz­cze­nia. Spo­sób cho­dze­nia zdra­dzał, że do­brze mu się wie­dzie w ży­ciu.

Char­les Mo­sko­witz był dy­rek­to­rem Me­tro-Gol­dwyn-Mayer, jed­nej z naj­słyn­niej­szych ame­ry­kań­skich wy­twórni fil­mo­wych. Ry­czą­cego lwa, który po­ja­wiał się w czo­łówce fil­mów, znał każdy, kto cho­ciaż raz był w ki­nie.

Es­tée od­pro­wa­dziła Char­lesa wzro­kiem, są­cząc szam­pana i ob­ser­wu­jąc cie­kaw­skie spoj­rze­nia, które przy­ku­wał – ze strony za­równo ko­biet, jak i męż­czyzn. Jedni go po­dzi­wiali i ubó­stwiali. Inni pra­gnęli, żeby roz­pły­nął się w po­wie­trzu lub jak naj­szyb­ciej się stąd od­da­lił. Es­tée przez chwilę biła się z my­ślami. Może jed­nak po­winna do­trzy­mać mu to­wa­rzy­stwa? Każda nowa zna­jo­mość mo­gła mieć zna­cze­nie. Ko­nek­sje by­wały przy­datne w in­te­re­sach. W tej branży czło­wiek po­trze­bo­wał wielu przy­ja­ciół, któ­rzy mo­gliby mu po­móc. W ostat­nich la­tach Es­tée zbu­do­wała roz­le­głą sieć zna­jo­mych, któ­rzy ją wspie­rali. Ale dzi­siaj ja­koś za­bra­kło jej chęci na jej roz­sze­rza­nie.

Es­tée miała wszystko, o czym za­wsze ma­rzyła, i była na naj­lep­szej dro­dze do tego, aby od­nieść jesz­cze więk­szy suk­ces. Dzięki pra­co­wi­to­ści i wy­trwa­ło­ści mo­gła do­trzeć na sam szczyt. Mimo to, wbrew ocze­ki­wa­niom, nie czuła tego wie­czoru pełni szczę­ścia. Szam­pan miał zwie­trzały smak. Hu­moru nie po­pra­wiło jej na­wet stwo­rze­nie no­wego kremu, a prze­cież kie­dyś nie mo­głaby so­bie wy­obra­zić ni­czego pięk­niej­szego...2

Qu­eens, Nowy Jork, je­sień 1922

Eszti sie­działa już od dwóch go­dzin nad ze­szy­tem, ale bez więk­szych efek­tów. Nie na­pi­sała na ra­zie ni­czego poza ty­tu­łem. Pro­ste, po­zba­wione za­wi­ja­sów li­tery od­ci­nały się oskar­ży­ciel­sko bla­do­nie­bie­skim tu­szem od śnież­no­bia­łej kartki. Je­sienne słońce ma­lo­wało ja­sne plamki na bla­cie biurka, a w jego pro­mie­niach tań­czyły dro­binki ku­rzu. Za­miast sku­pić się na wy­pra­co­wa­niu o Cha­cie wuja Toma Har­riet Be­echer Stowe, Eszti wo­lała prze­glą­dać cza­so­pi­smo swo­jej matki. Przed nią le­żał naj­now­szy nu­mer mie­sięcz­nika „Wo­man’s Home Com­pa­nion”, z któ­rego czy­tel­niczki mo­gły się do­wie­dzieć, w ja­kich płasz­czach zi­mo­wych za­da­łyby szyku pod­czas za­ku­pów na mie­ście. Zna­la­zły się tam także po­rady na te­mat mod­nych krót­kich fry­zur, ar­ty­kuł o zna­nych ak­tor­kach oraz prze­pisy na wspa­niałe cia­sta w sam raz na Święto Dzięk­czy­nie­nia. Eszti po­mi­nęła te ostat­nie i prze­sko­czyła do szki­ców mo­do­wych, gdzie zo­ba­czyła ciem­no­czer­wony płaszcz, o ja­kim za­wsze ma­rzyła. Nie­stety z pew­no­ścią kosz­mar­nie drogi. Ni­gdy w ży­ciu nie ubła­ga­łaby ro­dzi­ców, żeby ku­pili jej coś tak kosz­tow­nego.

Eszti wes­tchnęła. Gdy do­ro­śnie, chce za­ra­biać tyle pie­nię­dzy, żeby było ją stać na naj­pięk­niej­sze ubra­nia z naj­bar­dziej eks­klu­zyw­nych bu­ti­ków na Man­hat­ta­nie. Któ­re­goś dnia wy­stąpi na Broad­wayu i ocza­ruje wi­dow­nię, sto­jąc w bla­sku re­flek­to­rów. Bę­dzie grać w sztu­kach Oscara Wilde’a i Floyda Della. Albo w sce­nicz­nej ad­ap­ta­cji Chaty wuja Toma. Po­do­bała jej się ta książka. Ju­tro bez naj­mniej­szego pro­blemu zre­fe­ro­wa­łaby ją przed całą klasą, w końcu była uta­len­to­waną mów­czy­nią. Nie po­tra­fiła jed­nak zro­zu­mieć, dla­czego pan Strin­ger, na­uczy­ciel li­te­ra­tury an­giel­skiej, tak bar­dzo na­le­gał, żeby stre­ściła ją także pi­sem­nie. To było zwy­kłe mar­no­tra­wie­nie czasu. Eszti wo­lała od­dać się lek­tu­rze cza­so­pi­sma.

Otwo­rzyła pe­rio­dyk na ar­ty­kule o ak­tor­kach, gdzie ze zdję­cia uśmie­chała się do niej Mary Pick­ford. Miała nie­ska­zi­telną, por­ce­la­nową cerę. Cie­kawe, co ro­biła, żeby tak wy­glą­dać. Eszti przy­su­nęła so­bie cza­so­pi­smo do twa­rzy. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że zdję­cie jest praw­dziwe. Rze­czona ak­torka była uoso­bie­niem piękna.

Roz­ma­rzona Eszti opu­ściła ga­zetę. Oczami wy­obraźni uj­rzała sie­bie, jak stoi na sce­nie w olśnie­wa­ją­cej wie­czo­ro­wej sukni i raz po raz kła­nia się przed za­chwy­coną wi­dow­nią, która nie prze­staje ob­sy­py­wać jej okla­skami. Eszti mo­gła ca­łymi go­dzi­nami od­da­wać się tym ma­rze­niom.

Wresz­cie nie­chęt­nie odło­żyła cza­so­pi­smo. Te­raz znów miała przed sobą ze­szyt, nie po­tra­fiła się jed­nak prze­móc, żeby coś w nim za­pi­sać. Po­wę­dro­wała wzro­kiem w stronę ogrodu. Jej biurko stało na nie­wiel­kim pod­da­szu, skąd wi­działa ta­ras są­sia­dów i po­ro­śnięty dziką ro­ślin­no­ścią uro­kliwy ka­wa­łek ziemi, który przed laty na­był jej oj­ciec – dawny cmen­tarz, gdzie ona i jej sio­stra Re­nee spę­dziły bez­tro­skie lata dzie­ciń­stwa wśród krze­wów lau­ro­wi­śni i dzi­kich róż. Te­raz, je­sie­nią, przy­wo­dził na myśl pa­gór­ko­waty kra­jo­braz z barw­nego pej­zażu. Zu­peł­nie jakby ja­kiś roz­ocho­cony ma­larz nie szczę­dził farb, po mi­strzow­sku do­bie­ra­jąc roz­ma­ite od­cie­nie. Astry kwi­tły w so­czy­stych fio­le­tach, li­ście mie­niły się po­ma­rań­czowo i żółto, a owoce dzi­kiej róży kła­dły czer­wone ak­centy na krze­wach. Eszti lu­biła wszyst­kie pory roku, ale naj­bar­dziej je­sień. Po­wie­trze było wtedy prze­sy­cone bo­ga­tym, głę­bo­kim aro­ma­tem doj­rza­łych owo­ców. Można było od­nieść wra­że­nie, że przy­roda chce się upew­nić, iż lu­dzie nie za­po­mną przez nad­cho­dzące skąpe zi­mowe mie­siące, jaka jest róż­no­rodna. W ostat­nim zry­wie ob­ja­wiała się w peł­nej kra­sie, a po­tem za­pa­dała w sen zi­mowy, żeby naj­póź­niej wio­sną znów ucie­szyć świat bo­gac­twem no­wych, sub­tel­nych za­pa­chów.

Eszti otwo­rzyła białe drew­niane okno, które miała przed sobą, i wcią­gnęła w płuca cie­płe wcze­sno­je­sienne po­wie­trze. Naj­chęt­niej wzię­łaby z kuchni pu­sty słoik po dże­mie i na­peł­niła go tą cu­downą wonną mie­szanką. Przed po­łu­dniem wu­jek John sko­sił trawę. Cie­kawe, gdzie się te­raz po­dzie­wał. Może znowu prze­pro­wa­dzał w szo­pie je­den ze swo­ich ma­łych eks­pe­ry­men­tów? Na tę myśl Eszti się roz­we­se­liła. Zde­cy­do­wa­nym ru­chem za­mknęła ze­szyt i od­su­nęła go na bok.

Es­ther Ment­zer. Taka toż­sa­mość wid­niała na okładce. Urzęd­nik stanu cy­wil­nego nie znał wę­gier­skiego imie­nia Eszti, dla­tego bez na­my­słu wpi­sał do jej aktu uro­dze­nia ame­ry­kań­skie imię Es­ther. To jed­nak nie po­wstrzy­mało jej bli­skich od na­zy­wa­nia jej zgod­nie z pier­wot­nym za­my­słem.

Nad re­fe­ra­tem mo­gła po­pra­co­wać póź­niej. Bę­dzie miała na to jesz­cze mnó­stwo czasu wie­czo­rem, w naj­gor­szym ra­zie skrob­nie kilka zdań rano przy śnia­da­niu. Te­raz jed­nak mu­siała zo­ba­czyć się z wuj­kiem Joh­nem.

Wy­bie­gła ra­do­śnie z po­koju, nieco zbyt gło­śno za­trza­sku­jąc drzwi, i ze­sko­czyła nie­cier­pli­wie po scho­dach na par­ter. Ostat­nie trzy stop­nie po­ko­nała jed­nym su­sem. Do­brze, że jej matka tego nie wi­działa, bo znowu zła­ja­łaby córkę za jej nad­mierną ży­wio­ło­wość. Eszti wy­mknęła się przez tylne drzwi do ogrodu, po czym czmych­nęła obok ra­bat kwia­to­wych, za­trzy­mu­jąc się na chwilę przy kło­sow­cach i późno kwit­ną­cych ró­żach. Na­sy­ciw­szy się ich upa­ja­ją­cym za­pa­chem, ru­szyła w kie­runku szopy. Mały ja­sno­nie­bie­ski drew­niany do­mek znaj­do­wał się w głębi ogrodu. Tu i ów­dzie od ścian odła­ziła farba, a de­ski, z któ­rych był skle­cony, przy­da­łoby się od­ma­lo­wać.

Eszti za­pu­kała, po­cze­kała na rzu­cone prze­cią­gle „We­eejdź!” i otwo­rzyła drzwi. Za­rdze­wiałe za­wiasy za­skrzy­piały. Eszti po­trze­bo­wała chwili, żeby jej wzrok przy­zwy­czaił się do pa­nu­ją­cego w szo­pie pół­mroku. Tu cze­kały na nią zu­peł­nie inne do­zna­nia za­pa­chowe. Za­mknęła oczy, żeby wy­czuć każdą nutę. Ole­jek mig­da­łowy mie­szał się z aro­ma­tem pa­czuli i wo­sku psz­cze­lego. Ma­sło shea z ole­jem z awo­kado. Ściany ni­skiego po­miesz­cze­nia były aż po su­fit za­sta­wione re­ga­łami, a te z ko­lei były za­peł­nione sło­ikami, garn­kami i pusz­kami. Znaj­do­wały się w nich su­szone ro­śliny, jak rów­nież roz­ma­ite cie­cze i proszki. Każdy po­jem­nik był opa­trzony ety­kietą. Eszti uwiel­biała prze­cha­dzać się wzdłuż pó­łek i czy­tać te eg­zo­tycz­nie brzmiące na­zwy, na któ­rych ła­two było po­ła­mać so­bie ję­zyk.

Wu­jek John stał po­środku szopy przy drew­nia­nym stole, na któ­rym znaj­do­wał się de­sty­la­tor.

– Eszti, co za nie­spo­dzianka! – po­wie­dział ze swoim twar­dym nie­miecko-cze­skim ak­cen­tem, tak ka­le­cząc każde słowo, że trzeba się było do­brze wsłu­chać, żeby roz­po­znać, iż mówi po an­giel­sku.

Eszti w za­sa­dzie nie lu­biła, kiedy przy­po­mi­nano jej o po­cho­dze­niu jej ro­dziny, ale ubó­stwiała swo­jego wujka i przy­my­kała oko na każdą jego wadę, na­wet na jego oso­bliwą wy­mowę.

– Od­ro­bi­łaś już lek­cje?

Wu­jek John od­wró­cił się do niej. Prawą ręką wy­ma­chi­wał szklaną kolbą, w któ­rej prze­le­wała się gę­sta ciecz. Skła­dała się z dwóch warstw, które róż­niły się od sie­bie barwą. Jak zwy­kle ile­kroć wu­jek John pra­co­wał w swoim „la­bo­ra­to­rium”, i tym ra­zem miał na so­bie biały far­tuch.

W Cze­chach, daw­nej oj­czyź­nie, gdzie jesz­cze na­zy­wał się Jo­hann Schotz, pro­wa­dził małą ap­tekę, która przy­no­siła tak skromne zy­ski, że ani on, ani jego wspól­nik nie byli w sta­nie z nich wy­żyć. Kiedy roz­pę­tała się wojna i cała Eu­ropa sta­nęła w pło­mie­niach, Jo­hann pod­jął de­cy­zję. Po­je­chał w ślad za sio­strą do Ame­ryki, za­nim au­striacki ce­sarz i jego we­zwał na front, gdzie za­pewne po­niósłby bez­sen­sowną śmierć wraz z ty­sią­cami in­nych męż­czyzn. Od tam­tej pory miesz­kał pod jed­nym da­chem z Eszti, jej sio­strą Re­nee i ich ro­dzi­cami. Jej star­sze ro­dzeń­stwo, sze­ścioro dzieci z pierw­szego mał­żeń­stwa matki, dawno wy­pro­wa­dziło się z domu.

Wu­jek John cze­kał, aż Eszti od­po­wie, mie­rząc ją ba­daw­czo wzro­kiem znad oku­la­rów w me­ta­lo­wej oprawce.

– Mu­sia­łam zro­bić so­bie prze­rwę – wy­ja­śniła Eszti, choć prze­mil­czała to, że strony w jej ze­szy­cie wciąż były pu­ste. Po­de­szła bli­żej i za­częła po­dzi­wiać gar­nuszki i szklane na­czy­nia sto­jące na drew­nia­nym stole.

– Czuję się za­szczy­cony, że po­sta­no­wi­łaś spę­dzić ją ze mną. – Wu­jek John uśmiech­nął się szel­mow­sko. – Chcesz się cze­goś na­uczyć od sta­rego ap­te­ka­rza?

– O tak, chęt­nie!

W ze­szłym ty­go­dniu wu­jek John wy­tłu­ma­czył jej, jak dzięki wy­cią­gom wy­do­być z ro­ślin cenne sub­stan­cje, które są po­trzebne do wy­twa­rza­nia ma­ści lecz­ni­czych.

– Ale hi­giena przede wszyst­kim – oznaj­mił, si­ląc się na su­rowy ton.

– Tak, oczy­wi­ście!

Eszti po­bie­gła do umy­walki. Na ob­tłu­czo­nym por­ce­la­no­wym ta­le­rzyku le­żała kwa­dra­towa kostka my­dła. Wu­jek John zro­bił je sam. Pach­niało kon­wa­liami i la­wendą. Eszti zwil­żyła dło­nie wodą, a na­stęp­nie na­tarła je my­dłem. W jed­nej chwili wy­two­rzyła się cu­dow­nie miękka piana, która otu­liła jej palce ni­czym mi­lu­sia koł­dra z pie­rza. Eszti bez po­śpie­chu na­my­dliła każdy pa­lec z osobna, pa­trząc, jak de­li­katne pach­nące kop­czyki piany opa­dają na dno umy­walki i się tam roz­pusz­czają. Po­tem unio­sła dło­nie do twa­rzy.

– Eszti, nie!

Prze­stra­szona za­marła z rę­kami w po­wie­trzu. Wu­jek John uniósł ostrze­gaw­czo pa­lec.

– Woda i my­dło są jak tru­ci­zna dla skóry twa­rzy.

Eszti na­tych­miast opu­ściła ręce, zmyła ostat­nie ob­łoczki piany i wy­su­szyła dło­nie.

– No to czym mam ją so­bie umyć?

– De­li­kat­nym olej­kiem – od­po­wie­dział wu­jek. – Taki ole­jek zbiera ślady brudu z ca­łego dnia i za­po­biega za­py­cha­niu się po­rów.

Eszti nie kryła zmie­sza­nia.

– Ale czy ole­jek nie za­py­cha po­rów bar­dziej niż woda?

– Nie, ra­czej oczysz­cza i od­ży­wia skórę.

Dziew­czyna na­dal nie była prze­ko­nana.

– Żeby usu­nąć tłuszcz, mu­sisz użyć in­nego tłusz­czu – kon­ty­nu­ował wu­jek John. – Wy­obraź so­bie tłu­stą plamę po oleju na su­kience. Je­śli chcesz się jej po­zbyć, mu­sisz użyć in­nej ole­istej sub­stan­cji, na przy­kład ter­pen­tyny.

Eszti w końcu za­częła ro­zu­mieć.

– A że­by­śmy nie mu­sieli spraw­dzać, jak to jest, pro­szę, idź po far­tuch.

Wska­zał w głąb szopy, gdzie wi­siał drugi far­tuch ap­te­kar­ski. Eszti chęt­nie po niego po­bie­gła. Za każ­dym ra­zem, gdy go wkła­dała, czuła się nie­sły­cha­nie ważna. Far­tuch się­gał jej do ko­stek i mu­siała pod­wi­nąć so­bie rę­kawy.

– Co dzi­siaj przy­go­to­wu­jesz?

Pod­eks­cy­to­wana po­chy­liła się nad kolbą de­sty­la­cyjną.

– Krem – od­po­wie­dział wu­jek John. – W prze­ci­wień­stwie do ma­ści, którą wy­ra­bia­li­śmy w ze­szłym ty­go­dniu, krem za­wiera wodę, dla­tego po­trze­bu­jemy ja­kie­goś emul­ga­tora.

Żądna wie­dzy Eszti z cie­ka­wo­ścią przy­swo­iła nowe słowo.

– Emul­ga­tor – po­wtó­rzyła z uzna­niem.

Wu­jek John się uśmiech­nął.

– Dzięki emul­ga­to­rom można po­łą­czyć dwa ro­dzaje pły­nów, które za­zwy­czaj się ze sobą nie mie­szają.

Eszti nie chciała wyjść na nie­mą­drą, dla­tego nie spy­tała, co to zna­czy, ale wu­jek John i tak wy­czuł, że dziew­czyna po­trze­buje wy­ja­śnie­nia.

– Weźmy na przy­kład taką ma­ry­natę do sa­łatki – po­wie­dział. – Twoja matka mie­sza ze sobą ocet, olej i sok z cy­tryny. Pod­czas gdy ocet i sok opa­dają na dno, olej po­zo­staje na wierz­chu.

Eszti wi­działa już wie­lo­krot­nie, jak matka po­trząsa ma­ry­natą w za­mknię­tym po­jem­niku, żeby wy­mie­szać ze sobą wszyst­kie płyny.

– Kremy to nic in­nego jak emul­sje po­wstałe z wody i tłusz­czu. Szybko się wchła­niają i na­wil­żają skórę. – Wu­jek John po­ma­chał kolbą i wtedy Eszti do­strze­gła, że dwie cie­cze po­łą­czyły się w jedną.

– Po­patrz, to na­sza baza do kremu. Te­raz mo­żemy do niej do­dać, co tylko chcemy: sub­stan­cje pie­lę­gnu­jące, olejki za­pa­chowe, leki...

– A mo­żemy przy­go­to­wać krem dla Belli?

– Dla two­jej przy­ja­ciółki Włoszki?

Ski­nęła głową. Isa­bella była jej naj­star­szą i naj­bliż­szą przy­ja­ciółką. Jej ro­dzice po­cho­dzili z po­łu­dnia Włoch, ale wy­emi­gro­wali do Sta­nów jesz­cze przed jej na­ro­dzi­nami. Ile­kroć Eszti od­wie­dzała Bellę, czę­sto­wano ją naj­smacz­niej­szym ma­ka­ro­nem i naj­bar­dziej chru­piącą pizzą. Bella miała śliczne, gę­ste i lśniące loki. W dzie­ciń­stwie Eszti za­zdro­ściła jej pięk­nie opa­lo­nej cery, jed­nak od­kąd ciało Belli na­brało ko­bie­cych kształ­tów, dziew­czy­nie za­częły do­skwie­rać różne do­le­gli­wo­ści skórne. Pod­czas gdy jej broda była wiecz­nie za­czer­wie­niona i tłu­sta, po­liczki po­zo­sta­wały su­che i stale się łusz­czyły. Jej nos i czoło były usiane ma­leń­kimi prysz­czami, które Bella wy­ci­skała, kiedy za bar­dzo uro­sły, co nie­stety tylko po­gar­szało sprawę. Eszti, która była ob­da­rzona nie­ska­zi­telną cerą, po­tra­fiła zro­zu­mieć, dla­czego Belli jest przy­kro z tego po­wodu.

– Oczy­wi­ście, że mo­żemy przy­go­to­wać dla niej spe­cjalny krem. – Wu­jek John od­sta­wił kolbę. – Nie da­lej jak w ze­szłym ty­go­dniu czy­ta­łem w fa­cho­wym cza­so­pi­śmie o ta­kim krze­wie, który ro­śnie tylko w kra­jach No­wego Świata.

– Nowy Świat... Prze­cież je­ste­śmy w Ame­ryce – przy­po­mniała mu Eszti.

– A niech tam! – mruk­nął. – Ten krzew ma dziwną na­zwę, zresztą jak wiele rze­czy, które tu znaj­dziesz.

Nie było ta­jem­nicą, że wu­jek John tę­sk­nił za swoją dawną oj­czy­zną. Naj­chęt­niej wsiadłby na naj­bliż­szy sta­tek i wró­cił do Eu­ropy. Sęk w tym, że sprze­dał cały swój do­by­tek i zo­sta­wił wszystko za sobą.

– To oczar wir­gi­nij­ski, czyli ina­czej Ha­ma­me­lis vir­gi­niana.

Eszti ni­gdy nie sły­szała o ta­kiej ro­śli­nie. Obie na­zwy brzmiały tak, jakby wu­jek John wy­szpe­rał je w ja­kiejś gru­bej książce z baj­kami.

– Kora tego krzewu działa ścią­ga­jąco i prze­ciw­za­pal­nie. – Zdjął oku­lary. – Pa­mię­tasz, w jaki spo­sób do­da­jemy ją do kremu?

– Oczy­wi­ście! – krzyk­nęła en­tu­zja­stycz­nie Eszti. – Ro­bimy z niej wy­ciąg.

– By­stra z cie­bie uczen­nica – po­chwa­lił ją wu­jek.

– Pan Strin­ger, mój na­uczy­ciel li­te­ra­tury an­giel­skiej, nie­stety jest od­mien­nego zda­nia.

Wu­jek John mach­nął non­sza­lancko ręką i znów wło­żył oku­lary.

– Nie przej­muj się nim. – Wska­zał słoik sto­jący na naj­wyż­szej półce. – Po­daj mi le­piej tę cu­downą ro­ślinę.

Eszti po­de­szła do re­gału, szu­ka­jąc na­czy­nia z na­pi­sem Ha­ma­me­lis vir­gi­niana. Mu­siała się wspiąć na palce, żeby do niego do­się­gnąć. Ostroż­nie zdjęła je z góry.

– Mogę po­wą­chać?

– Śmiało.

Od­krę­ciła po­krywkę, przy­ło­żyła nos do sło­ika i nie­mal na­tych­miast od­wró­ciła głowę, krzy­wiąc się.

– O raju!

Wu­jek John wy­buch­nął śmie­chem.

– A czego się spo­dzie­wa­łaś? To wy­ciąg z kory, nie z kwia­tów.

– Bella na pewno nie we­trze so­bie tego w twarz – oświad­czyła z prze­ko­na­niem Eszti.

Wy­obra­ziła so­bie, jaki za­pach mia­łaby ta mie­szanka wody, tłusz­czu i wy­ciągu z kory. I by­naj­mniej nie było to nic przy­jem­nego.

– Nie­ważne, jak krem pach­nie na po­czątku – wy­ja­śnił wu­jek John. – O efek­cie koń­co­wym de­cy­du­jesz ty, do­da­jąc wy­brane przez sie­bie sub­stan­cje za­pa­chowe.

– My­ślisz, że mogę do­mie­szać wody ró­ża­nej i cy­try­no­wej?

– Oczy­wi­ście. Po­win­naś jed­nak pa­mię­tać, że każda woda kwia­towa rów­nież za­wiera sub­stan­cje czynne.

– To zna­czy, że płatki róży mają dzia­ła­nie lecz­ni­cze?

– Tak, na­tu­ral­nie. Za­po­bie­gają za­pa­le­niu i wspo­ma­gają go­je­nie ran. Dla­tego nada­wa­łyby się jako do­da­tek do two­jego kremu.

Eszti prze­su­nęła wzro­kiem po pół­kach. Na­gle te wszyst­kie ła­ciń­skie na­zwy ro­ślin na­brały dla niej no­wego zna­cze­nia: Rosa ca­nina, Bo­swel­lia, Hip­po­phae rham­no­ides... Nie dość, że brzmiały iście im­po­nu­jąco, jak skład­niki ma­gicz­nego elik­siru, to naj­wy­raź­niej miały jesz­cze ma­giczną moc. Eszti chciała je wszyst­kie po­znać i do­wie­dzieć się, do czego się ich używa.

– Czy to zna­czy, że mogę też przy­go­to­wać krem dla Ma­rii?

– Kim jest Ma­ria?

– Przy­ja­ciółką Belli. Ma spierzch­nięte usta. Cza­sami są tak su­che, że skóra wręcz pęka i krwawi. A po­tem two­rzą się na nich brzyd­kie strupy. To wy­gląda okrop­nie i na pewno boli.

– Och, bie­daczka – rzu­cił ze współ­czu­ciem wu­jek John. – Przy­rzą­dze­nie bal­samu do ust to bła­hostka.

– No a Sa­rah ma na po­licz­kach małe krostki, a jej po­wieki są za­wsze za­czer­wie­nione.

– I na to po­winno dać się coś za­ra­dzić – stwier­dził wu­jek.

Eszti przy­wo­łała w pa­mięci wszyst­kie swoje ko­le­żanki z klasy. To było nie­sa­mo­wite. Każda na­rze­kała na ja­kiś mniej lub bar­dziej po­ważny man­ka­ment. Bez względu na to, jaką miały urodę, żadna z dziew­cząt nie wy­da­wała się w pełni za­do­wo­lona ze swo­jego wy­glądu. A prze­cież wszyst­kie były na swój spo­sób ładne. Bella miała błysz­czące oczy, Ma­ria za­raź­liwy śmiech, a Sa­rah ide­alny nos.

– Wujku Joh­nie – po­wie­działa uro­czy­ście Eszti. – Po­ka­żesz mi, jak przy­go­to­wać na­prawdę do­bry krem? Chcę, żeby wszyst­kie dziew­czyny po­tra­fiły do­strzec, jak bar­dzo w rze­czy­wi­sto­ści są ładne.

– My­ślisz, że krem jest w sta­nie tego do­ko­nać? – W gło­sie wujka Johna sły­chać było lek­kie roz­ba­wie­nie.

Ale Eszti nie dała się zbić z pan­ta­łyku.

– Tak, wy­star­czy, że na­uczą się do­strze­gać swoje piękno. Je­śli po­święcą tro­chę czasu i za­dbają o sie­bie, w czym po­może im ten wspa­niały krem, na pewno im się to uda.

– No, skoro tak, to chęt­nie ci po­każę – od­parł z uśmie­chem. – Zresztą i tak pierw­sza lek­cja już się za­częła.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: