Marzycielka z Ostendy - ebook
Marzycielka z Ostendy - ebook
Ona pamięta wszystko. Jego smak, zapach, miękki dotyk jego dłoni. Takiej miłości i namiętności nie przeżyła ani nigdy wcześniej ani nigdy później. I nie było ważne, że był księciem. Prawdziwym. Wystarczyło, że pozostawał władcą jej serca.
Ich więź nigdy nie została przerwana, mimo że niedane było im być razem.
Czy ta historia to wymysł schorowanej kobiety czy może najcenniejsze ze wspomnień, wciąż powracające ze zdwojoną siłą?
W Marzycielce z Ostendy Eric-Emmanuel Schmitt bada kruchą naturę marzeń - wspomnień, impresji, wyobraźni. Rzeczy, których waga często nam umyka, a które przecież decydują o naszym życiu.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-1902-1 |
Rozmiar pliku: | 484 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Podczas naszego pierwszego spotkania dała się poznać jako kobieta delikatna, dyskretna, bez wyrazu, małomówna, wręcz banalna, skazana na zapomnienie. Jednak od dnia, w którym ukazała mi swoje prawdziwe oblicze, myśl o niej mnie nie opuszczała. Intrygująca, dumna, błyskotliwa, paradoksalna, złapała mnie na wieki w sieci swojego uroku.
Niektóre kobiety to pułapki, w które wpadamy i z których już nie chcemy się uwolnić. Emma Van A. nadal trzyma mnie w swojej.
Wszystko zaczęło się pewnego rześkiego marcowego dnia w Ostendzie.
Zawsze marzyłem o Ostendzie.
Kiedy podróżuję, nazwy pociągają mnie bardziej niż miejsca.
Słowa wznoszą się wyżej niż dzwonnice, rozbrzmiewają z odległości, niejednorodne, na przestrzeni tysięcy kilometrów, wyzwalają obrazy.
Ostenda...
Spółgłoski i samogłoski wykreślają plan, stawiają mury, definiują klimat. Kiedy miasteczko ma w nazwie patronat świętego, mój umysł buduje je wokół kościoła, jeśli słownictwo związane jest z lasem – Boisfort – albo polami – Champigny – zieleń zalewa jego ścieżki. Jeśli opisuje surowiec – Pierrefonds – mój umysł zdrapuje tynk, by odsłonić kamienie. Kiedy przywołuje ingerencję istot nadprzyrodzonych – Dieulefit – dostrzegam osadę zbudowaną na stromej kamienistej skarpie, wznoszącej się ponad polami. Kiedy wybieram się do jakiegoś miasta, najpierw spotykam się z jego nazwą.
Zawsze marzyłem o Ostendzie.
W zasadzie mogłem zadowolić się samym tylko marzeniem, bez konieczności podróżowania do tego miejsca, ale zawód miłosny zmusił mnie do zmiany otoczenia. Wyjechać! Opuścić Paryż, zbyt naznaczony miłością, która już nie istniała. Szybko zmienić klimat, oczyścić atmosferę...
Północ wydawała się doskonałym wyborem, ponieważ nigdy tam razem nie byliśmy. Rozkładając mapę, od razu poczułem magię tych siedmiu czarnych liter wypisanych na niebieskim tle Morza Północnego – Ostenda. Moją uwagę przyciągało nie tylko brzmienie nazwy. Przypomniałem sobie, że przyjaciółka wspominała kiedyś o godnym polecenia noclegu. Wystarczyło kilka telefonów, by wszystko zorganizować. Zarezerwowałem pensjonat, spakowałem bagaże i mogłem ruszać w kierunku Ostendy, jakby czekało tam na mnie moje przeznaczenie.
Ostenda. Zaczynając się od zdziwionego „O” i aksamitnie przechodząc w spokojne „s”, słowo to wywoływało w moich myślach obrazy słonecznej piaszczystej plaży ciągnącej się w nieskończoność... Jako że w mojej głowie rozbrzmiewało ono ostentacyjnie, a nie ostendacyjnie, wyobrażałem sobie pastelowe ulice i błękitne niebo. Korzenie etymologiczne słowa _oost-einde_ podpowiadały mi, że chodzi o miasto „położone na zachodnim krańcu”. W myślach nad brzegiem morza układałem domy z dachami zaczerwienionymi od wiecznie zachodzącego słońca.
Ponieważ dotarłem na miejsce w nocy, nie wiedziałem, czego się spodziewać. Jeśli w kilku punktach rzeczywistość Ostendy była zbieżna z moim marzeniem o Ostendzie, to sprawiła mi również wiele drastycznych zawodów. Choć aglomeracja znajdowała się we Flandrii, na końcu świata, pomiędzy falami morza i morzem pól, oferowała szeroką plażę oraz nostalgiczną groblę, odsłaniała również sposób, w jaki Belgowie zeszpecili swoje nabrzeże pod pretekstem otwierania go na jak największą liczbę mieszkańców. Kloce budynków wyższe od parowców, z mieszkaniami urządzonymi bez smaku czy charakteru, stawiano, by zapewnić zyski na rynku nieruchomości. Odkrywałem urbanistyczny chaos, który spotykał się z chciwością przedsiębiorców polujących na pieniądze klasy średniej spędzającej tam swoje płatne urlopy.
Na szczęście kwatera, w której wynająłem całe piętro, ocalała jeszcze z XIX wieku. Willa została wzniesiona w epoce Leopolda II, króla budowniczego. Zwyczajna jak na swój czas, dzisiaj stała się zupełnie wyjątkowa. Współczesne budowle są przykładem całkowitego braku wyobraźni i wyczucia geometrii. Proste równoległościany dzieli się na piętra, piętra na mieszkania, a mieszkania zamyka okropnymi przydymionymi szybami okien, zawsze symetrycznych – stoi za tym koncept obrzydzający myślenie o przestrzeni. Willa zaś była przykładem architektonicznej wolności, wizytówką swoich czasów. Malownicza dzięki różnorodności rozmiarów i rytmice otworów okiennych, gdzieniegdzie wychylała się balkonem, w innym miejscu tarasem albo przeszkloną werandą. Patrzyła na świat z okien wysokich, niskich, średnich, a nawet narożnych kątowych. Znalazło się też miejsce na dowcip, wyżłobione malutkie okienko pod połacią łupkowych dachówek, wole oko.
W otwartych drzwiach pojawiła się pięćdziesięcioletnia ruda kobieta o szerokiej krostowatej twarzy.
– Czego chcesz?
– Czy dobrze trafiłem do pani Emmy Van A.?
– Tak jest – wymamrotała z wiejskim flamandzkim akcentem, który podkreślał jej nieatrakcyjny wygląd.
– Wynająłem pierwsze piętro u państwa, na dwa tygodnie. Moja przyjaciółka z Brukseli pewnie panią uprzedziła.
– Ach tak, przecie! To pan! Powiadomię moją ciotkę. Wejdź, proszę, wejdźże.
Swoimi szorstkimi dłońmi wyrwała mi z rąk walizki, ustawiła je w holu i z nagłą uprzejmością wepchnęła mnie do salonu.
Na tle okna odcinała się sylwetka delikatnej kobiety. Siedziała na wózku inwalidzkim twarzą zwrócona w stronę morza, z którego niebo czerpało swój granat.
– Ciociu Emmo, twój lokator.
Emma Van A. odwróciła się i przyjrzała mi się z uwagą.
Podczas gdy inni przy powitaniu usiłowaliby się przypodobać nowemu gościowi, ona zaczęła bacznie mi się przyglądać. Była bardzo blada, ze skórą raczej dotkniętą przez czas niż pomarszczoną. Włosy między czernią i bielą, nie siwe, ale dwukolorowe z kontrastującymi pasemkami. Emma Van A. miała małą głowę osadzoną na szczupłej szyi. Czy to z powodu wieku, czy postawy jej głowa przechylona była na jedną stronę. Z uchem blisko lewego ramienia i podbródkiem uniesionym nad prawym sprawiała wrażenie osoby zasłuchanej i obserwującej.
Musiałem przerwać tę ciszę.
– Witam panią. Jestem zachwycony, że będę u pani gościł.
– Jest pan pisarzem?
Zrozumiałem sens jej badawczego spojrzenia. Zastanawiała się, czy miałem wygląd osoby piszącej powieści.
– Tak.
Odetchnęła z ulgą. Najwidoczniej moje pisarskie zajęcie skłoniło ją do przyjęcia mnie pod swój dach.
Stojąca za moimi plecami siostrzenica zrozumiała, że intruz zdał egzamin wstępny, i rzuciła swoim puzonowatym głosem:
– No, to ja skończę przygotowywać pokoje, za pięć minut będzie gotowe.
Kiedy się oddalała, Emma Van A. omiotła ją spojrzeniem, jakim patrzy się na wiernego, ale dość nierozgarniętego psa.
– Proszę jej wybaczyć. Moja siostrzenica nie stosuje form grzecznościowych. Widzi pan, po holendersku zwracamy się do siebie _per_ ty.
– Co za szkoda pozbawiać się przyjemności przejścia na ty.
– Największą przyjemnością byłoby posługiwanie się językiem, w którym istniałyby tylko formy grzecznościowe, pan, pani, czyż nie?
Dlaczego odpowiedziała w ten sposób? Obawiała się, że stanę się jej zbyt bliski? Stałem tam trochę speszony. Poprosiła, bym usiadł.
– To ciekawe. Moje życie toczy się wśród książek, ale nigdy nie spotkałam pisarza.
Wystarczyło się rozejrzeć, by móc potwierdzić jej słowa. Tysiące woluminów piętrzyło się na półkach w salonie, napierając nawet na jadalnię. Aby pozwolić mi lepiej wszystko zobaczyć, wtuliła się między meble i cicho jak cień zapaliła lampy, które roztoczyły subtelny blask światła.
Chociaż nic nie sprawia mi takiej przyjemności jak przebywanie w otoczeniu zadrukowanego papieru, to jednak ta biblioteka, nie wiedzieć czemu, wprawiała mnie w zakłopotanie. Tomy wyglądały majestatycznie, oprawiono je w skórę lub płótno z precyzją i dbałością, tytuły i nazwiska autorów wytłoczono złoconymi literami. Książki różnej wielkości ułożono według ich różnorodności, bez chaosu czy wybujałej symetrii, według porządku, który wskazywał na wyrobiony gust, a jednak... Czy jesteśmy aż tak przyzwyczajeni do oryginalnych wydań, że oprawiona kolekcja zbija nas z tropu? Czyżbym cierpiał z powodu niemożności rozpoznania moich ulubionych okładek? Trudziłem się, by nazwać słowami swoje zakłopotanie.
– Proszę mi wybaczyć, nie czytałam pańskich powieści – powiedziała, nie rozumiejąc mojego zmieszania.
– Proszę nie przepraszać, nikt nie może znać wszystkiego. Poza tym nie oczekuję tego od ludzi, których spotykam.
Uspokojona, przestała potrząsać bransoletą z koralu zawieszoną wokół chudego nadgarstka i uśmiechnęła się do siebie.
– A jednak poświęcam wiele czasu na lekturę. I powtórną lekturę. Tak, zwłaszcza powtórną. Często powracam do tych samych książek. Arcydzieła odkrywa się dopiero po trzeciej lekturze albo nawet czwartej, czyż nie?
– Po czym rozpoznaje pani arcydzieło?
– Nigdy nie pomijam znanych fragmentów.
Pochwyciła wolumin oprawiony w ciemnoczerwoną skórę i otworzyła go z werwą.
– _Odyseja_ na przykład. Otwieram ją na dowolnej stronie i rozkoszuję się lekturą. Ceni pan Homera?
– Ależ... oczywiście.
Po jej nagle pociemniałych tęczówkach wywnioskowałem, że uważa moją odpowiedź za zbyt lekką, wręcz zuchwałą. Wysiliłem się zatem, by rozwinąć moją opinię.
– Często utożsamiałem się z Ulissesem, ponieważ jest bardziej przebiegły niż inteligentny, niespiesznie wraca do domu, traktuje Penelopę z szacunkiem, nie gardząc żadną z pięknolicych kobiet napotkanych w podróży. W gruncie rzeczy Ulisses jest tak mało cnotliwy, że czuję się mu bliski. Uważam go za nowoczesnego mężczyznę.
– To ciekawe i naiwne zarazem wierzyć, że niemoralność jest nowoczesna... Młodzi ludzie w każdym pokoleniu mają poczucie, że wynaleźli grzech, cóż za zarozumialstwo! Jaki rodzaj książek pan pisze?
– Moje książki. Nie można ich zaklasyfikować do żadnego gatunku.
– Bardzo dobrze – podsumowała. Jej profesorski ton wskazywał na to, że właśnie byłem egzaminowany.
– Pozwoli pani, że podaruję jej jedną z nich?
– Ach... przywiózł ją pan ze sobą?
– Nie. Jestem jednak pewien, że w księgarniach Ostendy...
– Ach tak, księgarnie...
Wypowiedziała to słowo w taki sposób, jakby właśnie przypomniano jej o istnieniu czegoś przestarzałego, zapomnianego.
– Widzi pan, ta biblioteka należała do mojego ojca, który uczył literatury. Żyję z tymi wydaniami od dzieciństwa, nie odczuwam potrzeby powiększania jego kolekcji. Jest jeszcze tyle dzieł, których nie poznałam. Proszę, nie dalej niż za pańskimi plecami, George Sand, Dickens... zostało mi jeszcze kilka tomów do odkrycia. Także Victor Hugo.
– Geniusz Victora Hugo wyróżnia to, że zawsze jest jakaś stronica autorstwa Victora Hugo, której nie przeczytaliśmy.
– Właśnie. Takie życie, pod opieką i w otoczeniu gigantów, jest dla mnie ostoją! To dlatego nie ma tu... nowości.
Wymówiła słowo „nowość” po chwili wahania, ostrożnie i niechętnie, wypowiadała je, ledwo otwierając usta, jakby to był wyraz wulgarny, sprośny. Słuchając jej, zdałem sobie sprawę, że rzeczywiście chodzi o termin komercyjny, odpowiedni, by określić modny aktualnie artykuł, ale już nie utwór literacki. Odkryłem również, że w jej oczach byłem autorem „nowości”, w pewnym sensie jedynie dostawcą.
– Czyż powieści Daudeta albo Maupassanta w momencie publikacji nie były „nowościami”? – zapytałem.
– Czas nadał im ich miejsce – odpowiedziała, jakbym wykazał się brakiem szacunku.
Miałem ochotę zasugerować, że teraz to ona wydawała się naiwna. Jednak nie czując się uprawniony do krytykowania pani domu, ograniczyłem się do zdiagnozowania przyczyny mojego zmieszania. Ta biblioteka nie oddychała; czterdzieści albo pięćdziesiąt lat temu przeobraziła się w muzeum, nie mogła ewoluować, skoro właścicielka wciąż nie była gotowa, by zaszczepić w nią świeżą krew.
– Proszę mi wybaczyć moją niedyskrecję, czy jest pan sam?
– Przyjechałem tu, żeby dojść do siebie po rozstaniu.
– Och, bardzo mi przykro... naprawdę przykro... musiałam pana skrzywdzić, przypominając o tym... och, bardzo pana przepraszam.
Jej ciepło, przerażenie i nagła nerwowość podkreślały szczerość, naprawdę miała sobie za złe, że pogrążyła mnie w otchłani złych wspomnień. W zakłopotaniu wyjąkała:
– Ostenda jest doskonała na zawody miłosne...
– Tak? Myśli pani, że uda mi się tu wyleczyć?
Spojrzała na mnie, marszcząc brwi.
– Wyleczyć? Chce się pan wyleczyć?
– Zabliźnić rany, tak.
– Sądzi pan, że to się panu uda?
– Tak, tak myślę.
– To dziwne – wymamrotała, patrząc na mnie, jakby dopiero teraz mnie zobaczyła.
Pod ciężarem kroków siostrzenicy zadrżały ostatnie stopnie schodów. Pojawiła się zdyszana, splotła swoje krótkie ręce na piersiach i oznajmiła mi tonem zwycięzcy:
– Gotowe, możesz się wprowadzać! Masz tam na górze wszystkie pokoje. Wybierzesz sobie, chodź za mną, proszę.
– Gerda pana zaprowadzi, mój drogi. Ja od czasu moich problemów ze zdrowiem zajmuję już tylko parter. Dlatego pozwala mi to zostawić panu piętro, będzie się pan tam czuł swobodnie. Proszę korzystać z książek, które pana zainteresują, pod warunkiem, że odłoży je pan na miejsce.
– Dziękuję.
– Gerda przyniesie panu śniadanie jutro rano, o ile nie wstaje pan zbyt wcześnie.
– O dziewiątej trzydzieści będzie idealnie.
– Doskonale. A więc dobranoc panu. Miłego pobytu.
Coś mnie tknęło. Poczułem, że jest typem kobiety, która oczekuje, by ucałować jej dłoń na pożegnanie. I rzeczywiście, kiedy tylko się zbliżyłem, wyciągnęła rękę, nad którą pochyliłem się wedle zwyczaju.
Jej siostrzenica patrzyła na nas jak na dwa klauny, wzruszyła ramionami i rozpoczęła żmudną wspinaczkę po trzęsących się schodach z lakierowanego drewna.
Kiedy opuszczałem salon, zatrzymał mnie głos Emmy Van A.
– Proszę pana, właśnie w tym momencie pomyślałam o pańskich słowach. Kiedy mówił pan, że liczy na zabliźnienie, moja reakcja nie powinna zbić pana z tropu, chodziło mi o aprobatę. Bardzo panu tego życzę. Będę nawet niezmiernie temu rada.
– Dziękuję pani Van A., ja również będę rad.
– Ponieważ jeśli wyleczy się pan, to znaczy, że nie było to warte zachodu.
Zamurowało mnie.
Patrząc na mnie badawczo, zadeklarowała wzniosłym tonem:
– Z wielkiej miłości nie da się wyleczyć.
Po tych słowach jej ręce wprawiły w ruch koła wózka i w trzy sekundy na powrót ustawiła się przy oknie, przyjmując pozycję, w jakiej zobaczyłem ją, wchodząc.
Na piętrze odkryłem wnętrze urządzone z wyraźnym smakiem, ten bogaty, kobiecy i nieco przestarzały styl tylko dodawał mu uroku.
Po krótkim namyśle wybrałem pokój „niebieskich sikorek”, nazwany w ten sposób z powodu materiału rozciągniętego na ścianach; tkaniny z japońskiej bawełny, która połyskiwała, nadając pomieszczeniu wyrafinowanej subtelności. Rozpakowując się, starałem się znaleźć pomiędzy rozlicznymi bibelotami miejsce na moje rzeczy. Dekoracja jednak, niczym barokowa rzeźba w muszli, miała swój sens jedynie przez swoją obfitość.
Gerda poleciła mi kilka restauracji, powierzyła komplet kluczy i zostawiła mnie samego. Aby dostać się do swojego miejsca zamieszkania, musiała przejechać na rowerze dziesięć kilometrów.
Mój wybór padł na knajpkę znajdującą się najbliżej Willi Circé. Spacery odłożyłem na następny dzień. Upojony morskim powietrzem, zasnąłem, gdy tylko wyciągnąłem się na ciężkich pikowanych poduszkach, które pokrywały moje posłanie.
O poranku, po sutym śniadaniu przyniesionym przez Gerdę – grzybki, jajka i krokiety ziemniaczane – nie byłem zaskoczony, gdy odnalazłem Emmę Van A. na posterunku przy oknie.
Nie usłyszała, jak schodzę, więc we wpadającym do pokoju mocnym świetle dnia mogłem doskonale obserwować zarys sylwetki i zachowanie mojej gospodyni.
Chociaż nic nie robiła, nie wydawała się bezczynna. Rozmaite emocje odbijały się w jej oczach, myśli spinały i rozprężały skórę na czole, usta powstrzymywały tysiące słów, które chciały się z nich wyrwać. Przepełniona bogatym życiem wewnętrznym Emma Van A. była rozdarta między stronicami otwartej powieści, którą trzymała na kolanach, i marzeniami, które zalewały ją, kiedy zwracała głowę ku zatoce. Odniosłem wrażenie, że widzę dwa statki, statek myśli i statek książki, które od czasu do czasu, kiedy opuszczała powieki, wpływały na te same wody, zlewające się w jedną falę. Po chwili jej statek wracał na wcześniej wytyczoną trasę. Czytała, by nie dryfować samotnie. Nie po to, by wypełnić wewnętrzną pustkę, ale by dać upust nazbyt wybujałej wyobraźni. Literatura była dla niej niczym upuszczenie krwi, pomagała zapobiec gorączce...
Emma Van A. musiała być bardzo piękną kobietą i nawet starość nie mogła tego ukryć. Jednak jej niedawna choroba – wylew krwi do mózgu, jak twierdziła Gerda – zesłał ją z antykwariatu na bazar ze starociami. Mięśnie straciły sprężystość, ciało nie było już szczupłe, ale chude. Wydawała się tak lekka, że można było sobie wyobrazić jej porowate, podatne na pęknięcia kości. Zwyrodnienie stawów utrudniało jej ruchy, a jednak płonął w niej taki ogień, że zdawała się wcale nie zauważać swojej ułomności. Miała wciąż niezwykłe oczy, duże, błękitne. W ich błękicie odbijały się chmury Północy.
Moje powitanie wyrwało ją z zamyślenia, przeszyła mnie nieprzytomnym wzrokiem. Powiedziałbym, że była poruszona. Jednak na jej twarzy pojawił się uśmiech, prawdziwy, pozbawiony hipokryzji, przebłysk słońca w oceanicznym klimacie.
– Ach, dzień dobry. Czy dobrze pan spał?
– Tak dobrze, że nic nie pamiętam, a teraz idę odkrywać Ostendę.
– Jakże ja panu zazdroszczę... Miłego dnia, proszę pana.
Godzinami plątałem się po Ostendzie, nie zapuszczając się w boczne uliczki na dłużej niż dwadzieścia minut marszu od głównej promenady czy nabrzeża. Czułem się jak mewa przywoływana przez wielką przestrzeń.
Morze Północne miało kolor ostrygi, brunatnozielone fale były pokryte pianą. Te barwy mieniące się bogatymi i wyrafinowanymi niuansami odcieni pozwalały mi odpocząć od wspomnień Morza Śródziemnego, gdzie czysty błękit i jaskrawożółty piasek przypominały prymitywne dziecięce rysunki. Za sprawą wytłumionych głosów zachwalających jodowane przysmaki, których można zasmakować w nadmorskich barach, to morze wydawało się również bardziej słone.
Chociaż nigdy wcześniej nie byłem w Ostendzie, odnajdywałem tu wspomnienia i pozwalałem uczuciom z dzieciństwa kołysać moją duszę. Z podwiniętymi nogawkami dreptałem po gryzącym piasku, by potem moczyć stopy w łagodzącej wodzie. Jak dawniej zanurzałem nogi w falach do pół łydki, bojąc się pójść dalej. Jak niegdyś czułem się taki mały pod nieskończonym niebem, przed nieskończoną głębią.
Wokół mnie było niewielu ludzi. Sami staruszkowie. Dlaczego starsi ludzie tak bardzo cenią wybrzeże? Czy dlatego, że morska kąpiel nie ma wieku? A może dlatego, że możemy w niej odnaleźć pokorę i proste przyjemności dzieciństwa? O ile budynki i stragany dają się nadszarpnąć zębom czasu, o tyle piasek i fale pozostają dziewicze, wieczne, niewinne. Plaża pozostaje tajemnym ogrodem, do którego czas nie ma wstępu.
Kupiłem krewetki i zjadłem je na stojąco, maczając w pojemniku z majonezem, po czym kontynuowałem moje błądzenie.
Kiedy około osiemnastej wróciłem do Willi Circé, byłem pijany słońcem i wiatrem, a głowę miałem nabitą marzeniami.
Emma Van A. odwróciła się w moim kierunku, uśmiechnęła i zobaczywszy mój stan radosnego zamroczenia, zapytała zdecydowanym głosem:
– A więc, jak tam odkrywanie Ostendy?
– Fascynujące.
– Dokąd pan dotarł?
– Aż do portu. Ponieważ, szczerze mówiąc, nie mógłbym się tu osiedlić, nie żeglując.
– Ach tak? Zostałby pan tu pod warunkiem, że mógłby pan stąd odejść? To bardzo męskie podejście.
– Dobrze pani to widzi. Mężczyźni zostają marynarzami, a kobiety...
– ... żonami marynarzy! Potem wdowami po marynarzach.
– Na co się czeka, mieszkając przez całe życie w porcie, na krańcu lądu?
Zauważywszy niestosowność pytania, zerknęła na mnie z sympatią i bez odpowiedzi zachęciła, bym kontynuował. Ciągnąłem więc dalej.
– Na odejście?
Wzruszyła ramionami, by wykluczyć taką ewentualność.
– Na powrót?
Jej wielkie źrenice zatrzymały się na mojej twarzy. Miałem wrażenie, że widzę w nich skargę, ale jej niewzruszony głos temu zaprzeczył:
– Wspomnienia, proszę pana, wspomnienia.
Po czym odwróciła twarz w stronę okna. Była tak pochłonięta swoimi myślami, że zapomniała o mnie. Oddając się marzeniom, wpatrywała się w dal, jakby kontemplowała pustą kartkę papieru.
Co wspominała? Nic pod tym dachem nie opowiadało o jej przeszłości, wszystko należało do odległych pokoleń, książki, meble, obrazy. Miałem wrażenie, że przybyła tu niczym sroka ze skradzionym skarbem, zostawiła go na środku, a wokoło zmieniła jedynie zasłony.
Kiedy byłem już na piętrze, zadałem jej siostrzenicy pytanie:
– Gerdo, pani ciocia zwierzyła mi się, że poświęca swoje dni na wspomnienia. Pani zdaniem, do czego powraca?
– Nie mam pojęcia. Ona nigdy nie pracowała. Jest starą panną.
– Naprawdę?
– Tego to możesz być pewien. Nigdy nie poznaliśmy żadnego mężczyzny cioci Emmy, biedaczka. Nigdy. Rodzina o tym wie. No, jak tylko ktoś mówi o mężczyźnie albo ślubie, zamyka się w sobie jak ostryga w skorupce.
– Zerwane zaręczyny? Narzeczony, który zginął na wojnie? Zawód miłosny, jej osobisty dramat, do którego wciąż wraca z nostalgią?
– Żeby chociaż to! W czasach kiedy rodzina była liczniejsza, wujowie i ciotki próbowali przedstawić jej odpowiednie partie. Tak, tak. Bardzo przyzwoici narzeczeni. Fiasko za fiaskiem, uwierzyłbyś pan?
– To ciekawe...
– Zostać samej? Owszem! Ja bym nie mogła... Nie poślubiłam może najprzystojniejszego mężczyzny na całym wybrzeżu, ale przynajmniej jest ze mną, dał mi dzieci. Takie życie jak dola mojej cioci? Chybabym od razu popełniła samobójstwo.
– A jednak nie wygląda na nieszczęśliwą.
– To trzeba przyznać – nigdy nie narzeka. Nawet teraz, kiedy siły ją opuszczają, a oszczędności topnieją jak masło na patelni, nawet teraz się nie uskarża! Nie, odwraca się do okna, uśmiecha i marzy. W gruncie rzeczy nic nie przeżyła, ale przemarzyła...
Gerda miała rację. Emma żyła gdzie indziej, nie wśród nas. Czyż ułożenie jej głowy – pod kątem, z odchyloną ku górze twarzą, wątłą szyją – nie sprawiało wrażenia, że jej marzenia ważą zbyt dużo?
Właśnie od czasu tej rozmowy nazywałem ją w sekrecie marzycielką... marzycielką z Ostendy.
Nazajutrz, kiedy usłyszała, jak schodzę, odwróciła się wraz ze swoim wózkiem w moją stronę.
– Czy ma pan ochotę na kawę w moim towarzystwie?
– Z przyjemnością.
– Gerdo! Podaj nam, proszę, dwie filiżanki.
I szepnęła do mnie:
– Jej kawa jest jak wywar ze skarpet, tak słaba, że nie ruszyłaby niemowlaka.
Gerda z dumą wniosła dwa parujące kubki, jakby nasza chęć, by porozmawiać przy gorącym napoju, była hołdem oddanym jej zdolnościom kulinarnym.
– Pani Van A., byłem bardzo poruszony tym, co mi pani powiedziała pierwszego wieczoru.
– Czym?
– Szybko wracam do siebie po tym, co wygnało mnie z Paryża, nie straciłem więc zbyt wiele, kończąc ten związek. Proszę sobie przypomnieć, oświadczyła pani, że można wyleczyć się tylko z tego, co tak naprawdę nie miało znaczenia, natomiast prawdziwa miłość jest nieuleczalna.
– Pewnego razu widziałam, jak piorun strzelił w drzewo. Widzi pan, ja też kiedyś byłam takim drzewem. Nadchodzi taki moment, w którym płoniemy, spalamy się. To bardzo intensywne i cudowne uczucie. Gdy się skończy, zostaje już tylko popiół.
Zwróciła się w stronę morza.
– Nigdy nie widziano pniaka, nawet żywego, z którego odrodziłoby się całe drzewo.
Nagle odniosłem wrażenie, że to ona, unieruchomiona na swoim wózku, była tym pniakiem wrośniętym w ziemię...
– Mam poczucie, że mówi pani o sobie – powiedziałem łagodnie.
Drgnęła. Gwałtowny niepokój, prawie panika poruszyła jej palcami, jej oddech stał się płytszy. Aby się uspokoić, sięgnęła po filiżankę, wypiła łyk i sparzywszy się, przeklęła wrzątek.
Udałem naiwność wobec tej próby zmiany tematu i dolałem chłodnej wody do jej kawy.
Kiedy już doszła do siebie, dodałem mimo wszystko:
– Proszę pamiętać, że niczego od pani nie oczekuję, szanuję pani sekrety. Nie będę się do nich zbliżał.
Przełykając ślinę, spojrzała na mnie, by wybadać, czy jestem szczery. Wytrzymałem jej wzrok. Przekonawszy się o mojej uczciwości, pochyliła głowę i wymruczała zmienionym głosem:
– Dziękuję.
Nadszedł czas, bym ofiarował jej jedną z moich książek, którą kupiłem dzień wcześniej. Wyjąłem ją z tylnej kieszeni.
– Proszę, przyniosłem pani powieść, która moim zdaniem najlepiej mi się udała. Byłbym zaszczycony, gdyby znalazła pani czas, aby ją przeczytać, i gdyby się pani spodobała.
Powstrzymała mój gest. Zamarła.
– Ja? Ależ... to niemożliwe...
Podniosła dłoń do serca.
– Rozumie pan, ja czytam tylko klasykę. Ja nie czytuję... tych... tych...
– Nowości?
– Tak, najnowszych publikacji. Ja czekam.
– Na co pani czeka?
– Aż sława autora zostanie potwierdzona, aż jego utwory zostaną ocenione jako te, które powinny znaleźć się w prawdziwej bibliotece, aż...
– Aż autor umrze, tak?
Wyrwało mi się to wbrew mojej woli. Widząc Emmę Van A., która krzywiła się wobec mojej teraźniejszości, poczułem, jak krew się we mnie gotuje.
– Cóż, zatem proszę to powiedzieć: dobry pisarz to martwy pisarz! Proszę się nie obawiać, mnie też to spotka. Pewnego dnia i mnie dosięgnie przeznaczenie i odejdę z tego świata, a nazajutrz może sięgnie pani po moją książkę!
Skąd ta wściekłość? Jakie to ma za znaczenie, czy ta stara panna będzie mnie podziwiać, czy też nie? Dlaczego chciałem, by się mną zainteresowała?
Wyprostowała się na wózku, próbując podciągnąć się najwyżej jak to możliwe, i choć wciąż była niżej ode mnie, zmierzyła mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Proszę pana, biorąc pod uwagę mój wiek i moje powtarzające się ataki choroby, proszę nie snuć takich domysłów, z pewnością umrę wcześniej niż pan. A śmierć nie doda mojej osobie żadnych talentów. Nie bardziej zresztą niż panu.
Jej wózek zakręcił się wokół własnej osi i zatoczył krąg wśród mebli biblioteki.
– To smutne, ale musimy się z tym pogodzić – my się już nie spotkamy.
Zatrzymała się przed monumentalnym oknem wychodzącym na morskie fale.
– Czasem istoty stworzone, by płonąć żywym ogniem uczuć, nie mogą przeżyć wielkiej pasji, która była dla nich przeznaczona, ponieważ jedna z nich jest zbyt młoda, a druga zbyt dojrzała.
I dodała łamiącym się głosem:
– Szkoda, bardzo chciałabym czytać pańskie książki...
Była szczerze poruszona. Doprawdy ta kobieta wywracała mój świat do góry nogami. Podszedłem do niej.
– Pani Van A., byłem śmieszny, unosząc się. Wygłupiłem się, przynosząc pani ten prezent, zachowałem się ohydnie, chcąc go pani narzucić. Proszę mi wybaczyć.
Odwróciła się w moją stronę. W jej oczach, zazwyczaj tak suchych, zauważyłem łzy.
– Mam ochotę pochłonąć pańską książkę, ale nie mogę.
– Dlaczego?
– Proszę sobie wyobrazić, co będzie, jeśli mi się nie spodoba?
Na samą myśl o tym przeszył ją dreszcz przerażenia. Jej gwałtowność mnie poruszyła. Uśmiechnąłem się do niej. Zauważyła to i odwzajemniła uśmiech.
– To by było okropne, jest pan taki sympatyczny.
– Czy gdybym okazał się kiepskim pisarzem, przestałbym być sympatyczny?
– Nie. Stałby się pan żałosny. A dla mnie literatura jest tak ważna, że nie zniosłabym pana w żenującym wydaniu.
Drżała. Całą postawą świadczyła o szczerości swych słów.
Chciało mi się śmiać. Po co tyle wzburzenia dla kilku stron? Uważałem, że jesteśmy uroczy.
– Nie gniewajmy się, pani Van A. Zabiorę swoją powieść i porozmawiamy o czymś innym.
– Nawet to nie jest już możliwe.
– Dlaczego?
– Rozmawiać. Nie mogę mówić tego, co chcę.
– Kto pani w tym przeszkadza?
Obróciła się w poszukiwaniu pomocy, spojrzała na półki z książkami, by znaleźć tam jakieś wsparcie, już miała odpowiedzieć, gdy poprawiła się i wycieńczonym głosem rzekła:
– Ja.
Westchnęła i ze smutkiem powtórzyła swoją odpowiedź:
– Tak, ja...
Nagle wbiła we mnie swoje badawcze spojrzenie i rzuciła z mocą:
– Widzi pan, byłam kiedyś młoda, byłam ponętna.
Dlaczego mi to mówiła? Jaki ja miałem z tym związek? Stałem z otwartymi ustami.
Kiwając głową, kontynuowała swoją wypowiedź.
– Tak, byłam zachwycająca. Byłam kochana!
– Jestem tego pewien.
Z furią zmierzyła mnie wzrokiem.
– Nie, wcale mi pan nie wierzy!
– Ależ tak...
– Nieważne. Nie obchodzi mnie, co inni o mnie myślą. Co więcej, to ja sama stwarzałam te pozory i wszystkie błędne opinie na swój temat. To ja je prowokowałam.
– Co o pani mówiono, pani Van A.?
– No właśnie nic.
Chwila milczenia.
– Nic. Absolutnie nic.
Wzruszyła ramionami.
– Gerda nic panu nie mówiła?
– O czym?
– O tym niczym. Moja rodzina myśli, że moje życie było puste. Proszę przyznać...
– Hmm...
– No właśnie, powiedziała panu! Moje życie to jedno wielkie nic. A jednak było bogate. Moje życie. To nie jest prawda, że nic go nie wypełniało.
Podszedłem do niej.
– Chce mi pani opowiedzieć?
– Nie. Obiecałam.
– Słucham?
– Obiecałam, że dochowam tajemnicy.
– Komu? Czemu?
– Odpowiedź byłaby początkiem zdrady...
Ta kobieta mnie rozbrajała. Pod skorupą antycznej starej panny kipiał przepełniony pasją uśpiony temperament. Wysublimowana inteligencja używająca słów niczym sztyletów.
Odwróciła się w moją stronę.
– Widzi pan, byłam kochana. Tak jak rzadko kiedy jesteśmy kochani. Ja również kochałam. Równie mocno. Och tak, równie mocno, o ile to w ogóle możliwe...
Jej oczy zasnuły się łzami.
Położyłem dłoń na jej ramieniu, by dodać jej otuchy.
– Opowiadanie historii miłości nie jest zabronione.
– Dla mnie jest. Ponieważ w grę wchodzą zbyt ważne postaci.
Uderzyła dłońmi o kolana, jakby chciała uciszyć tę część siebie, która chciała mówić.
– Na co zdałoby się moje milczenie przez te wszystkie lata, jeślibym teraz je złamała? Hm? Mam zniweczyć mój długoletni wysiłek?
Jej guzowate palce zacisnęły się na kołach wózka i energicznie wprawiły je w ruch. Opuściła salon i zamknęła się w swoim pokoju.
Wychodząc z Willi Circé, minąłem na chodniku Gerdę zajętą segregowaniem śmieci.
– Czy jest pani pewna, że pani ciocia nie spotkała w swoim życiu wielkiej miłości?
– No pewnie. Często się z tego śmialiśmy. Jak miałaby coś na ten temat do powiedzenia, to pewnie mówiłaby o tym już od jakiegoś czasu, choćby tylko po to, żeby mieć święty spokój!
Ogromnie przy tym hałasując, zgniatała plastikowe butelki, redukując je do rozmiarów korka.
_Ciąg dalszy w wersji pełnej_
------------------------------------------------------------------------
Na nazwę miejscowości Boisfort składają się dwa wyrazy: _bois_ – las, i _fort_ – mocny (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Nazwa miejscowości Champigny pochodzi od słowa _champ_, czyli pole.
Źródłem nazwy miejscowości Pierrefonds są słowa _pierre_ – kamień, i _fonds_ – grunt, dno.
Nazwę Dieulefit można rozbić na trzy człony: _Dieu le fit_, i przetłumaczyć jako: Sprawiłby to Bóg.