- W empik go
Maski pośmiertne - ebook
Maski pośmiertne - ebook
Mroczna przeszłość powraca zawsze w najmniej oczekiwanym momencie.
Lipiec 2013 roku. Inspektor David Redfern otrzymuje wezwanie do akcji udaremnienia zamachu w katedrze w Guildford. W czasie interwencji odkrywa, że terrorystą jest jego dawny przyjaciel i partner, Adrian Bones. Broniąc się przed niezrównoważonym napastnikiem, policjant oddaje śmiertelny strzał. Wkrótce targany poczuciem winy opuszcza Guildford i rozpoczyna służbę w Woking.
Niedługo w miasteczku znalezione zostają zmasakrowane zwłoki. Ofiarą brutalnego mordu jest polska turystka. Kobieta przyjechała do Anglii z mężem, który teraz zaginął bez śladu. Pierwsze śledztwo Redferna szybko się komplikuje – współpracownicy są nieufni, a materiał dowodowy niczego tak naprawdę nie wyjaśnia. Śmierć Polki to jednak niejedyna zagadka, którą Redfern musi rozwiązać. W Dover wyłowiono ciało mężczyzny. Topielec to zastrzelony przez Davida Adrian Bones. Policjant bez chwili zawahania rozpoczyna prywatne śledztwo. Nie podejrzewa, że ktoś zapragnie uciszyć go za wszelką cenę.
Maski pośmiertne to powieść mroczna i gęsta, tak jak mroczne i gęsto zasnute chmurami jest angielskie niebo. Zaś David Redfern to bohater, którego zapamiętacie na długo. Lepszego kryminalnego debiutu w 2021 roku nie przeczytacie. – Marta Matyszczak
Świetna, ekspresyjna narracja, fachowy research i niepowtarzalny klimat brytyjskiego miasteczka – Rozenberg ma ogromny potencjał! – Robert Małecki
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66736-74-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wiatr coraz silniejszymi uderzeniami zwiastował nadchodzący sztorm. Ben Taylor podejrzewał, że jeszcze jedna taka burza i stróżówka pójdzie na szmelc. Śmierdząca pleśnią i rybim mięsem buda była jego drugim domem.
Stojąc przy kuchence gazowej, nad którą próbował ogrzać skostniałe dłonie, wspiął się na palce, by dostrzec koniec molo. Bezskutecznie. Naciągnął mocnej czapkę i wyjął ze starej, sfatygowanej torby kanapkę, od dziesięciu lat taką samą. Przeżuwając kęs za kęsem, czuł znajomy smak: dojrzały cheddar, szynka i pomidor. Stara Emma, jego poczciwa stara Emma, popadła w rutynę. Jak cała ich egzystencja.
Nie narzekał. W jego wieku stabilne życie było towarem tyleż pożądanym, co deficytowym. W Crown & Anchor, gdzie co tydzień spotykał się z dawnymi kumplami z kutra, wciąż słychać było pełne żalu głosy tych, którym nie wyszło. Robota poławiacza krabów była świetnie płatna i śmiertelnie niebezpieczna. Wielu odeszło na renty, nim zdążyło spłacić kredyty zaciągnięte na dom, na które tylko w teorii było ich stać. O ubezpieczeniach wtedy mało kto myślał. Bez domu i żony, która zwinęła się przy pierwszych problemach, mężczyźni kończyli marnie.
Wielu z nich wraz ze smartfonami odkryło jednak aplikacje randkowe. Stary bosman z obrzydzeniem pomyślał, że w ostatecznym rozrachunku służą one wyłącznie do jednego. Doświadczenie mówiło mu, że pod pancerzem rubasznego rechotu i szowinistycznych tekstów koledzy ukrywali samotność.
Ben był szczęściarzem. Miał swoją kanciapę i wolne od kredytów konto, na które co miesiąc wpływała pensja wystarczająca na ten cholerny ser, a także na szynkę, a nawet na pomidora. Wbrew pozorom nudna kanapka z rąk nudnej Emmy miała smak szczęścia.
Usiadł na drewnianym stołku i drżącymi dłońmi złapał za dratwę. Pewnie wykonał pierwsze szycie w sieci. Rozkapryszona ostatnio pogoda dostarczała mu wiele pracy. Poławiacze krabów wprost zasypywali go robotą. Może dzięki temu będzie mógł kupić Emmie tę torebkę w sklepie Marks & Spencer?
Podniósł na chwilę głowę, by dać odpocząć mięśniom szyi, i wyjrzał przez okno. Jego wątłe, starcze ciało przeszedł dreszcz. Musiało być bardzo późno, bo czuł się, jakby piasek dostał mu się pod powieki. Przetarł suche oczy, ale wciąż to widział. Gdy niebo rozświetliła błyskawica, wiedział już, że nie może być mowy o pomyłce. Zerwał z kołka sztormiak i wyszedł na zalane wodą molo. Podmuch lodowatego powietrza natychmiast rzucił go na ścianę stróżówki. Chciał krzyknąć, ale wiatr wypełnił mu usta. Zrobił krok do przodu, poślizgnął się i upadł. Potworny ból rozsadził mu czaszkę. Chciał się podnieść, ale było już za późno.
Człowiek na końcu molo rozpostarł ramiona niczym skrzydła i skoczył.
Zanim Ben Taylor stracił przytomność, usłyszał przy głowie tupot ciężkich butów.ROZDZIAŁ I
Niedziela, 6.10.2013
Zawieszona między gałęziami drzew mgła od kilku godzin nie mogła opuścić miasteczka. Żaden z pogrążonych w niedzielnym śnie mieszkańców niewielkiego Woking nie przypuszczał, że za oknami jego ciepłego domu przejeżdżają kolejne radiowozy. Odbijające się w zaparowanych szybach niebieskie światła sprawiały wrażenie, jakby ktoś przedwcześnie włączył świąteczną iluminację.
Inspektor David Redfern zakładał w pośpiechu buty. Trzymając w ustach zeschłą kanapkę, której nie dojadł poprzedniego wieczora, wiązał sznurowadła i cicho klął pod nosem. Nie miał czasu spojrzeć na panoramę miasta za oknem, iskrzącą się w porannych promieniach słońca. Kilkanaście minut temu odebrał telefon, który sprawił, że pierwszy raz, odkąd wprowadził się tutaj, poczuł dreszcz emocji.
Zatrzasnął drzwi i nie czekając na windę, rzucił się biegiem po schodach bloku. Budynek przy ulicy Constitution Hill był najwyższy w tym małym podlondyńskim miasteczku.
Ciepła dotąd jesień zaskoczyła go fantazyjnymi malunkami szronu na szybach samochodów. Ze złością się zorientował, że skrobaczka, którą woził w skrzynce narzędziowej swojego triumpha GT6, zniknęła. Wbrew przepisom uruchomił silnik. Czekając, aż szron ustąpi pod naporem ciepłego powietrza z dmuchaw, rozmyślał o lakonicznym komunikacie od dyżurnego: mieszkańcy eleganckiej dzielnicy Mayford zgłosili znalezienie zwłok kobiety, której poderżnięto gardło. Całej reszty miał się dowiedzieć na miejscu.
Włączając się do ruchu na Guildford Road, przepuścił zdezelowanego vana. Gdy wtoczył się na drogę, coś nagle pacnęło o szybę i szybko odleciało. Wydawało mu się, że widział czerwoną różę, ale przypisał to kolejnej nieprzespanej nocy. Jednak kiedy tuż przed maską roztrzaskała się ceramiczna doniczka, nie miał już wątpliwości. Z otwartych drzwi vana kolorowym trenem wypadały kwiaty. Redfern zredukował bieg i wyprzedzając beztroskiego kierowcę, dał mu znak, by zjechał na pobocze.
– Czy pan oszalał? – zaatakował siedzącego za kierownicą staruszka, kiedy tylko dopadł do furgonetki.
– Co się stało?
– O mało mnie pan nie zabił! – usiłował przekrzyczeć przejeżdżającą obok ciężarówkę. – Ma pan otwarte drzwi! Wszystko leci na ulicę.
– O rany boskie! Moje kwiaty! – Mężczyzna złapał się za głowę, po czym wybiegł z samochodu.
– Za brak zabezpieczenia ładunku powinien pan dostać mandat! – huczał Redfern, ale staruszek nie zwracał na niego uwagi, próbując pozbierać z drogi rośliny.
Inspektor wiedział, że niewiele z nich da się uratować. Patrzył na zrozpaczonego starszego człowieka, który zbierał je niezgrabnymi ruchami. Po chwili miał całe naręcze. Poprawiał je z czułością, ale główki kwiatów chyliły się ku ziemi. Redfernowi zrobiło się smutno i wbrew rozsądkowi zaczął razem z nim zbierać rośliny i wkładać je do auta.
– Wiozłem je na targ do Guildford. Mam szklarnię w Chobham. – Mężczyzna wskazał na furgonetkę z pożółkłym napisem „Longacres Garden Shop”. – Tak zarabiam na chleb. Ale stara głowa już nie taka jak dawniej. Mandat, pan mówi? Mnie już wszystko jedno – powiedział zrezygnowany, patrząc na usłaną kwiatami drogę.
– To nie głowa zawiodła, tylko zamek – skwitował Redfern, wskazując na wyłamaną klamkę.
– Faktycznie. – Staruszek pokiwał siwą głową. – Tak czy inaczej na targ nie dojadę.
– Niech pan poczeka.
Redfern podbiegł do triumpha i wyciągnął z bagażnika skrzynkę z narzędziami, jaką ma każdy posiadacz starego samochodu. Wibrująca w kieszeni komórka przypomniała mu, że powinien już być na miejscu zbrodni, ale było mu żal tego człowieka. Szybko znalazł duży śrubokręt i młotek i wrócił do furgonetki. Postukał w poluzowaną blachę i przykręcił klamkę.
– Jest pan z policji? – Staruszek spojrzał z przestrachem na otwarty bagażnik, w którym spoczywała charakterystyczna odblaskowa kamizelka. – No to teraz mandat murowany.
– Nie wiem, o czym pan mówi. – David uśmiechnął się i zatrzasnął klapę. – Proszę jechać. Będę jechał chwilę za panem, żeby się upewnić, że zamek nie puści. Mam po drodze.
– Dziękuję panu z całego serca. – Staruszek się ucieszył. – Gdyby pan kiedyś potrzebował kwiatów, na przykład na wesele, to proszę dać mi znać.
Na wesele, dobre sobie, zaśmiał się w duchu Redfern, ale przyjął od mężczyzny wizytówkę. Wsiadł do samochodu i poczekał, aż kwiaciarz go objedzie, po czym ruszył za nim i zjechał dopiero, gdy zobaczył drogowskaz na Mayford.
David Redfern doskonale znał to miejsce. Jadąc do Woking, często zatrzymywał się tu, by na ogromnych połaciach Pyle Hill jego suczka Harpia mogła się wybiegać. Zanim zabrała ją starość, pomyślał smutno. Sam spacerował wtedy wzdłuż grubej ściany drzew, która oddzielała pole od ruchliwej trasy na Guildford. Po przeciwnej stronie zza wysokiego żywopłotu zerkały na nich jedynie lukarny starej posiadłości.
Kiedy rzucona setki razy piłka tenisowa zmieniała się w przesiąkniętą śliną włochatą kulę, wracali do domu. Suczka niechętnie wchodziła do samochodu i nawet kiedy wjeżdżali już na Eagly Road, tęsknym wzrokiem patrzyła na znikającą za zakrętem zieleń.
– Egzekucja – usłyszał.
Posterunkowy Christopher Tinney ubrał w słowa to, co Redfern miał w głowie, odkąd zobaczył ciało. Jednak tym, co najmocniej przykuło uwagę starszego inspektora, nie było ani rozpłatane, pełne much gardło, ani posiniaczona, nabrzmiała twarz. U jego stóp leżała biała kobieta. Zwłoki ułożone w coś na kształt strzałki, której grot stanowiły łydki, nasuwały przypuszczenie, że w chwili śmierci musiała klęczeć przed oprawcą. Następnie jej odchylone do tyłu ciało poddało się grawitacji i upadło, zastygając w ten sposób. Detektywa zdziwiła jeszcze jedna rzecz. W tych okolicach aż roiło się od lisów, które z pewnością skorzystałyby z łatwego posiłku. Mimo to zwłoki pozostały nietknięte. David długo im się przyglądał, starając się zapamiętać każdy szczegół.
Kobieta w średnim wieku w ocenie Redferna w nieelegancki sposób żegnała się z młodością albo raczej kurczowo się jej trzymała. Ufarbowane na seledynowo, długie włosy, neonowe tipsy i liczne kolczyki w uchu sytuowały ją w szufladzie z napisem „Rycząca czterdziestka”. Usta i jedno oko miała otwarte, drugie, spuchnięte od uderzenia, przypominało śliwkę węgierkę. W rozdartej, odsłaniającej piersi bluzce i wąskiej jeansowej spódnicy wyglądała jak wyrzucona na brzeg syrena.
– Tak to wygląda. – Pokiwał bez przekonania głową. – Co ze świadkiem?
– Linda z nią pracuje. Kobieta jest w szoku.
– Dobra, nie będę im przeszkadzał. Linda najlepiej sobie z tym poradzi. A techniczni i reszta?
Tinney wzruszył ramionami i z rezygnacją odszedł w stronę radiowozu.
Błękitne dotąd niebo zasnuło się chmurami. Redfern poczuł na sobie pierwsze krople deszczu. Przeklął w duchu. W takich warunkach ślady będą znikać bardzo szybko. Ze złością pomyślał o patomorfologu, który powinien tu być jakieś piętnaście minut temu. Ted, mimo ogromnego talentu i jeszcze większego doświadczenia, miał mnóstwo wad. Między innymi opieszałość.
David kucnął przy denatce. Zajęte składaniem jaj muchy nie wzbiły się do lotu. Nie zrobił na nich wrażenia nawet padający coraz gęściej deszcz. Inspektor machnął nad nimi ręką, by móc przyjrzeć się ranie. Równe brzegi i klinowaty kształt sugerowały ostre narzędzie o gładkich krawędziach, nóż albo brzytwę. Albo coś bardziej fantazyjnego. Redfern nie chciał spekulować.
Jego wzrok powędrował teraz do nienaturalnie ułożonych nóg i dalej, do ścieżki. Od ciała w tamtym kierunku biegły dwie linie. Prawdopodobnie kobieta była wleczona. Wstał i wolnym krokiem ruszył w stronę tak dobrze mu znanej ściany drzew. Nagle ślad się urwał, a w jego miejsce pojawiły się odciski butów. Głębokie i wyraźne. Niewiele myśląc, David ściągnął kurtkę i położył na wgłębieniach, by uchronić je przed ulewą.
Niosłeś ją, ale się zmęczyłeś, pomyślał, rozglądając się po łące w poszukiwaniu odpowiedzi, gdzie morderca zaczął swój makabryczny spacer.
Wreszcie to zobaczył. Tuż u wylotu na Pyle Hill Road, przy małej szutrowej zatoczce, niewielkie wgniecenie na rozmokłej ziemi i załamana pod dużym ciężarem trawa przyniosły odpowiedź. Na gałęziach krzewów dostrzegł maleńkie rozpryski krwi. Tu doszło do ataku.
Syrena pośrodku niczego. Sprawca albo wiedział, że tu znajdzie kobietę, albo też ją śledził.
Inspektor David Redfern odwrócił się w stronę nadjeżdżającego wozu techników. Zdawał sobie sprawę, że zatoczka jest najlepszym miejscem do zaparkowania, ale dał znak ręką, by kierowca zatrzymał się dalej. Możliwe, że mógłby zatrzeć ważne ślady.
– To tu, prawda? – Tinney miał niewątpliwy talent do bezszelestnego skradania się. – Tutaj ją napadnięto.
– Tak mi się wydaje. Tylko co ona tu robiła w środku nocy?
– Może szła od kogoś z Pyle Hill? Ostatecznie to dzielnica willowa. Może ktoś ją rozpozna?
– Znajdź kogoś z lokalnej straży miejskiej, podeślij mu zdjęcie, niech się przejdzie po tych domach. Na razie nie mamy nic.
– OK. – Posterunkowy wygrzebał z kieszeni telefon i ostrożnie poszedł w stronę zwłok.
Redfern odprowadził go wzrokiem. Wzdłuż drogi szli w jego kierunku technicy, taszcząc ze sobą walizki ze sprzętem. Tuż za nimi podążał Ted, najlepszy znany mu patolog.
– Wcześniej się nie dało? – mruknął na powitanie mężczyzna.
– Dało się, ale w pełnym słońcu mielibyście za łatwo. – Redfern przetarł ręką mokrą od deszczu twarz. – Teraz macie pole do popisu.
– Korek był.
– Trzeba było wcześniej się zebrać. Prokuratorka siedzi od kwadransa w samochodzie i dostaje szału.
– Nie mędrkuj, tylko mów, co mamy – uciął lekarz.
– Liczę na to, że ty mi powiesz, Ted – rzucił Redfern i poszedł w stronę karetki, w której miał nadzieję spotkać Lindę i świadka.
Szum deszczu nie zdołał zagłuszyć słów młodszego technika, który właśnie rozpakowywał sprzęt:
– Nie wiem, komu inspektorek wlazł do dupy, że po tym wszystkim, co odpieprzył, przydzielili go tutaj.
Redfern przystanął w pół kroku. Wiedział, do czego tamten pije. Chciał coś odpowiedzieć, ale odpuścił. Ostatniego lata złożył obszerne zeznania w wydziale wewnętrznym i przed nikim więcej nie musiał się tłumaczyć. Z wyjątkiem własnego sumienia, które codziennie przypominało mu, że kilka miesięcy temu zastrzelił policjanta i najlepszego przyjaciela.
Kierowca żółtego vana szykował się do odjazdu. Pani świadek nie wymagała hospitalizacji, co najwyżej filiżanki herbaty. Ratownik wskazał Davidowi drogę do domu, w którym mieszkała.
Keep calm and drink a tea, pomyślał cierpko Redfern. Wiedział, że kobiecie długo będą się śniły sine, zakrwawione zwłoki. Każdej nocy jej mózg, niczym zacięta płyta, będzie odtwarzał ten obraz.
Posiadłość Little Wood sprawiała wrażenie wyjętej z odcinka House of Cards. Długi brukowany podjazd i dwa potężne skrzydła budynku idealnie nadawały się na scenerię popularnego ostatnio serialu. Zachęcony przez kolegów, Redfern obiecał sobie, że kiedyś znajdzie czas na obejrzenie go. Chociaż najpierw powinien wygospodarować choć chwilę, by kupić telewizor.
Tego problemu na pewno nie miała Donna French. Pokój, w którym Redfern siedział ze świadkiem, wyposażono w coś, co z powodzeniem mogłoby stanąć w Ambassadors Cinema w centrum Woking. Głowa Władimira Putina, który na oczach milionów właśnie odpalał olimpijski znicz, była wielkości piłki plażowej.
– Napije się pan herbaty? – zapytała pulchna, rudowłosa kobieta.
Miała twarz pogodną i miłą jak słoneczko z Teletubisiów, a głos niezwykle ciepły. W pierwszym odruchu Redfern pomyślał, że pracuje w przedszkolu. Omal nie spadł z nowoczesnego skórzanego szezlonga, gdy się dowiedział, że jest dyrektorką więzienia dla kobiet w Send.
– Dziękuję – odparł, odrywając wzrok od prezydenta. – Chciałbym, żeby opowiedziała mi pani jeszcze raz, co wydarzyło się dziś rano.
– Może faktycznie powinnam streścić to panu, bo pana koleżanka wydawała się zupełnie nieobecna albo zszokowana moim odkryciem. To jej pierwsze morderstwo?
– Nie – odparł Redfern, usiłując ukryć zdziwienie. – Jest po prostu przemęczona. Wróćmy do sprawy, to znaczy do dzisiejszego ranka.
– Właściwie to wszystko zaczęło się w nocy – poprawiła go. – W pewnym momencie Jimmy, mój pies, zaczął ujadać. To było do niego niepodobne. Springer spaniele to raczej grzeczne psy.
– O której to było?
– Coś koło dziewiątej. Tak sądzę, ale nie patrzyłam na zegarek.
– Co wydarzyło się później?
– Jimmy nie dał się uspokoić, więc mąż go wypuścił. Zwykle tego nie robimy, bo…
Owszem, robicie, pomyślał Redfern.
– W każdym razie rano zastałam Jimmy’ego pod drzwiami garażu, z butem w pysku. Wydało mi się to bardzo dziwne. Pies był podekscytowany. Chociaż nie, to niewłaściwe słowo. On był zdenerwowany. Warczał i poszczekiwał, a gdy zrobiłam krok za próg, wystrzelił jak z procy w stronę pola. Poszłam za nim… – Urwała. – Pozwoli pan, że napiję się herbaty?
– Oczywiście. – David uśmiechnął się do niedawnych myśli.
Leżący obok kominka spaniel łypał na niego, nie podnosząc głowy. Redfernowi wydawało się, że oddychał ciężko i nierówno. Bez wątpienia był bohaterem tego śledztwa. Dzięki niemu kobieta uniknęła rozszarpania przez lisy, co z pewnością ułatwi pracę w zakładzie medycyny sądowej. David cmoknął przyjaźnie, na co zwierzę odpowiedziało kilkoma machnięciami ogona.
Jeśli pies coś wyczuł tego wieczora, to prawdopodobnie mają czas zgonu, koło dziewiątej, czyli nie tak późno, jak przypuszczał. A to już coś. Jeśli człowiek ze straży miejskiej będzie miał szczęście i ktoś rozpozna kobietę, śledztwo nabierze rozpędu. Wiedział, że jeśli będą mieli do czynienia z nieznanymi zwłokami, to sprawa szybko trafi do archiwum.
Do salonu weszła Donna French, niosąc bogato zdobioną filiżankę, z której unosiła się para. Ostrożnie postawiła ją na marmurowym stoliku stojącym obok szezlonga i wróciła na fotel.
– Proszę lepiej nie cmokać. Jimmy jest bardzo nieufny wobec obcych.
– Właśnie widzę. Chciałbym, żeby wróciła pani jeszcze do wydarzeń wczorajszej nocy. Dlaczego nie poszliście państwo sprawdzić, co zdenerwowało psa?
– Myśleliśmy, że to sarna albo lis podeszły do ogrodzenia.
– Rozumiem. Nie wołała pani Jimmy’ego do domu na noc?
– Wołałam, ale nie przyszedł. – Upiła łyk herbaty. – Byłam jednak zbyt zmęczona, by na niego czekać. Noc była ciepła, więc spokojnie mógł zostać na dworze.
– W porządku. A co było rano?
– Tak jak mówiłam, Jimmy przyniósł but. Damski, zakrwawiony but. Pana koleżanka go zabrała.
Do oczu Donny napłynęły łzy. Usiłowała odstawić filiżankę, ale ta pobrzękiwała nieznośnie o talerzyk, a uszko za nic nie chciało ześlizgnąć się z palca.
– To okropne, wie pan? – odezwała się. – Ona tam leżała taka sponiewierana, brudna i porzucona. Jak jakiś odpad, jakby jej życie nie było nic warte. – Otarła wierzchem dłoni oczy i dodała: – Jak pan zapewne wie, pracuję z kobietami z naprawdę bardzo różną przeszłością, ale uważam, że nikt, absolutnie nikt nie zasługuje na taką śmierć.
Chciał się z nią zgodzić, ale nie potrafił. W najodleglejszym zakamarku umysłu drgała mu myśl, że są ludzie, którzy jednak na nią zasługują. Pamiętał dokładnie jedną z pierwszych spraw w Narodowej Agencji do spraw Przestępczości. Nawet w tej chwili mógł zamknąć oczy i odtworzyć obraz, z którym później mierzył się latami. Zwykły dom na Teddington, zwykły skórzany narożnik i siedząca na nim najzwyklejsza pięcioosobowa rodzina. Chłopczyk miał cztery lata, a dziewczynki – dziesięć i czternaście. Obok rodzice, szanowani obywatele. Wszyscy w piżamach i kapciach. Na stoliku przed nimi pięć misek z niedojedzonymi płatkami. Czterolatek przyglądał się pluszowemu pieskowi na swoich kolankach, a reszta zapatrzyła się w żyrandol nad ich głowami. Zupełnie jakby Redfern trafił w sam środek sielankowego niedzielnego ranka. I tylko srebrna taśma na ustach psuła widok. Pięć zaklejonych twarzy i pięć strzałów z przyłożenia w czoło. Bez motywu, bez cienia litości, bez sensu. Sprawcą okazał się chory psychicznie człowiek, któremu rodzina Thain przypominała jego własną. Młodemu, niedoświadczonemu agentowi zamknięcie w zakładzie wydawało się karą niewspółmierną do zbrodni.
Teraz znów obudził się w nim podobny zew.
Donna French jakby czytała mu w myślach.
– Stoimy po dwóch stronach barykady, panie inspektorze. Pan i pana koledzy widzą przestępcę i jego czyn. Widzicie zbrodnię, łapiecie drania i odstawiacie sprawę na półkę. To jest chwilowe i w gruncie rzeczy bezosobowe. My w służbie więziennej latami oglądamy nie sprawę, a człowieka. Wie pan, co mam na myśli?
– Chyba tak.
– No więc znalazłam tę biedaczkę na samym środku łąki, zakrwawioną, z obitą twarzą i podartymi rajstopami. Miała dziwnie podkurczone nogi, a wokół brzęczały nieznośne muchy. Była dziewiąta trzydzieści jeden. Nic więcej nie wiem, panie Redfern – ucięła sucho.
– Czy mogę porozmawiać z pani mężem?
– Wyjechał nad ranem. O siódmej miał lot do Waszyngtonu.
– Nie mówił nic o dziwnym zachowaniu psa?
– Nie, napisał tylko SMS-a, że siedzi w samolocie.
– Niech się ze mną skontaktuje, gdy wróci. A na razie dziękuję. – Redfern położył wizytówkę na marmurowym stoliku i wyszedł.
David pożałował, że nie poszedł z technicznymi i nie kazał im zabezpieczyć w pierwszej kolejności śladu buta. Mógłby teraz szczelnie otulić się kurtką. Wiatr przenikał przez każdy otwór przesiąkniętego swetra i sprawiał, że inspektor trząsł się coraz mocniej. Ciemnoszare niebo nie pozostawiało złudzeń – będą pracowali w strugach wody do końca dnia.
Chłopaki zdążyły już rozstawić pawilon nad zwłokami, więc Ted skrzywił się, kiedy zobaczył policjanta.
– Co to była za popisówa? – zapytał, kiedy David podszedł do niego.
– O to samo chciałem zapytać – odparł. – Widziałeś, co się dzieje z pogodą. Nie mogliście szybciej się zebrać?
– Autobus trzydzieści pięć zepsuł się na samym środku ronda na Worplesdon. – Ted wzruszył ramionami. – Jesteśmy. Robota wre. Czego się czepiasz?
– Widziałeś ofiarę?
– Tak. Mnóstwo otarć, uderzenie w twarz, poderżnięte gardło.
– Udało ci się czegoś dowiedzieć?
– Niewiele. Między nami mówiąc, stawiałbym na przecięcie tętnicy szyjnej ostrym narzędziem. Potwierdzę w laboratorium. Czas zgonu: w bardzo dużym przybliżeniu dwanaście godzin temu. A! I z tylnej kieszeni sukienki wystawało to.
– Spódnicy.
– Co?
– Ona ma na sobie spódnicę.
– Od razu widać, że byłeś żonaty – skwitował z przekąsem Ted.
Nie, nie byłem, pomyślał Redfern i zrobiło mu się jeszcze zimniej. Ted trzymał na wyciągniętej dłoni plastikową torebkę ze znajomą zawartością.
– Karta hotelu Travelodge? A zatem przyjezdna.
– Albo prostytutka, która miała się spotkać z klientem. – Ted otaksował wzrokiem kobietę, która teraz leżała na brzuchu. – Stawiałbym na hotel w Guildford.
– Ty wiesz lepiej. Ostatecznie tam mieszkasz.
– Spieprzaj! – Ted zarechotał rubasznie.
Deszcz bębnił o brezentowy dach pawilonu, a ściekająca z niego woda tworzyła przezroczystą firankę. Redfern pożegnał się z patomorfologiem i szybko ją przekroczył, by uniknąć zalania. Ziemia pod nim się zapadała, gdy szedł w stronę kończących pracę techników. Ich szef, Matt Phillips, palił papierosa, chroniąc się pod rozłożystym dębem w narożniku pola.
– Przepraszam za tamtego. – Wskazał brodą na łysego technika, który klęczał przy szutrowej ścieżce. – Ma niewyparzony pysk. Nikt nie ma do ciebie pretensji, Dave. Wewnętrzni uznali, że to była obrona konieczna, a ja im wierzę. Poza tym z tego, co wiem, Adrian Bones nie był już twoim partnerem.
– Daruj sobie, Matt.
Technik wypuścił kłąb dymu i zdusił niedopałek o korę drzewa. Pet wylądował w pustej paczce marlboro. Spod pachy mężczyzna wyciągnął zabłoconą wiatrówkę inspektora i podał mu ją.
– Dobra robota – skwitował.
Daruj sobie, powtórzył w myślach Redfern.
– Macie coś?
– Nie znaleźliśmy narzędzia zbrodni, jeśli o to pytasz. Poza tym zdjęliśmy ślady butów o dość małym rozmiarze oraz odciski trampek. Te drugie chyba zostawił świadek. Mamy też rozpryski na krzakach i trawie. Możliwe, że któreś nie będą należały do ofiary. Do tego zużyte kondomy, papierki po cukierkach i cały syf, który tylko udało nam się wygrzebać z tego błota. Mam nadzieję, że laboratorium coś z tego wywróży.
– A pies?
– Zgubił trop przy zatoczce. Najwyraźniej ofiara została tu przywieziona autem.
– Opony?
– Przy takim deszczu? Zapomnij. – Matt machnął ręką i odszedł w stronę reszty ekipy.
Z Dużą Elsą poszło mu szybko. Prokuratorka Bente Hansen nie zyskała swojego przydomku dzięki białemu warkoczowi, którym się szczyciła. Jeśli Ted potrafił być zimny i opryskliwy, to Norweżka była prawdziwą władczynią Krainy Lodu. Redfern miał na nią niezawodny sposób, którego nikt na komendzie nie potrafił pojąć, a już na pewno zastosować w praktyce. Za traktowanie z szacunkiem Elsa odwdzięczała się elastyczną współpracą.
Wsiadł do auta i przekręcił kluczyk. Triumph odpowiedział miłym pomrukiem, jakby dopiero co wyjechał z fabryki. Ostatnia regulacja gaźnika przyniosła efekty, ale Redfern nie mógł w pełni cieszyć się z dzieła własnych rąk. Włączył nawiewy i siedział nieruchomo, patrząc przez przednią szybę na powoli pustoszejące pole. Srebrny wyścig kropel deszczu rozmazywał obraz, ale nie przeszkadzało mu to. Myślał o bestialsko zamordowanej kobiecie. Ktoś znał Pyle Hill i wiedział, że nikt nie będzie mu tu przeszkadzał. Do najbliższych zabudowań było dwieście metrów, a przerośnięty żywopłot sięgał teraz górnej linii okien.
Najwyraźniej morderca to sprawdził. Przywiózł ofiarę, zaparkował, a następnie wymierzył potężny cios jakimś tępym narzędziem. Zadał sobie trud, by zanieść ją na sam środek pola i dopiero tam poderżnąć gardło. Tuż przed śmiercią musiała odzyskać przytomność. Klęczała. Może błagała o litość, a może uklękła na rozkaz mordercy. Czy mu obciągnęła? Ściągnięte do połowy ud, rozdarte rajstopy mogły sugerować napaść na tle seksualnym. Do tego wszystkiego nie pasowała ogromna przestrzeń wzniesienia. Sprawcy zwykle atakowali swoje ofiary w ustronnym miejscu, a nie na środku nagiego pola.
W głowie Redferna jak neonowy szyld zaczęło pulsować jedno słowo. Przedstawienie. To była inscenizacja, którą mieli podziwiać.
Z zamyślenia wyrwało go pukanie. Porucznik Linda Wall dała znak, żeby opuścił boczną szybę, co David natychmiast zrobił. Do samochodu wpadł lodowaty podmuch. Policjantka była blada i zziębnięta tak, że dygotała. Jej płomiennoruda grzywka podzieliła się na kilka brązowych strąków przyklejonych do czoła, z których kapała woda. Przesiąknięta brązowa kurtka zdawała się ciążyć na wychudzonym ciele.
– Kiedy się zbieramy, starszy inspektorze? – zapytała.
Rozdrażnił go ten „inspektor”. Redfern pracował w Woking od dwóch miesięcy, ale nikt nie zamierzał z nim przejść na ty. Trzymali go na dystans i przy każdej okazji dawali mu to do zrozumienia. Jedynie Tinney, zwany przez wszystkich pieszczotliwie Puszką, traktował go normalnie. Może dlatego, że jako posterunkowy częściej przebywał w terenie i nie miał okazji nasiąknąć plotkami.
– Oficjalnie nie prowadzę śledztwa, pani porucznik. To decyzja Malcolma Knighta. Jeśli o mnie chodzi, możemy się zebrać o szesnastej, by ustalić dalszy przebieg działań.
– W porządku. Przekażę reszcie – powiedziała sucho.
Redfern bał się, że w przypływie tej niechęci jeszcze mu zasalutuje, ale nie zrobiła tego i po prostu odeszła. Zanim się odwróciła, David dostrzegł cień satysfakcji na jej twarzy. Dwanaście lat służby w Woking i wysoka ranga dawały jej gwarancję przejęcia śledztwa. Zresztą nie miałby nic przeciwko, by oddać się pod komendę świetnej policjantki.
Zasunął szybę i jeszcze przez chwilę się zastanawiał, co zrobić. Do zebrania zostały prawie dwie godziny. Nie mieli nic prócz karty hotelowej. Skoro i tak musiał stawić się na komendzie, postanowił zaryzykować i podjechać do Travelodge, który znajdował się dwie ulice od niej. Podejrzewał, że może nie spodobać się to zasadniczemu szefowi, ale wolał kuć żelazo, póki gorące.
W samochodzie zrobiło się gorąco, a smród mokrej wełny wypełnił wnętrze. Redfern poczuł się, jakby wraz z nim w aucie siedziało stado owiec. Ściągnął sweter i cisnął go na tylną wycieraczkę, choć najchętniej wyrzuciłby go przez okno. Przypomniał sobie, że w komendzie ma rozpinaną bluzę z kapturem. Jeśli nie trafi na korki, to zdąży po nią wejść.
Hotel Travelodge Central Woking pachniał nowością, która wcale nie była przyjemna dla nozdrzy. Zupełnie jakby farba na ścianach nie zdążyła wyschnąć, a świeżo położone wykładziny nie oddały jeszcze toksycznego zapachu fabryki. W centralnym punkcie hallu za granatowym kontuarem stała młoda brunetka. Prowadziła ożywioną rozmowę przez telefon. Na widok Redferna przyłożyła dłoń do słuchawki i wyszeptała, żeby chwilę poczekał.
Inspektor wykorzystał ten czas na przeczytanie kilku SMS-ów, które przyszły rano. Poza zdjęciem przesłanym przez posterunkowego Tinneya, ofertą Dominos Pizza i informacją o stanie konta nie było nic godnego uwagi. Ściągnął bluzę i oparł się o ladę.
Dziewczyna skończyła i odłożyła słuchawkę.
– Co za pogoda – skwitowała z uśmiechem szarą, pełną ciemnych zacieków koszulkę policjanta. – W czym mogę pomóc?
– Inspektor David Redfern, policja Woking. Chciałbym się dowiedzieć, czy w ostatnich dniach któryś z gości hotelowych nie wrócił na noc.
– Cóż… – zaczęła niepewnie kobieta – mieliśmy parę takich przypadków. Ludzie przyjeżdżają do Woking, bo to świetna baza wypadowa na Surrey Hills. Czasem zapuszczą się daleko i zostają w tamtejszych zajazdach. Zwykle dzwonią z informacją.
– A czy ktoś nie wrócił dzisiejszej nocy?
– Mam kilkanaście brakujących kart, ale nie wiem, czy goście spali w hotelu.
Redfern czuł, że w ten sposób niczego nie osiągnie. Wyciągnął telefon z kieszeni i znalazł w galerii zdjęcie ofiary.
– Czy rozpoznaję pani tę kobietę?
Dziewczyna pobladła.
– To ta Polka – wyszeptała. – Dwieście jedenaście.
– Proszę?
– Polka z pokoju dwieście jedenaście.
– Ma pani świetną pamięć.
– To dlatego, że było na nich parę skarg. Zachowywali się głośno.
– Zachowywali?
– Tak, bo ona przyjechała z mężem i wie pan, trochę poniosła ich fantazja. Przeszkadzali nocą innym gościom.
– Jak się nazywali?
Kobieta spojrzała na monitor i kliknęła kilka razy myszką.
– Bożena i Mariusz Sokolińscy. Przyjechali trzy dni temu. Mają też zarezerwowane miejsce na parkingu.
– Przyjechali samochodem?
– Na to wygląda. Biała toyota aygo.
– Kiedy widziała ich pani po raz ostatni?
– Przy zameldowaniu. Potem miałam wolne, ale może koleżanki, które miały późniejsze zmiany, coś pomogą.
– Czy może mi pani wydrukować ich rezerwację i zaprowadzić mnie do pokoju dwieście jedenaście?
– Oczywiście. Czy skan paszportów też zrobić?
– Bardzo proszę.
Dziewczyna po chwili podała Redfernowi wydruki. Przeszła przez kontuar i wskazała ręką szeroki korytarz, w którym znajdowała się winda.
Wjechali na drugie piętro i skierowali się w prawo. Przekroczyli drzwi przeciwpożarowe i znaleźli się w pajęczynie korytarzy. W jednym z bocznych David dostrzegł wózek sprzątaczki. Mijali kolejne pokoje, aż dotarli do celu. Recepcjonistka odruchowo zapukała, ale gdy nikt nie odpowiedział, otworzyła drzwi. Stanęli w pomieszczeniu, które wyglądało, jakby dopiero mieli się w nim pojawić pierwsi goście. Równo zaścielone łóżko sprawiało wrażenie odlanego z gipsu i wygładzonego ręką rzeźbiarza. Na granatowej wykładzinie Redfern nie dostrzegł nawet pyłku. Przy słabej wentylacji woń farby i detergentów stała się uciążliwa.
– Rozejrzę się – oznajmił.
– Oczywiście. Zostawię pana samego – powiedziała recepcjonistka i na ułamek sekundy stanęła w progu, jakby oczekiwała napiwku. Po chwili zniknęła.
Kiedy ucichły postukiwania obcasów, stłumione przez puszysty chodnik, Redfern zadzwonił do Dużej Elsy. Uprzejmie i rzeczowo przedstawił jej, co zamierza.
– To dziwne – przerwała mu. – Przed chwilą dzwoniła do mnie inspektor Linda Wall z prośbą o nakaz przeszukania hotelu w Guildford. Nie lubię, jak stroi się ze mnie żarty i pan, panie inspektorze, zdaje się, o tym wie.
– Oczywiście, pani prokurator. Możliwe, że zaszła jakaś pomyłka…
Najwyraźniej Linda potraktowała to śledztwo jak typowy wyścig szczurów. Policjant starał się znaleźć jakieś logiczne wyjaśnienie, które przekona prokuratorkę.
– Linda pojechała do Guildford sprawdzić trop karty znalezionej przy ofierze – kłamał gładko. – Może recepcjonistka okazała się służbistką…
– Nie obchodzą mnie wasze przepychanki – znów mu przerwała. – Proszę tylko, aby nie zawracać mi głowy bzdurami.
– Rozumiem. Potrzebuję technika.
– Proszę robić, co do pana należy, panie inspektorze. – Rozłączyła się.
Następne połączenie było do Matta. Dopiero skończyli na Pyle Hill, ale obiecał wysłać najbardziej wypoczętego technika.
Redfern wyszedł na korytarz i prześlizgnął się do wózka pełnego wiader, butelek, sprejów i papieru toaletowego. Obejrzał go dokładnie i po chwili znalazł to, czego szukał. Rozejrzał się, po czym zabrał małe kartonowe pudełko z rękawiczkami i kilka paczuszek jednorazowych czepków. Wrócił do pokoju i założył czepki na buty. Z rękawiczkami nie poszło mu tak łatwo. Dopiero drugą parę udało mu się wcisnąć na potężne dłonie.
Wszedł do łazienki, gdzie na umywalce dostrzegł dwie kosmetyczki, a właściwie dwa woreczki strunowe zapakowane po brzegi. W pierwszym znalazł standardowy ekwipunek turysty: pastę, dwie składane szczoteczki do zębów, kompaktowy dezodorant, maszynkę do golenia i grzebień. Damski odpowiednik mógł stanowić wyposażenie zakładu blacharskiego lub międzynarodowych targów kosmetycznych. Redfern nie podejrzewał, że litrowa torebka może pomieścić tyle szpachli, mazideł i innego badziewia. Najwyraźniej woreczek był tego samego zdania, bo z rozerwanego rogu wysypywał się fioletowy cień do powiek.
Sokolińscy przylecieli zatem do Anglii samolotem, a samochód musiał być z wypożyczalni, pomyślał.
Inspektor opuścił łazienkę i obejrzał pokój. Szafki nocne były puste, blat stolika czysty, a krzesła dosunięte. Dopiero w szafie odkrył małą kabinową walizkę. Na rączce miała przyklejoną naklejkę lotniska macierzystego – tuż nad wydłużonym kodem kreskowym widniał skrót KTW. Redfern nie musiał sprawdzać. Port Pyrzowice nieraz witał go mgłą lub porywistym wiatrem.
Położył bagaż na łóżku, załamując idealną powierzchnię białej kołdry. Otworzył go, mając nadzieję znaleźć dokumenty i choć trochę poznać Sokolińskich. Jednak poza kilkoma kolorowymi szmatami i reklamówką z brudną bielizną nie było w nim nic.
Do pokoju wszedł Matt.
– Niezły z ciebie Bear Grylls – skomentował strój Redferna.
– Improwizuj. Przystosowuj się. Przezwyciężaj – zacytował podróżnika.
– Właśnie widzę. Szybko znalazłeś naszą delikwentkę.
Postawił zestaw oględzinowy na podłodze i zaczął naciągać biały kombinezon.
– Wysłuchałem rady Tada i zrobiłem dokładnie odwrotnie.
Czarny wąs Matta podniósł się, ukazując dwa rzędy żółtych zębów. Mężczyzna wydał przy tym z siebie coś pomiędzy kwiknięciem a skrzypnięciem drzwi.
– Ty i to twoje poczucie humoru, Dave.
– Nie wiedziałem, że jakimś dysponuję. Miałeś kogoś przysłać. – Redfern zmienił temat.
– Łysy się wyrywał do ciebie, ale uznałem, że kolejny trup tylko dołoży nam roboty.
– Dzięki, ten młody chyba mnie nie polubił. A tak poważnie to dobrze, że jesteś. Potrzebuję kogoś z twoim doświadczeniem. Sprzątaczka już była, ale może uda ci się ściągnąć trochę daktyli. Na parkingu stoi też auto ofiary. Recepcjonistka ci pokaże. A! I w walizce jest worek z bielizną obojga turystów.
– OK. Zajmę się autem, jak skończę tutaj. Tylko nie wiem, co uda mi się wyciągnąć z tego miejsca, bo śmierdzi tu, jakby wszystko oblane było domestosem.
– Nie bądź taki czarnowidz. – Redfern poklepał technika po plecach i wyszedł.
Opuszczając hotel, poczuł wibrowanie w kieszeni bluzy. Deszcz odpuścił i zza cienkich jak organza chmur zaczął prześwitywać błękit.
– Może zaczniesz się stosować do procedur, Redfern? – usłyszał w słuchawce. Malcolm Knight ewidentnie nie był w nastroju. – Podobno pojechałeś do hotelu.
– Nie tylko ja – odparł.
– Czekamy na ciebie i twoje rewelacje w konferencyjnej.
Inspektor spojrzał na wyświetlacz telefonu.
Za dziesięć czwarta, szczurki już siedzą w swoich boksach, pomyślał gorzko. Szedł wolno Victoria Way, delektując się październikowym słońcem. W zimnych murach komendy czekała go prawdziwa burza.
Zalana słońcem sala konferencyjna wypełniona była zapachem parujących kurtek i przytłumionymi rozmowami policjantów. Redfern zajął wolne miejsce koło Puszki, który szeptem zreferował mu, co się dzieje. Podobno Duża Elsa zadzwoniła do Knighta i narobiła rabanu.
Pomruki ustały, gdy do pokoju wszedł szef wydziału. Obiema rękami oparł się o stojące najbliżej wyjścia krzesło, które cicho zaskrzypiało. Malcolm był postawnym mężczyzną o aparycji pięciolatka, którą nieudolnie maskował tubalnym głosem i tonem nieznoszącym sprzeciwu. Jego mało angielskie wybuchy gniewu były słyszane nawet z chodnika przy Victoria Road. Znudzony i odarty ze złudzeń, traktował tę robotę jak większość policjantów z jego stażem.
Od jednego z życzliwych David usłyszał, że Knight już od kilku lat powinien siedzieć na emeryturze, ale boi się zachlania na śmierć. Nie zamierzał jednak wyrabiać sobie zdania na podstawie plotek. Nigdy nie czuł od niego alkoholu, choć czerwona cera Malcolma zdradzała, że chętnie uczestniczył w trójkącie on–flaszka–kieliszek.
– Skoro gwiazdy już zalśniły – zaczął – to może powiedzą nam, co takiego odkryły. Jednocześnie przypomnę wam, że nie toleruję samowoli. Podobnie pani prokurator, która to z kolei mnie przypomniała, jak bardzo tego nie lubi.
– To może ja zacznę – odezwał się David. – To było nieporozumienie. Skoro mieliśmy tę kartę, podzieliliśmy się z Lindą pracą. Gdybym odebrał od niej telefon, nie byłoby tych wałów z Dużą Elsą.
Inspektor Wall otworzyła usta, ale czując na sobie wzrok całego zespołu, postanowiła nic nie mówić. Redfern miał nadzieję, że tą demonstracją lojalności skuje lód, który ich dzielił.
– Bardzo ładna historia, Dave. A skoro jesteśmy już przy dupochronach, to może podsuniesz coś, co będę mógł rzucić temu smokowi na pożarcie?
Po sali przemknął pomruk zduszonego śmiechu.
– Znamy tożsamość ofiary. Bożena Sokolińska, pięćdziesiąt pięć lat, Polka. – Zerknął na wydruk przygotowany przez recepcjonistkę. – Przyleciała do nas w czwartek z Katowic. Wraz z mężem, Mariuszem, zatrzymali się w Travelodge, tuż za rogiem. Do hotelu przyjechali wypożyczonym w Luton autem, które teraz stoi na parkingu przy White Rose Lane. Biała toyota aygo nie wyjeżdżała stamtąd od soboty.
– Polka? – zdziwił się Tinney, który jako rejonowy został zaproszony do śledztwa. – Będzie międzynarodowy burdel.
– Lepiej bym tego nie ujął – podsumował Knight. – Dlatego ty, Dave, bierzesz sprawę.
Linda wyglądała, jakby dostała rozgrzanym pogrzebaczem w twarz, a Redfern – jakby to on wbrew sobie wyprowadził cios. Usłyszał świst wciąganego nosem powietrza. Był pewien, że wszyscy w sali wstrzymali oddech.
– Wezmę na siebie kontakt z polską policją – odzyskał głos.
– To w pierwszej kolejności – przerwał mu Knight. – A potem zorganizujesz zespół.
Malcolm wyprostował się i założył ręce na plecach, a potem przeszedł wzdłuż stołu. W czerwonej koszuli i ciemnoszarej marynarce przypominał przerośniętego, zadowolonego z siebie gila.
– I nie chcę żadnych przepychanek – dodał. – To nie wyścig chartów. Linda, do ciebie mówię.
Policjantka przypominała teraz rybę wyciągniętą z wody. Czerwona z wściekłości łypała to na Knighta, to na Redferna, który najwyraźniej nic sobie z tego nie robił.
– Powtórzę za prokuratorką: nie obchodzą mnie wasze wzajemne niechęci. Przede wszystkim profesjonalizm. Przypominam, że jesteśmy zespołem profesjonalistów, do cholery.
Redfern nie wiedział, w jakim durnym szkoleniu coachingowym Knight brał ostatnio udział, ale wyniesiona z niego papka szeroko rozlewała się teraz po sali. Znał te teksty na pamięć, więc wyłączył się na chwilę, by przemyśleć strategię. Odkąd przeniósł się do Woking, Linda Wall pałała do niego żywą nienawiścią, a Malcolm swoją decyzją tylko podlał ten konflikt napalmem. Zanurzony w przemyśleniach, usłyszał swoje imię.
– David jest najstarszy, zna polski i pracował w Narodowej Agencji do spraw Przestępczości – dotarło do niego. – Koniec dyskusji. Wiecie, o co toczy się gra. Komisariat w Old Woking już rozwiązali.
Tinney pokiwał głową, a Redfern w lot pojął, w czym rzecz. Jak zwykle chodziło o kasę. Ostatnie cięcia budżetowe objęły także policję. Podczas redukcji posterunków Puszka oberwał rykoszetem. Tuż przed awansem zlikwidowano jego jednostkę w Old Woking. Nikt nie miał pomysłu na przydział, więc zajmował się koordynacją lokalnego oddziału straży miejskiej, czekając, aż zwolni się miejsce w Woking. Na stopień sierżanta będzie musiał jeszcze poczekać.
– Chris, jako lokalny bardzo nam się przydasz – kontynuował Knight. – Linda, jesteś prawą ręką Dave’a, a ty, McMahon, pilnujesz, żeby się nie pozabijali. A teraz słucham – zakończył wykład.
Sierżant Gregory McMahon, który do tej pory ukryty był za ekranem laptopa, odchylił się na krześle, prezentując swoją zmęczoną, pooraną bliznami twarz.
– Na dzień dobry mogę wam powiedzieć, że kontakt z polską policją może nie będzie konieczny. Bożena Sokolińska była obywatelką Wielkiej Brytanii – oznajmił. – Miała dwa paszporty, ale, co ciekawe, to na ten polski wjechała do nas.
– Co teraz? – Linda odzyskała głos. – Jakieś pomysły, inspektorze?
Redfern mógłby się założyć o milion funtów, że gdyby byli sami, usłyszałby: „cwaniaczku”.
– Tak czy inaczej trzeba powiadomić polską ambasadę – wtrącił się Knight. – Szukamy też męża zamordowanej, a on, z tego, co wiemy, ma polskie obywatelstwo.
Widząc rosnące zaangażowanie części zespołu, Redfern, chcąc nie chcąc, musiał wejść w rolę. O zaszczycie prowadzenia sprawy chciał porozmawiać z Malcolmem na osobności. Miał nadzieję przekonać szefa, że w obecnej sytuacji nie jest to najlepszy pomysł.
– Jak wiecie, ofiara i jej mąż zatrzymali się w Travelodge. Przylecieli z Katowic z jednym bagażem, którym teraz zajmuje się Matt. Nie znaleźliśmy żadnych dokumentów, paszportów, prawa jazdy, kart kredytowych. Niewykluczone, że są w samochodzie. Czekam na telefon od technika. Nie znamy też celu ich podróży, choć może na to pytanie odpowiedzą pracownicy hotelu. Tam właśnie powinniśmy zacząć, wypytać ludzi, przejrzeć monitoring. Linda, możesz? – zwrócił się do policjantki łagodnie.
Skinęła głową, robiąc notatki w zeszycie.
– McMahon, w międzyczasie przekopiesz naszą bazę i wszystko inne, OK? Aha, i zdjęcia Sokolińskich we wszystkich mediach. Puszka, dowiesz się, co ustaliła straż miejska. Ja skontaktuję się z ambasadą. Spotykamy się jutro o siódmej. Dziękuję – dokończył i wstał, zbierając hotelowe wydruki.
Z nikim poza Knightem nie miał zamiaru wchodzić w dyskusję. Skoro kluczem do sukcesu miał być profesjonalizm, to on zamierzał wykorzystać to do bólu. Również jako tarczę. W sali został tylko Malcolm. Redfern właśnie na to liczył.
– Wiem, co powiesz. – Knight podszedł do okna i przyglądał się spacerującym po wewnętrznym placu gołębiom.
Był wyraźnie zmęczony. Redfern ze zdziwieniem zauważył, że szef w ułamku sekundy z ryczącego lwa zmienił się w wyliniałego starego kota. Sflaczały jak pęknięta dmuchana zabawka, oparł się ramieniem o wnękę.
– Popełniasz błąd, dając mi tę sprawę.
– Więcej wiary w siebie, Dave.
– Dobrze wiesz, o co mi chodzi. Dlaczego nie Linda?
– Chcę dać ci szansę.
– Na co? Na zespół stresu pourazowego?
– Na zadomowienie się.
Redfern się nie odezwał. Sięgnął do kieszeni po gumę do żucia i czekał na rozwój wydarzeń. Kinght nie odrywał wzroku od ptaków.
– Wysoki rangą oficer policji z twoim doświadczeniem powinien być ponad takimi konfliktami.
– Profesjonalizm, co?
– Od dwóch miesięcy obserwuję, co tu się dzieje, Dave – westchnął i usiadł na najbliższym krześle. – Mam dość. Bajka o profesjonalizmie była dla nich. Dla ciebie jest prawda o rodzinie. Jeśli te dwie wartości się spotkają, to będę miał świetny zespół. Wycieczką do hotelu pokazałeś im, że nie jesteś jego członkiem. Dałeś im kolejny argument w dyskusji, wyszedłeś przed szereg i historyjka o nieporozumieniu niczego nie zmienia. To nie jest twój wielki Londyn, Dave. To jest rodzina, ale zdaje się, że tego nie łapiesz. Powiem więcej, wiem, co się stało w katedrze i dlaczego tu jesteś. Wszyscy wiedzą i pora, by wszyscy, łącznie z tobą, się otrząsnęli.
Redfern nic nie odpowiedział, czując, że choćby najmniejsza próba obrony tylko pogorszyłaby jego sytuację.
– Aha, jeszcze jedno. – Knight poluzował krawat, jakby na znak zakończenia oficjalnej części zebrania. – Dobijają się do ciebie ludzie z Dover. Podobno to coś ważnego, więc dałem im twój numer, ale widocznie nie tylko moje telefony olewasz.
– Przyjąłem – odparł David i wyszedł.
Dźwięk zamykanych drzwi uruchomił w nim machinę wspomnień. Szedł korytarzem, usiłując zapanować nad obrazami, które przewijały się w jego głowie.
Twarz Damiena Thorna straszyła go całe dzieciństwo. Omen obejrzał zza kanapy rodziców. Pamiętał, jak spoconymi dłońmi zasłaniał sobie oczy przy każdej strasznej scenie. Najbardziej przerażała go ta, kiedy Gregory Peck wraz z żoną i diabelskim synem podjeżdżają pod katedrę w Guildford, bardzo podobną do tej, w której sześcioletni David Redfern co niedzielę uczestniczył w nabożeństwie. Wtedy nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie jeszcze oglądał horror z jej udziałem.
Piątego maja dwa tysiące trzynastego roku, mając trzydzieści pięć lat, znów się bał.
Siedząc w samochodzie, usłyszał przez radio komunikat, że nieznany mężczyzna grozi przechodniom bronią. David był w centrum, więc na Stag Hill dotarł jako pierwszy. Gdy przybył na miejsce, napastnik biegał z pistoletem wzdłuż fasady, histerycznie krzycząc, że wszystkich zabije. Miał pooraną bliznami twarz, ale Redfern poznał go od razu. Bliźniacy – tak ich nazywała matka Adriana Bonesa. Razem w college’u, razem w akademii, razem w Narodowej Agencji do spraw Przestępczości. Bracia.
David usłyszał w słuchawce operacyjnej, że posiłki są w drodze, co oznaczało, że niebawem rozpęta się piekło. Nagle, jakby przeczuwał, co go czeka, Bones zrobił kilka kroków w tył i zniknął w środku katedry. Wtedy Redfern popełnił błąd – wbiegł za nim do budynku.
Czuł się, jakby stał wewnątrz ludzkiego korpusu. Obdarty z mięśni i skóry, blady szkielet tworzył sklepienie katedry. Typowy nagi i surowy anglikański kościół. Każda z wąskich niczym żebra kolumn mogła skrywać napastnika. Redfern wiedział, że w takim układzie był bez szans.
Trzymając broń przed sobą, przesuwał się krok po kroku. Mógł zdać się wyłącznie na słuch, więc starał się wychwycić najcichszy szmer, ale jedyne, co do niego docierało, to stłumiony dźwięk helikoptera.
Bonesa znalazł w bocznej nawie. Stał tyłem i ciężko oddychał. Powoli, jakby z trudem się odwrócił. Miał czerwone od płaczu, rozbiegane oczy. Wiatr wpadający przez otwarty witraż mierzwił mu potargane, rzadkie włosy. Nerwowo kręcił głową, jakby zaprzeczał myślom. W tej dzikiej postaci Redfern próbował zobaczyć dawnego przyjaciela.
– Adrian – odezwał się szeptem.
– Nie jestem Adrian – powiedział mężczyzna cicho, po czym wrzasnął: – Nie jestem Adrian!
Wszystko, co zdarzyło się potem, David pamiętał jak poklatkowy film. Bones uniósł pistolet i przerażający huk rozerwał żebra trupiego korpusu. Potem nastąpił drugi, jeszcze potężniejszy. Świat Redferna stanął w miejscu, a jednak wciąż słyszał helikopter krążący nad Stag Hill, czuł, jak przebiegający obok policjant uderza go w ramię, widział przerażone twarze kolegów i poruszane wiatrem drzwi chóru.
Jedynym nieruchomym elementem był Adrian Bones.
Redfern z przerażeniem spojrzał na swoją broń. Był pewien, że chybił. A jednak przyjaciel leżał na marmurowej podłodze, a czerwona plama na jego piersi się powiększała. Opuścił pistolet, a ten wysunął się z dłoni i upadł z trzaskiem na lodowaty marmur. Dźwięk utonął w tupocie nóg i krzyku wielu gardeł. Granatowo-żółta fala wlewała się przez drzwi katedry, a on ze wszystkich sił parł pod prąd, przeciskając się przez tłum.
Usiadł na schodach i czuł, że z każdą sekundą coraz bardziej brakuje przy nim Boga.
Rodzina. Być może Knight był ekspertem w sprawach rodzinnych, ale to Redfern wiedział najwięcej o jej rozpadzie.
Dave otrząsnął się z mrocznych myśli, usiadł za biurkiem i wyciągnął z kieszeni komórkę. Tym razem uważnie przejrzał nieodebrane połączenia. W historii widniało kilka z tego samego numeru stacjonarnego. Nie musiał sprawdzać. Odruchowo nacisnął na kontakt.
– Posterunek policji Dover, Vishnava Burkule, słucham.
– Inspektor David Redfern. Dzwonił pan do mnie.
– Tak, dzwoniłem, inspektorze. Nawet kilka razy – odparł mężczyzna z przekąsem. – Chodzi o to, że dziś rano znaleźliśmy zwłoki topielca. Nie znamy jego tożsamości. Jest to mężczyzna, około czterdziestu lat, jasne…
– Co to ma wspólnego ze mną? – przerwał wyliczankę Redfern.
– Myślę, że najlepiej będzie, jak pan sam zobaczy.
Ciąg dalszy w wersji pełnej