Materiał na chłopaka - ebook
Materiał na chłopaka - ebook
Profil: Luc O’Donnell jest znany, bo… nie ma innego wyjścia. Syn gwiazdy rocka i popularnej piosenkarki traktowany jest jak celebryta, choć wolałby święty spokój.
Problem: Życie Luca to jeden wielki bałagan, na dodatek stale jest dokumentowane przez rubryki plotkarskie. Gdy podczas imprezy przebrany za królika Luc potyka się i ląduje na chodniku, brukowce natychmiast wykorzystują ten fakt, by zrujnować jego wizerunek. Fundacja ekologiczna, w której chłopak pracuje, może stracić darczyńców.
Wyjście z sytuacji: Żeby uratować nadszarpniętą reputację, Luc postanawia związać się z odpowiednim, statecznym partnerem.
Poszukiwany: Chłopak na pokaz.
Materiał na chłopaka: Oliver Blackwood – wegetarianin, wzięty prawnik z opinią czystą jak świeżo uprana koszula.
Komplikacje: Luc i Oliver są singlami, gejami i każdy z nich potrzebuje partnera na pokaz, ale poza tym różnią się jak ogień i woda. Zawierają więc umowę, że będą udawać parę, dopóki zła passa się nie odwróci.
Efekt: Sęk w tym, że czasem fałszywe randkowanie może przerodzić się w prawdziwe, a gra pozorów zmienić w głębokie uczucie.
Błyskotliwy romans doprawiony najlepszym brytyjskim humorem. Ta historia zafunduje ci niekontrolowane wybuchy śmiechu, wyciśnie łzę wzruszenia, a gdy skończysz ją czytać, od razu będziesz chciał/chciała zacząć od nowa.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-919-1 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie rozumiałem sensu przebieranych imprez. Masz dwa wyjścia: albo się starasz i koniec końców wyglądasz jak idiota, albo nie starasz się wcale, z podobnym skutkiem. Mój problem jak zwykle polegał na tym, że nie wiedziałem, którym rodzajem idioty wolę być.
Postanowiłem się nie wysilać. Po czym w ostatniej chwili spanikowałem i podejmując karkołomną próbę znalezienia sklepu z kostiumami, wylądowałem w jednym z tych dziwacznie konwencjonalnych sex shopów oferujących czerwoną bieliznę i różowe dilda ludziom, których ani jedno, ani drugie specjalnie nie interesuje.
Dlatego na imprezie, na której było już za gorąco, za tłoczno i za głośno, zjawiłem się w czarnych koronkowych króliczych uszach, których seksualny charakter wydawał mi się problematyczny. Przysięgam, kiedyś byłem dobry w te klocki. Ale straciłem wprawę, a mój wygląd taniego eskorta dla wielbicieli bardzo konkretnego fetyszu nie sprzyjał triumfalnemu powrotowi do świata szalonych imprez. Co gorsza, było na tyle późno, że wszyscy inni samotni nieudacznicy z pewnością dali za wygraną i poszli do domu.
Gdzieś w głębi tej pieczary pełnej pulsujących świateł, urywanych elektronicznych dźwięków i spoconych ciał znajdowali się moi przyjaciele. Wiedziałem o tym, ponieważ rozmowa w naszej grupie na WhatsAppie – aktualnie zwanej Queer Comes The Sun – składała się z licznych wariacji na temat: „Gdzie, do chuja, podział się Luc?”. Jednak w tamtej chwili otaczali mnie tylko ewentualni dalecy znajomi moich dalekich znajomych. Przepychając się do baru, zmrużyłem oczy, by spojrzeć na tablicę z listą drinków wymyślonych specjalnie na tę noc, po czym ostatecznie zamówiłem Pogadajmy o Zaimkach Podpierając Ściany, uznałem bowiem, że może być smaczny, a nazwa celnie opisuje moje szanse, aby dziś zaliczyć. Dziś lub kiedykolwiek.
Pewnie powinienem wyjaśnić, dlaczego popijałem niebinarny koktajl w piwnicy w Shoreditch, mając na sobie akcesorium wyrażające najbardziej mieszczański fetysz świata. Ale szczerze mówiąc, sam zaczynałem się nad tym zastanawiać. W skrócie: jest taki typ – Malcom. Znam go, bo wszyscy go znają. Zdaje się, że to makler, bankier albo ktoś w tym rodzaju, ale wieczorami – a właściwie od czasu do czasu, konkretnie przez jeden wieczór w tygodniu – staje za didżejką na imprezach trans/genderfluid z cyklu Surf ‘n’ Turf @ The Cellar. Dzisiejsza nosiła nazwę „Transherbatka u Szalonego Kapelusznika”. Cały Malcom.
W tej chwili znajdował się z tyłu sali, miał na sobie fioletowy cylinder, pasiasty frak, skórzane spodnie i niewiele więcej, i jak to mówią, zapodawał tłuste bity. A może wcale tak nie mówią. Może nikt, absolutnie nikt nigdy tak nie powiedział. W czasach, gdy spędzałem upojne noce w ekscentrycznych klubach, nie pytałem nawet o imiona swoich jednonocnych zdobyczy, nie mówiąc o spamiętywaniu żargonu.
Westchnąłem i upiłem łyk swojego nierokującego koktajlu. Powinno istnieć słowo określające uczucie, które cię ogarnia, gdy robisz coś, na co nie masz ochoty, żeby okazać komuś wsparcie, po czym uświadamiasz sobie, że ten ktoś właściwie cię nie potrzebował i nikt by nawet nie zauważył, gdybyś został w domu w piżamie i wyjadał nutellę prosto ze słoika. To właśnie czułem. I pewnie powinienem był wyjść, tyle że gdybym to zrobił, byłbym tym głupkiem, który zjawił się na Herbatce u Malcoma w przebraniu, w które włożył minimum wysiłku, wypił jedną ósmą drinka, po czym zawinął się bez słowa.
Wyjąłem telefon i wysłałem do grupy smutne Jestem, gdzie was szukać?, ale obok wyświetlił się jedynie ponury symbol zegarka. Kto by pomyślał, że w betonowych podziemiach nie będzie zasięgu?
– Ale wiesz, że te uszy nie są nawet białe? – Czyjś ciepły oddech musnął mi policzek.
Odwróciłem się i ujrzałem nieznajomego. Był to całkiem ładniutki nieznajomy o spiczastym, jakby lisim typie urody, który zawsze wydawał mi się dziwnie czarujący.
– Wiem, ale naprawdę się spieszyłem. A ty w ogóle nie masz przebrania.
Uśmiechnął się, przez co jego twarz zrobiła się jeszcze bardziej spiczasta, jeszcze bardziej lisia i jeszcze bardziej czarująca. Odchylił połę marynarki, ukazując nalepkę ze słowem „Nikt”.
– Domyślam się, że to jakieś irytująco hermetyczne odniesienie.
– „Jakże chciałbym mieć takie oczy – powiedział Król strapionym głosem. – Widzieć, że Nikogo nie ma na drodze!”*.
– Mądrala.
Rozbawiło go to.
– Bale przebierańców wyzwalają we mnie najgorsze instynkty.
Może nie była to moja najdłuższa rozmowa z nieznajomym facetem, której dokumentnie nie schrzaniłem, ale szedłem na rekord. Teraz grunt to opanować panikę i nie wyjść na nieznośnego palanta albo gigantycznego kurwiszona.
– Wolę sobie nie wyobrażać, w kim wyzwalają najlepsze.
– Ano choćby w Malcomie. – Znów uśmiech i błysk zębów.
– W Malcomie wszystko wyzwala najlepsze instynkty. On by cię przekonał, żebyś się cieszył, że musiałeś zapłacić w sklepie dziesięć pensów za plastikową torbę.
– Błagam, nie podsuwaj mu pomysłów. A tak w ogóle jestem Cam. – Przysunął się odrobinę bliżej. – Ale pewnie nie dosłyszałeś, więc umówmy się, że będę reagował na dowolne jednosylabowe imię z samogłoską w środku.
– Miło cię poznać, Bob.
– Mądrala.
Nawet w świetle stroboskopów dostrzegłem iskierki w jego oczach. Zacząłem się zastanawiać, jaki mają kolor z dala od ciemności i tęczowych reflektorów. To był zły znak. Jeszcze chwila i koleś zacznie mi się podobać. A to, jak wiadomo, nie wróży nic dobrego.
– Jesteś Luc Fleming, prawda? – zapytał.
No serio, w życiu bym się nie spodziewał. Takie moje parszywe szczęście.
– Właściwie to Luc O’Donnell – sprostowałem jak zawsze.
– Ale jesteś synem Jona Fleminga?
– A na co ci to wiedzieć?
Zamrugał, zaskoczony pytaniem.
– Na nic. Tylko kiedy zapytałem Angie, kim jest ten seksowny ponurak, powiedziała: „A, to Luc. Syn Jona Fleminga”.
Angie to dziewczyna Malcoma, w tej chwili przebrana za Alicję, no bo za kogo innego?
Nie podobało mi się, że ludzie za plecami mówią o mnie „syn Jona Fleminga”. No ale co mieliby mówić? „To Luc, jego kariera spłynęła w kiblu”? „To Luc, od pięciu lat nie miał stałego związku”? „To Luc, wszystko mu się posypało”?
– Niech będzie. To ja.
Cam oparł łokieć na barze.
– Niesamowita sprawa. Nigdy wcześniej nie poznałem nikogo sławnego. Powinienem udawać, że uwielbiam twojego ojca czy że go nienawidzę?
– Ja go nawet nie znam. – Nie była to żadna sensacyjna wiadomość, wygooglowałby ją w pięć minut. – Więc niespecjalnie mnie to obchodzi.
– To chyba dobrze, bo pamiętam może z jedną jego piosenkę. Coś o kapeluszu z zieloną wstążką.
– To akurat Steeleye Span.
– A, czekaj. Jon Fleming grał w Rights of Man.
– Tak, ale nic dziwnego, że ci się mylą.
Spojrzał na mnie bystro.
– W ogóle nie są podobni, mam rację?
– Powiedzmy, że jest parę subtelnych różnic. Steeleye to bardziej folk rock, a Rights of Man rock progresywny. Steeleye używali dużo skrzypiec, mój ojciec jest flecistą. Poza tym w Steeleye Span śpiewa kobieta.
– Okej. – Znów się uśmiechnął, mniej speszony niż ja byłbym na jego miejscu. – Czyli nie mam pojęcia, o czym mówię. Za to mój tata jest ich wielkim fanem. Ma wszystkie płyty. Trzyma je na strychu razem z dzwonami, w które nie zdołał się wcisnąć od siedemdziesiątego dziewiątego.
Dopiero teraz zaczęło do mnie docierać, że jakieś osiem milionów lat temu Cam nazwał mnie „seksownym ponurakiem”. Tyle że teraz ponurak zwyciężał w proporcji osiem do dwóch.
– Wszyscy ojcowie moich znajomych są fanami mojego ojca.
– To ci się musi rzucać na psychikę.
– Dosyć.
– A przez ten program pewnie jest jeszcze dziwniej.
– Powiedzmy. – Apatycznie trąciłem szklankę. – Częściej mnie rozpoznają. „Hej, twój tata występuje w tym głupkowatym talent show” jest jednak odrobinę lepsze niż „Hej, twój tata to ten gość, który w zeszłym tygodniu dał z główki policjantowi, a potem obrzygał sędziego naćpany heroiną i płynem z WC kaczki”.
– To przynajmniej ciekawe. Najbardziej skandaliczna rzecz, jaką zrobił mój ojciec, to potrząśnięcie butelką z keczupem, która okazała się otwarta.
Mimowolnie parsknąłem śmiechem.
– Jak możesz drwić z mojej dziecięcej traumy? Kuchnia wyglądała jak z _Hannibala_. Mama do dziś mu to wypomina, ilekroć się wkurzy, nawet jeśli nie jest wkurzona na niego.
– Cóż, moja mama też wspomina ojca, kiedy jest na mnie zła. Tyle że zamiast: „To zupełnie jak wtedy, kiedy twój ojciec zachlapał kuchnię pikantnym sosem pomidorowym”, mówi raczej coś w stylu „To zupełnie jak wtedy, kiedy obiecał wrócić na moje urodziny, po czym został w LA, żeby wciągać kokę z cycków jakiejś prostytutki”.
Cam zamrugał.
– Ups.
Cholera. Starczyło pół drinka i ładny uśmiech, żebym zaczął śpiewać jak sympatyczny mały ulicznik na paryskiej barykadzie. Właśnie takie rzeczy lądują potem w gazetach. „Kolejny kokainowy wyskok Jona Fleminga”. Lub może: „Jaki ojciec, taki syn. Incydent z dzieciństwa Fleminga juniora porównany do narkotykowych eskapad ojca”. Albo najgorzej: „Lecą latka, a ona wciąż wariatka. Odile O’Donnell nadal wyżywa się na synu z powodu seksualnych ekscesów jego ojca w latach osiemdziesiątych”. Właśnie dlatego w ogóle nie powinienem wychodzić z domu. Ani z kimkolwiek rozmawiać. A już zwłaszcza z ludźmi, którym chciałbym się podobać.
– Słuchaj – odezwałem się, nie dbając o zachowanie pokerowej miny, choć balansowałem na krawędzi – moja mama to naprawdę dobry człowiek, sama mnie wychowała i dużo przeszła, więc… ten… mógłbyś zapomnieć, co usłyszałeś?
Nieznajomy rzucił mi spojrzenie, którym obdarza się kogoś, kogo przekładasz z szufladki z napisem „atrakcyjny” do tej z napisem „dziwak”.
– Przecież nic jej nie powiem. Nawet jej nie znam. I owszem, możliwe, że podszedłem, żeby cię wyrwać, ale daleko nam jeszcze do przedstawiania się rodzicom.
– Przepraszam. Wybacz… Po prostu staram się ją chronić.
– I myślisz, że potrzebuje ochrony przed randomami z barów?
Oczywiście wszystko zepsułem. Ponieważ prawdziwa odpowiedź brzmiała: „Tak, żeby nie poszli do brukowców, bo to się naprawdę zdarza”, ale nie chciałem podsuwać mu pomysłów. Oczywiście możliwe, że sam na to wpadł i rozgrywał mnie teraz jak partię fletu lub skrzypiec, w zależności od tego, w którym zespole z lat siedemdziesiątych mnie widział. Pozostała więc opcja numer dwa: pozwolić, by ten zabawny, seksowny facet, z którym chciałbym choć spróbować się przespać, wziął mnie za paranoika z podejrzaną fiksacją na punkcie matki.
– Hm. – Przełknąłem ślinę. Czułem się tak pociągający jak przejechana wiewiórka. – Możemy wrócić do wyrywania?
Zapadła cisza, dłuższa niżbym chciał. A potem Cam się uśmiechnął. Co z tego, że odrobinę nieufnie?
– Jasne.
Znów cisza.
– No to ten… – zacząłem. – To twoje wyrywanie… Dość minimalistyczne, powiedziałbym.
– Na początku chciałem, wiesz, chwilę pogadać i zobaczyć, jak pójdzie, może spróbować cię pocałować czy coś. Tylko że w zasadzie zdążyłeś już storpedować moją strategię. Więc jestem w kropce.
Spuściłem głowę.
– Przepraszam. Nie zrobiłeś nic złego. Jestem naprawdę kiepski w… – Szukałem słowa, które zwięźle, ale trafnie podsumuje moje ostatnie przeżycia randkowe. – We wszystkim.
Może wyobraźnia płatała mi figle, ale zdawało mi się, że Cam właśnie w tej chwili podejmuje decyzję, czy jestem warty zachodu. O dziwo, chyba stwierdził, że tak.
– We wszystkim? – powtórzył i pociągnął mnie za koniuszek króliczego ucha w sposób, który postanowiłem uznać za wyraz zachęty.
To chyba dobry znak? To musiał być dobry znak. A może fatalny? Co jest z gościem nie tak, że jeszcze nie uciekł z krzykiem? Nie. Za dużo myślę, a to najgorsze, co można zrobić, zwłaszcza jeśli jest się mną. Muszę powiedzieć coś zabawnego i kuszącego, i to natychmiast.
– Możliwe, że w całowaniu nie jestem najgorszy.
– Mmm. – Cam nachylił się trochę bliżej. Kurde, on tak serio? – Nie wiem, czy mogę ci ufać. Może lepiej sam sprawdzę.
– Uhm. Niech będzie.
Więc sprawdził. A ja rzeczywiście nie byłem najgorszy w całowaniu. Przynajmniej zdawało mi się, że nie jestem najgorszy w całowaniu. Boże, mam nadzieję, że nie byłem najgorszy w całowaniu.
– No i? – zapytałem chwilę później swobodnym, lekko zaczepnym tonem, bez cienia desperacji czy niepewności.
Jego twarz była tak blisko, że dostrzegałem wszystkie kuszące detale: gęste rzęsy, delikatny zarost i wgłębienia w kącikach ust.
– Nie wiem, czy jestem w stanie wyciągnąć odpowiednie wnioski, opierając się na jednym pomiarze.
– Oho. Naukowiec.
Powiększyliśmy zbiór danych. Gdy skończyliśmy, on przyciskał mnie do baru, a ja trzymałem ręce w tylnych kieszeniach jego dżinsów, już nawet nie kryjąc się specjalnie z tym, że próbuję go obmacać. I to właśnie wtedy przypomniałem sobie, że on zna moje nazwisko, nazwisko mojego ojca i pewnie też matki, i całkiem możliwe, że przeczytał wszystko, co kiedykolwiek o mnie napisano, ja natomiast wiem tyle, że ma na imię Cam i dobrze smakuje.
– Ale serio? – zapytałem zdyszany. Kiedy rzucił mi nierozumiejące spojrzenie, dodałem: – No wiesz, jesteś naukowcem? Nie wyglądasz.
– A, nie. – Uśmiechnął się, cały lisi i taki pyszniutki. – To był tylko pretekst, żeby móc dalej cię całować.
– To czym się zajmujesz?
– Jestem wolnym strzelcem, piszę głównie dla portali, które chciałyby być BuzzFeedem, ale nie są.
Wiedziałem. No kurwa, wiedziałem. Zbyt chętnie przymknął oko na moje liczne wady.
– Jesteś dziennikarzem.
– Przesada. Wymyślam listy iluś tam rzeczy o kimś tam, w które nie uwierzysz. Te, którymi wszyscy gardzą, a jednak je czytają.
„Dwanaście rzeczy, których nie wiedziałeś o Lucu O’Donnellu. Punkt ósmy cię zszokuje”.
– Czasem układam quizy, wiesz, wybierasz osiem zdjęć kotków, a my ci mówimy, którą postacią z filmów Johna Hughesa jesteś.
Racjonalny Luc z równoległego wszechświata, ten Luc, którego ojciec nie był słynnym gnojem i którego były chłopak nie sprzedał wszystkich jego tajemnic Piersowi Morganowi, próbował dać mi do zrozumienia, że reaguję zbyt gwałtownie. Niestety go nie słuchałem.
Cam pytająco przekrzywił głowę.
– Co jest? Słuchaj, wiem, że to niezbyt seksowne zajęcie, nie mogę sobie nawet powtarzać „Ktoś to musi robić”, bo absolutnie nikt nie musi. Ale ty znów dziwnie na mnie patrzysz.
– Wybacz. To… skomplikowane.
– „Skomplikowane” często znaczy „interesujące”. – Wspiął się na palce i zatknął mi kosmyk włosów za ucho. – Całowanie już mamy zaliczone. Teraz popracujmy nad rozmową.
Uśmiechnąłem się z nadzieją, że nie wypadnie to blado.
– Wolę się trzymać tego, w czym jestem dobry.
– Wiesz co? Zadam ci pytanie, a jeśli spodoba mi się odpowiedź, będziesz mógł mnie znowu pocałować.
– Sam nie wiem…
– Zacznijmy od drobnostek. Wiesz, czym ja się zajmuję. A ty?
Serce mi waliło. Nic przyjemnego. Ale w zasadzie pytanie chyba było nieszkodliwe? Informacją dysponowało już co najmniej dwieście spambotów.
– Pracuję w organizacji pozarządowej.
– O! Bardzo szlachetnie. Powinienem teraz powiedzieć, że zawsze chciałem robić coś takiego, ale tak naprawdę jestem o wiele za płytki. – Spojrzał na mnie, a ja pocałowałem go nerwowo. – Ulubiony smak lodów?
– Mięta z czekoladą.
Znów mnie pocałował.
– Książka, którą przeczytali wszyscy oprócz ciebie.
– Wszystkie.
Cofnął się.
– Za to cię nie pocałuję. Bardzo tani unik.
– Nie, serio. Wszystkie. _Zabić drozda_, _Buszujący w zbożu_, wszystko Dickensa, _Na zachodzie bez zmian_, ta historia o żonie podróżnika w czasie, Harry Potter…
– Naprawdę się nie wstydzisz swojego analfabetyzmu, co?
– Uhm. Myślę nad przeprowadzką do Ameryki i kandydowaniem na jakiś ważny urząd.
Roześmiał się, a po kolejnym pocałunku nie odsunął się, przywarł do mnie, czułem jego oddech na skórze.
– Dobra. Najdziwniejsze miejsce, w jakim uprawiałeś seks.
– To do punktu ósmego? – spytałem i parsknąłem bekliwym śmiechem, pragnąc pokazać, że jestem wyluzowany i ponad to.
– Jakiego punktu ósmego?
– No wiesz: „Dwanaścioro dzieci gwiazd, które lubią się bzykać w dziwnych miejscach. Punkt ósmy cię zszokuje”.
– Czekaj. – Znieruchomiał. – Ty serio myślisz, że całuję się z tobą dla jakiegoś głupiego artykułu?
– Nie. To znaczy… Nie. Nie.
Przez jedną straszną chwilę przypatrywał mi się bez słowa.
– Myślisz tak, prawda?
– Mówiłem, że to skomplikowane.
– To nie jest skomplikowane, to jest obraźliwe.
– Ja… Znaczy… – Pozostało jak zwykle się wycofać. – Nic z tego nie będzie. To nie twoja wina.
Tym razem nie pociągnął mnie za królicze ucho.
– Jak to nie moja, skoro tak naprawdę się mnie boisz?
– Po prostu muszę być ostrożny. – Żeby nie było, zabrzmiało to niezwykle godnie. I wcale nie żałośnie.
– O czym miałbym w ogóle tam napisać? „Jak poznałem dziecko przebrzmiałej gwiazdy”? „Syn gwiazdora nadal jest gejem. Szok i niedowierzanie”?
– Brzmi lepiej od tego, co zazwyczaj piszesz.
Aż otworzył usta z wrażenia, a ja uświadomiłem sobie, że posunąłem się o krok za daleko.
– Wow. Właśnie się zastanawiałem, który z nas jest większym dupkiem. Dzięki za rozwianie wątpliwości.
– Nie, nie – rzuciłem pospiesznie. – Ja, pewnie, że ja. Wierz mi, dobrze o tym wiem.
– Średnia pociecha. Zastanawiam się, co gorsze. Że myślisz, że przeleciałbym kogoś umiarkowanie znanego dla kariery, czy że twoim zdaniem, decydując się na tak głęboko poniżający krok, wybrałbym akurat ciebie.
Przełknąłem ślinę.
– To wszystko słuszne uwagi. Bardzo słuszne.
– Ja pitolę, trzeba było słuchać Angie. Po cholerę się wysilałem.
Odszedł w tłum, pewnie szukać kogoś normalnego, zostawiając mnie z przekrzywionymi króliczymi uszami i dojmującym poczuciem osobistej porażki. Cóż, dwie rzeczy z pewnością mi się dziś udały: okazałem wsparcie typowi, który go ani trochę nie potrzebował, oraz wreszcie dowiodłem ponad wszelką wątpliwość, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zechce się ze mną umówić. Byłem strachliwym, bucowatym paranoikiem, który potrafi skopać najprostszą interakcję międzyludzką.
Oparłem się o bar i patrzyłem na piwnicę pełną obcych ludzi, którzy bawili się lepiej ode mnie, wiedząc, że gdzieś tam pewnie toczy się rozmowa o tym, jaki jestem beznadziejny. Uznałem, że mam dwa wyjścia. Mogę wziąć się w garść, zachować jak dorosły, odnaleźć znajomych i spędzić ten wieczór najlepiej, jak się da. Albo pójść do domu, upić się w samotności, a potem bez powodzenia udawać, że podobnie jak w przypadku wielu innych wydarzeń z mojego życia, także to nigdy nie miało miejsca.
Dwie sekundy później wybiegłem na schody.
Osiem sekund później – na ulicę.
A dziewiętnaście sekund później, potykając się o własne nogi, runąłem twarzą do rynsztoka.
Doprawdy było to ukoronowanie wieczoru, tyle że korona źle leżała, a wieczór przypominał habsburskiego księcia o twarzy zniekształconej chowem wsobnym. I wiadomo – to, co się stało, z pewnością się na mnie nie zemści.
* L. Carroll, _O tym, co Alicja odkryła po drugiej stronie lustra_, tłum. M. Słomczyński, Wrocław 1990, s. 199 (wszystkie przypisy pochodzą od tłum.).ROZDZIAŁ 2
Zemściło się.
Zemsta nadeszła w formie alertu Google, od którego wibrujący telefon o mało nie spadł z komody. Jasne, wiem, że śledzenie internetowych doniesień na własny temat to zachowanie popaprańca lub narcyza, ewentualnie narcystycznego popaprańca, ale przekonałem się na własnej skórze, że lepiej wiedzieć, co gadają. Machnąłem ręką na oślep i strąciłem na podłogę inne wibrujące urządzenie – „dla panów pragnących doświadczyć wyrafinowanej przyjemności” – aż wreszcie wymacałem telefon z wdziękiem nastolatka, który po raz pierwszy próbuje pettingu.
Wolałbym nie patrzeć. Ale wiedziałem, że jeśli tego nie zrobię, wyrzygam całą tę lepką mieszankę strachu, nadziei i niepewności, która zmieniła mi wnętrzności w papkę dla niemowląt. Zazwyczaj nie było tak źle, jak się spodziewałem. Tyle że… nie zawsze. Mrużąc powieki jak małe dziecko, które strachliwie śledzi zza kanapy odcinek _Doktora Who_, sprawdziłem powiadomienia.
I odetchnąłem z ulgą. Nie było źle. Wprawdzie w idealnym świecie zdjęcia, na których ubrany w królicze uszy leżę w rynsztoku obok wyjścia z The Cellar, nie krzyczałyby ze wszystkich trzeciorzędnych portali plotkarskich, od Celebitchy po Yeeeah. A w naprawdę idealnym świecie potrzebowałbym o wiele więcej, żeby móc odetchnąć z ulgą. Ale ponieważ od dawna miałem przegwizdane na wszystkich frontach, z czasem zmieniłem wymagania. Przynajmniej na zdjęciach byłem ubrany i nie miałem w ustach niczyjego kutasa. Tak że wiecie – sukces.
Dzisiejszy gwóźdź do trumny mojej internetowej reputacji sponsorowało powiedzonko „jaki ojciec, taki syn”, ponieważ sieć to istny róg obfitości, jeśli chodzi o zdjęcia Jona Fleminga robiącego z siebie debila. A „Zbuntowany synek Jonny’ego Łobuza w rynsztoku po pijacko-narkotycznej orgii” to jednak bardziej efektowny nagłówek niż „Mężczyzna potyka się na ulicy”. Z westchnieniem upuściłem telefon na podłogę. Okazało się, że gorsze od bycia dzieckiem faceta, którego kariera eksplodowała niczym szampańska supernowa, jest bycie dzieckiem upadłej gwiazdy właśnie zaliczającej wielki powrót.
Dopiero niedawno nauczyłem się żyć z ciągłymi porównaniami do mojego nieobecnego, lekkomyślnego, autodestrukcyjnego ojca. Teraz zaś ten właśnie nieobecny, lekkomyślny, autodestrukcyjny typ ogarnął się i co niedzielę odgrywał w telewizji ITV rolę mentora, przez co porównania przechyliły się na jego korzyść. Nie byłem emocjonalnie gotowy na taki poziom absurdu. Pewnie, trzeba było nie czytać komentarzy, ale wzrok jakoś sam ześliznął się na rzucony przez użytkownika wellactually69 pomysł, aby stworzyć reality show, w którym Jon Fleming próbuje nawrócić synalka ćpuna na właściwą drogę – na co wszyscy zareagowali kciukami w górę, a użytkowniczka theotherjillfrompeckham zadeklarowała, że taki program „oglądałaby jak pojebana”.
Wiedziałem, że w ostatecznym rozrachunku to nie ma znaczenia. Internet jest wieczny, to jasne, ale jak wiadomo, dzisiejsze gazety jutro wylądują w śmietnikach, czy jaki tam jest cyfrowy odpowiednik gazet i śmietników. Wszyscy zapomną o sprawie, póki komuś znów nie zachce się napisać o Jonie Flemingu. Co nie zmienia faktu, że czułem się kurewsko źle – tym gorzej, im dłużej o tym rozmyślałem.
Próbowałem się pocieszać, że przynajmniej Cam nie umieścił mnie na liście „Dwunastu palantów, którzy zrobią ci scenę w nocnym klubie”. Ale sam nie wiedziałem, czy to kiepskie pocieszenie, czy w ogóle żadne. Prawdę mówiąc, nigdy nie umiałem się troszczyć o własne zdrowie psychiczne. Oskarżanie się o wszystko to moja specjalność. Nienawiść do samego siebie czuję czasem nawet we śnie. A dziś na przykład, mimo dwudziestu ośmiu lat na karku, poczułem nagle przemożną potrzebę, żeby zadzwonić do mamy, bo mi smutno.
A to dlatego, że jedyne, co osładza mi świadomość, że ojciec jest, jaki jest, to to, że mam taką mamę, jaką mam. Możecie poczytać o niej na Wikipedii, w skrócie była w latach osiemdziesiątych kimś w rodzaju Adele, tyle że z francusko-irlandzkimi korzeniami i jeszcze bujniejszą fryzurą. A mniej więcej w czasach, gdy Sabrina wydała słynną odezwę do chłopaków, a Cliff Richard wyskakiwał ze świątecznych lodówek z jemiołą i winem, moi rodzice wpadli w wir miłości pomieszanej z nienawiścią, czego skutkiem były dwa wspólne albumy plus jeden solowy, no i ja.
No dobra, tak naprawdę pojawiłem się wcześniej niż ten solowy album, wydany przez ojca, gdy doszedł do wniosku, że sława i szalone imprezy są dla niego ważniejsze niż obecność w naszym życiu. _Welcome Ghosts_ była ostatnią napisaną przez mamę płytą, ale szczerze mówiąc, później nic już pisać nie musiała. Niemal co roku BBC, ITV albo któreś studio filmowe wykorzystują jeden z numerów jako ścieżkę dźwiękową smutnej albo dramatycznej sceny, czy nawet takiej, do której ta muzyka w ogóle nie pasuje. Ale co tam, ważne, że hajs się zgadza.
Wygramoliłem się z łóżka i odruchowo przybrałem pozę Quasimoda, która weszła mi już w krew, był to bowiem jedyny sposób, aby osoba mierząca ponad metr sześćdziesiąt siedem mogła chodzić po mieszkaniu, nie rozbijając głowy o skos sufitu. Ponieważ mam metr dziewięćdziesiąt trzy, równie dobrze mógłbym sobie wymyślić, że będę jeździł mini cooperem. Mieszkanie wynająłem razem z Milesem, moim eks, w czasach, gdy wizja przeprowadzki do współczesnej wersji zatęchłego poddasza na Shepherd’s Bush wydawała mi się romantyczna. Dziś czułem, że to coraz bardziej żałosne: byłem sam, utknąłem w pracy bez żadnych perspektyw i nadal nie mogłem sobie pozwolić na wynajem czegoś innego niż kilka metrów strychu. Oczywiście nie wykluczam, że ów strych wyglądałby nieco lepiej, gdybym go od czasu do czasu posprzątał.
Zrzuciłem z kanapy stertę skarpet i zwinąwszy się w kłębek, uruchomiłem FaceTime.
– _Allô, Luc, mon caneton_ – odezwała się mama. – Widziałeś, jak twój ojciec wczoraj wieczorem pokazał wszystko?
Omal nie krzyknąłem z autentycznego przerażenia, ale po chwili przypomniałem sobie, że _Pokaż wszystko_ to tytuł tego jego durnego programu.
– Nie. Wyszedłem ze znajomymi.
– Obejrzyj. Na pewno będą powtórki.
– Nie chcę.
Teatralnie rozłożyła ramiona, wydymając usta. Ta jej francuskość jest pewnie celowo przerysowana, ale trudno mieć pretensje, skoro od swojego ojca dostała nazwisko i nic więcej. Może oprócz bladej cery, której pozazdrościłaby jej Siouxsie Sioux. W każdym razie nawet jeśli skłonności do porzucania własnych dzieci nie leżą w genach, to w naszej rodzinie są dziedziczne – bez dwóch zdań.
– Twój ojciec źle się starzeje – oznajmiła.
– Dobrze wiedzieć.
– Jest już łysy jak jajo, w dodatku o dziwnym kształcie. Wygląda jak ten nauczyciel chemii, który chorował na raka.
To była dla mnie nowość. Ale swoją drogą niespecjalnie interesowałem się dawną szkołą. Szczerze mówiąc, niespecjalnie nawet ciekawiły mnie losy ludzi mieszkających po niewłaściwej stronie Londynu.
– Pan Beezle chorował na raka?
– Nie on. Ten drugi.
Kolejna cecha mamy: co najmniej wątpliwy kontakt z rzeczywistością.
– Chodzi ci o Waltera White’a?
– _Oui, oui._ I wiesz, uważam, że jest już za stary na pląsanie z fletem.
– Mówimy o ojcu, prawda? Bo jeśli nie, to znaczy, że ostatnie sezony _Breaking Bad_ skręciły w bardzo dziwną stronę.
– Jasne, że o ojcu. Pewnie niedługo złamie sobie biodro.
– Cóż, pozostaje trzymać kciuki – rzuciłem z uśmiechem.
– Postawił na tę młodą damę z harmonijką, bardzo słusznie, bo ma największy talent. Ale wybrała jednego z chłopców z Blue. Znakomicie się bawiłam.
Gdyby to tylko od niej zależało, moja mama mogłaby bez końca gadać o programach typu reality show. Niestety – ponieważ wypowiedzi wellactually69 i reszty wciąż brzęczały mi w głowie jak stado szerszeni – próbując odwieść ją od tego tematu, wygadałem się, że dorwali mnie paparazzi.
– Ojej, skarbie. Znowu? Tak mi przykro.
Teraz ja wzruszyłem ramionami, ale ani teatralnie, ani we francuskim stylu.
– Wiesz, jak to jest – dodała łagodnym tonem. – Burza w szklance wódki.
Musiałem się uśmiechnąć. Mama umie mnie rozbroić.
– Wiem. Tylko nawet jeśli piszą głupoty, i tak wracają tamte wspomnienia.
– To nie była twoja wina. To, co zrobił Miles. Tak naprawdę nie chodziło nawet o ciebie.
Prychnąłem.
– Chodziło wyłącznie o mnie.
– Wiadomo, że to, co robią inni, ma na ciebie wpływ. Ale ich działanie wynika przede wszystkim z ich własnych problemów.
Przez chwilę oboje milczeliśmy.
– Myślisz… że kiedyś przestanie boleć?
– _Non._ – Mama pokręciła głową. – Ale przestanie mieć znaczenie.
Chciałem jej wierzyć. Naprawdę. W końcu sama była żywym dowodem na prawdziwość swoich słów.
– Chcesz wpaść, _mon caneton_?
Mieszkała tylko jakąś godzinę drogi ode mnie, o ile ktoś podwiózłby mnie z Epsom Station (1,6 gwiazdki w Google). Ale choć mogłem jeszcze jakoś usprawiedliwić potrzebę dzwonienia do niej przy każdym kryzysie, to tak dosłowna ucieczka pod mamine skrzydła nawet dla mnie byłaby zbyt żenująca.
– Ostatnio oglądamy z Judy nowy program – kusiła mama, chyba sądząc, że to mnie przekona.
– Tak?
– Bardzo intrygujący. Nazywa się _RuPaul’s Drag Race_, słyszałeś o nim kiedyś? Na początku nie wiedziałyśmy, czy się nam spodoba, myślałyśmy, że jest o wyścigach samochodowych. Wyobrażasz sobie naszą radość, gdy się okazało, że chodzi o panów, którzy przebierają się za panie? Czemu się śmiejesz?
– Bo cię kocham. Bardzo.
– Nie ma się z czego śmiać, Luc. Byłbyś pod wrażeniem.
– Wiem, czym jest _Drag Race_. Pewnie lepiej od ciebie.
Tak to jest, gdy ci dają nagrodę Emmy. Zaczynają cię oglądać matki twoich widzów.
– Przyjedź, _mon cher_.
Mama nadal mieszka tam, gdzie dorastałem – w maleńkim, malowniczym miasteczku Pucklethroop-in-the-Wold – i głównie zajmuje się wpadaniem w rozmaite tarapaty wraz ze swoją najlepszą przyjaciółką Judith Cholmondely-Pfaffle.
– Ja…
Zostając w domu, mógłbym podziałać jak dorosły, na przykład umyć talerze albo zrobić pranie. Choć pewnie i tak skrolowałbym powiadomienia Google jak ktoś, kto skubie strup, póki nie poleci krew.
– Ugotuję swoje słynne curry.
To mnie przekonało.
– No to nie przyjadę.
– Luc, ja cię zapraszam na curry, a ty jesteś niemiły.
– Owszem, bo nie lubię, jak mnie pali dupa.
Mama wydęła usta.
– Jak na geja jesteś stanowczo zbyt przewrażliwiony na punkcie swojej dupy.
– Możemy już o tym nie gadać?
– Sam zacząłeś. W każdym razie Judy uwielbia moje curry.
Czasem myślę, że Judy musi mamę kochać. Inaczej nie odważyłaby się próbować jej dań.
– To pewnie dlatego, że od dwudziestu pięciu lat systematycznie masakrujesz jej kubki smakowe.
– Cóż, jeśli zmienisz zdanie, wiesz, gdzie nas szukać.
– Dzięki, mamo. Niedługo się odezwę.
– _Allez_, kotku. _Bises._
Bez maminej paplaniny dom wydał mi się nagle bardzo cichy, a czekający mnie dzień… długi. Zwykle – zajęty pracą, spotkaniami z przyjaciółmi i dalekimi znajomymi oraz sporadycznymi próbami przespania się z kimś – mogłem udawać, że mieszkam w niewartym swojej ceny zaniedbanym hotelu. Wracałem tylko na noc i następnego ranka znów wychodziłem.
Nie licząc niedziel. Niedziele były trudne. Albo stały się trudne w miarę upływu lat. W czasach studenckich kojarzyły mi się z brunchami w gronie przyjaciół, moralniakami po sobocie i sennymi popołudniami. Później znajomi zaczęli się wykruszać jeden po drugim, wybierając kolacje z teściami, urządzanie pokoju dla dziecka albo rozkosze domatorstwa.
Nie miałem pretensji o zmiany, jakie zaszły w ich życiu. Ani im nie zazdrościłem. To nie moja bajka. W końcu z tego, co pamiętam, niedziele z Milesem z maratonów bzykanka dość szybko przerodziły się w maratony pełgającej niechęci. Miałem tylko problem z takimi dniami jak dzisiejszy, kiedy powiadomienia w telefonie stawały się całym moim światem.
Bardzo trudno było je zignorować. Ponieważ wiedziałem, że mama ma rację: jeśli zdołam jakoś przetrwać dziś, jutro to wszystko będzie bez znaczenia.
Okazało się, że oboje byliśmy w błędzie.
I to jeszcze jak.ROZDZIAŁ 4
O wpół do jedenastej posłusznie stanąłem przed gabinetem doktor Fairclough. Alex z ceremonią wpuścił mnie do środka, choć drzwi były otwarte. W pomieszczeniu jak zwykle panował przerażający ład – wypełnione stertami książek i papierów oraz spreparowanymi chrząszczami przypominało trochę gniazdo wyjątkowo uczonych os.
– Siadaj, O’Donnell.
Tak. To właśnie moja szefowa. Doktor Amelia Fairclough wygląda jak Kate Moss, ubiera się jak starszawy profesor historii sztuki, a wypowiada tak, jakby kasowali ją od słowa. Pod wieloma względami pracuje się z nią idealnie, ponieważ jej styl zarządzania polega na ignorowaniu cię, póki nie wywołasz konkretnego pożaru. Co Alexowi zdarzyło się już dwa razy.
Usiadłem.
– Twaddle. – Skierowała ostre spojrzenie na Alexa. – Protokołuj.
Podskoczył.
– Ach. Hm. Tak, oczywiście. Ma ktoś długopis?
– Tam leży. Pod _Chrysochroa fulminans_.
– Znakomicie. – Alex zrobił oczy mamy jelonka Bambi. Po tym, jak ją zastrzelili. – Pod czym, przepraszam?
Żuchwa doktor Fairclough drgnęła.
– Pod tym zielonym.
Dziesięć minut później Alex zdołał wreszcie zaopatrzyć się w długopis, drugą kartkę papieru (bo pierwszą niechcący przedziurawił długopisem) i egzemplarz _Ekologii i ewolucji żuków gnojowych_ (pod redakcją Simmonsa i Ridsdilla-Smitha, wydawnictwo Wiley-Blackwell, 2011), który miał robić za podkładkę.
– W porządku – powiedział. – Jestem gotowy.
Doktor Fairclough splotła ręce na biurku.
– Nie będzie to dla mnie przyjemne, O’Donnell…
Trudno było stwierdzić, czy chodzi jej o samą rozmowę ze mną, czy o to, co ma do powiedzenia. Tak czy inaczej, miałem złe przeczucia.
– Cholera, wylatuję?
– Jeszcze nie, ale musiałam dziś odpowiedzieć na trzy maile w twojej sprawie, a to o trzy za dużo.
– W mojej sprawie? – Przeczuwałem, do czego zmierza. Prawdopodobnie wiedziałem od początku. – Chodzi o te zdjęcia?
Szybko skinęła głową.
– Owszem. Gdy przyjmowaliśmy cię do pracy, zapewniałeś, że to już przeszłość.
– Bo to była przeszłość. Znaczy jest. Zrobiłem błąd, bo poszedłem na imprezę w wieczór, kiedy ojciec był w telewizji.
– Wśród mediów panuje konsensus co do tego, że leżałeś naćpany w rynsztoku. W stroju fetyszysty.
– Przewróciłem się – odparłem beznamiętnym tonem. – W śmiesznych króliczych uszach.
– Dla osób z pewnych kręgów ten szczegół przydaje sprawie dodatkowego wyuzdania.
Ogarnął mnie gniew, ale w sumie przyjąłem go z ulgą. Lepsze to niż strach przed utratą pracy.
– Powinienem pójść do prawnika? Bo coś mi się zdaje, że bardziej niż o nietrzeźwość chodzi tu o moją orientację.
– Oczywiście, że tak. – Doktor Fairclough niecierpliwie machnęła ręką. – Na tych zdjęciach wyglądasz jak niewłaściwy typ homoseksualisty.
Alex przyglądał się rozmowie jak z trybun w Wimbledonie. Usłyszałem, jak notując, mruczy pod nosem: „Niewłaściwy typ homoseksualisty”.
Starałem się, jak mogłem, zachować rozsądny ton.
– Wie pani, że mogę was za to pozwać?
– Mógłbyś – zgodziła się doktor Fairclough. – Ale innej pracy nie znajdziesz, a my teoretycznie cię nie zwalniamy. Poza tym jako osoba odpowiedzialna za sponsorów z pewnością jesteś dotkliwie świadom tego, że nie mamy pieniędzy, więc skarżenie nas jest z twojego punktu widzenia bezcelowe.
– Czyli co, wezwała mnie pani, żeby umilić mi dzień szczyptą pospolitej homofobii?
– Daj spokój, O’Donnell. – Westchnęła. – Wiesz, że nie interesuje mnie, jakim gejem jesteś (_à propos_ czy wiedziałeś, że mszyce są dzieworodne?), ale niestety interesuje to część naszych sponsorów. Oczywiście nie wszyscy są homofobami i sądzę, że podobały im się uroczyste kolacje w towarzystwie młodego czarującego geja. Ale to dlatego, że nie widzieli w tobie zagrożenia.
Gniew ulotnił się równie szybko, jak wszyscy moi byli. Zostało zmęczenie i poczucie bezsensu.
– To też jest homofobia.
– Możesz oczywiście zadzwonić i im to objaśnić, wątpię jednak, czy dzięki temu będą bardziej skłonni dać nam pieniądze. A jeżeli nie jesteś w stanie skłonić ludzi, żeby dawali nam pieniądze, to raczej ogranicza twoją przydatność.
No i wrócił strach.
– Mówiła pani, że mnie nie zwalniacie.
– O ile Zrzutka na Żuki zakończy się sukcesem, możesz sobie chodzić, gdzie chcesz, i przebierać się za dowolne ssaki.
– Hura.
– Ale w tej chwili – dodała, rzucając mi chłodne spojrzenie – twój publiczny wizerunek jako rozwiązłego, zboczonego kokainisty w spodniach z wycięciami na tyłku odstraszył naszych trzech największych darczyńców, a chyba nie muszę ci przypominać, że ich liczba niebezpiecznie zbliża się do jednocyfrowej.
Prawdopodobnie nie był to najlepszy moment, by wspomnieć o mailach, które dostałem rano.
– To co mam zrobić?
– Jak najszybciej się zrehabilitować. Stać się na powrót nieszkodliwym sodomitą, którego klienci luksusowych delikatesów mogą swoim lewicowym znajomym przedstawić z dumą, a prawicowym z poczuciem wyższości.
– Chciałbym tylko zaznaczyć, że to, co pani mówi, jest głęboko obraźliwe.
Wzruszyła ramionami.
– Darwina obrażały _Ichneumonidae_. Ku jego rozgoryczeniu nie przestały w związku z tym istnieć.
Gdybym miał jaja choć trochę większe niż komar, wstałbym i wyszedł. Ale nie miałem, więc nie wyszedłem.
– Nie mam wpływu na to, co piszą o mnie brukowce.
– Jasne, że masz – wtrącił Alex. – To bardzo proste.
Spojrzeliśmy na niego oboje.
– Mój kumpel z Eton Mulholland Tarquin Jjones wpadł kilka lat temu w koszmarne tarapaty z powodu pewnego nieporozumienia z kradzionym samochodem, trzema prostytutkami i kilogramem heroiny. W gazetach obsmarowali go niemiłosiernie, ale wystarczyło, że zaręczył się z pewną śliczną młodą dziedziczką z Devonshire, żeby pisali już tylko o przyjęciach w ogrodzie i sesjach zdjęciowych do „Hello”.
– Alex – powiedziałem wolno. – Zdajesz sobie sprawę, że jestem gejem i tego dotyczy cała ta rozmowa?
– Oczywiście może być dziedzic zamiast dziedziczki.
– Nie znam ani żadnego dziedzica, ani dziedziczki.
– Naprawdę? – Wyglądał na szczerze zdziwionego. – To z kim jeździsz do Ascot?
Schowałem twarz w dłoniach. Miałem ochotę się rozpłakać.
W tym momencie wkroczyła doktor Fairclough.
– Twaddle ma trochę racji. Myślę, że gdybyś znalazł sobie odpowiedniego chłopaka, szybko wszyscy by cię znowu pokochali.
Dotąd starałem się nie myśleć o katastrofie w The Cellar. Teraz na wspomnienie tego, jak dostałem kosza, zalała mnie nowa fala upokorzenia.
– Ja nie umiem sobie znaleźć nawet nieodpowiedniego chłopaka.
– To nie mój problem, O’Donnell. Wyjdź już, proszę. Tamte maile i ta rozmowa zajęły mi zbyt wiele czasu.
Doktor Fairclough patrzyła w ekran komputera tak wytężonym wzrokiem, że przez chwilę czułem się, jakbym przestał istnieć. W tamtym momencie nie miałbym nic przeciwko temu.
Wyszedłem z gabinetu z gmatwaniną myśli w głowie. Dotknąłem twarzy i odkryłem, że mam mokre oczy.
– Rany Julek – powiedział Alex. – Ty płaczesz?
– Nie.
– Przytulić cię?
– Nie.
Zanim się zorientowałem, tkwiłem w jego ramionach, niezręcznie poklepywany po głowie. Podobno Alex w szkole czy na studiach całkiem poważnie grał w krykieta – o ile można poważnie traktować grę polegającą na tym, że przez pięć dni chodzisz sobie niespiesznie po boisku, zajadając truskawki – i trudno było nie zauważyć, że nadal miał smukłe, długie i twarde ciało sportowca. Do tego pachniał młodością i zdrowiem jak świeżo skoszona trawa. Zanurzyłem twarz w jego designerskim kaszmirowym kardiganie i wydałem z siebie dźwięk, który wcale nie był szlochem – skądże znowu.
Trzeba mu przyznać, że nawet nie drgnął.
– No już, już. Wiem, że doktor Fairclough potrafi człowiekowi przysolić, ale nie łam się.
– Alex – chlipnąłem, próbując po kryjomu wytrzeć nos – gdzieś od 1872 roku nikt już nie używa słowa „przysolić”.
– Owszem, ja na przykład użyłem go przed momentem. Nie słuchałeś?
– Masz rację. Głupoty gadam.
– Nie przejmuj się. Widzę, że jesteś zdenerwowany.
Odbiwszy się od dna rozpaczy na jakieś pięć centymetrów, zdałem sobie boleśnie sprawę z tego, że wypłakuję się w sweter biurowemu głupkowi.
– Już w porządku. Tylko wciąż do mnie nie dociera, że po tym, jak pięć lat byłem sam, nagle z dnia na dzień mam sobie znaleźć chłopaka, bo inaczej wyrzucą mnie z jedynej pracy, którą zdołałem dostać, i to w organizacji o tak niskich standardach zatrudnienia, że przyjęli ciebie i Rhysa.
Alex się zamyślił.
– Masz rację. To naprawdę okropne. Rzeczywiście straszne z nas matoły.
– Ej – warknąłem. – Mógłbyś się chociaż obrazić. Teraz ja wyszedłem na świnię.
– Wybacz, nie chciałem.
Czasem się zastanawiam, czy Alex nie jest w skrytości geniuszem, a my wszyscy pionkami w jego grze.
– Robisz to specjalnie, prawda?
Uśmiechnął się w sposób, który mógł być równie dobrze enigmatyczny, jak bezmyślny.
– W każdym razie na pewno bez trudu kogoś znajdziesz. Jesteś przyjemny dla oka. Masz dobrą pracę. Ostatnio nawet byłeś w gazetach.
– Gdybym był w stanie znaleźć sobie chłopaka, tobym go miał.
Alex przysiadł na krawędzi biurka.
– Głowa do góry, staruszku. Pomyślmy. Twoi rodzice nie znają przypadkiem kogoś odpowiedniego?
– Nie wiem, czy pamiętasz, ale mój ojciec to trzeźwiejący ćpun z telewizji, a mama mieszka na odludziu, mentalnie wciąż żyje w latach osiemdziesiątych i ma dokładnie jedną przyjaciółkę.
– No tak, ale zakładam, że należą do jakiegoś klubu.
– Nie.
– Bez obaw. Mamy mnóstwo innych możliwości. – Urwał. – Daj mi chwilę, muszę się zastanowić.
Dno rozpaczy? Miło znów cię widzieć. Chcesz zostać moim chłopakiem?
Po kilku chwilach Alex ożywił się niczym wyżeł, który zwęszył królika.
– A kumple ze szkoły? Zadzwoń, spytaj, może któryś ma fajną siostrę. Znaczy brata. Znaczy brata geja.
– Chodziłem do szkoły w małej wiosce. W moim roczniku były trzy osoby. Nie mam z nimi kontaktu.
– Ciekawe. – Przechylił głowę z lekkim zdziwieniem. – Sądziłem, że byłeś w Harrow.
– Wiesz, że istnieją ludzie, którzy nie chodzili ani do Eton, ani do Harrow?
– Jasne, że tak. Dziewczyny.
Nie miałem siły objaśniać współczesnych brytyjskich realiów społeczno-ekonomicznych facetowi z tak wysokich sfer, że nawet nie uważał za dziwne, że „moët” wymawia się przez „t”, a „merlot” nie.
– Sam nie wierzę, że to mówię, ale czy możemy wrócić do porad miłosnych?
– Muszę przyznać, że zabiłeś mi niezłego ćwieka. – Przez chwilę milczał, marszcząc brwi i ciągnąc się za mankiety. Nagle się rozpromienił. – Mam pomysł.
W normalnych okolicznościach podszedłbym do tego co najmniej sceptycznie, ale byłem zdesperowany.
– Jaki?
– Może powiesz, że umawiasz się ze mną?
– Nie jesteś gejem. I wszyscy o tym wiedzą.
Wzruszył ramionami.
– Powiem, że mi się odmieniło.
– Serio, nie wydaje mi się, żeby to tak działało.
– Myślałem, że w dzisiejszych czasach wszystko jest płynne. Wiesz, XX wiek i te sprawy.
To doprawdy nie był najlepszy moment, żeby mu przypominać, w którym stuleciu żyje.
– A ty nie masz przypadkiem dziewczyny? – spytałem.
– Ach tak, Miffy. Wyleciało mi z głowy. Ale z Miffy można konie kraść. Na pewno nie będzie miała nic przeciwko temu.
– Ja bym miał na jej miejscu. I to jak.
– Cóż, może właśnie dlatego nie masz chłopaka. – Spojrzał na mnie z lekką urazą. – Wyglądasz mi na strasznie wybrednego.
– Słuchaj, doceniam twoją propozycję. Ale nie wydaje ci się, że skoro zapomniałeś o swojej prawdziwej dziewczynie, to tym bardziej wyleci ci z głowy, że masz chłopaka na niby?
– Widzisz, właśnie na tym polega cały podstęp. Mogę udawać, że jesteśmy razem, i nikt nie będzie się dziwił, że wcześniej o tobie nie wspomniałem, bo taki ze mnie gamoń, że z łatwością mogłem zapomnieć.
O zgrozo to miało sens.
– Wiesz co? Zastanowię się i to całkiem poważnie – powiedziałem.
– Nad czym?
– Dzięki, Alex. Bardzo mi pomogłeś.
Powlokłem się do pokoju, gdzie z ulgą odkryłem, że w międzyczasie nie straciliśmy kolejnych darczyńców. Usiadłem przy biurku, oparłem głowę na dłoniach i pomyślałem, że chciałbym…
Rany, byłem tak popieprzony, że nawet nie wiedziałem, czego chcę. Pewnie, byłoby miło, gdyby ojciec nie pojawiał się w mediach, a mnie nie groziło zwolnienie. Ale wcale nie w tym tkwił prawdziwy problem. Gdyby moje życie było wielkim wyciekiem ropy, byłyby to po prostu dwie kolejne martwe mewy dryfujące na jego obrzeżach.
W końcu nic nie mogłem poradzić na to, że Jon Fleming jest moim ojcem. Ani na to, że mnie nie chciał. Ani na to, że zakochałem się w Milesie. Ani na to, że Miles też mnie nie chciał.
Kiedy tak nurzałem się w rozpaczy, przyszło mi do głowy, że rady Alexa nie były całkiem pozbawione sensu. Nie żeby naprawdę mi pomógł – nie szalejmy – ale ogólnie miał rację
Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej.