- promocja
Materiał na męża - ebook
Materiał na męża - ebook
Kontynuacja uwielbianego przez czytelników „Materiału na chłopaka”
Luc i Oliver najpierw udawali parę, a potem... parą zostali. I musieli poradzić sobie z niejednym problemem.
Dwa lata później wszyscy ich znajomi i przyjaciele są po ślubie albo właśnie go planują, a Luc zaczyna odczuwać presję społeczną, by poprosić Olivera o rękę. Jednak zanim zakochani staną na ślubnym kobiercu, będą musieli przeżyć więcej niż cztery wesela i pogrzeb, odkryć różne oblicza miłości i zdecydować, czy są dla siebie tymi jedynymi.
Dobrze, że Oliver to idealny materiał na męża…
Porywający romans z dużą dawką brytyjskiego humoru. Rozbawi cię do łez, wzruszy i sprawi, że po zakończeniu lektury przytulisz tę książkę jak najlepszego przyjaciela.
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8135-788-3 |
Rozmiar pliku: | 1,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nigdy nie rozumiałem sensu wieczorów panieńskich. Chociaż zważywszy na moje doświadczenia podczas przyjęć ogrodowych, proszonych kolacji i eleganckich rautów, najprawdopodobniej po prostu źle znoszę wszelkie imprezy. Z dzisiejszej perspektywy to by wyjaśniało, dlaczego w okresie ostrego balangowania byłem nieszczęśliwy i nienawidziłem siebie. Jeśli chodzi o rozwój osobisty, radziłem sobie doskonale.
Równie doskonale radziłem sobie podczas wieczoru panieńskiego Bridge. Czy raczej podczas jej wieczoru nieokreślonego płciowo, bo nie zgodziła się, by na jej przedślubnym przyjęciu zabrakło połowy jej znajomych. Impreza nie mogłaby się też obyć beze mnie, miałem wszakże pełnić obowiązki druhny. Chociaż, prawdę powiedziawszy, z wielu względów wolałbym spędzić ten wieczór w domu, ze swoim fantastycznym chłopakiem prawnikiem.
Fantastycznym chłopakiem prawnikiem, który po dwóch latach wciąż wydawał mi się fantastyczny.
I który – dowodząc, że jest fantastycznym prawnikiem, ale mniej fantastycznym chłopakiem – był spóźniony.
Tkwiłem w odgrodzonej strefie VIP w modnym, choć niedrogim barze, a na głowie miałem dziergany kapelusz w kształcie wulwy. Zamówiłem go u przyjaciółki Bridge, gdy uświadomiłem sobie, że gadżety na wieczory panieńskie przeważnie mają kształt falliczny. Oczywiście mógłbym wybrać strój bez motywów genitalnych, ale taki nie nadawałby się na wieczór nieokreślony płciowo i Bridge byłaby zawiedziona. A tego wolałem uniknąć, bo przecież pełniłem obowiązki nie tylko druhny, lecz także, rzecz jasna, przyjaciela.
James Royce-Royce wyciągnął lizak w kształcie penisa ze słoja w kształcie penisa. Przez ostatnie miesiące, gdy widywałem jego albo jego męża, Jamesa Royce’a-Royce’a, towarzyszył im niedawno adoptowany syn, o imieniu, a jakże, James. By uniknąć nieporozumień, nazywali go Mały Jim.
– Luc, wybacz – powiedział – ale mam ci za złe, że zdecydowałeś się na falliczne słodycze ze sklepu, zamiast poprosić mnie o pomoc.
Bernadette May, umiarkowanie znana autorka książek kucharskich, z którą Bridge przeżyła tyle zawodowych katastrof, że z czystej konieczności się zaprzyjaźniły, rzuciła nam pogardliwe spojrzenie z drugiego końca stołu. Należała do ludzi, którzy gardzą niemal wszystkimi i rzadko to ukrywają.
– Bo pewnie podałbyś prawdziwy koński penis oprószony szafranem i przybrany płatkami złota.
– Za to po tobie należałoby się spodziewać biszkoptu z marcepanowymi siusiakami – odgryzł się James Royce-Royce.
– Właśnie dlatego – naciągnąłem włóczkową wulwę na uszy – się do was nie zwróciłem. Organizowałem przyjęcie na cześć Bridget, a nie zawody w gotowaniu potraw z motywem siurka.
Bridge w kapeluszu w kształcie penisa siedziała obok mnie i tak jak reszta gości miała na sobie podkoszulek, na którym w wyniku nieporozumienia z drukarnią widniał napis: „Suki Bridge nie Oliver moim zdaniem może być używamy tego ironicznie zresztą za późno na zmiany”.
– W sumie – stwierdziła – zawody w gotowaniu potraw z motywem siurka to całkiem niezły pomysł.
– Raczej z motywem genitaliów płci wszelakich – poprawiła ją Priya. – Nie wrócę do domu do swoich dziewczyn i nie powiem im, że byłam na fallocentrycznych zawodach w kucharzeniu.
Dziewczyny w liczbie mnogiej stanowiły efekt ostatnich wypadków w życiu Priyi, przez który przygotowany przeze mnie i Bridge plan rozmieszczenia gości wziął w łeb. Priya i Theresa próbowały ułożyć sobie wspólne życie we dwie, ale eksperymentalny trójkąt w okresie świątecznym pociągnął za sobą znacznie mniej eksperymentalną serię regularnych seksrandek, które przerodziły się w trwały i oficjalny związek, i to akurat wtedy, gdy pomagałem Bridge adresować zaproszenia.
– Przecież wiesz – odparłem – że Theresa i Andi byłyby mile widziane. Na nie też czekały podkoszulki.
Priya lekceważąco wzruszyła ramionami.
– Niby tak, ale trójkąt jest fajny właśnie dlatego, że dwie partnerki mogą sobie dotrzymać towarzystwa, zamiast przychodzić na takie gówniane imprezy, gdzie musiałyby udawać, że lubią zaprzyjaźnionych ze mną dupków.
Skrzywiłem się.
– Nie zapominaj, że nie wszyscy tutaj się znają, więc wyzywanie nas od dupków może zostać opacznie zrozumiane.
– Bez obaw – odezwała się Jennifer, która siedziała mężowi na kolanach, pijąc koktajl jak człowiek, przez najzwyczajniejszą w świecie słomkę. – Brian mówi tak cały czas.
– No cóż – wtrącił się Peter, którego Jennifer prawie całkiem zasłoniła. – Z niego też jest niezły dupek.
Bridget rozpostarła ramiona, jakby chciała objąć całą grupę.
– Przyjmijmy, że kocham was wszystkich, moje dupki, i na tym skończmy dyskusję.
– Jak teraz o tym myślę – James Royce-Royce oglądał wciąż nienapoczęty falliczny lizak – to wydaje mi się, że powinniśmy mieć też dekoracje z motywem dupy.
Wbiłem w niego wzrok.
– Może lepiej nie. Moja historia wyszukiwania już i tak jest kompromitująca.
– Naprawdę? – Priya spojrzała na mnie z niedowierzaniem. – Właściwie mieszkasz z Oliverem. Nie sądzę, żebyś wpisywał do wyszukiwarki coś innego niż: „jak zrobić wegański dżem” albo „malownicze trasy spacerowe w okolicy Clerkenwell”.
Nie wspomniała o haśle: „wieczór nieokreślony płciowo”, ale ku mojemu przerażeniu nie rozminęła się aż tak bardzo z prawdą.
– Skąd ta pewność?
– W zeszłym tygodniu – powiedziała druzgocąco monotonnym głosem – poprosiłeś mnie w mailu o opinię na temat lampki stołowej.
Wszyscy goście chóralnie westchnęli.
– Luc – zawołał James Royce-Royce. – Nie. Tylko nie lampka stołowa.
– Zamknij się – uciszyłem go niezwykle dojrzale.
Priya ponuro pokiwała głową.
– Tak, razem z Oliverem uprawiają ostry lamping bez zabezpieczeń.
– Zamknij się – uciszyłem ją niezwykle dojrzale.
– Robią to w prawie każdy weekend – kontynuowała Priya. – W każdym pokoju. Na każdym stole.
– Na jednym. – W desperacji uniosłem ręce. – I tylko raz.
James Royce-Royce, patrząc na nas z rozbawieniem znad kieliszka martini, uniósł brew.
– Od tego się zaczyna. Ani się obejrzycie, jak pójdziecie w prawdziwą perwersję, na przykład w oświetlenie podłogowe.
– Tylko nie to! – krzyknąłem, choć Oliver zasugerował kiedyś, że zdziałałoby to cuda w moim salonie.
– Mam nadzieję – włączył się Peter – że przynajmniej używacie zabezpieczenia przepięciowego.
Przybrałem postawę, która, miałem nadzieję, wyrażała zdecydowanie, lecz nie urazę.
– Nienawidzę was wszystkich. Chce ktoś jeszcze drinka?
Na szczęście większość miała pełne szklanki, ale kilka koleżanek Bridget z pracy poprosiło o kosmosy. Chodziło im chyba o cosmopolitany. Idąc do baru, wyciągnąłem telefon, żeby sprawdzić, czy mój fantastyczny chłopak prawnik zamierza się zjawić.
Przepraszam, napisał. Utknąłem w pracy. Wkrótce do ciebie dołączę.
Przepraszam, kajał się w następnej wiadomości. Wciąż nie mogę się wyrwać.
Przepraszam, powtórzył w kolejnej. Wychodzę za dziesięć minut.
A potem: Nie martw się. Wszystko gra i zaraz ruszam w drogę.
Potem: Na pewno zorganizowałeś wspaniałą imprezę.
Potem: Wiem, że nie tak się powinien zachowywać partner. Wynagrodzę to tobie i Bridget.
Potem: Wychodzę. Będę za dwadzieścia minut.
Potem: Nie spodziewałem się takich korków. Przepraszam.
To był cały Oliver. Jego nieobecność trochę mnie irytowała. Ale pisane w panice esemesy wydały mi się dziwnie wzruszające, a poza tym byłem w nim zakochany. Więc pieprzyć to.
Właśnie pisałem żartobliwą, acz uszczypliwą, choć zarazem dodającą otuchy wiadomość, gdy wpadłem na dwóch stojących tyłem do mnie facetów.
– Cholera. – Omsknął mi się kciuk i przez przypadek wysłałem Oliverowi bezsensowny ciąg liter. – Przepraszam. Nie chciałem…
I wtedy odwrócił się mój pieprzony eks. Co gorsza, przez ułamek sekundy, zanim zakręciło mi się w głowie i zaparło mi dech w piersi, nieomal ucieszyłem się na jego widok. Spędziliśmy razem pięć lat i do części mojego mózgu, która odpowiadała za uczucie do niego, jeszcze nie dotarło w pełni, że to sprzedajny skurwiel.
– O Boże – powiedział człowiek, który kiedyś zrujnował mi życie. – Luc.
– Miles – wyjąkałem. – Kopę lat.
Kopę lat, od kiedy za pięćdziesiąt tysięcy sprzedałeś brukowcowi intymne szczegóły naszego związku. Mimo to uśmiechnąłem się, bo nie zasługiwał na moje autentyczne emocje.
On natomiast rozpromienił się, jakby naprawdę się ucieszył, że na siebie wpadliśmy. Zawsze miał zniewalający uśmiech, który dodatkowo zyskał dzięki nowej, nienagannie wypielęgnowanej brodzie. Co za kutas, totalny kutas.
– Prawda? – Spojrzał na towarzyszącego mu, nieprawdopodobnie przystojnego młodzieńca, całego w brokacie i barwach tęczy. – JoJo, to Luc. Luc, to JoJo.
– Cześć. – JoJo wspiął się na palcach, żeby pocałować mnie w oba policzki. – Skąd znasz Milesa?
Nawet o mnie nie wspomniał? W sumie, czemu miałby to robić? A tak w ogóle, skarbie, musisz wiedzieć, że mój poprzedni związek skończył się, bo zrobiłem tego kolesia w chuja?
– Och, kiedyś… byliśmy ze sobą.
Miles obrócił się i stanął tuż obok mnie. Położył dłoń na moich plecach gestem tyleż przyjaznym, co zaborczym.
– To były szalone czasy, prawda, Luc? Mamy mnóstwo zaległości do nadrobienia. Chcesz do nas dołączyć na drinka?
Nawet gdybym nie musiał wracać do gości Bridge, rozmowa z nimi figurowałaby na szarym końcu mojej listy upragnionych zajęć, gdzieś między wypaleniem brwi palnikiem cukierniczym a spędzeniem tygodnia w wannie pełnej martwych kałamarnic.
– Byłoby super – odparłem – ale jestem bardzo zajęty. Bridge wychodzi za mąż i jestem jej druhną, a za chwilę zjawi się tu mój chłopak…
Natychmiast uświadomiłem sobie, jak żałośnie zabrzmiała ta wzmianka o Oliverze. Szkoda, że nie dodałem jeszcze: „Ale go nie znasz, bo chodzi do innej szkoły”.
– Och, wciąż kumplujesz się z Bridge? – zapytał Miles. – Fajnie. Zawsze uważaliście, że gej jest najlepszym przyjacielem kobiety. Jak w latach dziewięćdziesiątych.
Mówił poważnie? Czy robił sobie, kurwa, jaja?
– Chyba bym tak tego nie…
– Skoro o ślubach mowa… – Od JoJo biła radość jak od słoneczka z kreskówki. – Mogę mu powiedzieć?
Miles pocałował swojego chłopaka w czubek ślicznej główki.
– Teraz już chyba musisz.
– Pobieramy się!
Spojrzałem na wyciągniętą rękę JoJo, który miał na palcu pierścionek z brylancikami. Czegoś tak eleganckiego z pewnością sam bym nie wybrał i prawdę powiedziawszy, po Milesie też nie spodziewałem się takiego gustu. Może kupił to cacko za kasę ze sprzedaży moich tajemnic.
– Och – odparłem i natychmiast uświadomiłem sobie, że on oczekuje pewnie bardziej wyrazistej reakcji. – Gratuluję.
Przez chwilę milczeliśmy, ale krępująca cisza mówiła sama za siebie. Niby jak miałem zareagować na to obwieszczenie? Miles z dyżurnym uśmiechem sprzedawcy obuwia chwalił się przede mną swoim uroczym narzeczonym jak szczeniaczkiem, którego nosi się w dizajnerskiej torbie, i zachowywał się, jakby nigdy mnie, kurwa, nie zdradził.
– W każdym razie – dodałem – powinienem… może… No tak.
Już miałem sobie pójść, gdy zmieniła się muzyka i rozległy się pierwsze takty Tartaru, popularnej piosenki Jona Fleminga z albumu Koło historii. W ramach promocji drugiego sezonu Pokaż wszystko udzielił kilku głębokich i poruszających wywiadów o tym, jak walka z nowotworem skłoniła go do konfrontacji z własną śmiertelnością, dzięki czemu uświadomił sobie, co jest naprawdę ważne w życiu. Jakoś nikt nie zwrócił uwagi na to, że mój ojciec nigdy nie chorował na raka, nikt nie postawił mu takiej diagnozy ani nawet nie podejrzewał u niego tej choroby, a mimo to wszyscy, którzy zmierzyli się z nowotworem, zaczęli go traktować jako swojego reprezentanta. Został nawet twarzą kampanii społecznej Narodowego Funduszu Zdrowia.
Nieważne. Album Koło historii miał dowodzić, jaki to stał się zajebiście mądry i błyskotliwy, kiedy z młodego i samolubnego fiuta zmienił się w starego i samolubnego fiuta, a Tartar był egocentryczną pieśnią żałobną o wpatrywaniu się w otchłań, by powrócić silniejszym, za którą ten fajans dostał Grammy, ale nadal miałem go głęboko w dupie. Po nieoczekiwanym spotkaniu z narcystycznym eksem, który odtrącił mnie, żeby trochę zarobić, nie miałem najmniejszej ochoty wracać myślami do narcystycznego ojca, który odtrącił mnie, żeby zarobić znacznie więcej.
Próbując skupić na czymś uwagę, spojrzałem na telefon. Autokorekta zmieniła moją wiadomość do Olivera z „Okej, do zobaczenia wkrótce” na „Okej, do zobaczenia twojego dokumentu”, dlatego teraz na ekranie widniała cała seria odpowiedzi:
Jakiego dokumentu?
Pisałeś do kogoś innego?
Lucien, coś się stało?
Przyjadę najszybciej, jak tylko się da. Jeśli coś się stało, napisz.
Przepraszam, że tyle to trwa.
Pewnie powinienem był odpisać, nie miałem jednak siły na tę konfrontację. Los, wszechświat albo inna siła zdecydowały w odstępie trzydziestu sekund postawić na mojej drodze wyraźnie szczęśliwego i odnoszącego sukcesy gównianego eksa i wyraźnie szczęśliwego i odnoszącego sukcesy gównianego ojca. Wprawdzie, technicznie rzecz biorąc, też byłem szczęśliwy i odnosiłem sukcesy, ale miałem poczucie porażki, gdy mój fantastyczny chłopak prawnik tkwił w korku, a mnie przedstawiono fantastycznemu, perfekcyjnemu JoJo, który w tej swojej pstrokatej kamizelce i z pobłyskującym pierścionkiem obnosił się ze swoimi zaręczynami i swoją urodą.
Jakby tego wszystkiego było mało, przypomniałem sobie, że mam na głowie włóczkową wulwę.
Przyjaciółki Bridge czekały na kolejne cosmopolitany, ale nagle pełnienie obowiązków druhny wydało mi się mniej ważne niż potrzeba ucieczki. Musiałem zaczerpnąć powietrza, bo w barze było za głośno i za gorąco. Schowałem telefon do kieszeni dżinsów i wymknąłem się na zewnątrz, by w starym dobrym stylu poużalać się nad sobą.
Tylko że, jak się okazało, nawet to mi się nie udało, bo na pieprzonej londyńskiej ulicy można co najwyżej posadzić tyłek na chodniku, którym ciągnie dwadzieścia siedem milionów osób, szaleńczo spiesząc skądś tam dokądś tam i bezlitośnie tratując każdego, kto znajdzie się na ich drodze.
Nie pałam do siebie aż taką nienawiścią, by pozwolić całemu miastu na takie traktowanie, dlatego ruszyłem na poszukiwanie miejsca, gdzie mógłbym przycupnąć, ale jak już wspomniałem, w Londynie nie uświadczysz wolnej ławki, więc zawędrowałem do słabo oświetlonego parku, do którego w innym stanie umysłu nie wszedłbym w obawie przed zamordowaniem i/lub aresztowaniem.
I wtedy przypomniało mi się, że najlepsza przyjaciółka uczyniła mnie druhną podczas ślubu, o którym marzyła od piątego roku życia, a ja właśnie uciekłem z jej wieczoru nieokreślonego płciowo.
Kurwa.
Oż kurwa jego mać.
W pewnym sensie było to pocieszające. Ludzie zawsze się martwią, że bycie w związku ich zmieni, dlatego ucieszyłem się, że pomimo relacji z Oliverem wciąż potrafiłem zachować się jak palant wobec przyjaciółki. I partnera. I wszystkich wokół.
Kurwa.
W końcu znalazłem pustą ławkę i osunąłem się na nią jak wór ziemniaków, takich, które leżały za długo w kuchni i z których zaczęły wyrastać dziwne wypustki. To było doskonałe porównanie. Byłem jak stary ziemniak z mnóstwem wypustek. Powierzono mi banalnie proste zadanie. Miałem skrzyknąć kilka zaprzyjaźnionych osób, by spędziły miłe chwile w barze przy owocowych drinkach i przekąskach w kształcie penisa, ale nawet to udało mi się spierdolić.
Znów spojrzałem na telefon.
Gdzie jesteś?
O kurwa. To też spierdoliłem.
GDZIE JESTEŚ??!!?? WSZYSTKO OK???!
To nie był Oliver, tylko Bridge. Zorientowała się, że wyszedłem. A to oznaczało, że w tym wyjątkowym dla niej dniu – cóż, naprawdę wyjątkowy powinien być dla niej dopiero dzień ślubu, więc ten wieczór nie był chyba aż tak ważny – znalazłem się w centrum uwagi.
Zdjąłem z głowy włóczkową wulwę i przyjrzałem się jej, a ona odwzajemniła moje spojrzenie, jak płonące namiętnością oko Saurona.
Kurwa.
Byłem najgorszą druhną pod słońcem.
Kurwa.
Byłem złym przyjacielem i partnerem, a ludzie robili mnie w konia i porzucali mnie, bo byłem beznadziejny i zasługiwałem na takie traktowanie.
Kurwa.
– Można się przysiąść?
Gdy się odwróciłem, zobaczyłem Olivera. Wyglądał zarazem schludnie i nonszalancko w poluźnionym krawacie i koszuli rozpiętej po to, by odsłonić napis na podkoszulku: „Suki Bridge nie Oliver moim zdaniem może być używamy tego ironicznie zresztą za późno na zmiany”. Wydawał się bardziej zmartwiony niż zły.
– Jak mnie znalazłeś?
– Bridget twierdziła, że zniknąłeś, więc popytałem ludzi, czy nie widzieli, jak z baru wybiega wysoki mężczyzna z waginą na głowie.
– Wulwą – poprawiłem go.
– Słucham?
– Wagina to to, co w środku, a na zewnątrz jest wulwa.
Oliver posłał mi ciepły, krzepiący uśmiech.
– Tak czy inaczej, na tyle wyróżniasz się w tłumie, że nietrudno cię znaleźć. – Obszedł ławkę, usiadł obok i mnie objął. Bezwiednie wtuliłem się w niego. – Wiem od Bridget, że natknąłeś się na Milesa. Jej zdaniem właśnie dlatego uciekłeś.
Pokiwałem głową.
– Na dodatek puścili piosenkę mojego ojca.
Oliver przytulił mnie czule.
– Wygląda mi to na małe trzęsienie ziemi. Przykro mi, że mnie przy tobie nie było.
– Mnie też. Kurwa, przepraszam. Chciałem powiedzieć… że byłoby super, gdybyś tu był. Nie chodziło mi o to, że… Wiem, musiałeś zostać w pracy.
– Zrozumiałem, co masz na myśli.
– Po prostu fajnie byłoby powiedzieć: „Hej, Miles, pierdol się, wiedzie mi się wspaniale”.
Oliver zaśmiał się cicho.
– Mogłeś to powiedzieć.
– Tak, ale nie miałbym na to dowodu.
– Sam jesteś tego najlepszym dowodem.
Być może pewnego dnia przestanie mnie dziwić, że Oliver zawsze mówi to, co trzeba. To jednak nie był ten moment.
– Kurwa, Oliver. Przestań być taki… taki… do bólu idealny.
Siedzieliśmy razem przez chwilę. Wtulony w niego dopuściłem do siebie poczucie bezpieczeństwa i miłość, a on chwycił moją rękę i nic nie mówił, bo nie musiał.
– Poza tym – dodałem, doszedłszy do wniosku, że dobre samopoczucie jest przereklamowane i należy zepsuć atmosferę – jego narzeczony ma góra dwanaście lat.
– Zakładam, że nie dosłownie?
– Nie, ale jest… takim… ślicznym chłopczykiem o imieniu JoJo. Co za człowiek nosi takie imię?
– Zakładam, że to pytanie retoryczne?
– Powiem ci – kontynuowałem. – Zwykły fiut, ot co.
Oliver siedział obok i wciąż mnie nie oceniał, choć postanowiłem obrazić niewinnego człowieka, którego dopiero co poznałem.
– Być może. Osobiście uważam jednak, że większym fiutem jest facet, który cię sprzedał i przez którego boisz się po raz kolejny komuś zaufać.
– O tak. To niezły fiut. Choć, jak na ironię, ma małego.
– Naprawdę? – Oliver znów się uśmiechnął. – Czy chcesz tylko, żebym poczuł się wyjątkowy?
– Tak serio, to nie pamiętam. Ale zasługuje na małego fiuta. Gdybyś mógł rozgadać wśród znajomych, że ma malusieńkiego, będę wdzięczny i z góry dziękuję.
Tym razem Oliver parsknął śmiechem.
– Dla ciebie wszystko, Lucien.
Nie pozostało mi nic innego, jak go pocałować.
A potem pocałować raz jeszcze. No wiecie, na wszelki wypadek.
Nagle poczułem się… całkiem dobrze. Wszystko inne przestało się liczyć. To znaczy, wciąż liczyli się moi przyjaciele, praca i sprawy, które leżały mi na sercu. Nie przejmowałem się już jednak ani Milesem, ani JoJo.
– Chyba mogę już wracać – oznajmiłem.
Wstaliśmy, włożyłem wulwę na głowę i pozwoliłem, by Oliver Blackwood, mój fantastyczny chłopak prawnik, poprowadził mnie z powrotem na nieokreślony płciowo wieczór mojej najlepszej przyjaciółki. W głębi duszy wiedziałem, że wszystko będzie dobrze.
Przecież miałem już nigdy więcej nie spotkać Milesa.ROZDZIAŁ 3
Przyszła kolej na mnie, by coś ugotować. Innymi słowy, był to ten jeden wieczór w miesiącu, gdy czułem, że nie mogę dłużej uchylać się od tego obowiązku, choć obaj wiedzieliśmy, jak beznadziejny ze mnie kucharz. Oliver po długiej wymianie maili z Bronwyn zrezygnował z wszelkich produktów odzwierzęcych, dał się bowiem przekonać, że ktoś, komu dobro zwierząt leży na sercu, nie może poprzestawać na wegetarianizmie, który jest nie do końca etyczny. Dlatego postanowiłem upiec tartę we wszystkich kolorach tęczy z batatami, boćwiną i selerem. Przepis wydał mi się fantastyczny, gdy kilka dni wcześniej wpisałem do wyszukiwarki: „smaczne potrawy wegańskie”. Straciłem jednak cały zapał, kiedy błąkałem się bezradnie po Tesco, zastanawiając się, gdzie, kurwa, schowali seler. A gdy tylko zabrałem się do gotowania, pomysł ten okazał się jednym z głupszych w moim życiu.
Sam musiałem zrobić ciasto, bo to kupione w sklepie nie było wegańskie. Natychmiast przekonałem się, że zagniecenie go z mleka kokosowego, mąki i oleju migdałowego nie jest takie proste. Na dodatek przepis zalecał, by czynność tę wykonać w dwadzieścia minut, podczas pieczenia buraków, żeby składniki na farsz były gotowe w odpowiednim czasie.
Po siedemdziesięciu minutach przyrządzania potrawy, która wedle przepisu miała być gotowa w godzinę, z rękami po łokcie w mące, żonglując trzema brytfankami, z których każda powinna w innym momencie trafić do piekarnika, i próbując ustalić, czy należy dodać do ciasta więcej mleka kokosowego (na wszelki wypadek kupiłem więcej) albo mąki (na wszelki wypadek kupiłem więcej) lub mniej jednego i drugiego (ale w tym wypadku niby jakim sposobem miałem to zrobić), jak co miesiąc doszedłem do wniosku, że pod żadnym pozorem nie należy wpuszczać mnie do kuchni.
W końcu moje ciasto osiągnęło konsystencję plasteliny, więc mogłem wylepić nim formę i na wierzchu ułożyć warstwami boćwinę i kaszę, która miała wchłonąć cały sok, choć wydawało mi się to mało prawdopodobne. Wsunąłem ten gniot do piekarnika, nastawiłem minutnik i podjąłem rozpaczliwą próbę posprzątania, którą czym prędzej porzuciłem, uświadomiwszy sobie, że nie wiem, od czego zacząć.
Oliver wszedł do domu, gdy zapiszczał detektor dymu.
– Kuszący zapach – zawołał z przedpokoju, wpadł do salonu i plikiem przyniesionych z pracy dokumentów zaczął machać tuż pod czujnikiem.
– Dzięki. Piekę tartę.
– I jak ci idzie?
– Szczerze? – Wyszedłem z kuchni i delikatnie wyjąłem mu papiery z ręki, żeby go wyręczyć. – Prawdopodobnie zamówimy coś z dostawą do domu.
Piszczenie ustało, a Oliver odebrał mi dokumenty i z lekkim opóźnieniem dopełnił obowiązku dobrego chłopaka, całując mnie na powitanie.
– Na pewno ci się uda.
Nigdy mi się nie udawało. W trakcie naszego związku widziałem, jak Oliver dzielnie wsuwa pieczoną cukinię, która zmieniła się w papkę, zupę szpinakową o konsystencji dżemu i niezliczone wodniste potrawki.
Koniec końców podałem na stół warzywną breję z kawałkami przypalonego, ale gdzieniegdzie jeszcze surowego ciasta, które wyglądały jak niewydarzone kluchy. Oliver obficie przyprawił swoją porcję i zabrał się do pałaszowania.
– Wszystko w porządku? – zapytał, gdy udało mu się przełknąć wyjątkowo włóknisty liść buraczany. – Smakuje to nie najgorzej, ale sądząc po bałaganie – pokazał na pobojowisko, które zostawiłem po sobie w kuchni – musiałeś być bardziej rozkojarzony niż zazwyczaj.
Zaczerpnąłem głęboko powietrza. Nie chciałem robić wielkiego halo. Nie mogłem sobie na to pozwolić.
– To przez Milesa.
– Przykro mi. Nie sądziłem, że spotkanie z nim tak cię wyprowadzi z równowagi.
– Chodzi o to, że widziałem go po raz drugi. Odwiedził mnie.
Wprawdzie Oliver potrafił zachować pokerową twarz, bo miał duże doświadczenie jako prawnik, przez całe życie z uśmiechem przytakiwał wiecznie niezadowolonym rodzicom i od dwóch lat udawał, że smakuje mu moja kuchnia, ale teraz nie bez satysfakcji dostrzegłem przemykający przez jego twarz cień zazdrości.
– Kiedy?
– Dzisiaj. W pracy.
Oliver zmarszczył brwi.
– To trochę niestosowne.
– No cóż, Miles nigdy nie zachowuje się stosownie.
Prawdę powiedziawszy, pod tym względem byliśmy do siebie podobni.
– Czego chciał?
– Powiedział: „Popełniłem straszny błąd, ucieknij ze mną”. A ja na to: „No jasne, stary”. Dziś wieczorem się pakuję.
Oliver odłożył widelec i zmierzył mnie surowym wzrokiem.
– Lucien.
– Zaprosił mnie na swój ślub.
– Ach. – Oliver zamilkł na chwilę. – Chcesz pójść?
Zdziwiło mnie, że w ogóle o to zapytał.
– Oczywiście, że nie. To by było zajebiście dziwne.
– W takim razie… – Oliver wyciągnął rękę i uścisnął moją dłoń. Niby okazywał mi wsparcie, ale pewnie szukał pretekstu, by przerwać jedzenie tarty. – Ten problem rozwiążesz bez trudu.
– Tylko że… – Kurwa. Jedynie po to dodał mi otuchy, żeby skonfrontować mnie z faktem, że nie wiem, czy podjąłem właściwą decyzję. – Zaczynam się zastanawiać, czy nie byłoby to dla mnie dobre.
Wodził kciukiem po kostkach moich palców, jakbyśmy mieli nieskończenie dużo czasu i nic nie było ważniejsze niż nasza rozmowa.
– W jakim sensie?
– Nie wiem. Może… domknę wątek? Może dobrze mi zrobi, gdy stanę przed nim i powiem: „Hej, raz dałeś mi popalić, ale doszedłem do siebie i dobrze ci życzę”. Poza tym fajnie byłoby zjawić się na jego ślubie z cudownym, odnoszącym sukcesy facetem, żeby zobaczyć wyraz zaskoczenia na tej jego przygłupawej, nadętej, brodatej gębie.
Oliver się zaśmiał.
– Mam to potraktować jako komplement czy próbę wykorzystania?
– Ojej, ktoś tu uważa się za tak wyjątkowego, że nie pozwoli się wykorzystywać?
– To zależy od sytuacji.
Fajnie było tak siedzieć z Oliverem i troszkę flirtować, pomimo lekkiego załamania nerwowego. Kryzys pozostawał jednak niezażegnany.
– Mam mętlik w głowie – powiedziałem. – W jednej chwili mówię sobie: „Dlaczego w ogóle bierzesz to pod uwagę. Pieprzyć go”, a za moment myślę: „Ale czy w ten sposób on nie zyskuje nad tobą przewagi?”. Chociaż zaraz słyszę inny głos: „A może on chce, żebyś tak właśnie myślał?”. Już nie mogę.
– Ależ z pana skomplikowany człowiek, panie O’Donnell.
– Dzięki, staram się. – Westchnąłem. – Przez tę jego żałosną próbę pojednania po numerze, jaki mi wykręcił, wraca do mnie mnóstwo spraw, których… chyba… nie potrafię poukładać.
Oliver współczująco pokiwał głową.
– To zrozumiałe. Możesz mi wierzyć lub nie, ale wbrew temu, co myślisz, twoja relacja z nim w niczym nie przypomina tej z twoim ojcem.
A więc wyczuł, czego najbardziej się obawiałem, choć nie odważyłem się powiedzieć tego na głos.
– Jesteś pewien? Czy nie przywykłem do tego, by kroczyć przez życie w otoczeniu ludzi, którzy robią mnie w chuja, a potem mówią: „Ej, pamiętasz, jak cię zrobiłem w chuja? Fajnie by było, gdybyś puścił to w niepamięć, żeby między nami było jak dawniej”.
– Sądzę, czy raczej mam nadzieję – spojrzał na mnie z powagą znad miseczki z resztkami mojej antytarty – że istnieje jedna różnica: na Milesie ci nie zależy. Nie próbuje już odgrywać żadnej roli w twoim życiu. Po prostu zaprosił cię na ślub. Zapewne z czystego egoizmu. Nie wątpię, że jemu i jego nowemu mężowi chodzi o to, żeby to oni poczuli się lepiej, a nie ty. Ale przecież do niczego cię nie zobowiązał.
– Będą oczekiwać prezentu.
Oliver się uśmiechnął.
– To daj im stojak na tosty i dorzuć do niego karteczkę z pytaniem, kiedy Miles odda ci pięćdziesiąt tysięcy funtów, które jest ci winien.
Spodobało mi się to złośliwe oblicze Olivera. Nieczęsto je odsłaniał, ale robił to zazwyczaj w słusznej sprawie.
– Może skorzystam z tego pomysłu. Jeśli pójdę. Mam iść?
– Wiesz, że nie podejmę za ciebie tej decyzji.
– Dlaczego nie? To by było bardzo wygodne. Mógłbyś powiedzieć: „Przykro mi, Lucien, jestem dziko zazdrosny i nie puszczę cię na ślub Milesa”.
– Przykro mi, Lucien – posłusznie powtórzył Oliver. – Jestem dziko zazdrosny i nie puszczę cię na ślub Milesa.
– Och, bredzisz. – Zrobiłem najbardziej ponurą z repertuaru swych min. – Mówisz to bez przekonania.
Oliver spojrzał na mnie z udawaną skruchą.
– Masz rację, nie sprawdzam się jako partner. Nie wiem, jak ze mną wytrzymujesz.
– Ale chyba masz swoje zdanie? – nie dawałem za wygraną.
Oliver zamyślił się na chwilę. Nigdy nie udzielał pospiesznych odpowiedzi na ważne pytania.
– Cóż, skłamałbym, mówiąc, że ślub zupełnie obcych ludzi to spełnienie moich marzeń o szalonej imprezie. Poza tym nie jesteś nic winien Milesowi, więc nie musisz się liczyć ani z nim, ani z JoJo.
– Czuję, że ciśnie ci się na usta jakieś wielkie „ale”.
– To prawda, skutecznie jednak ostudziłeś mój zapał polemiczny.
Prowadziliśmy poważną rozmowę na istotny temat, a Oliver starał się być najlepszym chłopakiem pod słońcem, lecz nie mogłem pozostawić tego bez komentarza.
– Oliverze, nigdy nie studzę twoich zapałów.
– Lucien. – Jego spojrzenie złagodniało, na jego ustach błąkał się jednak uśmieszek. – Nie pozwalasz mi dokończyć zdania.
– Przepraszam, przepraszam. – Zamilkłem na moment. – Dawaj to swoje „ale”.
– Ale – zaczął ostrożnie Oliver – to, że Miles zachowuje się egoistycznie, nie oznacza jeszcze, że pójście na ten ślub nie byłoby dla ciebie dobre. Jeśli uważasz, że coś zyskasz, przyjmując jego zaproszenie i odcinając się od przeszłości, to powinieneś to zrobić, nawet jeśli on też dzięki temu poczuje się lepiej. Rozumiesz, co mam na myśli?
Rozumiałem. W pewnym sensie.
– A co, jeśli przez to poczuję się gorzej?
– To może powinieneś jeszcze raz zastanowić się nad tym, czy on faktycznie nie ma już nad tobą władzy?
Aha. No tak. Spuściłem głowę. Przecież… to się miało zmienić.
– Dlaczego ludzie wciąż mają nade mną władzę?
– Jeden z nich to twój ojciec, więc nic dziwnego, że ma na ciebie wpływ. Drugi to facet, którego kochałeś i który cię zdradził.
– Więc mam iść na jego ślub, żeby udowodnić…
Sam nie wiedziałem, do czego zmierzam, ale na szczęście Oliver mi przerwał.
– Niczego nie musisz udowadniać. Nikomu. Ani Milesowi, ani mnie, ani nawet sobie.
Łatwo się mówi. Nie był mną.
– W każdym razie – kontynuował – daj sobie czas. Zastanów się nad tym. Jeśli się tam wybierzesz, oczywiście pójdę z tobą. A jeśli nie, to… też cię będę wspierał. Znam ciekawsze zajęcia niż udział w wielkiej, kosztownej i nic dla ciebie nieznaczącej ceremonii zaślubin twojego byłego faceta z kimś, kogo spotkałeś raz.
Otworzyłem szeroko oczy.
– Wow. Nawet ja nie podchodzę do małżeństwa tak cynicznie, a jestem dzieckiem ćpuna, który jak byle dupek odszedł od mojej matki, zanim nauczyłem się mówić.
– Nie mam nic przeciwko małżeństwu. – Oliver uśmiechnął się nerwowo. – Ale niewiele obchodzą mnie ślubne celebracje osób, których nawet nie znam.
Na jego miejscu też by mnie nie obchodziły. Zgodziłem się pomóc w organizacji ślubu Bridge, bo to moja najlepsza przyjaciółka, a poza tym byłem pewien, że sama opracuje główny plan. Oczywiście moja postawa wynikała z tego, że przez większość życia uważałem się za kogoś, kto nie sprawdziłby się jako małżonek. Z satysfakcją myślałem o tym, że skoro dorastam, to może pewnego dnia zacznę jak wiele dzieciaków snuć fantastyczne plany ślubu z mężczyzną swoich marzeń. Zarazem jednak obawiałem się, że sny te nigdy się nie spełnią.
– Rozumiem. I żeby było jasne: niewiele obchodzi mnie Miles. W ogóle mnie nie obchodzi. Ani trochę.
– To dobrze.
W tych dwóch słowach pobrzmiewało więcej stanowczości niż we wszystkich wcześniejszych zapewnieniach, że będzie mnie wspierał, choćby nie wiadomo co.
– Oliverze, ale jesteś chyba odrobinkę zazdrosny? – zapytałem, bo nie zamierzałem tego przemilczeć.
– Nie – odparł o wiele za szybko, bym dał się przekonać.
Uśmiechnąłem się triumfalnie.
– Owszem, jesteś. O Boże, jesteś zazdrosny. To wspaniale. Więc lubisz mnie tak bardzo, że nie chcesz się mną z nikim dzielić. A może powinienem się obrazić, bo dajesz mi do zrozumienia, że ktoś tak niezrównoważony jak ja byłby gotów wrócić do faceta, który go sprzedał i wychodzi za innego.
– Cóż, to chyba oczywiste, że cię lubię – wyszeptał Oliver. – Zazwyczaj. Niekoniecznie w tej chwili. Wiem, zachowuję się nieracjonalnie. Wiele razy mnie porzucano, ale zazwyczaj z banalnych powodów, a nie po to, by uciec z eksem sprzed ołtarza.
Dawno temu uznałbym to za okazję do podroczenia się i powiedziałbym coś w stylu: „Obiecuję, że jeśli cię kiedyś rzucę, to wyłącznie z trywialnego powodu”. Olivera zostawiło jednak tylu facetów, że choć znał się na żartach, ten pewnie by go zabolał.
– Obiecuję, że cię nie rzucę. A już na pewno nie dla Milesa. I nie dlatego, że przeszedłeś na weganizm. Ani nie dlatego, że wkurzyłeś się na mnie, jak zostawiłem skarpetki w salonie.
Trochę się zjeżył. Jego oczy błysnęły metalicznie.
– Skarpetki mają swoje miejsce – powiedział.
To, że trochę podniecił mnie ten komentarz, wiele mówiło zarówno o moim umyśle, jak i moim związku z Oliverem.
– Przepraszam. – Bezskutecznie próbowałem przybrać skruszony ton. – Jestem brudną skarpecianą dziwką.
– Lucien, czy próbujesz wykorzystać moją irytację twoim bałaganiarstwem, żeby zainicjować grę erotyczną?
Spojrzałem na niego z nadzieją.
– Udało mi się?
– Cóż, potwornie nasyfiłeś w kuchni.
– Wiem, zasługuję na karę.
– Już cię spotkała – zauważył Oliver. – Musiałeś zjeść ten gniot.
– Nie o taką karę mi chodziło.
Oliver wstał i skrzętnie zebrał miseczki ze stołu.
– Jeśli ci się wydaje, że sugerując, jakoby seks ze mną był dla ciebie karą, prawisz mi komplement, to się mylisz.
– Wydawało mi się, że jak rzucę: „Skoro tak mnie lubisz, to się ze mną prześpij”, to nie poflirtujemy.
– Lucien. – Głos Olivera zabrzmiał nagle tak łagodnie. – Przecież cię lubię. I to bardzo.
Okej, może mi się udało. Tylko że po dwóch latach związku, troski o siebie i rozwoju emocjonalnego na myśl o seksie wciąż czułem się przerażająco bezbronny. Przez to łatwiej było mi powiedzieć: „Tatusiu, daj mi klapsa”, bo obaj wiedzieliśmy, że to jedynie żart, niż wyznać: „Przytul mnie, kocham cię”, mimo że właśnie tego chciałem. Szukałem odpowiednich słów, by to wyrazić – patrz wyżej, ad rozwój emocjonalny – gdy Oliver wrócił po odstawieniu miseczki i zdecydowanym ruchem chwycił mnie za nadgarstek.
– Co ty wypraw… – zacząłem, gdy on próbował posadzić mnie na stole.
– Pokazuję ci, jak bardzo cię lubię.
O nie. Pomocy. Moje uczucia. Próbowałem jeszcze dzielnie je tłumić.
– Będę miał wyrzuty sumienia, jeśli zniszczymy stół.
– Naprawdę? – zapytał Oliver. – A ja nie.
Też przestałem się tym martwić, kiedy mnie pocałował. Bez względu bowiem na to, co się działo, pomimo ślubów Milesa i JoJo Ryana oraz Bridge, bałaganu, jakiego narobiłem w swoim życiu i jakiego miałem jeszcze narobić, Oliver należał do mnie, a ja do niego, i byłem w nim po uszy, do bólu, wręcz obrzydliwie zakochany. Szczególnie w chwilach, gdy bezbłędnie odgadywał, jak dotykać mnie zarazem namiętnie i delikatnie, czule i zupełnie po Oliverowatemu. Kiedy sprawiał, że zapominałem o wszelkich rozterkach i niepewności siebie i bez obaw wtulałem się w niego, bo właśnie tego pragnąłem, a on mocniej mnie obejmował. Szeptałem, że jest fantastyczny i że przy nim czuję się szczęśliwy. Wyznawałem mu wszystko, co udało mi się ująć w słowa.
A gdy w końcu stół zawalił się pod nami, powstrzymałem się przed powiedzeniem: „A nie mówiłem”.ROZDZIAŁ 4
Przez kilka kolejnych dni biłem się z myślami, zastanawiając się, czy mam ochotę pójść na ślub Milesa. Lista minusów była długa. Zmarnowałbym czas. Oliver nikogo by nie znał, więc bawiłby się beznadziejnie. Aha, przypomniał mi się jeszcze jeden drobny szczegół: gdybym się tam zjawił, dałbym do zrozumienia, że wcale a wcale nie mam Milesowi za złe, że zrobił mnie w chuja.
Z jakiegoś powodu jednak w głębi duszy i tak chciałem się tam wybrać.
Przecież dobrze mi się wiodło. Lubiłem swoją pracę (ale do tego akurat nie przyznałbym się kolegom ze STOLC-a). Z Oliverem układało nam się jak nigdy dotąd, chociaż po dwóch latach z Milesem nie pomyślałem przecież: „No to pięknie, ten facet skrzywdzi mnie tak, jak nikt inny w całym moim życiu”. Boże, co wyprawiał mój umysł? Dlaczego porównywał tego zapatrzonego w siebie dupka, z którym widywałem się dziesięć lat temu, z obiektywnie o niebo lepszym gościem, z którym byłem teraz związany?
Bo przecież Oliver był obiektywnie lepszy, prawda? Tak samo jak nasz związek. Byliśmy starsi, dojrzalsi, rozsądniejsi i… Zaraz. Byliśmy nudziarzami? Statecznymi i przewidywalnymi kolekcjonerami lamp stołowych? Oczywiście, ostatnio nieopatrznie doprowadziliśmy do sytuacji, w której mieliśmy ich więcej niż stołów. Więc z pewnością nie byliśmy nudziarzami. Jeśli wciąż załamywały się pod nami stoły, to chyba było nam ze sobą całkiem dobrze.
Okej. Właśnie dlatego miałem ochotę pójść na ten ślub. Chciałem pokazać swojemu eksowi, jego raz tylko przeze mnie spotkanemu narzeczonemu i grupie nieznajomych, że jestem wolny, szczęśliwy, pogodzony z przeszłością i rozpocząłem kolejny etap u boku nowego, o niebo lepszego faceta. Gdybym dobrze to rozegrał, może nawet sam bym w to uwierzył.
Na razie jednak musiałem (a) wziąć się w garść i (b) skupić się na teraźniejszości. Tym bardziej, że ten wieczór postanowiliśmy spędzić jak para dorosłych w poważnym związku. Zaplanowaliśmy kolację i wizytę w teatrze, choć nie byłbym w stanie zachować powagi, gdybym musiał powiedzieć to na głos. Oliver zarezerwował stolik w knajpce Stem & Glory, która podobno należała do najlepszych wegańskich restauracji w Londynie, a ja powoli dochodziłem do wniosku, że w najlepszych wegańskich restauracjach dają jeść lepiej niż w przeciętnym lokalu, gdzie na stół wjeżdża kawałek zdechłej krowy. Potem mieliśmy obejrzeć… no cóż, w tej kwestii nie obyło się bez komplikacji. Oliver chciał pójść na Śmierć komiwojażera do Young Vic, ale oznajmiłem, że skoro dla niego zgodziłem się na bezmięsną kolację, to on musi dla mnie wysiedzieć na musicalu Pretty Woman. Szczerze powiedziawszy, byłem tym podjarany.
Umiarkowanie podjarany. Miałem za sobą ciężki dzień, bo zacięła się kserokopiarka, Alex uparł się, że ją zreperuje, lecz dłoń uwięzła mu w maszynie, a Barbara Clench nie pozwoliła mi wezwać serwisanta, żeby go wyswobodził, bo obawiała się, że próba samodzielnej naprawy unieważni gwarancję. I tak nie udałoby się sprawy utrzymać w tajemnicy, ponieważ Rhys Jones Bowen prowadził transmisję z tych dramatycznych wydarzeń i prosił rozrastające się zastępy swoich followersów, którzy, jak się okazało, sami siebie określali mianem Rhystokratów, by poradzili mu, jak rozwiązać nasz problem.
Kiedy zbierałem się do wyjścia, odezwał się mój telefon. Na ekranie pojawił się numer Bridget, nic więcej jednak nie wskazywało na to, że to ona do mnie dzwoni, bo przez dłuższą chwilę nie mogła wydobyć z siebie ani słowa. Domyśliłem się więc, że stało się coś złego. Wprawdzie Bridge żyła od katastrofy do katastrofy, ale radziła sobie z nimi, wszem wobec użalając się na swój podły los, a po cichu spokojnie rozwiązując każdy problem. Ta osobliwa metoda działania w jej przypadku się sprawdzała. Natomiast jej milczenie oznaczało, że naprawdę ugrzęzła w jakimś bagnie i sięgnęła po moją ulubioną strategię: udawała, że kłopot nie istnieje, licząc na to, że wkrótce sam zniknie.
– Bridge? – przerwałem niepokojącą ciszę. – Bridge, co się stało?
– Chodzi o… – rozległ się jej przytłumiony głos. – O Toma.
Cholera. Przyszły mi do głowy dwa scenariusze dalszego przebiegu tej rozmowy. Oba czarne.
– Coś mu się stało?
– Chyba nie.
_Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej_