- W empik go
Mateusz i kamienny krąg - ebook
Mateusz i kamienny krąg - ebook
Pewnego dnia Mateusz i Michał, nastoletni chłopcy, naruszają ciągłość czasu i przenoszą się do tajemniczego świata, któremu zagraża ogromne niebezpieczeństwo...
Przyjaciele, czując się odpowiedzialnymi za los poddanych króla Zolena i chcąc wrócić do własnego świata, decydują się zmierzyć z potężnym Duchem Czasu. Zanim to jednak nastąpi, przejdą szkolenie pod okiem mistrza Dobrama w Szkole Mądrości i Fechtunku, i zostaną poddani ciężkim próbom na Spartorze.
– Naruszyliście spokój tego miejsca, siadając na Kamieniu Czasu. Nie okazaliście należytego szacunku jak wielu wam podobnych. Poniesiecie za to karę!
Chłopcy spojrzeli po sobie z niedowierzaniem. Gdyby mogli, uciekliby, gdzie pieprz rośnie, lecz nogi odmówiły im posłuszeństwa. Wreszcie Mateusz odważył się przemówić:
– My nie chcieliśmy naruszać spokoju tego miejsca – mówił, a głos mu drżał. – Chcieliśmy tylko baczniej przyjrzeć się kręgom i wyjaśnić okoliczności rzekomych zniknięć ludzi.
– Milcz, barbarzyńco! – usłyszał w odpowiedzi. – Wszyscy tu przychodzą, aby korzystać z mojej energii, a w rzeczywistości niszczą mój świat!
– Ja, ja bardzo przepraszam! – Michał wtrącił się do rozmowy. – My naprawdę nic złego nie chcieliśmy zrobić.
– Tak tylko wam się wydaje! – zagrzmiał upiór oddalony zaledwie o kilka kroków od chłopców.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-410-1 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyszedłem na świat 25 lipca 1964 roku w Skępem. Jestem absolwentem Wyższej Szkoły Oficerskiej im. gen. Józefa Bema w Toruniu oraz Politechniki Gdańskiej. Z potrzeby serca pracuję społecznie, dlatego w pewnym okresie życia zostałem członkiem Robotniczego Stowarzyszenia Twórców Kultury Województwa Ciechanowskiego.
Swoją przygodę z pisaniem rozpocząłem w liceum w Bieżuniu. To wtedy debiutowałem wierszem Na pomoc na łamach „Tygodnika Ciechanowskiego”. Również w Bieżuniu poznałem Stefana Gołębiewskiego – poetę, tłumacza, posła – i miałem zaszczyt uczyć się od niego. Mój talent poetycki doceniło czasopismo „Nike” i w roku 1987 wydrukowało wiersze Na pomoc oraz Odchodząc. W 2015 roku wydałem swój pierwszy tomik wierszy pt. Przebudzenie. Jednak oprócz poezji tworzę również prozę.
Książka, którą trzymacie w dłoniach, powstawała kilka lat. Mam nadzieję, że was zainteresuje i wciągnie w wir przygody. Dodam tylko, iż historia w niej opisana, podobnie jak wiele innych, może wydarzyła się naprawdę, a może jest jedynie wytworem mojej wyobraźni. Nie można tego jednoznacznie ocenić. Wszak wszystko, co dzieje się w danej chwili, jest rzeczywistością, która za moment staje się tylko ulotnym wspomnieniem…
Krzysztof NiedziałkowskiWYGŁUPY
Wszystko zaczęło się w Warszawie. Mieszkało tam małżeństwo, które zajmowało apartament na Ursynowie. I nic nie byłoby w tym dziwnego, gdyby nie to, że małżonkowie byli wybitnymi naukowcami.
Karol, trzydziestopięcioletni profesor fizyki i chemii, wykładał na uniwersytetach całego świata. Z wyglądu przypominał atletę – był wysoki i dobrze zbudowany. Nosił bujną czuprynę i okulary. Jego znakiem rozpoznawczym była fajka, z którą nie rozstawał się ani na chwilę. Dostał ją od ojca w prezencie, gdy skończył osiemnaście lat. Ubierał się modnie: w eleganckie garnitury i odpowiednio dobrane koszule oraz kolorowe apaszki. Podczas rozmów – czy to ze studentami, czy znajomymi – zawsze okazywał dużo życzliwości, nawet gdy go denerwowali. Studenci lubili słuchać jego opowieści o zjawiskach fizycznych i chemicznych. Zajęcia, na których Karol przeprowadzał doświadczenia, były wielkim spektaklem gromadzącym komplet widzów.
Profesor miał też fanów i fanki, którzy z niecierpliwością czekali na jego książki. Gdy się ukazywały, były rozchwytywane w mgnieniu oka, ponieważ ich autor potrafił jak mało kto przekazywać czytelnikom swoją fascynację naukami ścisłymi.
Obecnie Karol pracował w Instytucie Genetyki i Hodowli Zwierząt PAN w Jastrzębcu pod Warszawą wraz ze swoją żoną Katarzyną, która była wybitnym genetykiem. Nieco młodsza od Karola, trzydziestoletnia, kobieta była często zamyślona, sprawiała wrażenie, jakby żyła w innym świecie. Niosła pomoc wszystkim potrzebującym, podbijała serca dobrocią i uprzejmością. Studenci żartobliwie nazywali ją Kiciunią, a to dlatego, że była jak kot – ciepła i miła – i jak kot potrafiła też pokazać pazurki.
Katarzyna nie dbała przesadnie o wygląd. Włosy miała czarne i długie, upinała je w kok, podobnie jak mąż nosiła okulary, które ciągle poprawiała, bo zsuwały się jej z nosa. Lubiła elegancko skrojone sukienki, lecz nie zawsze odpowiednio dobierała do nich dodatki, co stwarzało wrażenie, że jest roztargnioną kobietą.
Małżonkowie byli wiecznie zapracowani. Karol często wyjeżdżał na gościnne wykłady. Katarzyna dopiero wieczorami znajdowała czas, by porozmawiać z mężem przez telefon. Ich rozmowy przeciągały się niekiedy do późnych godzin nocnych, ale dzięki nim nie tracili ze sobą kontaktu.
Mijały lata i choć byli szczęśliwym małżeństwem, to tak naprawdę do absolutnego szczęścia brakowało im jednego – dziecka. Mnóstwo radości sprawiła więc wiadomość, że Katarzyna jest w ciąży. Po dziewięciu miesiącach oczekiwania urodził się krzykliwy, pulchny chłopiec. Był maleńką wersją ojca. Dostał na imię Mateusz, po ojcu Karola.
Czas mijał, chłopiec rósł jak na drożdżach. Po ośmiu miesiącach zaczął raczkować, potem chodzić, mówić. Jako trzylatek poszedł do przedszkola. Tam poznał wielu rówieśników, z którymi miał okazję się wyszaleć.
Rodzice dbali o intelektualny rozwój chłopca. Często zabierali Mateusza za miasto, gdzie mógł wraz z ojcem eksperymentować. Podczas wakacji starali się pokazać synowi jak najwięcej ciekawych miejsc, ludzi, obyczajów. Dość często jeździli na wieś do domu rodziców Katarzyny, który stał nieopodal jeziora. Tam Mateusz spotykał się ze swym stryjecznym bratem Piotrem.
Obaj chłopcy wieczorami w gabinecie dziadka Stanisława przeżywali niezwykłe chwile. Słuchali opowiadanych przez niego historii o przedwiekowych grodach i zamkach ukrytych w nieprzebytej puszczy, o świecącym piasku, moście z mgły, roślinach o uzdrawiającej mocy i dziwnych, małych ptaszkach z ludzkimi twarzami. Niektóre wieczory były szczególnie magiczne. Działo się wtedy coś niezwykłego, coś tajemniczego, czego mały Mateusz do końca nie rozumiał. Kiedy była pełnia księżyca, dziadek wyjmował z pilnie strzeżonej i zamykanej na klucz skrzynki nieduże lusterko. Miało ono ostre, nierówne krawędzie, jakby zostało odłupane od większej lustrzanej tafli. Dziadek stawiał zwierciadło na stole, podpierał je dwoma tomami encyklopedii. Po chwili na lustrzanej tafli materializował się czarno-biały obraz. Czasem można było wypatrzeć gęsty las, czasem jakiś zamek, a czasem różne postacie. Odbicia w lustrze nie były statyczne, przypominały raczej wolno przesuwające się klatki taśmy starego filmu. Mateusz i Piotr jak urzeczeni patrzyli w ekranik zwierciadła. Byli zbyt mali, by pojąć, jak działa to urządzenie. Obaj myśleli, że dziadek to iluzjonista, który potrafi czarować. Gabinet dziadka Stanisława chłopcy zapamiętali jako magiczne miejsce, które pozwalało podróżować do innych krajów i przenosić się w czasie. Wszystkie powierzone przez seniora tajemnice wnuczkowie skrzętnie ukrywali przed rodzicami.
Kiedy Mateusz miał sześć lat, rodzice posłali go do najlepszej w Warszawie prywatnej szkoły podstawowej. Uczył się pilnie. Był zawsze uśmiechnięty i miły. Jego okrągła twarz i pulchne policzki przywoływały na myśl chomika, dlatego koledzy nadali Mateuszowi przezwisko Bucek. Chłopiec nie odróżniał się niczym od swoich ruchliwych rówieśników. Na przekór szkolnej dyscyplinie nie potrafił usiedzieć pięciu minut na miejscu. Potrafił za to płatać figle kolegom i koleżankom, nie oszczędzał też nauczycieli. Tak mu zostało do gimnazjum.
Na początku maja Mateusz wysmarował sadzą krzesło nauczycielki od biologii. Pani Irenka – tak miała na imię nauczycielka – nie spodziewając się podstępu, siadła przy biurku i jak zwykle sprawdziła obecność. Gdy skończyła, wstała, by napisać temat zajęć na tablicy, w tym momencie uczniowie parsknęli śmiechem. Jej piękna, błękitna sukienka była wybrudzona sadzą. Oczywiście sorka nic o tym nie wiedziała, dlatego zdziwiło ją zachowanie klasy. W pierwszym momencie pomyślała, że to Tomek znów coś zmalował, lecz po chwili przypomniała sobie, że Tomek jest nieobecny.
„Z czego oni się śmieją? Czyżbym nie dosunęła zamka?”, pomyślała, przyglądając się swojemu ubraniu. Dotknęła suwaka, ale był zapięty. I wtedy zauważyła, że ma brudną dłoń. Nic nie mówiąc, wyszła z sali. Po piętnastu minutach wróciła z dyrektorem. Budzący respekt mężczyzna stanął na środku klasy i w kilku zdaniach potępił to, co się stało. Następnie zażądał ujawnienia się sprawcy. Niestety, nikt się nie przyznał do winy.
– Widzę, że brak wam odwagi! – grzmiał dyrektor, przechodząc między ławkami i przyglądając się dłoniom uczniów. – Ale ja jeszcze nie powiedziałem ostatniego słowa!
Przestraszeni gimnazjaliści spojrzeli na niego, nie wiedząc, co ma na myśli. Tymczasem dyrektor podszedł do Mateusza i położył rękę na jego ramieniu.
– Prawda, chłopcze?
Mateusz się zaczerwienił, lecz nic nie odpowiedział. Dyrektor odsunął rękę i podszedł do nauczycielki.
– Pani Irenko, proszę zadać dodatkową pracę domową wszystkim uczniom. A ten chłopiec z ostatniej ławki – dyrektor wskazał palcem Mateusza – pójdzie ze mną do gabinetu.
– Oczywiście. Mateusz, idź z panem dyrektorem.
– Może to was nauczy pokory – dodał dyrektor, wychodząc z sali wraz z Mateuszem. – A szczególnie ciebie, chłopcze.
– Że niby mnie? – zdziwił się.
– Ciebie, ciebie – odpowiedział dyrektor i skierował Mateusza na schody prowadzące na pierwsze piętro, gdzie mieścił się jego gabinet.
Nauczycielka tymczasem zgodnie z poleceniem przełożonego zadała uczniom dodatkową pracę domową.
– Na jutro napiszecie wypracowanie o sadzeniu drzewek.
– Ale… – odezwał się Mikołaj, lecz pani Irenka nie chciała go wysłuchać. Skwitowała krótko:
– To tyle. Do widzenia.
– Do zobaczonka – wymamrotali pod nosami przybici uczniowie.
Tymczasem w gabinecie dyrektora trwało przesłuchanie Mateusza.
– Pokaż ręce – rozkazał dyrektor.
Chłopak wyciągnął dłonie przed siebie. Nie wyglądały najlepiej. Były zaplamione sadzą, co w mniemaniu dyrektora stanowiło niezbity dowód na to, iż to właśnie Mateusz pobrudził krzesło nauczycielki.
– Co masz do powiedzenia? – zapytał dyrektor, marszcząc czoło.
Mateusz wzruszył ramionami. „Co mam odpowiedzieć?”, pomyślał.
– No mów, słucham – naciskał dyrektor.
– Ubrudziłem ręce na boisku – skłamał chłopak.
– Na boisku? To ciekawe. Nie wiedziałem, że tam rozsypują sadzę. Muszę chyba ukarać palacza. Ale najpierw rozprawię się z tobą! – rozzłościł się dyrektor. – Twoi rodzice zaraz tu będą. Co im powiesz?
– Nie będę ściemniał. Powiem prawdę. – Mateusz uśmiechnął się pod nosem.
– Jak ty się wyrażasz! – Dyrektora zirytował niechlujny język ucznia.
– Normalnie. – Zdziwiony Mateusz patrzył na dyrektora jak na kogoś, kto nie rozumie żargonu młodzieżowego, choć pracuje z młodzieżą.
– Nie patrz tak na mnie! – burknął dyrektor i dodał: – Widzę, że zmądrzałeś. Idź na korytarz i tam zaczekaj na rodziców.
Po godzinie przyjechał Karol, a kwadrans po nim Katarzyna. Dyrektor wyjaśnił im przyczynę, dla której zostali wezwani. W obecności rodziców Mateusz zapewnił dyrektora, że więcej nie będzie dokuczał innym dla zabawy. Karolowi i Katarzynie trudno było w to uwierzyć.PROROCTWO KRYSZTAŁOWEGO LUSTRA
Mateusz dotrzymał słowa i do końca roku szkolnego nie spłatał już żadnego figla. Doszedł zresztą do wniosku, że żarty z kolegów i nauczycieli były bardzo dziecinne, a on przecież kończył właśnie trzynaście lat. Nie bawiły go już kłótnie z Jolką, zagadywanie nauczycieli, chowanie piórnika Tomka do doniczki z fikusem czy nasączanie gąbki do ścierania tablicy śmierdzącym płynem. Stał się przykładnym uczniem. Jego odmienne od dotychczasowego zachowanie najpierw dziwiło nauczycieli, myśleli, że to kolejny szalony pomysł chłopaka. Jednak po pewnym czasie zaczęli stawiać Mateusza za wzór innym męczącym żartownisiom.
W dniu rozdania świadectw Mateusz wstał wcześnie. Ubrał się w wyprasowaną przez mamę białą koszulę, czarne spodnie i kamizelkę. Na szyję założył łańcuszek z talizmanem, który kiedyś podarował mu dziadek Stanisław. Wisior wykonany był ze srebra. Od koła o średnicy trzech centymetrów rozchodziły się falujące promienie, dlatego talizman wyglądał jak słońce. Dziadek nazywał go swarzycą, mówił, że symbolizuje pradawnego boga Słowian – Swaroga – i przynosi pomyślność.
Przed wyjściem z domu Mateusz wpadł jeszcze do łazienki, by uczesać włosy. Wziął grzebień do ręki i spojrzał w kryształowe lustro, które rodzice dostali w prezencie ślubnym od dziadków. Wtedy stało się coś niezwykłego.
Lustrzane odbicie Mateusza zaczęło się zniekształcać, wykrzywiać i rozmazywać. Po kilku sekundach wizerunek chłopca zniknął, a na lustrzanej tafli pojawiła się twarz siwobrodego człowieka. Starzec wpatrywał się w osłupiałego chłopaka. W pierwszej chwili wydało się Mateuszowi, że ten staruszek to dziadek Stanisław, lecz nie był przekonany, czy to na pewno on. Siwobrody człowiek coś mówił. Mateusz jak zahipnotyzowany obserwował szybko ruszające się usta, zmarszczone czoło, gniewne spojrzenie mężczyzny. Zdał sobie sprawę z tego, że jest on bardzo roztrzęsiony.
Sam też czuł zdenerwowanie. Serce biło mu bardzo szybko, oczami wlepionymi w lustro nawet nie mrugnął i zaczął drżeć na całym ciele. Ze strachu chciał uciec, lecz ciekawość wzięła górę. Stał wpatrzony w lustro i obserwował zmieniający się obraz.
Najpierw zobaczył oświetlony światłem księżyca kamień. Głaz był dość duży i postawiony na sztorc. Padał na niego blask księżyca w pełni. Pod kamieniem siedzieli jacyś ludzie. Mateusz zbliżył twarz do tafli, by lepiej przyjrzeć się postaciom, ale to nic nie dało. Obraz w lustrze niespokojnie drżał, falował, siał jak w źle dostrojonym telewizorze. Nagły krótki błysk przerwał tę niezwykłą transmisję i Mateusz zobaczył w lustrze własną pobladłą twarz z wytrzeszczonymi oczami oraz uniesionymi ze zdziwienia i strachu brwiami.
Odsunął się od zwierciadła i zaczął krzyczeć. Jego krzyk usłyszała mama.
– Co się stało, synku?! – spytała, wbiegając do łazienki.
– Widziałem jakieś dziwne postacie, tam! – Chłopiec wskazał na lustro.
– Gdzie? – Katarzyna spojrzała zdziwiona na taflę zwierciadła.
– W lustrze od dziadków! – krzyczał przerażony Mateusz.
Lustro, owszem, było zaparowane i pobrudzone pastą do zębów, lecz poza tym niczego niezwykłego Katarzyna nie zobaczyła.
– Widzę, że jest pobrudzone. A w dodatku widać w nim nasze odbicia, Mateuszku. – Przytuliła syna i pocałowała w czoło.
– Ale, mamo, ja nie ściemniam, naprawdę tam coś widziałem. – Mateusz nadal dygotał ze strachu.
– Na pewno ci się wydawało… – Katarzyna spojrzała w jego przestraszone oczy i dodała: – Teraz pośpiesz się, bo spóźnisz się do szkoły!
– Ale, mamo…
– Uspokój się. – Przerwała mu. – Wiem, że masz wybujałą wyobraźnię, ale to nie znaczy, że muszę od rana wysłuchiwać twoich wymyślonych historyjek. Przecież to lustro wisi w łazience od dawna, a wcześniej wisiało w domu moich rodziców i nigdy nie działo się z nim nic szczególnego. Jakoś ja nigdy w nim nic niezwykłego nie widziałam, choć dłużej się w nim przeglądam. – Zniecierpliwiona Katarzyna wyszła z łazienki i zaczęła w przedpokoju zakładać buty.
Mateusz dokończył czesanie i chwilę później wyszedł z domu wraz z mamą. Wsiedli do samochodu i odjechali. Przez całą drogę do szkoły chłopiec myślał o tym, co zobaczył w lustrze. Ocknął się dopiero, kiedy mama zatrzymała auto na parkingu przed szkołą, uściskała go na pożegnanie i szybko odjechała.
Żadnemu szkolnemu koledze Mateusz nie opowiedział o wydarzeniach poranka. Bał się, że zostanie wyśmiany. Zresztą nie było czasu na pogawędki z przyjaciółmi. Uroczystość zakończenia roku szkolnego nie trwała długo, bo uczniowie chcieli jak najszybciej rozpocząć upragnione wakacje. Klasa Mateusza wręczyła wychowawczyni duży bukiet kwiatów, a potem, krzycząc radośnie „Hurrraaa!!!”, wybiegła przez szkolne drzwi.
Gdy Mateusz wrócił do domu, wszedł ostrożnie do łazienki, by rzucić okiem na zagadkowe lustro. Przyglądał mu się dłuższą chwilę, czekał, aż znów ożyje, ale zwierciadło uparcie pokazywało tylko twarz chłopaka. Mateusz doszedł więc do wniosku, że wszystko mu się przywidziało, i więcej nie zaprzątał sobie tym głowy.
Już po kilku dniach wypełnionych wakacyjnymi zabawami zapomniał o historii z lustrem.