- W empik go
Mathias Sandorf. Część pierwsza - ebook
Mathias Sandorf. Część pierwsza - ebook
Triest, rok 1867. Hrabia Sandorf, żarliwy węgierski patriota, konspiruje ze swymi przyjaciółmi, Bathorym i Zathmarem, by uwolnić jego kraj od dominacji austriackiej. Zaszyfrowane pismo na które czekał zostało przechwycone przez Sarcany’ego i Zironego, dwóch awanturników poszukujących łatwych zysków. Razem ze wspólnikiem, bankierem Toronthalem, Sarcany kradnie siatkę pozwalająca zdeszyfrować wiadomość i poznaje jej treść. Po donosie do Austriaków spiskowcy zostają wtrąceni do więzienia, a donosiciele otrzymują w wynagrodzeniu część fortuny hrabiego. W wyniku krótkiego śledztwa, trzej mężczyźni zostają skazani na karę śmierci. Sandorfowi i Bathoryemu udaje się uciec z baszty Pisino, dotrzeć na wybrzeże morskie, gdzie znajdują schronienie u rybaka. Nadal jednak dotykają ich nieszczęścia: ponownie zadenuncjowani przez niejakiego Carpenę, muszą uciekać. Bathory zostaje schwytany a Sandorfowi daje się uciec pod gradem kul.
Seria wydawnicza „Biblioteka Andrzeja” zawiera ponad 50 powieści Juliusza Verne’a i z każdym miesiącem się rozrasta. Publikowane są w niej tłumaczenia utworów dotąd niewydanych, bądź takich, których przekład pochodzący z XIX lub XX wieku był niekompletny. Powoli wprowadzane są także utwory należące do kanonu twórczości wielkiego Francuza. Wszystkie wydania są nowymi tłumaczeniami i zostały wzbogacone o komplet ilustracji pochodzących z XIX-wiecznych wydań francuskich i przypisy. Patronem serii jest Polskie Towarzystwo Juliusza Verne’a.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66268-77-7 |
Rozmiar pliku: | 11 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyzwyczailiśmy się, że książki Juliusza Verne’a z serii „Niezwykłe Podróże” zabierają nas w dalekie, egzotyczne miejsca, jeśli nie na Księżyc, to przynajmniej do Afryki czy Ameryki Południowej. Tymczasem są też i takie, których akcja dzieje się w Europie, w rejonach, zdawałoby się, dobrze znanych i niespecjalnie ciekawych dla dzielnych odkrywców. Pamiętajmy jednak, że to, co mamy niemalże na wyciągnięcie ręki, też może kryć wiele tajemnic, być zadziwiające i inspirujące. Wielką miłością Czarodzieja z Nantes była geografia, a dla tej nie ma obszarów i obiektów niegodnych opisu. Europa jest nie mniej fascynująca, niż bezdroża Australii czy wyspy na Oceanie Spokojnym.
Jednym z utworów europejskich jest „Mathias Sandorf”. Pracując nad nim, pisał Verne do wydawcy: „W tej powieści pragnę, by czytelnik dowiedział się o Morzu Śródziemnym wszystkiego, co należy o nim wiedzieć, oto dlaczego akcja przenosi czytelnika w dwadzieścia różnych punktów”. Te miejsca to wybrzeża Adriatyku, dziś chorwackie, a wówczas należące do Austro-Węgier, ale też Sycylia i północna Afryka. Tłem zaś jest polityka, co charakterystyczne dla książek dziejących się na Starym Kontynencie. Podobnie było w przypadku wydanego rok wcześniej „Archipelagu w ogniu”, który opowiadał o powstaniu w Grecji. Tytułowy Mathias Sandorf jest węgierskim patriotą dążącym do wyzwolenia swej ojczyzny spod habsburskiej dominacji. Postać ta wzorowana jest na hrabim Monte Christo ze słynnej powieści Aleksandra Dumasa. Cała fabuła zresztą nawiązuje do owego popularnego historycznego romansu. Verne stworzył jakby jego autorską wersję, nie zapominając oczywiście o wprowadzeniu do książki wątków naukowych. Hrabia Sandorf, uciekłszy z austriackiego więzienia, zaszywa się na prywatnej wyspie, gdzie pod przybranym nazwiskiem tworzy kolonię naukowców. To projekt z gruntu utopijny, jakich wiele w utworach autora „Tajemniczej wyspy”. „Mathias Sandorf” jest jedną z ostatnich powieści tzw. okresu optymistycznego. W późniejszych wiara pisarza w pozytywną siłę wiedzy i postępu słabnie, aż wreszcie przeobraża się w strach przed niszczącą siłą wynalazków, które szaleńcy bez skrupułów wykorzystują do szerzenia zła i osiągania niecnych celów.
Sięgając po „Mathiasa Sandorfa”, nie sposób nie zwrócić uwagi na drobny lapsus językowo-kulturowy, jaki popełnił Verne. Mathias to niemiecki odpowiednik węgierskiego Mátyása. Tak zwał się jeden z najważniejszych naddunajskich władców – Maciej Korwin (1443-1490). Z kolei Sandorf to swego rodzaju hybryda popularnego wśród Madziarów imienia Sandor (Aleksander) i germańskiej końcówki „dorf”, oznaczającej dosłownie „wieś”. A więc węgierski patriota, noszący zaszczytne królewskie imię, posługuje się nim w formie zniemczonej, a odimienne nazwisko ma skażone dziwnym germańskim sufiksem. Żeby galimatias był większy, w dotychczasowych polskich przekładach występował jako Mateusz, co jest tłumaczeniem prawidłowym lingwistycznie, ale nie kontekstowo. Wywodzący się z łaciny Mathias to w polszczyźnie zarówno Mateusz, jak i Maciej, ale gdy wiadomo jest, że chodzi o Węgra, powinno się użyć tej drugiej formy.
„Mathias Sandorf” zaprezentowany został w odcinkach na łamach francuskiego „Le Temps” (od sierpnia do listopada 1885 r.). Jeszcze w tym samym roku wyszedł w trzech samodzielnych tomach bez ilustracji oraz w jednym okazałym woluminie z rycinami Léona Benetta. Polski przekład (A. T. Jarosławskiego) pojawił się zaraz po oryginale i drukowany był do 1886 r. w wydawanym przez Henryka Sienkiewicza „Słowie”. Jednocześnie ukazywał się w „Gazecie Toruńskiej”. Po raz kolejny, tym razem w opracowaniu Haliny Zajączkowskiej, powieść o węgierskim spiskowcu trafiła czterdzieści lat później na szpalty „Gazety Grudziądzkiej” i w następnym roku wyszła w formie książkowej. Streszczenie to, bo takim było w istocie, przedrukowane zostało potem dopiero w 1995 r. Na w miarę przyzwoite tłumaczenie (Władysława Bochenka), pod „poprawionym” tytułem „Matyas Sandor”, trzeba było czekać do roku 2000. Dziś w ręce Czytelników oddajemy pierwszy pełny przekład tej jakże interesującej książki, autorstwa Krzysztofa Jagusiaka i z jego wnikliwymi przypisami, opatrzony kompletem oryginalnych rycin oraz dwunastoma diagramami.
Na koniec niech mi będzie wolno wtrącić wątek osobisty. Dokładnie dziesięć lat temu miałem okazję odwiedzić miasteczko Pazin (wł. Pisino; niem. Mitterburg) na półwyspie Istria. Swą siedzibę ma w nim chorwacki Jules Verne Club. Siostrzana organizacja Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’a wybrała tę miejscowość nie bez powodu. Tam właśnie znajduje się zamek, w którym więziony był hrabia Sandorf, posadowiony na skale, u stóp której zieje potężna otchłań (wł. foiba). Dnem owego kanionu płynie rzeka Pazinčica (Verne używa włoskiej nazwy Foïba), która wpada do jaskini zwanej Pazinską Jamą i ginie w niezbadanych do dziś podziemnych czeluściach. Autor powieści o węgierskim spiskowcu połączył ją ze znajdującym się niedaleko Kanałem Limskim koło miasta Rovinj (wł. Rovigno) i puścił w jej spienione nurty swego bohatera, pozwalając mu tą drogą uciec z austriackiej twierdzy.
Gdy będziecie kiedyś na Istrii, a Chorwacja to przecież bardzo popularny cel wakacyjnych wypadów, koniecznie zajrzyjcie do Pazinu, przespacerujcie się uliczką Juliusza Verne’a i popłyńcie, jak ja, Kanałem Limskim. Uroda przyrody i zabytków tego regionu jest zaiste urzekająca, a dla miłośników Juliusza Verne’a miejsca te mają dodatkowy walor. Można się tam przez chwilę poczuć jak hrabia Sandorf
dr Krzysztof Czubaszek
prezes Prezes Polskiego Towarzystwa Juliusza Verne’aDo Aleksandra Dumasa1
Dedykując Panu niniejszą książkę, dedykuję ją zarazem pamięci genialnego pisarza, jakim był Aleksander Dumas, Pański ojciec. W powieści tej starałem się z Mathiasa Sandorfa uczynić hrabiego Monte Christo „Niezwykłych Podróży”. Zechciej Pan przyjąć ową dedykację jako dowód mojej serdecznej przyjaźni.
Juliusz Verne
Odpowiedź pana A. Dumasa:
Dwudziestego trzeciego czerwca 1885
Drogi Przyjacielu!
Jestem bardzo wzruszony tym, że to właśnie mnie zadedykował Pan Mathiasa Sandorfa, którego czytać zacznę zaraz po powrocie, w piątek lub w sobotę. W dedykacji słusznie Pan czyni, łącząc pamięć o ojcu z przyjaźnią syna. Nikt bardziej od autora Hrabiego Monte Christo nie byłby zachwycony lekturą dzieł powstałych z Pańskiej olśniewającej, oryginalnej, porywającej wyobraźni. Istnieje pomiędzy wami tak oczywiste literackie pokrewieństwo, że w świecie pióra Pan bardziej jest jego synem niż ja. Już od tak dawna kocham Pana jak brata, że bardzo mi odpowiada, by się nim zwać.
Jestem Panu wdzięczny za niezmienną przyjaźń i raz jeszcze z głębi serca zapewniam o mojej.
A. Dumas
1 Aleksander Dumas – dwaj pisarze i dramaturdzy, ojciec i syn; pierwszy z nich (1802-1870) uważany jest za ojca francuskiej powieści historycznej, do jego najsłynniejszych utworów należą Trzej Muszkieterowie i Hrabia Monte Christo; drugi (1824-1895) był naturalnym synem pierwszego, jego najbardziej znanym utworem jest Dama kameliowa.Rozdział I
Gołąb pocztowy
Triest2, będący stolicą Ilirii3, dzielił się na dwa bardzo różne z wyglądu miasta: nowe i bogate Theresienstadt4 porządnie zbudowane na brzegu zatoki, której wydarto część podłoża5, oraz ubogie stare miasto o nieregularnej zabudowie, wtłoczone pomiędzy Corso6, oddzielające je od młodszego sąsiada, a zbocza wzgórza Karst7, którego szczyt wieńczyła cytadela o malowniczym wyglądzie.
Port w Trieście osłaniało molo San Carlo8, w pobliżu którego najchętniej kotwiczyły statki handlowe. Chętnie zbierały się tam – nieraz w niepokojących ilościach – bandy bezdomnych obdartusów bez domu i rodziny. Ich surduty, spodnie i kamizelki mogłyby się obejść bez kieszeni, bo właściciele nigdy nic nie mieli i przypuszczalnie nigdy nie będą mieli niczego, co można by w nie włożyć.
Osiemnastego maja 1867 roku wśród tych włóczykijów rzucało się w oczy dwóch nieco lepiej ubranych osobników. Wszelako było mało prawdopodobne, by posiadali oni nadmiar florenów9 lub krajcarów, no chyba że uśmiechnął się do nich los. Trzeba dodać, że byli to ludzie gotowi na wszystko, by tylko pozyskać łaskę fortuny.
Jeden z nich zwał się Sarcany i twierdził, że jest Trypolitańczykiem. Drugi nazywał się Zirone i był Sycylijczykiem. Obydwaj, przemierzywszy molo po raz dziesiąty, zatrzymali się na jego krańcu. Stamtąd obserwowali morski horyzont na zachód od Zatoki Triesteńskiej, jakby tam miał się pojawić statek wiozący im fortunę!
– Która godzina? – spytał Zirone po włosku, którym jego towarzysz władał równie dobrze jak innymi językami znad Morza Śródziemnego.
Sarcany nic nie odpowiedział.
– Och, jaki ze mnie dureń! – krzyknął Sycylijczyk. – Czyż nie jest to godzina, o której jest się głodnym, jeśli nie jadło się śniadania?!
Austriacy, Włosi i Słowianie tak bardzo wymieszani byli w tym zakątku monarchii austro-węgierskiej, że komitywa owych dwóch osobników nie zwracała niczyjej uwagi, choć z całą pewnością byli obcy w mieście. Nie można też było odgadnąć, czy ich kieszenie świeciły pustką, tak dumnie paradowali okryci brunatnymi pelerynami, zwisającymi im aż do butów.
Młodszy z nich – dwudziestopięcioletni Sarcany – był średniego wzrostu i proporcjonalnej budowy. Cechował się elegancją manier i wyglądu. Zwał się Sarcany i nic więcej. Nie posiadał imienia, bo nie został ochrzczony. Pochodził zapewne z Afryki, z Trypolitanii10 lub z Tunezji, jednak pomimo śniadej cery jego regularne rysy czyniły go bliższym Europie.
Jeśli kiedykolwiek fizjonomia mogłaby być myląca, to taka właśnie była twarz Sarcany’ego. Tylko bardzo bystry obserwator był w stanie odkryć w jego regularnych rysach, pięknych czarnych oczach, subtelnym nosie i ładnie ukształtowanych, ocienionych delikatnym wąsem ustach niezwykłą chytrość tego młodzieńca. Żadne oko nie mogło wyczytać z niemal obojętnego oblicza oznak pogardy i odrazy, jakie rodził ciągły stan buntu przeciw społeczeństwu. Jeśli fizjonomiści twierdzą – i na ogół mają rację – że każdy oszust na przekór swej zręczności świadczy przeciw sobie twarzą, to Sarcany byłby tego formalnym zaprzeczeniem. Widząc go, nikt nie podejrzewałby, kim jest ani kim był. Nie wywoływał on tej nieodpartej niechęci, jaką wzbudzają łajdacy i szelmy. Był zatem bardziej niebezpieczny.
Jakie było dzieciństwo Sarcany’ego? Tego nikt nie wiedział. Zapewne był porzuconą istotą. Jak i kto go wychowywał? W jakiej zapadłej dziurze Trypolitanii spędził swe pierwsze lata? Jaka opieka pozwoliła mu uniknąć tych wszystkich zagrożeń dla życia, w jakie obfituje tamtejszy okrutny klimat? Zaiste, nikt nie był w stanie tego powiedzieć, pewnie nawet on sam – przypadkowo urodzony, przypadkowo dojrzewający, na przypadkowe życie skazany! Jednakże jego dorastanie nie obyło się bez zaoferowania sobie – lub raczej bez otrzymania pewnego praktycznego wykształcenia. Nastąpiło to niewątpliwie dzięki temu, że już wtedy podróżował, stykał się z różnymi ludźmi i wymyślał doraźne posunięcia choćby tylko dla zapewnienia sobie przeżycia z dnia na dzień. W rezultacie, w następstwie rozmaitych okoliczności od kilku lat utrzymywał kontakty z jedną z najbogatszych rodzin w Trieście, z rodziną bankiera Silasa Toronthala, którego nazwisko będzie mocno uwikłane w całą tę historię.
Natomiast kompan Sarcany’ego, Włoch Zirone, był to typ bez czci i wiary, hultaj zdolny do wszystkiego, gotowy wykonać każde szelmostwo dla tego, kto lepiej zapłaci. Pochodził z Sycylii i miał około trzydziestu lat. Był równie zdolny do dawania niecnych rad, jak i do ich akceptowania, a zwłaszcza do wprowadzania ich w czyn. Gdzie się urodził? Pewnie by to powiedział, gdyby wiedział. W każdym razie niechętnie mówił o tym, gdzie mieszka, jeżeli w ogóle gdziekolwiek mieszkał. To właśnie na Sycylii przypadek rządzący cygańskim żywotem zetknął go z Sarcanym. I tak oto razem przemierzali świat, usiłując per fas et nefas11 przekształcić ich dwa kiepskie losy w jeden los dostatni. Wszelako Zirone, brodate chłopisko o bardzo ciemnej cerze i smoliście czarnym owłosieniu, miałby sporo kłopotu z ukryciem wrodzonego szelmostwa, które zdradzały jego zawsze na wpół zamknięte oczy i ciągłe kołysanie głową. Toteż swą podstępność starał się przesłonić nadmiarem umiejętnej gadaniny. Poza tym był on raczej wesoły niż smutny, uzewnętrzniając się co najmniej w takim stopniu, w jakim jego młody kompan był powściągliwy.
W tym dniu jednakże Zirone mówił z pewnym umiarem. Widocznie niepokoiła go kwestia obiadu. Poprzedniego dnia w podłej szulerni w ostatniej partii gry fortuna potraktowała go po macoszemu i wyczerpał zasoby Sarcany’ego. W rezultacie obaj nie wiedzieli, co teraz mają zrobić. Mogli liczyć tylko na szczęśliwy przypadek, a jako że na całej długości mola San Carlo Opatrzność czuwająca nad żebrakami nie śpieszyła się z wyjściem im naprzeciw, postanowili pójść poszukać jej na ulicach nowego miasta.
Tam – na placach, molach i promenadach, przed portem i za portem, po obu stronach wielkiego kanału przecinającego Triest – gorączkowo podążało, powracało, krzątało się i śpieszyło siedemdziesiąt tysięcy mieszkańców pochodzenia włoskiego. Ich wenecki akcent zatracał się w kosmopolitycznym koncercie tych wszystkich marynarzy, handlarzy, pracowników i urzędników mówiących po niemiecku, francusku, angielsku i językami słowiańskimi.
Nowe miasto było bogate, ale to nie znaczyło, że ci wszyscy, którzy chodzili jego ulicami, byli ludźmi zamożnymi. Nie! Zresztą nawet najzasobniejsi nie mogliby rywalizować z handlowcami angielskimi, ormiańskimi, greckimi i żydowskimi, którzy stanowili elitę Triestu, a których wystawny tryb życia byłby godny stolicy monarchii austro-węgierskiej. Z drugiej strony, iluż biedaków od rana do wieczora błąkało się handlowymi alejami, mijając wielkie budynki zamknięte niczym sejfy, w których zgromadzono mnóstwo towarów trafiających do tego wolnego portu12, tak korzystnie położonego w głębi Adriatyku! Iluż z nich, nie zjadłszy śniadania, nie posiliło się też pewnie obiadem i pozostawało na molach, gdzie statki najpotężniejszego europejskiego towarzystwa morskiego – Lloyda Austriackiego13, wyładowywały ogromne bogactwa pochodzące z całego świata! Iluż nędzarzy, których setki spotyka się także w Londynie, Liverpoolu, Marsylii, Hawrze, Antwerpii lub Livorno, mieszało się z bogatymi armatorami w pobliżu ich magazynów, choć wstęp tam miało wzbroniony, bądź przed giełdą, która nigdy nie otworzyła im drzwi, czy też u stóp schodów wiodących do Tergesteum14, gdzie Lloyd umieścił swe biura oraz czytelnie i gdzie pozostawał w doskonałej zgodzie z ulokowaną tam również izbą handlową!
Tak już jest, że we wszystkich wielkich portowych miastach Starego i Nowego Świata15 roi się od nieszczęśników będących nieodłączną częścią takich dużych ośrodków. Skąd przybywają, nikt tego nie wie. Skąd się biorą, trudno powiedzieć. Jaki będzie ich kres, sami tego nie wiedzą. Jest wśród nich wielu, także obcokrajowców, którzy utracili dawną stabilną pozycję. Przybywają koleją i statkami handlowymi, a te traktują ich niemal jak bezużyteczny towar. Odrzuceni, tarasują publiczne drogi, z których policja daremnie usiłuje ich przepędzić.
Sarcany i Zirone raz jeszcze objęli spojrzeniem zatokę aż po latarnię wzniesioną na przylądku Sainte Thérèse, po czym opuścili molo, przeszli obok Teatro Comunale i znaleźli się na Piazza Grande16. Tam spacerowali przez kwadrans u stóp pomnika Karola VI17 i przy fontannie zbudowanej z kamieni z pobliskiego Karstu.
Następnie skręcili w lewo. Przechodnie ustępowali im z drogi, bo Zirone wyglądał, jakby miał nieodpartą ochotę kogoś ograbić. Idąc dalej, okrążyli olbrzymi czworobok Tergesteum akurat w porze, gdy pobliska giełda zamykała swe podwoje.
– Opustoszała… jak nasze sakiewki! – zauważył ze śmiechem Sycylijczyk, choć nie miał najmniejszej ochoty do śmiechu.
Nieprzenikniony Sarcany sprawiał wrażenie, jakby nie usłyszał kiepskiego żartu swego towarzysza, który przy tym rozprostowywał kończyny i przeciągle ziewał z głodu.
Minęli trójkątny plac, gdzie wznosi się brązowy posąg cesarza Leopolda I18. Gwizd Zironego niczym gwizd małego nicponia poderwał do lotu całe stado niebieskawych gołębi gruchających w podcieniach budynku starej giełdy, podobnie jak szarawe gołębie między pałacami na placu Świętego Marka w Wenecji. Niedaleko stamtąd przebiegało Corso oddzielające nowy Triest od starego.
Była to szeroka, lecz mało elegancka ulica ze sklepami zaopatrzonymi dobrze, ale bez gustu. Przypominała raczej londyńską Regent Street19 lub nowojorski Broadway20 niż paryski bulwar des Italiens21. Roiło się na niej od przechodniów. Przemierzały ją liczne pojazdy podążające z Piazza Grande do Piazza della Legna. Owe nazwy wskazują, jak bardzo miasto nawiązywało do swych włoskich korzeni.
O ile Sarcany zdawał się odporny na wszelkie pokusy, to Zirone nie przeszedł obok sklepu bez rzucenia nań zazdrosnego spojrzenia osoby niemającej środków, by wejść do wewnątrz. Było tam zatrzęsienie rzeczy, na które mieli ochotę, zwłaszcza w sklepach z żywnością i w birreries, w których piwo lało się strumieniami jak w żadnym innym mieście monarchii austro-węgierskiej.
– To Corso jeszcze bardziej wzmaga głód i pobudza pragnienie! – stwierdził Sycylijczyk, którego język mlaskał między zaschniętymi wargami jak żebracza kołatka.
Na tę uwagę Sarcany zareagował tylko wzruszeniem ramion.
Po chwili skręcili w pierwszą ulicę w lewo, a gdy znaleźli się na skraju kanału22, w miejscu, gdzie przecinał go obrotowy most Ponte Rosso, poszli w górę nabrzeżem, przy którym mogły cumować nawet statki o sporym zanurzeniu. Tutaj byli zdecydowanie mniej narażeni na pokusy atrakcyjnych wystaw. Na wysokości kościoła Sant’ Antonio Sarcany nagle skręcił w prawo. Jego kompan bez zastanowienia poszedł za nim. Wkrótce przekroczyli Corso i oto znaleźli się na starym mieście, którego ciasne uliczki, niedostępne dla pojazdów w miejscach, gdzie wspinały się po pochyłościach wzgórza Karst, zazwyczaj tak przebiegały, by nie mógł na nich pohulać groźny bora – występujący tutaj gwałtowny lodowaty wiatr wiejący z północnego wschodu. W starej części Triestu nie mający grosza w kieszeni Zirone i Sarcany z pewnością poczuli się bardziej u siebie niż w bogatych dzielnicach nowego miasta.
Faktycznie, po przybyciu do stolicy Ilirii zatrzymali się właśnie tutaj, w skromnym hotelu w pobliżu kościoła Santa Maria Maggiore23. Ponieważ jednak aż dotąd nic nie zapłacili, a hotelarz stawał się coraz bardziej natarczywy z uwagi na rosnący z dnia na dzień rachunek, więc unikali tego niebezpiecznego miejsca. Poszli dalej i przez kilka chwil krążyli wokół łuku Arco di Riccardo24.
Studiowanie pozostałości rzymskiej architektury nie mogło im jednak wystarczyć. Skoro szczęśliwy przypadek ciągle zwlekał i nie nadchodził także pośród tych mało uczęszczanych ulic, obaj, jeden idąc za drugim, zaczęli się wspinać stromymi ścieżkami prowadzącymi na szczyt wzgórza Karst, na taras przed katedrą.
– Cóż to za pomysł. żeby leźć tam w górę! – mruczał Zirone, zaciskając w pasie pelerynę.
Ciągle trwał jednak przy swym młodszym kompanie. Patrząc z dołu, można było ich widzieć, jak pięli się owymi schodami, niesłusznie zwanymi ulicami, które wiodły stokiem wzgórza Karst. Dziesięć minut później znaleźli się na tarasie, jeszcze bardziej spragnieni i wygłodzeni.
Choć z tej wysokości rozciągał się wspaniały widok na Zatokę Triesteńską i pełne morze, a bliżej na port, w którym manewrowały rybackie kutry, wpływały i wypływały steamers25 i statki handlowe, choć spojrzenie obejmowało całe miasto łącznie z jego przedmieściami, domami wzniesionymi na wzgórzu i willami rozsianymi po pagórkach, nie robiło to większego wrażenia na dwóch obieżyświatach. Widzieli wiele podobnych pejzaży, a zresztą i tutaj parę razy już byli, dźwigając swoje zmartwienia i nędzę! Zirone zdecydowanie wolałby się włóczyć po Corso przed bogatymi sklepikami. W końcu jednak, skoro weszli tak wysoko w poszukiwaniu szczęśliwego przypadku z jego nieprzewidzianą hojnością, należało się uzbroić w cierpliwość.
Przy wylocie prowadzących na taras schodów, w pobliżu bizantyńskiej katedry Saint Just26 znajdował się ogrodzony teren, niegdysiejszy cmentarz, który stał się skansenem staroci. Nie było tam już grobów lecz tylko fragmenty nagrobków ułożone pod nisko odrastającymi gałęziami dorodnych drzew. Na trawniku zmieszano z sobą rzymskie stele27, średniowieczne cippusy28, tryglify29 i metopy30 z różnych okresów renesansu oraz zeszklone bryły, na których widniały jeszcze ślady popiołu.
Furtka w ogrodzeniu nie była zamknięta. Wystarczyło, że Sarcany ją popchnął, a stanęła otworem. Idący za nim Zirone pozwolił sobie na melancholijną refleksję:
– Gdybyśmy zamierzali skończyć z życiem, to znajdujemy się w stosownym miejscu!
– A jeśliby ci to zaproponowano…? – spytał ironicznie Sarcany.
– Ech, kolego, odmówiłbym! Niechbym tylko miał jeden dzień szczęścia na dziesięć, a o nic więcej prosił nie będę!
– Dostaniesz go, a nawet więcej!
– Oby wszyscy włoscy święci zechcieli cię wysłuchać, a Pan Bóg wie, że są ich setki!
– Chodźmy jednak dalej – uciął Sarcany.
Przemierzyli aleję, która zataczała półokrąg między dwoma rzędami urn, i usiedli na leżącej na ziemi wielkiej romańskiej rozecie31.
Zrazu milczeli, co mogło odpowiadać Sarcany’emu, ale w najmniejszym stopniu nie pasowało jego towarzyszowi, toteż wkrótce, po jednym lub dwóch nieskrywanych ziewnięciach, Zirone powiedział:
– Rany boskie! Nie śpieszy się z przybyciem ten przypadek, na który tak głupio liczymy!
Sarcany nie zareagował.
– A jeszcze na dodatek – kontynuował Zirone – co to za pomysł, by przyjść go szukać wśród tych ruin! Coś mi się zdaje, że złą drogę obraliśmy, kolego! Czego, u diabła, miałby szukać w głębi tego starego cmentarza? Duszom nie jest potrzebny, od kiedy porzuciły swe śmiertelne opakowania! A gdy ja się tu znajdę, nie będzie mnie obchodził spóźniony obiad czy brak kolacji! Chodźmy stąd!
Sarcany z utkwionym gdzieś daleko spojrzeniem, pochłonięty rozmyślaniami, nawet się nie poruszył.
Zirone zamilkł, by po chwili znów dać się ponieść swej zwykłej gadatliwości.
– Sarcany – rzekł – czy wiesz, w jakiej postaci chciałbym ujrzeć ten przypadek, który zapomniał dziś o takich starych klientach jak my? W postaci jednego z kasjerów Toronthala, który przyszedłby tutaj z portfelem wypchanym banknotami i powierzyłby nam tenże portfel przesłany przez tegoż bankiera wraz z przeprosinami, że tak długo musieliśmy czekać!
– Posłuchaj, Zirone – odparł Sarcany, którego brwi gwałtownie się zmarszczyły – po raz ostatni powtarzam ci, że nie można oczekiwać niczego więcej od Silasa Toronthala.
– Jesteś tego pewny?
– Tak! Cały kredyt, na jaki mogłem u niego liczyć, został wyczerpany, a moje ostatnie prośby spotkały się z kategoryczną odmową.
– To bardzo źle!
– Bardzo źle, ale nic na to nie poradzimy!
– No cóż, skoro twój kredyt się wyczerpał – podjął Zirone – to znaczy, że miałeś kredyt! Na czym on się opierał? Na tym, że wielokrotnie służyłeś swą inteligencją i swą gorliwością jego bankowi w niektórych… delikatnych sprawach! Toteż przez pierwsze miesiące naszego pobytu w Trieście Toronthal nie był specjalnie oporny w kwestiach finansowych! Niemożliwe, byś nie miał na niego jeszcze jakiegoś haka, i gdyby mu zagrozić…
– Gdyby to było możliwe, to już zostałoby zrobione – odparł Sarcany, wzruszając ramionami – i nie musiałbyś się martwić o obiad! Nie, na Boga! Nie mam nic na niego, tego Toronthala, ale może któregoś dnia do tego dojdzie i wówczas wypłaci mi kapitał, odsetki i odsetki od odsetek od tego, czego odmawia mi dziś! Zresztą wydaje mi się, że aktualnie jego sprawy nie najlepiej się mają, a fundusze zagrożone są w niepewnych przedsięwzięciach. Efekty kilku bankructw w Niemczech, w Berlinie i Monachium dają się odczuć nawet w Trieście. Cokolwiek by twierdził, Silas Toronthal wydał mi się zaniepokojony podczas mej ostatniej wizyty! Pozwólmy wodzie zmętnieć… a gdy stanie się mętna…
– No dobrze – zawołał Zirone – ale na razie pozostaje nam tylko woda do picia! Wiesz co, Sarcany, sądzę, że trzeba spróbować raz jeszcze, ostatni raz u Toronthala! Trzeba raz jeszcze zastukać do jego kasy i otrzymać chociaż sumę konieczną na powrót na Sycylię z przystankiem na Malcie…
– A co chcesz robić na Sycylii?
– To już moja sprawa! Znam kraj, a mógłbym tam zabrać z nami bandę Maltańczyków, pozbawionych skrupułów dzielnych towarzyszy, z którymi można wiele dokonać! Ech, do stu diabłów! Tu już nie mamy czego szukać, wyjedźmy stąd. Niech ten cholerny bankier opłaci nam podróż! Choć niewiele o nim wiesz, to powinno wystarczyć, by wolał cię mieć daleko od Triestu!
Sarcany potrząsnął głową.
– Zrozum! To nie może tak dłużej trwać! Jesteśmy u kresu! – dodał jeszcze Zirone.
Podniósł się i kopnął stopą w ziemię, jak uczyniłby to z macochą niezdolną go wykarmić.
Nagle uwagę jego zwrócił ptak z wielkim trudem frunący poza ogrodzeniem. Był to gołąb, którego zmęczone skrzydła ledwie biły powietrze. Ptak stopniowo zbliżał się ku ziemi.
Zirone nie zastanawiał się, do jakiego gatunku gołębi spośród stu siedemdziesięciu siedmiu sklasyfikowanych obecnie przez ornitologów należał ten nadlatujący. Znaczenie miało jedynie to, że bez wątpienia był z gatunku jadalnych. Najpierw ruchem ręki wskazał go towarzyszowi, a następnie zaczął pożerać spojrzeniem.
Ptak był zapewne u kresu sił. Próbował usiąść na występach katedry, do której fasady przylegała wysoka kwadratowa wieża starsza niż reszta budowli. Skrajnie wyczerpany gołąb, bliski padnięcia, usiadł najpierw na zadaszeniu osłaniającym statuę Świętego Justa32. Jego osłabłe łapki nie były w stanie go utrzymać, i ześlizgnął się aż do głowicy antycznej kolumny wtopionej w kąt, jaki tworzyło połączenie wieży z fasadą.
O ile nieruchomy i milczący Sarcany nie interesował się wcale lotem słabego gołębia, to Zirone ani przez chwilę nie tracił go z oczu. Ptak nadleciał z północy. Do stanu skrajnego wyczerpania doprowadziła go przebyta, zapewne długa droga. Oczywiście instynkt kazał mu podążać do określonego celu. Poderwał się do lotu, zakreślił obszerny łuk i niestety zmuszony był uczynić kolejny postój. Wybrał niskie gałęzie jednego z drzew rosnących na starym cmentarzu.
Zirone zdecydowany był ptaka pochwycić. Spokojnie i łagodnie zbliżał się do drzewa. Wkrótce znalazł się u podstawy sękatego pnia, po którym łatwo można było się wspiąć do rozwidlenia konarów. Przez chwilę trwał w bezruchu, milczący, w postawie psa, który czai się na jakieś zwierzę usadowione nad jego głową.
Gołąb wcale go nie zauważył, usiłował podjąć lot, lecz siły ponownie go zawiodły i kilka kroków od drzewa upadł na ziemię.
Zerwać się do skoku, wyciągnąć rękę i uchwycić ptaka dłonią było dla Sycylijczyka dziełem sekundy. Oczywiście zamierzał natychmiast udusić biednego gołębia, gdy nagle się powstrzymał, wydał okrzyk zaskoczenia i pospieszył do Sarcany’ego.
– To gołąb pocztowy! – zawołał.
– No cóż, ten podróżnik odbył właśnie swoją ostatnią podróż – skomentował Sarcany.
– Bez wątpienia – zgodził się Zirone – i tym gorzej dla tych, do których adresowany jest bilecik przyczepiony pod jego skrzydłem…
– Bilecik? – ożywił się Sarcany. – Poczekaj, Zirone, poczekaj! Wyrok warto odroczyć!
Powstrzymał dłoń towarzysza gotową zacisnąć się na szyi ptaka. Potem wziął z rąk Zironego odczepioną od skrzydła torebkę, otworzył ją i wyciągnął zawartość – zaszyfrowany liścik.
Karteczka zawierała tylko osiemnaście słów ułożonych w trzech następujących kolumnach:
-------- -------- --------
lhdaaz śszwyo płaaon
owęorw mzsrpw wkwtgr
dpxćeą payuni soyety
śrnieo tckess iszoyp
anltgi aiejiy sgawnz
oeigkl crezlt yezsrn
-------- -------- --------
Ani słowa wskazującego na nadawcę lub odbiorcę, nic. Co się zaś tyczyło osiemnastu słów zawierających taką samą liczbę liter, czyż można było zrozumieć ich sens, nie znając szyfru? To było mało prawdopodobne, chyba że do pracy zabrałby się zręczny deszyfrant – pod warunkiem, że tekst był do rozszyfrowania!
Kryptogram, z którego Sarcany nie dowiedział się niczego, najpierw go rozczarował, ale po chwili zastanowienia – bardzo zainteresował. Czy aby ten liścik nie zawierał czegoś ważnego, a co więcej – kompromitującego? Tak zapewne było, sądząc po zastosowanych środkach ostrożności, uniemożliwiających jego odczytanie komukolwiek innemu poza adresatem. Użycie do korespondencji niezwykłego instynktu gołębia zamiast poczty lub telegrafu wskazywało na dążenie do zachowania jak najdalej posuniętej dyskrecji.
– Być może – oznajmił Sarcany – w tym tekście zawiera się klucz do naszej fortuny!
– To znaczy – dodał Zirone – że ten gołąb jest właśnie szczęśliwym przypadkiem, którego poszukiwaliśmy od samego rana! Rany boskie! A ja chciałem go udusić…! Choć ostatecznie liczy się tylko wiadomość, więc nic nie przeszkadza, by zjeść posłańca…
– Bez zbędnego pośpiechu, Zirone – powstrzymał go Sarcany, raz jeszcze ratując ptakowi życie. – Może ten gołąb jest środkiem do poznania adresata bileciku, pod warunkiem jednakże, że mieszka on w Trieście?
– I co z tego? To nie ułatwi ci odczytania tekstu wiadomości, Sarcany!
– Nie, Zirone.
– Ani nie wskaże nadawcy!
– Oczywiście, lecz jeśli z dwóch korespondujących z sobą ludzi poznam jednego, to sądzę, że może mi to posłużyć do poznania drugiego! Zamiast więc zabijać tego ptaka, to wręcz przeciwnie, należy przywrócić mu siły, by mógł dotrzeć do swego celu!
– Z bilecikiem? – spytał Zirone.
– Z bilecikiem, którego treść dokładnie skopiuję i przechowam ją do chwili, kiedy będzie można z niej zrobić właściwy użytek!
Sarcany wyciągnął z kieszeni notes i ołówkiem przepisał do niego zawartość bileciku. Wiedząc, że w przypadku większości kryptogramów nie należy lekceważyć najdrobniejszych szczegółów, zadbał o dokładne położenie wszystkich słów w stosunku do siebie. Gdy to uczynił, schował notes, a bilecik umieścił w małej torebce pod skrzydłem gołębia.
Zirone patrzył na to, nie podzielając za bardzo nadziei Sarcany’ego na fortunę, nadziei opartej na takim incydencie.
– No a teraz? – spytał.
– Teraz – odparł Sarcany – zaopiekuj się należcie posłańcem.
W rzeczywistości gołębia bardziej wyczerpał głód niż zmęczenie. Jego nienaruszone skrzydła, bez ran i bez złamań, dowodziły, że chwilowego kryzysu nie spowodował ani śrut myśliwego, ani kamień jakiegoś złego łobuziaka. Ptak po prostu był głodny i spragniony.
Zirone zabrał się do szukania pokarmu i znalazł na ziemi kilka owadów i tyleż jakichś ziarenek, które ptak łapczywie pochłonął. Napoił go jeszcze kilkoma kroplami wody, jakie po ostatnim deszczu pozostały w głębi skorupy antycznego garnka. W rezultacie po upływie pół godziny nakarmiony oraz napojony gołąb odżył i odzyskał pełnię sił do podjęcia przerwanej podróży.
– Jeśli cel jego misji jest jeszcze daleko – zauważył Sarcany – gdzieś poza Triestem, nie ma dla nas znaczenia, czy padnie podczas lotu, bo i tak wkrótce stracimy go z oczu, nie będąc w stanie za nim podążać. Jeśli natomiast wręcz przeciwnie, oczekiwany jest w którymś z domów w Trieście i tam zmierza, z pewnością nie zabraknie mu sił, by dotrzeć do celu, bo pozostała mu ledwie minuta lub dwie lotu.
– Masz całkowitą rację – zgodził się Sycylijczyk. – Ale czy będziemy w stanie śledzić go aż do miejsca, gdzie ma zamiar dolecieć, nawet jeśli znajduje się ono w Trieście?
– No cóż, przynajmniej zrobimy wszystko, by tego dokonać – odparł rezolutnie Sarcany.
Oto co zamierzał:
Znajdująca się tam katedra składa się z dwóch romańskich kościołów33, jednego pod wezwaniem Matki Boskiej, drugiego – Świętego Justa, patrona Triestu. Do jej fasady ozdobionej wielką rozetą, pod którą otwiera się główne wejście do budowli, przylega wysoka wieża. Dominuje ona ponad płaskim szczytem wzniesienia Karst, u stóp którego rozciąga się miasto niczym trójwymiarowa mapa. Z tego miejsca widoczne były dachy wszystkich domów, od tych położonych na zboczu wzgórza aż po linię brzegową zatoki. Zatem śledzenie gołębia w locie stawało się całkiem możliwe pod warunkiem, że wypuści się go ze szczytu wieży. Potem należało jeszcze rozpoznać dom, w którym miał znaleźć schronienie, jeśli oczywiście jego cel znajdował się w Trieście, a nie w jakiejś innej miejscowości na Półwyspie Iliryjskim.
Eksperyment mógł się powieść, a przynajmniej warto było go spróbować. Wystarczało wypuścić ptaka na wolność.
Tak więc Sarcany z Zironem opuścili stary cmentarz, przeszli przez przykościelny plac i skierowali się ku wieży. Jedno z ostrołukowych wejść, to, które znajduje się pod starym gzymsem, dokładnie pod posągiem Świętego Justa, było otwarte. Obydwaj weszli do wnętrza i zaczęli się wspinać po stromych stopniach kręconych schodów wiodących na wyższe piętra.
Potrzebowali kilku minut, by wejść na sam szczyt, pod dach wieńczący budowlę, której brakowało zewnętrznego tarasu. Na szczęście na tym piętrze z każdej strony wieży znajdowały się dwa otwory okienne, z których rozciągał się widok aż po horyzont zarówno od strony wzgórz, jak i od strony morza.
Sarcany i Zirone zajęli miejsce przy oknach wychodzących na północny zachód, wprost na Triest.
Zegar szesnastowiecznego zamku34 zbudowanego w pobliżu katedry na szczycie wzgórza Karst wybił akurat godzinę czwartą. Była jeszcze pełnia dnia. W bardzo czystej atmosferze słońce opadało powoli ku wodom Adriatyku a jego promienie oświetlały fasady, większości budynków w mieście zwrócone w stronę przykatedralnej wieży. Okoliczności były zatem korzystne.
Sarcany ujął w dłonie gołębia, hojnie obdarzył go pożegnalnymi pieszczotami i pozwolił mu odlecieć.
Ptak zatrzepotał skrzydłami, lecz w pierwszej chwili runął w dół tak gwałtownie, że istniała obawa, czy brutalnym upadkiem nie zakończy kariery powietrznego posłańca.
Rozległ się okrzyk zawodu, którego rozgorączkowany Sycylijczyk nie mógł powstrzymać.
– Patrz, wzbija się w górę! – uspokoił go Sarcany.
Faktycznie, tuż nad ziemią gołąb odzyskał panowanie nad lotem. Następnie dokonał gwałtownego zwrotu i poszybował na ukos w kierunku północno-zachodniej dzielnicy miasta.
Sarcany i Zirone ciągle śledzili go wzrokiem.
W locie kierowanego cudownym instynktem ptaka nie było najmniejszego wahania. Nie ulegało wątpliwości, że zmierzał on prosto do celu – tam, gdzie byłby już od godziny, gdyby nie wymuszona pauza pod drzewami starego cmentarza.
Sarcany z towarzyszem obserwowali lot z pełną niepokoju uwagą. Cały czas istniała obawa, że gołąb pofrunie poza obręb miasta, co obróciłby ich nadzieje wniwecz.
Tak się jednak nie stało.
– Widzę go…! Ciągle go widzę! – wołał Zirone obdarzony nadzwyczaj donośnym głosem.
– Przede wszystkim trzeba dojrzeć miejsce – wtrącił Sarcany – w którym zakończy swój lot, i dokładnie je zlokalizować!
Po kilku minutach gołąb dotarł do otoczonego drzewami domu, którego spiczasty fronton dominował nad pobliskimi budynkami. Była to dzielnica sąsiadująca ze szpitalem i miejskim parkiem. Ptak wleciał do wnętrza domu przez doskonale widoczną lukarnę35 pokoju na poddaszu, zwieńczoną żelaznym ażurowym wiatrowskazem, który mógłby uchodzić za dzieło Quentina Metsysa36, gdyby Triest znajdował się w kraju flamandzkim.
Z grubsza położenie domu zostało ustalone. Jego odnalezienie nie powinno być trudne z uwagi na łatwo rozpoznawalny wiatrowskaz. Rzecz jasna w domu, na szczycie którego dla gołębia otworzyła się wspomniana lukarna, zamieszkiwał adresat bileciku.
Sarcany i Zirone pospiesznie opuścili wieżę, zeszli ze wzgórza Karst i przemierzywszy multum małych uliczek, dotarli do Piazza della Legna. Tam zmuszeni byli rozejrzeć się i zastanowić, jak odnaleźć aglomerację domów należących do wschodniej dzielnicy miasta.
Doszli do skrzyżowania dwóch ważnych arterii – Corsia Stadion, prowadzącej do parku miejskiego, i Acquedotto, pięknej, wysadzonej drzewami alei, wiodącej do wielkiego browaru Boschetto. Tutaj zawahali się co do wyboru dalszego kierunku. Pójść w prawo czy też w lewo? Odruchowo skierowali się na prawo z zamiarem obejrzenia wszystkich przylegających do ulicy domów w poszukiwaniu spostrzeżonego wiatrowskazu, który wystawał ponad wierzchołki drzew.
Powoli posuwali się aleją Acquedotto, obserwując różnorodne frontony domów, ale żaden nie przypominał poszukiwanego. Znaleźli się niemal na krańcu ulicy.
– To tutaj! – krzyknął nagle Zirone, wskazując skrzypiący na żelaznym wsporniku wiatrowskaz poruszany wiatrem od morza. Mieścił się on nad lukarną, wokół której krążyło akurat kilka gołębi.
Nie było wątpliwości. To właśnie tutaj schronił się gołąb pocztowy.
Skromnie wyglądający dom nie rzucał się w oczy w mieszaninie budynków zapełniających początek alei Acquedotto.
Sarcany zasięgnął informacji w pobliskich sklepach i dowiedział się wszystkiego, co go interesowało.
Dom od wielu już lat należał do hrabiego Ladislasa Zathmara i był przezeń zamieszkiwany.
– Któż to taki ten hrabia Zathmar? – spytał Zirone, któremu to nazwisko nic nie mówiło.
– Hrabia Zathmar to jest hrabia Zathmar! – odpowiedział Sarcany.
– Ale może moglibyśmy wypytać…?
– Później, Zirone, bez pośpiechu! Najpierw trzeba się spokojnie zastanowić. Chodźmy do naszej oberży!
– Ano właśnie…! Przecież to pora kolacji dla tych, co mają prawo zasiąść do stołu! – zauważył ironicznie Zirone.
– Jeśli nie zjemy kolacji dziś – odparł Sarcany – to całkiem możliwe, że zasiądziemy do stołu jutro!
– U kogo…?
– Kto wie, Zirone? Może u hrabiego Zathmara!
Ruszyli umiarkowanym krokiem, bo po cóż mieli się śpieszyć? Wkrótce znaleźli się w swym ubogim hotelu, lecz jeszcze dla nich za drogim, bo i jego nie byli w stanie opłacić.
Tymczasem tam czekała na nich niespodzianka…! Był to list zaadresowany do Sarcany’ego.
List zawierał dwustuflorenowy banknot, któremu towarzyszył bilecik o następującej treści:
To są ostatnie pieniądze, jakie ode mnie dostajesz. Wystarczą ci, by powrócić na Sycylię. Wyjedź i żebym więcej o tobie nie słyszał.
Silas Toronthal
– Bogu niech będą dzięki! – zawołał Zirone. – Bankier w samą porę zmienił zdanie. Stanowczo nigdy nie należy tracić wiary w finansistów!
– Ja też tak uważam! – przytaknął Sarcany.
– Zatem te pieniądze posłużą nam na wyjazd z Triestu…?
– Nie! Na pozostanie tutaj!
2 Triest – włoskie miasto portowe na półwyspie Istria, nad północnym Adriatykiem, dawna osada Ilirów, w XIX wieku główny port morski i ośrodek handlowy Austro-Węgier.
3 Iliria – starożytna kraina nad Adriatykiem, obejmująca mniej więcej tereny obecnej Chorwacji, Bośni i Hercegowiny, Czarnogóry, Serbii, Albanii i Macedonii.
4 Obecnie dzielnica ta nazywa się Borgo Teresiano w Trieście należącym do Italii.
5 Autor zapewne nawiązuje do faktu, że dzielnica Theresienstadt powstała (w połowie XVIII wieku) częściowo na terenach odzyskiwania soli z wody morskiej.
6 Corso – pełna nazwa Corso Italia, jedna z głównych ulic historycznego Triestu.
7 Karst – jak wynika z dalszej treści, z całą pewnością chodzi o wzgórze San Giusto, na którym znajdują się katedra i zamek o tej samej nazwie; Karst jest niemiecką nazwą płaskowyżu Kras, na obrzeżu którego leży Triest, i samo wzgórze można uznać za należące do Krasu.
8 Molo San Carlo – inna nazwa molo Audace, którego przedłużeniem jest via San Carlo, najstarszego nabrzeża w porcie, zbudowanego w latach 1743-1751, w 1860-1861 przedłużonego do 132 m.
9 Floren – złota moneta o ciężarze 3,5 g, wybijana we Florencji od 1252 roku; dzięki stabilnej wartości stała się główną europejską złotą monetą, od XIV wieku często naśladowaną (m.in. Włochy, Czechy, Węgry, Francja, Niderlandy); w dawnej Polsce od XV wieku nazwa złotego polskiego; srebrna moneta niemiecka i szwajcarska (gulden); w latach 1857-1892 floren austriacki, waluta Austrii i Węgier (forint), 1 floren = 100 nowych krajcarów (w Galicji pod nazwą złoty austriacki = 100 centów).
10 Trypolitania – kraina historyczna w zachodniej Libii na wybrzeżu Morza Śródziemnego zamieszkana w starożytności przez Berberów; w VIII wieku podbita przez Arabów; od roku 1517 pod panowaniem imperium osmańskiego; od połowy XVIII do lat 30. XIX wieku funkcjonowało tam niezależne od Stambułu państwo pirackie.
11 Per fas et nefas (łac.) – wszelkimi możliwymi (dozwolonymi i niedozwolonymi) środkami.
12 Na mocy wydanego w 1719 roku przez cesarza Karola VI dekretu Triest stał się portem wolnym od cła.
13 Lloyd Austriacki – kompania założona w Trieście w roku 1833, zajmująca się początkowo gromadzeniem i rozpowszechnianiem informacji drogą morską, następnie również transportem i handlem morskim oraz konstrukcją jednostek pływających; obecnie jej dalekim potomkiem jest towarzystwo Italia Marittima.
14 Tergesteum (obecna nazwa – pałac Tergesteo) – duży wielofunkcyjny budynek zbudowany w 1842 roku, jedno z finansowych centrów Triestu.
15 Po odkryciu przez Kolumba Ameryki (1492) Starym Światem nazywano Europę, Azję i Afrykę, w odróżnieniu od Nowego Świata, tj. kontynentów poznanych przez Europejczyków w dobie wielkich odkryć geograficznych.
16 Piazza Grande – największy plac w Trieście, przemianowany w 1918 roku na Piazza Unità, a w 1955 na Piazza Unità d’Itali; do dziś często używana jest dawna nazwa.
17 Karol VI Habsburg (1685-1740) – od roku 1711 cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, jego pomnik w Trieście jest wyrazem wkładu wniesionego przezeń dla rozwoju miasta.
18 Leopold I Habsburg (1640-1705) – od roku 1658 cesarz Świętego Cesarstwa Rzymskiego, za jego panowania miała miejsce odsiecz wiedeńska.
19 Regent Street – jedna z głównych ulic centrum Londynu w dzielnicy West End, wytyczona w 1825 roku jako ulica handlowa.
20 Broadway – główna ulica Manhattanu, dzielnicy Nowego Jorku, jedyna ulica nieprzecinająca się pod kątem prostym z innymi, najstarsza na Manhattanie, o długości 21 km, siedziba wielu teatrów, eleganckich sklepów.
21 Bulwar des Italiens – jeden z czterech wielkich bulwarów w Paryżu, w XIX wieku miejsce spotkań elity Paryża.
22 Kanał Canal Grande – wielki kanał powstały w latach 1754-1756 podczas rozbudowy Triestu, którym morskie statki mogły wówczas docierać do centrum miasta.
23 Santa Maria Maggiore – katolicki kościół parafialny w Trieście, zbudowany w XVII wieku w stylu barokowym przez jezuicką parafię, od roku 1922 pod opieką franciszkanów.
24 Arco di Riccardo – łuk o niepewnym przeznaczeniu i nieustalonym rodowodzie nazwy, pochodzący z I wieku p.n.e.; według legendy nazwa od imienia króla Ryszarda Lwie Serce, który wracając w wyprawy krzyżowej, więziony był m.in. w Trieście.
25 Steamer (ang.) – parowiec, język francuski w XIX wieku nie miał jednowyrazowego odpowiednika tego słowa, a tylko opisowe bateau à vapeur (statek na parę), często więc stosowano we Francji termin angielski.
26 Katedra Saint Just (obecna nazwa – San Giusto) – budowla, której początki sięgają V wieku, wielokrotnie przebudowywana i rozbudowywana, w rezultacie niejednorodna stylistycznie.
27 Stela – pionowa, kamienna płyta nagrobna, z inskrypcja lub płaskorzeźbą.
28 Cippus – kamienny słup o zgeometryzowanej lub dekoracyjnej formie, czasem opatrzony inskrypcją, ustawiany na granicy lub na grobie.
29 Tryglif – prostokątna płyta z dwoma pionowymi żłobieniami wydzielającymi trzy pola.
30 Metopa – kwadratowa lub prostokątna płyta, zazwyczaj zdobiona płaskorzeźbą.
31 Rozeta – ornament architektoniczny w kształcie zgeometryzowanej, rozwiniętej róży.
32 Święty Just (wł. San Giusto, ?-303) – męczennik, patron Triestu.
33 W X-XI wieku na miejscu istniejącego kościoła wybudowano romańską bazylikę Matki Boskiej, a tuż obok mniejszą kaplicę Świętego Justa; w XIV wieku biskup Rodolfo Pedrazzani połączył oba obiekty, tworząc katedrę w obecnym kształcie.
34 Chodzi o warowny zamek San Giusto wzniesiony na wzgórzu San Giusto na miejscu miasta rzymskiego w latach 1470-1630 z inicjatywy cesarza Fryderyka III Habsburga.
35 Lukarna – okno lub okienko w połaci dachowej, często owalne lub okrągłe o ozdobnym obramieniu, oświetlające poddasze; ten typ okna, znany od czasów gotyku, stał się charakterystycznym elementem architektury pałaców i kamienic w okresie baroku i rokoka.
36 Quentin Metsys (także Massys, Matsys, 1465-1530) – flamandzki malarz, początkowo kowal, działał w Leuven i od roku 1491 w Antwerpii; inspiracje czerpał ze sztuki włoskiego renesansu, zwłaszcza malarstwa Leonarda da Vinci.