- promocja
Matka Frankensteina - ebook
Matka Frankensteina - ebook
„Matka Frankensteina to powieść fikcyjna oparta na faktach. Moją inspiracją były losy Aurory Rodríguez Carballeiry, tak niewiarygodne, że wydają się czysto literackim wymysłem… Napisałam tę książkę w hołdzie wszystkim tym kobietom, które nie mogły pozwolić sobie na podejmowanie własnych decyzji, jeśli nie chciały się narazić na miano dziwki. Kobietom, które przeszły wprost spod opieki rodzicielskiej pod kuratelę mężów, które spóźniły się na wolność, jaką cieszyły się ich matki, i nie zdążyły na wolność, w jakiej żyjemy my, ich córki”. Almudena Grandes
W 1954 roku młody psychiatra Germán Velázquez wraca do Hiszpanii po piętnastoletniej emigracji. Mężczyzna opuścił ojczyznę tuż przed upadkiem republiki w 1939 roku i zamieszkał w Szwajcarii u rodziny doktora Goldsteina. Teraz podejmuje pracę w szpitalu psychiatrycznym dla kobiet w Ciempozuelos, gdzie zafascynują go: pacjentka Aurorę Rodríguez Carballeirę – niezwykle inteligentna paranoidalna dzieciobójczyni – oraz asystentka pielęgniarki Maríę Castejón, wnuczka szpitalnego ogrodnika skrywająca wiele tajemnic.
Losy tej trójki śledzimy na tle dyktatury Franco, w szarej powojennej upokorzonej Hiszpanii, gdzie grzechy stają się przestępstwami, a purytanizm i oficjalna moralność, ukrywają wszelkiego rodzaju nadużycia i zniewagi.
Opowiedziana trzema głosami historia Hiszpanii lat pięćdziesiątych. „La Razón”
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8230-242-4 |
Rozmiar pliku: | 1 000 B |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Raz jeszcze, bo nigdy nie będzie dosyć
Dziś, gdy swej ziemi już nie potrzebujesz,
W tych książkach nadal jest ci bliska i potrzebna,
Bardziej rzeczywista i upragniona niż tamta druga;
I ta, nie tamta, jest teraz twoją ojczyzną.
Ta, której nauczył cię Galdós,
Lojalność wroga nawet uszanuje,
W duchu szczodrej spuścizny Cervantesa,
Bohaterska w dniu powszednim, bohaterska w walce
O przyszłość, która do niej należała,
Nie o niegodną przeszłość, do której powróciła tamta druga.
Twoją ojczyzną nie jest tamta Hiszpania niegodziwa i ponura,
W której dziś rządzi kanalia.
Lecz Hiszpania żywa, dumna,
Stworzona przez Galdósa,
Po tej drugiej pociesza i leczy nas ta pierwsza¹.
Luis Cernuda, Díptico español,
Desolación de la Quimera (1956–1962)Gdy rozum śpi, budzą się demony.
Tytuł akwaforty numer 43 z cyklu Kaprysy, Francisco de Goya (1797–1799)
INWENTARZ MIEJSC ODPOWIEDNICH DLA MIŁOŚCI
Nie ma ich wiele.
(…)
Ze wszystkich stron zezujące oczy,
wymęczone rogówki,
surowe źrenice,
powściągliwe siatkówki,
pilnują, posądzają, grożą.
Pozostaje chyba trzymać się na uboczu,
Opróżnić duszę z czułości
Napełnić ją odrazą i obojętnością,
W tym wrogim czasie, jak nigdy sprzyjającym nienawiści.
Ángel González, Inventario de lugares propicios al amor,
Tratado de urbanismo (1967)O poranku ktoś grał na pianinie.
W pawilonie Sagrado Corazón zajmowanym przez pensjonariuszki pierwszej kategorii korytarze wyłożono deskami z lakierowanego dębowego drewna, które lśniło w słońcu niczym tafla karmelowego stawu. Kiedy po raz pierwszy tamtędy przeszedłem i poczułem falującą naturę desek, które uginały się pod moim ciężarem, wydając jęk, nim odzyskały stabilność, nie od razu zrozumiałem, że właśnie powróciło do mnie doznanie z dzieciństwa. Podłoga w domu mojej mamy, pokiereszowana i poczerniała, już nie przypominała karmelu. Minęło dużo czasu, znacznie więcej niż ten, który spędziłem poza Hiszpanią, od kiedy polakierowano ją po raz ostatni.
Przez piętnaście lat usiłowałem odtwarzać w pamięci kolory, tekstury, utracone doznania, a jednak teraz, gdy wróciłem, wszystko mnie zaskakiwało. Stanowczość styczniowego słońca na polach ściętych szronem, rozległość suchych równin, jałowość gleby, kształt chmur, sylwetki kobiet, które widziałem co rano, jak nabierały wodę przy pompie na placu, ich upokorzone głowy przykryte chustami… Ale nie to pianino. Pogrążony w innym rytmie – wystukiwanym przez moje kroki na drewnianej podłodze – nie zwróciłem uwagi na muzykę, póki nie urwała się gwałtownie, kiedy minąłem drzwi. Dopiero wówczas przypomniałem sobie, gdzie jestem. Hiszpania to nie Szwajcaria, tutejsze rozgłośnie radiowe nie nadawały koncertów fortepianowych o dwunastej w południe. Sekundę później, jakby chciały dotrzymać kroku mojemu zdumieniu, wszystkie dzwony w Ciempozuelos zabrzmiały jednym głosem, wzywając na Anioł Pański.
Jeszcze się nie przyzwyczaiłem do tego rytuału, do doktora Roblesa i jego uczniów, którzy porzucali wszelkie zajęcie o dwunastej w południe, by zebrać się w holu i zmówić z nagłą pobożnością modlitwę podzieloną na partie: siostra wypowiadała kilka wersów, na które reszta zdawała się odpowiadać. Pierwszego dnia nie wiedziałem, co się dzieje, i przerwałem rozmowę, dopiero gdy kolega złapał mnie za ramię, kładąc zarazem palec wskazujący drugiej ręki na wargach. Sam nie uklęknął, nie modlił się, ale stał w milczeniu, ze złączonymi nogami i rękami zaplecionymi na brzuchu, dopóki reszta nie skończyła. Dwa dni później przekonałem się, że nie on jeden tak postępował. Inny psychiatra z zespołu Roblesa zachowywał się podobnie, zatem i ja poszedłem w ich ślady: porzucałem bieżące zajęcie, przychodziłem do holu, złączałem nogi, splatałem dłonie, zamykałem usta. Ale w pawilonie Sagrado Corazón byłem sam, więc tylko przystanąłem na chwilę w milczeniu. Gdy dotarłem na koniec korytarza, pianino znów się odezwało. Zdjąłem buty i bardzo cicho zawróciłem. Tym razem muzyka się nie urwała.
Od tamtego ranka, zawsze kiedy tylko mogłem, chroniłem się przed południową modlitwą w pawilonie Sagrado Corazón, w budynku o dostojnym wyglądzie, który bardziej przypominał hotel niż sanatorium, dobrze zakonserwowane dawne uzdrowisko, otoczone starym bujnym ogrodem z wysokimi, umiejętnie przycinanymi drzewami. Inne pawilony również miały ogrody, także piękne, ale nie tak okazałe, z mniejszą ilością kwiatów na wiosnę i cienia latem, jak gdyby klasyfikacja pensjonariuszek na cztery kategorie uzależnione od kwot, jakie mogły – lub jakich nie mogły – zapłacić, determinowała nawet różnorodność tonów zieleni, którymi syciły wzrok przez okna swoich sypialni. W środku różnice między nimi stawały się jeszcze wyraźniejsze.
Kwatera pianistki należała do najdroższych. Był to nie tyle pokój, co raczej własne mieszkanie. Niewielki salonik prowadził do sypialni. Przylegała do niej ponadto prywatna łazienka, której nie mogłem dojrzeć z korytarza. Samą pianistkę zobaczyłem jedynie od tyłu. Siedziała przy instrumencie ustawionym naprzeciw okna, obok łóżka. Drzwi otworzyłem z największą ostrożnością, ale odniosłem wrażenie, że choćbym nawet narobił hałasu, nie odwróciłaby się, by spojrzeć w moją stronę.
Była to starsza kobieta o bardzo krótkich siwych włosach. Z odległości, z jakiej ją obserwowałem, nie przekraczając nigdy progu, zauważyłem, że nosiła ubrania dobrej jakości, co dzień inne, lecz zawsze czarne, tak nieskazitelne, jakby szczotkowała je dokładnie przed założeniem. Dbałość o higienę była rzeczą rzadką u osoby psychicznie chorej, godność – cechą niezwykłą. Nic jednak nie zdumiewało z równą mocą, co bieg jej palców po klawiaturze. Nigdy nie zaliczałem się do specjalnych melomanów, ale wysłuchałem w życiu wielu koncertów. Moja mama, zanim wyszła za mąż, zarabiała na życie, ucząc gry na fortepianie. Potem, po wojnie, także codziennie zasiadała do instrumentu. Poza tym w Neuchâtel, a jeszcze bardziej w Bernie, leczyło się u mnie wielu muzyków i ludzi, którzy zaczęli grać, traktując sztukę jako formę terapii. Dlatego natychmiast pojąłem, że ta kobieta była inna.
Pianistka z Sagrado Corazón nie tylko po mistrzowsku interpretowała utwory, ale czyniła to jak wirtuoz całkowicie zdrowy na umyśle. Muzyka wypływająca spod jej palców była precyzyjna, równie płynna i melodyjna jak ta, która wydobywała się z pianina mojej matki, a ponadto, poza regularnością, brakiem przerw i uchybień, cechowała się jakąś tajemniczą plastycznością. Pianistka z Sagrado Corazón królowała nutom, panowała nad akordami, jakby to były żywe byty wznoszące się i opadające, grupujące się i rozdzielające siłą własnych decyzji. Tworzyła już nie tyle dźwięki, co nieskończenie harmonijne arabeski, które zdawały się istnieć od zawsze, bo nie zatrzymywała się, niemal nie robiła przerwy, kiedy uznała utwór za skończony, lecz zaraz zaczynała następny. Pacjentka z pokoju numer 19 w pawilonie pierwszej kategorii w sposób godny podziwu grała na pianinie, bez żadnych nut, a klawiatura zespalała się z jej ciałem, wespół tworzyły jeden instrument, tak potężny, że umiał wyrazić wszelkie ludzkie uczucia, od litości po gniew. A przecież nie były to wszystkie niespodzianki, jakie miała dla mnie ta ubrana na czarno starsza kobieta.
Wieczorami ktoś czytał jej na głos.
Od kiedy przyjechałem do Ciempozuelos, przedpołudnia przeznaczyłem na analizę historii klinicznej pacjentek, które doktor Robles zaproponował do mojego programu badawczego. Popołudniami robiłem wywiad z kandydatkami, przy czym zorientowałem się, że mój punkt widzenia nie zawsze jest zbieżny z opinią dyrektora szpitala. Przestudiowałem inne przypadki w nadziei na skompletowanie optymalnej listy uczestniczek i ta właśnie intencja zawiodła mnie pewnego popołudnia w połowie lutego do Sagrado Corazón. Miałem zamiar złożyć wizytę jednej z pensjonariuszek, wyjaśnić jej cel moich badań i zaproponować, by spotkała się ze mną nazajutrz, ale kiedy wszedłem do pawilonu, nie usłyszałem pianina. Ta cisza zburzyła moje plany.
Zdjąłem buty i ruszyłem bardzo powoli w kierunku pokoju 19. W pół drogi dobiegł mnie nieoczekiwany dźwięk – głos młodej kobiety, która rytmicznie zmieniała intonację, zadając pytania, na które sama potem odpowiadała, jakby odgrywała role dwóch różnych postaci. Słuchając jej, zmarszczyłem brwi, lecz ledwie zdążyłem zrozumieć, o co chodzi w tej polifonii, inny zachrypły i zmęczony głos położył kres mojej konsternacji.
– Przeczytaj mi to jeszcze raz.
Pianistka wypowiedziała polecenie autorytarnym, oschłym tonem, jak osoba nawykła do wydawania rozkazów.
– Och, ale pani jest uparta! – Jej lektorka dysponowała za to głosem ładnym, o niemal dziecięcej barwie, przywodzącej na myśl dźwięk dzwoneczka. – Ale jeszcze tylko chwilę, bo zrobiło się późno, a jak nie przyjdę na czas, to zmyją mi głowę, że popamiętam…
I powtórzyła dialog, który wyglądał na traktat filozoficzny, bo niekiedy potykała się na wymowie greckich terminów, których znaczenia z pewnością nie rozumiała.
– No już, starczy! – powiedziała, skończywszy. – Ciąg dalszy jutro.
– Nie. – Władcza dama przeciwstawiła się energicznie. – Zostań jeszcze, dziś przeczytałaś bardzo mało.
– Ale nie mogę, doño Auroro, naprawdę. – Usłyszałem szurnięcie odsuwanego krzesła, odgłos książki odkładanej na stół. – Muszę już iść.
Wyczułem, że zaraz otworzy drzwi, więc cofnąłem się na środek korytarza, wciąż jeszcze trzymając buty w ręce. To było pierwsze, co zobaczyła lektorka, kiedy mnie nakryła, ale starsza kobieta już wołała do niej, nim dziewczyna zdążyła do mnie podejść.
– Przyjdziesz jutro? – Jej głos brzmiał teraz inaczej, niczym u niecierpliwej, kapryśnej dziewczynki. – Obiecaj mi to, obiecaj, że jutro wrócisz.
– Ależ oczywiście. – Lektorka uśmiechnęła się, na pewno nie do mnie, i zawróciła, żeby pożegnać się z pianistką. – Co też pani wygaduje! Jestem tu znowu jutro o piątej.
Pochyliła się nad pacjentką z pokoju 19, która objęła ją i przycisnęła do siebie mocno, jak gdyby nie była gotowa pogodzić się z odejściem dziewczyny, oparła głowę o jej brzuch, a twarz z zamkniętymi oczami zwróciła ku mnie.
Wtedy ją rozpoznałem.------------------------------------------------------------------------
¹ Przekład: Magdalena Olejnik.
² Universidad Central – w 1970 roku uniwersytet podzielił się na Uniwersytet Madrycki (Universidad Complutense de Madrid, UCM) oraz Politechnikę Madrycką. (Wszystkie przypisy, jeśli nie oznaczono inaczej, pochodzą od Tłumaczki).
³ Junta de Ampliación de Estudios.
⁴ Dirección General de Sanidad.
⁵ PSOE (Partido Socialista Obrero Español) – Hiszpańska Socjalistyczna Partia Robotnicza.