- W empik go
Matka - ebook
Matka - ebook
Tytułowa matka to Pelagia Własowa - prosta, skromna i religijna kobieta z rosyjskiej prowincji, całe życie podporządkowana tyranii męża-alkoholika. Po jego śmierci Pelagia intensywnie wspiera działalność socjaldemokratyczną swojego syna Pawła. Akceptuje zebrania towarzyszy w swoim domu oraz płomienne wystąpienia syna na manifestacjach antycarskich. Gdy Paweł zostaje aresztowany, matka przejmuje część jego obowiązków i sama staje się działaczką rewolucyjną. Pierwszy w dziejach literatury w pełni socrealistyczny utwór. Książka została trzykrotnie zekranizowana, głównie w formie radzieckich filmów propagandowych.
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-283-6784-1 |
Rozmiar pliku: | 533 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Codziennie nad osadą robotniczą, w zadymionym, oleistym powietrzu, drżał i wył przeciągły gwizd fabrycznej syreny. Posłuszni jej wezwaniu wybiegali z małych szarych domków, niby wystraszone karaluchy, ponurzy ludzie nie zdążywszy orzeźwić snem zmęczonych mięśni. W chłodnym mroku szli po niebrukowanej ulicy ku wysokim, kamiennym klatkom fabryki — ona z obojętną pewnością siebie czekała na nich, oświetlając błotnistą drogę dziesiątkami zatłuszczonych, kwadratowych oczu. Błoto chlupotało pod nogami. Rozlegały się ochrypłe okrzyki sennych głosów, ordynarne, ze złością rzucane przekleństwa targały powietrzem, a na spotkanie ludziom płynęły inne dźwięki — jednostajny huk maszyn i warczenie pary. Ponuro i surowo majaczyły wysokie, czarne kominy, niby wzniesione nad osadą grube pałki.
Wieczorem, kiedy zachodziło słońce i na szybach domów ostatnim wysiłkiem zapalały się jego czerwone promienie, fabryka wyrzucała ludzi ze swego kamiennego wnętrza jak zużyty żużel. Znowu szli przez ulice zakopceni, z czarnymi twarzami, błyskając zgłodniałymi zębami i roztaczając wokół lepki zapach smarów. W ich głosach dźwięczało teraz ożywienie, a nawet radość — na dziś skończyła się katorga pracy, w domu czekała wieczerza i odpoczynek.
Fabryka połknęła dzień, maszyny wyssały z ludzkich mięśni tyle sił, ile im było potrzeba. Dzień został całkowicie wymazany z ludzkiego życia, człowiek posunął się jeszcze o krok ku mogile. Ale przeczuwał bliską rozkosz odpoczynku, widział miły sercu obraz zadymionej szynkowni i był zadowolony.
W święta spali po dziesięć godzin, potem ludzie stateczni i żonaci wkładali swe najlepsze ubrania i szli na mszę łając po drodze młodzież za jej obojętność religijną. Z cerkwi wracali do domu, jedli pierogi i znowu kładli się spać do wieczora.
Nagromadzone od lat zmęczenie odbierało ludziom apetyt. Żeby móc jeść, pili dużo drażniąc żołądek palącą wódką.
Wieczorem spacerowali leniwie po ulicach. Kto miał kalosze, wkładał je nawet wtedy, kiedy było sucho, a kto posiadał parasol, nosił go z sobą, choćby nawet świeciło słońce.
Spotykając się mówili o fabryce, o maszynach, klęli majstrów, rozmawiali i myśleli tylko o tym, co było związane z pracą. Samotne iskry nieudolnej i bezsilnej myśli ledwie migotały w nudnej jednostajności dni. Po powrocie do domu kłócili się z żonami i często bili je nie szczędząc pięści. Młodzież przesiadywała w karczmach albo urządzała w domach wieczorynki. Grali na harmonijkach, śpiewali sprośne i brzydkie piosenki, tańczyli, opowiadali ordynarne dowcipy i pili. Wyczerpani pracą ludzie upijali się szybko, a wówczas budziło się w nich niezrozumiałe, chorobliwe rozdrażnienie. Rozdrażnienie to domagało się ujścia. Skwapliwie chwytając każdą sposobność wyładowania tego niepokojącego uczucia, ludzie rzucali się na siebie o byle głupstwo jak rozwścieczone zwierzęta. Wybuchały krwawe bójki, które kończyły się niekiedy ciężkim okaleczeniem, rzadziej zabójstwem.
W stosunkach między ludźmi dominującym uczuciem była przyczajona złość. Była ona tak samo zastarzała jak nieuleczalne znużenie mięśni. Ludzie przychodzili na świat z tą chorobą duszy, odziedziczoną po ojcach, która towarzyszyła im jak czarny cień aż do grobu, pobudzając w ciągu całego życia do postępków odrażających w swoim bezcelowym okrucieństwie.
W święta młodzi zjawiali się w domu późną nocą, w podartej odzieży, zabłoceni i zakurzeni, z pokaleczonymi twarzami, ze złośliwą radością przechwalając się zadanymi towarzyszom razami — albo skrzywdzeni i wściekli, ze łzami obrazy w oczach, pijani, budzący litość, nieszczęśliwi i wstrętni. Niekiedy chłopców do domu przyprowadzały matki albo ojcowie. Znajdowali ich gdzieś pod płotem na ulicy lub w szynku, pijanych do nieprzytomności; klęli ohydnie, bili pięściami miękkie, zwiotczałe ciała swych dzieci, a potem mniej lub więcej troskliwie układali je do snu, żeby rankiem, kiedy poprzez powietrze popłynie ciemnym strumieniem gniewny ryk syreny, obudzić ich znowu do pracy.
Klęli swe dzieci i bili je, ale w istocie pijaństwo i bójki młodzieży wydawały się starszym zupełnie normalnym zjawiskiem. Gdy ojcowie byli młodzi, tak samo pili i bili się, i ich bili tak samo ojcowie i matki. Życie nigdy nie było inne — płynęło mętnym strumieniem równo i wolno, lata za latami. Krępował je nawyk myślenia zawsze o tych samych sprawach i wykonywania dzień w dzień tych samych czynności. I nikt nie miał ochoty spróbować, czy nie można by go zmienić na lepsze.
Czasem do osady przychodzili skądsiś obcy ludzie. Z początku zwracali na siebie uwagę po prostu swoją obcością, potem wzbudzali lekkie, powierzchowne zainteresowanie opowiadaniami o swojej poprzedniej pracy, wreszcie tracili urok nowości, przyzwyczajano się do nich i przestawano dostrzegać. Z ich opowiadań jedno wynikało niezbicie: życie robotnika jest wszędzie takie samo. A jeżeli tak, to o czym tu rozprawiać?
Czasami jednak niektórzy z nich mówili o czymś, o czym nigdy nie słyszano w osadzie. Nie sprzeczano się z nimi, ale słuchano ich dziwnych wypowiedzi z niedowierzaniem. Słowa ich wywoływały w jednych tępe rozdrażnienie, w innych nieokreślony lęk, jeszcze innych niepokoił blady cień niepojętej nadziei; więc pili więcej, żeby odpędzić ten niepotrzebny, męczący niepokój.
Zauważywszy w obcym coś niezwykłego, mieszkańcy osiedla długo nie mogli mu tego darować i odnosili się do człowieka niepodobnego do nich z nieświadomą obawą, jak gdyby lękali się, że może naruszyć posępny i jednostajny bieg ich życia, ciężki wprawdzie, ale spokojny. Przywykli, że życie gniotło ich zawsze z jednakową siłą, i nie oczekując jakichkolwiek zmian na lepsze, uważali, że każda zmiana może tylko zwiększyć ucisk.
Od ludzi, którzy mówili o czymś nowym, mieszkańcy osady odsuwali się w milczeniu. Wówczas ludzie ci znikali odchodząc gdzie indziej, a ci, którzy pozostawali w fabryce, żyli w odosobnieniu, jeśli nie potrafili zlać się w całość z jednolitą masą mieszkańców osady...
Przeżywszy w ten sposób lat pięćdziesiąt, człowiek umierał.II
Tak też żył ślusarz Michał Własow, zarośnięty, posępny, o maleńkich oczkach, patrzących podejrzliwie spod krzaczastych brwi, i niedobrym uśmiechu.
Był najlepszym ślusarzem w fabryce i pierwszym siłaczem w osadzie, ale zarabiał mało, gdyż zachowywał się grubiańsko wobec przełożonych. Nie było święta, żeby kogoś nie pobił. Nikt go nie lubił, ludzie się go bali. Próbowano rozprawić się z nim, ale bezskutecznie. Kiedy Własow widział, że nacierają na niego, chwytał w rękę kamień, deskę lub kawałek żelaza i szeroko rozstawiwszy nogi, w milczeniu oczekiwał wrogów. Twarz jego, zarośnięta od oczu po szyję czarną brodą, i włochate ręce budziły we wszystkich strach. Najbardziej lękano się jego oczu — małych, ostrych, wwiercających się w ludzi jak stalowe świderki; kto spotykał się z ich spojrzeniem, czuł, że znalazł się przed dziką, pierwotną siłą, która nie wie, co to strach, i gotowa jest bić bezlitośnie.
— No, rozchodzić się, dranie! — mówił głucho. Poprzez gęstą brodę błyskały duże, żółte zęby. Ludzie rozchodzili się warcząc tchórzliwie przekleństwa.
— Dranie! — rzucał za nimi krótko i w oczach jego błyskał ostry jak szydło uśmiech. Z głową wyzywająco podniesioną do góry szedł za nimi i podjudzał:
— No, kto chce śmierci?
Nikt nie chciał.
Własow mówił mało, a „drań“ było jego ulubionym słowem. Nazywał tak zwierzchników w fabryce i policję, używał go także, gdy zwracał się do żony.
— Nie widzisz, draniu, że portki podarte!
Kiedy Paweł, syn jego, skończył czternaście lat, Własowowi zachciało się jeszcze raz wytargać go za włosy. Ale Paweł wziął do rąk ciężki młotek i powiedział krótko:
— Nie rusz...
— Czego? — zapytał ojciec, przysuwając się groźnie do wysokiej i cienkiej postaci syna jak cień do brzozy.
— Dosyć! — powiedział Paweł. — Nie dam się więcej... — I zamierzył się młotkiem.
Ojciec popatrzył na niego, schował swoje włochate ręce ża plecy i uśmiechając się krzywo, powiedział:
— Dobrze... — i ciężko westchnąwszy dorzucił:
— Ach, ty draniu...
Wkrótce potem oświadczył żonie:
— O pieniądze się do mnie nie zwracaj. Paweł cię wyżywi...
— A ty będziesz wszystko przepijał? — ośmieliła się zapytać.
— Nie twoja sprawa, draniu! Kochankę sobie wezmę...
Kochanki nie wziął, ale od tego czasu, przez dwa lata bez mała, aż do samej śmierci, nie dostrzegał syna i nie odzywał się do niego.
Miał psa, wielkiego i kudłatego jak on sam. Co dzień pies odprowadzał go do fabryki i co wieczora czekał na niego przed bramą. W święta Własow chodził od szynku do szynku. Chodził w milczeniu i jakby chciał odnaleźć kogoś, drapał twarze ludzi swym ostrym spojrzeniem. Pies cały dzień włóczył się za nim opuściwszy duży, wspaniały ogon. Do domu wracał pijany, siadał do wieczerzy i karmił psa ze swojej miski. Nie bił go, nie klął, ale nie pieścił też nigdy. Po wieczerzy, jeśli żona nie zdażyła sprzątnąć natychmiast ze stołu, zrzucał naczynia na podłogę, stawiał przed sobą butelkę wódki, opierał się plecami o ścianę i głuchym, budzącym śmiertelną nudę i smutek głosem wył pieśń przymykając oczy i szeroko otwierając usta. Zawodzące, brzydkie dźwięki plątały się w jego wąsach strząsając z nich okruszyny chleba. Ślusarz rozczesywał brodę i wąsy grubymi palcami i śpiewał. Słowa pieśni były jakieś niezrozumiałe, przewlekłe, melodia przypominała zimowe wycie wilków. Śpiewał, póki w butelce była wódka, potem zwalał się bokiem na ławę albo opuszczał głowę na stół i spał aż do gwizdu syreny. Pies leżał obok niego.
Umarł na przepuklinę. Pięć dni, cały poczerniały, rzucał się na posłaniu zacisnąwszy powieki i zgrzytał zębami.
Niekiedy mówił do żony:
— Daj arszeniku, otruj...
Doktor kazał Michałowi przykładać kompresy, ale powiedział, że niezbędna jest operacja i chorego trzeba natychmiast zawieźć do szpitala.
— Idź do diabłą! Sam umrę! Draniu! — zachrypiał Michał.
A gdy doktor odszedł i żona ze łzami zaczęła go namawiać, by zgodził się na operację, zacisnął pięści i pogroziwszy jej oznajmił:
— Jak wyzdrowieję, tobie będzie gorzej!
Umarł rano, gdy syrena wzywała do pracy. W trumnie leżał z otwartymi ustami, ale brwi miał gniewnie ściągnięte. Chowała go żona, syn, pies, stary pijak i złodziej Daniło Wiesowszczykow, wydalony z fabryki, i kilku miejscowych żebraków. Żona płakała cicho i mało, Paweł nie płakał. Mieszkańcy osady spotykając na ulicy trumnę zatrzymywali się, żegnali i mówili jeden do drugiego:
— No, dla Pelagii to dopiero radość, że umarł!
Niektórzy poprawiali:
— Nie umarł, a zdechł...
Kiedy zasypano trumnę, ludzie odeszli, lecz pies został i siedząc na świeżej ziemi, długo, w milczeniu obwąchiwał mogiłę. Po kilku dniach ktoś go zabił...III
W dwa tygodnie po śmierci ojca, w niedzielę, Paweł Własow przyszedł do domu pijany. Zataczając się, dowlókł się do pokucia i huknąwszy pięścią w stół, jak to robił ojciec, krzyknął na matkę:
— Wieczerza!
Matka podeszła do niego, usiadła obok, objęła syna i przyciągnęła jego głowę do piersi. Paweł starał się ją odepchnąć odsuwając ręką jej ramię i krzyczał:
— Mamo, żywo!...
— Głuptasek z ciebie — smutno i łagodnie powiedziała matka pokonując jego opór.
— I palić będę! Daj mi fajkę ojca... — z trudnością poruszając nieposłusznym językiem bełkotał Paweł.
Upił się po raz pierwszy. Wódka osłabiła jego ciało, ale nie zgasiła świadomości i w głowie jego kołatało pytanie:
„Pijany? Pijany?“
Pieszczoty matki zawstydzały go, smutek widoczny w jej oczach wzruszał. Chciało mu się płakać i żeby stłumić to pragnienie, udawał, że jest bardziej pijany, niż był.
A matka gładziła ręką jego spocone, splątane włosy i mówiła łagodnie:
— Nie powinieneś robić tego... Nie trzeba...
Mdliło go. Po gwałtownym ataku wymiotów matka ułożyła go na łóżku i przykryła mokrym ręcznikiem jego blade czoło. Paweł otrzeźwiał trochę, ale wszystko dokoła kołysało się niby na falach, powieki mu ciążyły, w ustach czuł wstrętny, gorzki smak. Patrzył przez rzęsy na dużą z bliska twarz matki i myślał bezładnie:
„Widać za wcześnie jeszcze dla mnie. Inni piją i nic, a mnie mdli...“
Skądsiś, jak gdyby z oddali, dochodził do niego miękki głos matki:
— Jakim opiekunem mi będziesz, jeśli zaczniesz pić?
Paweł zamknął oczy i powiedział:
— Wszyscy piją...
Matka ciężko westchnęła Miał słuszność. Wiedziała przecież sama, że oprócz szynku ludzie nie mają innych uciech. Mimo to powiedziała:
— A ty nie pij! Za ciebie już ojciec wypił, ile trzeba. Dość mnie namęczył... Więc może choć ty pożałowałbyś matki, co?
Słuchając tych łagodnych i smutnych słów Paweł przypominał sobie, że za życia ojca matka była milcząca i niemal niedostrzegalna w domu i że żyła zawsze w trwożnym oczekiwaniu razów. Unikając spotkań z ojcem, mało bywał w ostatnich czasach w domu, odzwyczaił się od matki i teraz, trzeźwiejąc powoli, przypatrywał się jej z uwagą.
Była wysoka, nieco przygarbiona. Ciało jej, zmęczone długimi latami pracy i biciem, którego nie szczędził jej mąż, poruszało się bezszelestnie, cicho i jakoś bokiem, jakby bała się ciągle zaczepić o coś. Szeroką, owalną, nieco obrzękłą twarz, pociętą zmarszczkami, oświecały ciemne oczy, wylęknione i smutne jak u większości kobiet w osadzie. Nad prawą brwią miała głęboką bliznę, która podnosiła brew nieco ku górze; wydawało się, że również jej prawe ucho jest nieco wyższe niż lewe. Nadawało to jej twarzy taki wyraz, jakby zawsze nasłuchiwała czegoś lękliwie. W gęstych, ciemnych włosach błyszczały siwe pasma. W całej postaci było coś łagodnego, smutnego i pokornego...
Po jej policzkach wolno płynęły łzy.
— Nie płacz — cicho poprosił syn. — Daj mi pić.
— Przyniosę ci wody z lodem.
Ale kiedy wróciła, już spał. Postała nad nim chwilę, czerpak drżał w jej ręku, a lód cicho uderzał o blachę. Postawiła czerpak na stole i w milczeniu uklękła przed obrazami. O szyby okien uderzały odgłosy pijackiej zabawy. W mroku i w wilgoci jesiennego wieczora piszczała harmonijka, ktoś głośno śpiewał, ktoś ordynarnie wymyślał. Lękliwie brzmiały rozdrażnione, zmęczone głosy kobiet...
Życie w małym domku Własowów popłynęło ciszej i spokojniej niż dawniej i nieco inaczej niż w całej osadzie. Dom stał na skraju osiedla, u podnóża niewielkiej, ale stromej pochyłości biegnącej ku błotom. Trzecią część domu zajmowała kuchnia i odgrodzona od niej cienkim przepierzeniem maleńka izdebka, w której sypiała matka, pozostałe dwie trzecie — kwadratowa izba z dwoma oknami; w tylnej jej części stało łóżko Pawła, w przedniej — stół i dwie ławki. Kilka krzeseł, komoda na bieliznę, na niej maleńkie lusterko, skrzynia z odzieżą, zegar na ścianie i dwie ikony w kącie — to było wszystko.
Paweł postępował tak samo jak każdy młody człowiek: kupił harmonijkę, koszulę z nakrochmalonym gorsem, jaskrawy krawat, kalosze i laseczkę. Chodził na wieczorynki, nauczył się tańczyć kadryla i polkę, w święta wracał do domu podchmielony i zawsze chorował z powodu picia. Rano bolała go głowa, męczyła zgaga, twarz ḿiał bladą, apatyczną.
Pewnego razu matka spytała go:
— No cóż, wesoło było wczoraj?
Paweł odpowiedział z ponurym rozdrażnieniem:
— Nuda, że wyć się chce! Chyba będę ryby łowił. Albo kupię sobie strzelbę.
Pracował pilnie, bez spóźnień i kar, był milczący, ale jego błękitne, duże jak u matki oczy patrzyły z niezadowoleniem. Nie kupił sobie strzelby i nie łowił ryb, ale wyraźnie zaczął zbaczać z utartej drogi. Rzadziej uczęszczał na wieczorynki i chociaż w święta dokądś chodził, wracał jednak trzeźwy. Matka, która obserwowała go pilnie, zauważyła, że smagła twarz syna zaostrza się, oczy patrzą coraz poważniej, usta zaciskają się dziwnie surowo. Zdawało się, że w milczeniu gniewa się na coś albo że trawi go choroba. Dawniej przychodzili do niego koledzy, teraz nie zastawali go w domu i przestali się zjawiać. Matce było przyjemnie, że syn jej staje się niepodobny do fabrycznej młodzieży, ale gdy zauważyła, że ze skupieniem i uporem wypływa gdzieś w bok z ciemnego potoku życia, w duszy jej obudziło się uczucie niejasnej obawy.
— Może jesteś chory, Pasza? — pytała niekiedy.
— Nie. Jestem zdrów! — odpowiadał.
— Bardzo jesteś chudy — wzdychając mówiła matka.
Zaczął przynosić książki i starał się czytać je niepostrzeżenie, a przeczytawszy gdzieś chował. Niekiedy wypisywał coś z książek na karteczce i chował ją także...
Rozmawiali ze sobą mało i mało widywali się ze sobą. Rano Paweł w milczeniu pił herbatę i szedł do pracy. W południe zjawiał się na obiad, przy stole zamieniali ze sobą kilka nic nie znaczących słów i Paweł znikał aż do wieczora. Wieczorem mył się starannie, jadł wieczerzę, a potem długo czytał swoje książki. W święta wychodził z rana i wracał późną nocą. Matka wiedziała, że chodzi do miasta, że bywa w teatrze. Ale z miasta do niego nikt nie przychodził. Wydawało się jej, że z biegiem czasu syn mówi coraz mniej, i jednocześnie zauważyła, że niekiedy używa nowych, niezrozumiałych dla niej słów, a grubiańskie i szorstkie wyrażenia, którymi zwykł był się posługiwać dawniej, znikają z jego mowy. I w zachowaniu jego pojawiło się także dużo szczegółów zwracających uwagę: porzucił dawną fircykowatość, a natomiast zaczął troszczyć się bardziej o czystość ciała i odzieży, poruszał się swobodniej i zręczniej, stał się zewnętrznie jakoby miększy, prostszy i wzbudzał w matce lękliwy szacunek. I w jego stosunku do matki było coś nowego: zamiatał niekiedy w izbie podłogę, w święta sam słał sobie łóżko i w ogóle starał się ulżyć jej w pracy. Nikt w osadzie tak nie postępował.
Pewnego razu Paweł przyniósł obraz i powiesił go na ścianie. Obraz przedstawiał trzech ludzi rozmawiających i idących dokądś lekko i śmiało.
— To zmartwychwstały Chrystus idzie do Emaus — objaśnił.
Matce podobał się obraz, pomyślała jednak:
„Chrystusa czcisz, ale do cerkwi nie chodzisz...“
Coraz więcej było książek na półce, którą zrobił Pawłowi kolega, stolarz. Pokój nabrał miłego wyglądu.
Paweł mówił matce „wy“ i nazywał ją „mamo“, ale niekiedy nagle zwracał się do niej czule:
— Matko, nie niepokój się, proszę, wrócę dziś późno do domu...
Matce podobało się to, czuła w jego słowach coś poważnego i mocnego.
Ale obawa w niej rosła. Nie tylko nie stała się z biegiem czasu bardziej określona, ale coraz silniej nękała serce przeczuciem czegoś niezwykłego.
Czasem w matce budziło się nagle niezadowolenie z syna. Myślała:
„Wszyscy ludzie jak ludzie, a on jak mnich. Za surowy na swoje lata...“
Czasem zastanawiała się:
„A może dziewczynę sobie znalazł?“
Ale na włóczenie się z dziewczętami trzeba pieniędzy, a Paweł oddawał jej prawie cały swój zarobek.
Tak upływały tygodnie, miesiące i niepostrzeżenie minęły dwa lata tego dziwnego, milczącego życia, pełnego niejasnych myśli i obaw, które ciągle się zwiększały.IV
Pewnego razu po wieczerzy Paweł spuścił firankę w oknie, usiadł w kącie i zaczął czytać zawiesiwszy na ścianie nad głową blaszaną lampę. Matka zmyła naczynia, wyszła z kuchni i powoli zbliżyła się do niego. Paweł podniósł głowę i spojrzał na nią pytająco.
— Nic, Pasza! Ja tylko tak... — powiedziała prędko i odeszła, z zakłopotaniem poruszając brwiami. Postała chwilę nieruchomo na środku kuchni, zamyślona i zafrasowana, umyła starannie ręce i znowu wróciła do syna.
— Chciałam się ciebie spytać — powiedziała cichutko — co ty tak wciąż czytasz?
Paweł zamknął książkę.
— Usiądź, mamo...
Matka ciężko usiadła na ławie, wyprostowała się i natężyła uwagę w oczekiwaniu czegoś doniosłego.
Nie patrząc na nią, niegłośno, ale nie wiadomo dlaczego bardzo surowo, Paweł przemówił:
— Czytam zakazane książki. Zabraniają ich czytać dlatego, że mówią prawdę o naszym robotniczym życiu... Książki te drukuje się skrycie, w tajemnicy, i jeżeli je u mnie znajdą, wsadzą mnie do więzienia za to, że chcę poznać prawdę. Rozumiesz?
Matce nagle zabrakło tchu. Patrzyła na syna szeroko otwartymi oczyma i syn wydał się jej obcy. Miał inny głos — niższy, głębszy, dźwięczniejszy. Skubał palcami delikatny puszek wąsów i dziwnie, spode łba patrzył w kąt. Zrobiło się jej żal syna i zlękła się o niego.
— A po cóż ty tak, Pasza? — zapytała.
Paweł podniósł głowę, spojrzał na nią i nie podnosząc głosu odpowiedział spokojnie:
— Chcę poznać prawdę.
Głos jego brzmiał cicho, ale twardo, w oczach błyszczał upór. Matka pojęła sercem, że syn poświęcił się na zawsze czemuś tajemniczemu i strasznemu. Wszystko w życiu wydawało się jej nieuniknione, przywykła od dawna poddawać się bez buntu, bez namysłu i teraz tylko zapłakała cichutko, nie znajdując słów w ściśniętym rozpaczą i troską sercu.
— Nie płacz! — powiedział Paweł czule i łagodnie, a matce wydało się, że się z nią żegna. — Pomyśl, jakie jest nasze życie. Masz czterdzieści lat, a czyś ty żyła? Ojciec bił ciebie. Teraz rozumiem, że mścił się na tobie za niedolę swojego życia. Życie gnębiło go, a on nie rozumiał, skąd ta niedola. Pracował w fabryce trzydzieści lat. Kiedy zaczął pracować, fabryka mieściła się w dwóch budynkach, a teraz jest ich siedem.
Matka słuchała go ze strachem, ale chciwie. Oczy syna błyszczały jasnym, pięknym światłem. Przysunął się do niej bliżej, oparł się piersią na stole i rzucał prosto w jej mokrą od łez twarz swoją pierwszą mowę o prawdzie, którą poznał. Z całą siłą młodości i żarem ucznia dumnego ze swojej wiedzy, święcie wierzącego w jej prawdziwość, mówił o tym, co było dla niego oczywiste — mówił nie tyle dla matki, ile po to, by skontrolować samego siebie. Chwilami milkł nie znajdując słów i wówczas widział przed sobą zasmuconą twarz i zamglone łzami dobre oczy. Oczy te patrzyły na niego ze strachem i zdumieniem. Było mu żal matki i zaczął mówić znowu. Teraz już o niej, o jej życiu.
— Jakich radości zaznałaś w życiu? — pytał. — Jakie masz wspomnienia z przeżytych lat?
Matka słuchała i smutnie kiwała głową czując coś nowego, nieznanego jej, żałosnego i zarazem radosnego, coś, co koiło jej zbolałe serce. Takie słowa o sobie, o swoim życiu słyszała po raz pierwszy. Budziły w niej one dawno uśpione, niejasne myśli, rozdmuchiwały wygasłe już a mgliste uczucia niezadowolenia z życia — uczucia i myśli odległej młodości. Mówiła o życiu z przyjaciółkami, mówiła długo i o wszystkim, ale przyjaciółki podobnie jak i ona skarżyły się tylko, nikt nie wyjaśniał im, dlaczego życie jest takie ciężkie i trudne. A oto teraz siedzi przed nią jej syn i to, co mówią jego oczy, twarz i słowa, chwyta za serce napełniając je uczuciem dumy z syna, który naprawdę zrozumiał życie swojej matki, mówi o jej cierpieniach, współczuje jej.
Matkom się nie współczuje.
Wiedziała o tym. Wszystko, co mówił syn o życiu kobiet, było gorzką, znaną prawdą; w jej piersi trzepotał kłębek nowych uczuć, coraz mocniej ogrzewając ją nieznaną pieszczotą.
— A co ty chcesz robić? — zapytała przerywając mu.
— Chcę się uczyć, a potem uczyć innych. My, robotnicy, powinniśmy się uczyć. Musimy dowiedzieć się, musimy zrozumieć, dlaczego nasze życie jest tak ciężkie.
Napełniało ją uczucie osobliwej słodyczy, kiedy widziała, jak jego błękitne oczy, zawsze poważne i surowe, teraz płonęły łagodnie i czule. Na ustach jej pojawił się uśmiech cichej radości, choć w bruzdach policzków drżały jeszcze łzy. Doświadczała dwoistego uczucia. Była dumna z syna, który tak dobrze rozumiał niedolę życia, ale nie mogła zapomnieć o jego młodości i o tym, że mówi nie tak jak wszyscy, że sam postanowił wystąpić do walki z tym życiem, do którego przecie wszyscy — i ona także — przywykli. Miała ochotę powiedzieć mu: „Drogi mój, cóż ty możesz zrobić?“
Ale bała się, że zmąci to jej rozkosz lubowania się synem, który nagle wyrósł przed nią taki mądry... choć trochę obcy.
Paweł widział uśmiech na ustach matki, uwagę na twarzy i miłość w oczach. Zdawało mu się, że zmusił ją do zrozumienia swojej prawdy, i młodzieńcza duma z siły słowa podnosiła jego wiarę w siebie. Podniecony, mówił dalej, to uśmiechając się, to marszcząc brwi. Czasem w głosie jego brzmiała nienawiść i kiedy matka słuchała jego twardych, dzwoniących słów, była przerażona. Kiwała głową i cicho pytała syna:
— Czy to aby tak, Pasza?
— Tak! — odpowiadał twardo i mocno i opowiadał jej o ludziach, którzy pragnąc dobra dla ludu siali w nim prawdę, za co wrogowie życia ścigali ich jak zwierzęta, zamykali w więzieniach, zsyłali na katorgę...
— Widziałem takich ludzi! — wołał gorąco. — To najlepsi ludzie na ziemi.
W matce ludzie ci budzili strach i chciała znowu zapytać syna: „Czy to aby tak?“
Ale nie śmiała i zamierając słuchała opowiadań o tych niezrozumiałych dla niej ludziach, którzy nauczyli jej syna mówić i myśleć w sposób tak niebezpieczny dla niego. Wreszcie powiedziała:
— Wkrótce będzie świtać. Położyłbyś się, usnął...
— Tak, położę się zaraz — zgodził się syn. I pochyliwszy się ku niej zapytał:
— Czy zrozumiałaś mnie?
— Zrozumiałam — powiedziała westchnąwszy i z oczu jej znowu popłynęły łzy. Załkała i dorzuciła: — Zginiesz!
Paweł wstał, przeszedł się po izbie, potem powiedział:
— No, teraz wiesz, co robię i dokąd chodzę. Powiedziałem ci wszystko! I proszę cię, matko, jeśli mnie kochasz, nie przeszkadzaj mi...
— Mój ty gołąbeczku! — zawołała. — Może byłoby mi lżej, gdybym nie wiedziała o niczym!
Paweł wziął jej rękę i mocno ścisnął w swoich dłoniach.
W słowie „matko“ zabrzmiało tyle gorącej siły, że zadrżała. I ten uścisk ręki taki nowy i dziwny.
— Nie będę ci przeszkadzać — powiedziała urywanym głosem. — Tylko strzeż się, strzeż się!
A nie wiedząc, czego właściwie ma się strzec, dodała smutno:
— Chudniesz ciągle...
Objęła jego silną, zgrabną postać pełnym pieszczoty spojrzeniem i rzekła prędko a cicho:
— Bóg z tobą! Żyj, jak chcesz, nie będę ci przeszkadzać. Proszę cię tylko o jedno, nie ufaj ludziom! Ludzi trzeba się bać, oni się wzajemnie nienawidzą. Są chciwi i zawistni. Są zadowoleni, jeżeli mogą wyrządzić zło. Kiedy zaczniesz ich oskarżać i sądzić, znienawidzą cię, zgubią!
Syn stał w drzwiach i słuchał jej żałosnych słów, a kiedy matka skończyła, uśmiechnął się i powiedział:
— Tak, ludzie są źli. Ale kiedy dowiedziałem się, że na świecie istnieje prawda, ludzie stali się lepsi...
Uśmiechnął się znowu i ciągnął dalej:
— Sam nie wiem, jak to się stało. W dzieciństwie bałem się wszystkich, gdy podrosłem — zacząłem nienawidzić. Jednych za podłość, innych sam nie wiem za co — ot tak, po prostu! A teraz patrzę na ludzi jakoś inaczej, wszystkich mi żal, bo ja wiem? Nie rozumiem tego, ale serce mi jakoś zmiękło, kiedy dowiedziałem się, że nie wszystkich winić można za brud, w którym żyją...
Zamyślił się, jakby przysłuchując się czemuś w sobie samym, a potem w zadumie dodał półgłosem:
— Oto co mówi prawda!
Matka spojrzała na niego i powiedziała głośno:
— Niebezpieczna zaszła w tobie zmiana! O Boże!
Kiedy położył się i zasnął, matka ostrożnie podniosła się ze swego posłania i cicho podeszła do niego. Paweł leżał na wznak i na białej poduszce wyraźnie rysowała się jego smagła, uparta i surowa twarz. Przycisnąwszy ręce do piersi, bosa, w koszuli, stała obok jego łóżka. Wargi jej poruszały się bezdźwięcznie, a z oczu jedna za drugą płynęły duże, mętne łzy.
I znowu żyli w milczeniu, dalecy i bliscy sobie.V
Pewnego razu w środku tygodnia, było to święto, Paweł wychodząc z domu powiedział do matki:
— W sobotę będą u mnie goście z miasta.
— Z miasta? — powtórzyła matka i rozpłakała się nagle.
— No i dlaczego ty, mamo? — z niezadowoleniem wykrzyknął Paweł.
Matka wytarła twarz fartuchem i odpowiedziała wzdychając:
— Nie wiem, tak jakoś....
— Boisz się?
— Boję się! — wyznała.
Pochylił się nad nią i zajrzawszy jej w twarz, ze złością — zupełnie jak ojciec — powiedział:
— Przez ten właśnie strach wszyscy giniemy! A ci, którzy nami rządzą, korzystają z naszych obaw, by jeszcze więcej nas zastraszyć.
Matka zaszlochała żałośnie:
— Nie gniewaj się! Jakże nie mam się bać? Całe życie w strachu przeżyłam, cała dusza strachem mi obrosła!
— Wybacz, inaczej nie można! — powiedział ciszej i łagodniej.
I wyszedł.
Przez trzy dni w matce drżało i zamierało serce, ilekroć przypomniała sobie, że do jej domu przyjdą obcy, straszni ludzie. To oni wskazali jej synowi nową drogę.
W sobotę wieczorem Paweł przyszedł z fabryki, umył się, przebrał i wychodząc dokądś znowu, powiedział nie patrząc na matkę:
— Jak przyjdą, powiedz, że zaraz wrócę. I proszę cię, nie bój się...
Matka bezsilnie opadła na ławkę.
Syn spojrzał na nią posępnie i zaproponował:
— Może byś... wyszła gdzie?
Uraziło ją to. Przecząco potrząsnęła głową i powiedziała:
— Nie. Po co?
Był koniec listopada. Za dnia na zamarzłą ziemię spadł suchy, drobny śnieg i teraz słychać było, jak skrzypi pod nogami wychodzącego syna. Gęsta ciemność przytuliła się nieruchomo do okien wrogo na coś czatując. Matka siedziała oparłszy się rękami o ławkę i wpatrzona w drzwi czekała...
Wydawało się jej, że w mroku skradają się ostrożnie ku jej domowi skuleni, oglądający się na wszystkie strony ludzie, dziwnie odziani i niedobrzy. Oto ktoś chodzi już naokoło domu obmacując rękami ściany.
Z oddali rozległ się gwizd. Wił się w ciszy wąziutką strugą, smutną i melodyjną, błądził zadumany w pustce mroku, szukał czegoś, zbliżał się. I nagle urwał się pod oknem, jak gdyby przeniknął w belki ściany.
W sieni zaszurały czyjeś kroki, matka drgnęła, w naprężeniu uniosła brwi i wstała.
Drzwi się otworzyły. Do pokoju wsunęła się naprzód głowa w dużej, kudłatej czapie, a potem, zgiąwszy się, wolno przelazło długie ciało; ciało wyprostowało się powoli, podniosło prawą rękę, westchnęło głośno i niskim, piersiowym głosem, powiedziało:
— Dobry wieczór!
Matka w milczeniu ukłoniła się.
— Pawła nie ma w domu?
Człowiek powoli zdjął futrzaną kurtkę, podniósł jedną nogę, strzepnął czapką śnieg z buta, potem zrobił to samo z drugą nogą, rzucił czapkę w kąt i kołysząc się na długich nogach, wszedł do pokoju, zbliżył się do krzesła, obejrzał je, jakby chciał się upewnić co do jego wytrzymałości, usiadł i zakrywszy dłonią usta ziewnął. Głowę miał okrągłą, gładko ostrzyżoną, wygolone policzki i długie, zwisające wąsy. Uważnie obejrzał izbę dużymi, wypukłymi oczyma szarego koloru, założył nogę na nogę i huśtając się na krześle, zapytał:
— Czy to wasza chata, czy wynajmujecie?
Matka, siedząca naprzeciw niego, odpowiedziała:
— Wynajmujemy.
— Marna chata! — zauważył.
— Pasza wkrótce przyjdzie, poczekajcie! — cicho poprosiła matka.
— Ja przecież już czekam — spokojnie powiedział długi człowiek.
Jego spokój, miękki głos i szczera twarz dodawały matce odwagi. Człowiek patrzył na nią otwarcie i życzliwie; w głębi jego przezroczystych oczu paliła się wesoła iskierka, a w całej postaci, kanciastej, przygarbionej, o długich nogach, było coś zabawnego i budzącego sympatię. Miał na sobie błękitną koszulę i czarne szarawary wpuszczone w buty. Matka miała ochotę zapytać go, kim jest, skąd i czy dawno zna syna, ale nagle on sam zapytał zakołysawszy się na krześle:
— Któż to wam tak czoło rozbił, mateńko?
Powiedział to łagodnie, z jasnym uśmiechem w oczach, ale kobietę obraziło jego pytanie. Zacisnęła usta i pomilczawszy chwilę, z chłodną grzecznością rzekła:
— A wam co do tego?
Nieznajomy rzucił się ku niej całym ciałem.
— Nie gniewajcież się przecie! Nie ma o co. Ja zapytałem dlatego, że moja przybrana matka także miała skaleczoną głowę, zupełnie jak wy. Szewc, z którym żyła, rozbił jej czoło kopytem. Ona była praczką, a on szewcem. To już potem, jak wzięła mnie za syna, znalazła sobie gdzieś tego pijaczynę na swoje wielkie nieszczęście. Ale bił ją, mówię wam! Skóra na mnie cierpła ze strachu.
Matkę rozbroiła jego szczerość, a przy tym pomyślała, że może Paweł rozgniewa się na nią za szorstką odpowiedź daną temu dziwakowi. Uśmiechając się w poczuciu winy, powiedziała:
— Nie rozgniewałam się, ale tak jakoś nagle... zapytaliście się. Mężulek tak poczęstował mnie, daj mu, Boże, królestwo niebieskie! Czy nie jesteście czasem Tatarem?
Człowiek poruszył gwałtownie nogami i uśmiechnął się tak szeroko, że aż mu się uszy cofnęły do tyłu. Potem powiedział już zupełnie poważnie:
— Jeszcze nie.
Matka zrozumiała jego żart i wyjaśniła z uśmiechem:
— Wymowę macie jakby nierosyjską!
— Lepszą niż rosyjska — wesoło kiwnąwszy głową, powiedział gość. — Jestem chochoł z Kaniowa.
— A dawnoście tutaj?
— W mieście mieszkałem około roku, a teraz, miesiąc temu, przeniosłem się do was, do fabryki. Dobrych ludzi tu spotkałem, waszego syna i innych. Zostanę tutaj... — mówił skubiąc wąsy.
Podobał się jej, a przy tym pragnęła odwdzięczyć się za słowa o synu.
— Może napijecie się herbatki? — zaproponowała.
— Nie będę przecież sam pił — odpowiedział wzruszając ramionami. — Kiedy się wszyscy zbiorą, wtedy może poczęstujecie...
Przypomniał znowu matce o jej obawach.
„Żebyż wszyscy oni byli tacy!“ — zapragnęła gorąco.
Znowu odezwały się kroki w sieni, drzwi otworzyły się gwałtownie, matka znowu wstała. Ale tym razem, ku jej zdziwieniu, do kuchni weszła młoda dziewczyna, niewielkiego wzrostu, o prostej, chłopskiej twarzy, z grubym warkoczem jasnych włosów. Spytała cicho:
— Nie spóźniłam się?
— Ależ nie! — powiedział chochoł wyglądając z pokoju. — Piechotą?
— Oczywiście! Wy chyba jesteście matką Pawła Michajłowicza? Dobry wieczór! Nazywam się Natasza...
— A po ojcu? — zapytała matka.
— Wasiljewna. A wy?
— Pelagia Niłowna.
— No, więc znajomość zawarta...
— Tak! — powiedziała matka odetchnąwszy z ulgą i przyglądała się dziewczynie z uśmiechem.
Chochoł pomagał jej rozebrać się i pytał:
— Zimno?
— W polu bardzo. Wiatr...
Głos miała soczysty, dźwięczny, usta maleńkie i pełne, cała była okrągła i świeża. Rozebrawszy się, potarła mocno rumiane policzki małymi, czerwonymi od mrozu rękami i prędko weszła do pokoju, dźwięcznie stukając obcasami bucików.
„Chodzi bez kaloszy!“ — przemknęło przez głowę matce.
— Ta-ak — przeciągnęła dziewczyna wzdrygając się — zziębłam... Och!... jak zziębłam!
— Zaraz, zaraz. Samowarek dla was nastawię! — powiedziała matka i pośpiesznie wyszła do kuchni. — Zaraz...
Wydało się jej, że już od dawna zna tę dziewczynę i kocha ją dobrą, współczującą miłością matki. Z uśmiechem przysłuchiwała się rozmowie w pokoju.
— Cóżeś taki smutny, Nachodka? — pytała dziewczyna.
— Tak jakoś — cicho odpowiedział chochoł. — Wdowa ma takie dobre oczy i pomyślałem sobie, że może i moja matka ma takie. Ja, widzicie, często myślę o matce i zdaje mi się zawsze, że ona żyje.
— Mówiliście przecież, że umarła.
— To przybrana umarła. A ja o prawdziwej... Zdaje mi się, że ona gdzieś w Kijowie na żebry chodzi. I wódkę pije. Że pijaną policjanci po twarzy biją.
„Ach ty biedaku!“ — pomyślała matka i westchnęła.
Natasza zaczęła mówić o czymś cicho, prędko i gorąco. Znowu odezwał się dźwięczny głos chochoła:
— E, jeszczeście młoda, towarzyszko, beczki soli jeszczeście nie zjedli. Urodzić trudno, ale wychować dobrego człowieka jeszcze trudniej...
„Widzisz go!“ — pomyślała matka i zapragnęła powiedzieć chochołowi coś ciepłego, ale drzwi powoli otworzyły się i wszedł Mikołaj Wiesowszczykow, syn starego złodzieja Daniły, znany w całej osadzie odludek. Mikołaj, zawsze ponury, unikał ludzi i z tego powodu naigrawano się z niego. Matka zapytała go ze zdziwieniem:
— Czego chcesz, Mikołaju?
Mikołaj otarł szeroką dłonią ospowatą twarz o wystających kościach policzkowych i nie witając się zapytał głucho:
— Paweł w domu?
— Nie.
Mikołaj zajrzał do pokoju i wszedł mówiąc:
— Witajcie, towarzysze...
„Ten?“ — nieprzyjaźnie pomyślała matka i zdziwiła się bardzo widząc, że Natasza serdecznie i radośnie wyciąga do niego rękę.
Potem przyszło jeszcze dwóch młodych chłopców, prawie wyrostków. Jednego z nich — o ostrych rysach twarzy, wysokim czole i kędzierzawych włosach — matka znała; był to krewny starego fabrycznego robotnika Sizowa — Fiodor. Drugiego, gładko przyczesanego i skromnego, widziała po raz pierwszy, ale i ten nie był straszny. Wreszcie zjawił się Paweł z jeszcze dwoma młodymi ludźmi. Znała ich obu — obaj fabryczni. Syn zwrócił się do niej serdecznie:
— Widzę, że samowar nastawiłaś. Dziękuję!
— Może kupić wódeczki? — zaproponowała nie wiedząc, jak wyrazić mu swoją wdzięczność za coś, czego jeszcze nie pojmowała.
— Nie, to zbyteczne — powiedział Paweł uśmiechając się do niej przyjaźnie.
Przyszło jej nagle na myśl, że może syn naumyślnie przesadził niebezpieczeństwo zebrania, żeby sobie z niej zażartować.
— Więc to są ci niebezpieczni ludzie? — cichutko spytała go.
— Tak, to oni — odpowiedział Paweł przechodząc do pokoju.
— Ach ty!... — odprowadziła go pieszczotliwym okrzykiem i pomyślała pobłażliwie: „Dziecko z niego jeszcze!“VI
Samowar zakipiał i matka wniosła go do pokoju. Goście siedzieli ciasnym kołem dookoła stołu, a Natasza z książką w ręku usadowiła się w kącie pod lampką.
— Żeby zrozumieć, dlaczego ludzie żyją tak źle... — mówiła Natasza.
— I dlaczego sami są źli — wtrącił chochoł.
— ...trzeba przyjrzeć się, jaka była ich przeszłość...
— Przyglądajcie się, moi kochani, przyglądajcie się! — zamruczała matka zaparzając herbatę.
Wszyscy umilkli.
— Co mówicie, mamo? — zapytał Paweł chmurząc brwi.
— Ja? — obejrzała się, a widząc, że wszyscy spoglądają na nią, objaśniła zmieszana:
— Ja tak do siebie. Że niby... popatrzcie sobie!
Natasza roześmiała się. Paweł uśmiechnął się, a chochoł powiedział:
— Dziękuję, mateńko, za herbatę!
— Nie piliście jeszcze, a już dziękujecie — odparła i spojrzawszy na syna spytała:
— Czy nie będę przeszkadzać?
Odpowiedziała Natasza:
— Jakże to wy, gospodyni, możecie przeszkadzać gościom?
I z dziecinną skargą poprosiła:
— Moja najmilsza! Dajcie mi prędzej herbaty! Trzęsę się cała, strasznie mi nogi zziębły!
— W tej chwili! Zaraz! — pośpiesznie zawołała matka.
Natasza wypiła filiżankę herbaty, głośno westchnęła i odrzuciwszy na plecy warkocz, zaczęła czytać książkę w żółtej okładce z obrazkami. Matka, starając się nie hałasować naczyniami, nalewała herbatę i przysłuchiwała się płynnemu czytaniu dziewczyny. Dźwięczny jej głos zlewał się z cichą, smętną pieśnią samowara. W pokoju, niby barwna wstęga, rozwijało się opowiadanie o dzikich ludziach, którzy żyli w jaskiniach i zabijali zwierzęta kamieniami. Było to podobne do bajki i matka kilka razy spojrzała na syna pragnąc go zapytać, co w tym opowiadaniu jest zakazanego. Ale wkrótce śledzenie toku opowiadania zmęczyło ją i zaczęła, niepostrzeżenie dla gości i dla syna, przyglądać się im wszystkim.
Paweł siedział obok Nataszy. Był najładniejszy ze wszystkich. Natasza, nisko pochyliwszy się nad książką, często poprawiała osuwające się jej na skronie, nieposłuszne pasemka włosów. Czasem podnosiła głowę i zniżając głos mówiła coś do siebie, nie patrząc w książkę, a oczy jej prześlizgiwały się przyjaźnie po twarzach słuchaczy. Chochoł zwalił się szeroką piersią na róg stołu i zezował starając się dojrzeć rozstrzępione końce swoich wąsów. Wiesowszczykow siedział na krześle sztywno, oparłszy ręce o kolana, jak gdyby był zrobiony z drzewa. Jego ospowata twarz bez brwi, o cienkich ustach, była nieruchoma jak maska. Nie mrugając oczyma, patrzył uporczywie na odbicie swojej twarzy w błyszczącej miedzi samowaru. Zdawało się, że nie oddycha. Mały Fiedia, słuchając czytania bezdźwięcznie poruszał ustami, jakby powtarzał sobie słowa książki, a jego towarzysz, pochylony, z łokciami opartymi na kolanach i głową na rękach, uśmiechał się w zamyśleniu. Jeden z chłopców, którzy przyszli z Pawłem — rudy, kędzierzawy, o wesołych, zielonych oczach — chciał widocznie coś powiedzieć, bo kręcił się niecierpliwie; drugi — jasnowłosy, krótko ostrzyżony, gładził się dłonią po głowie i patrzył w podłogę, twarzy jego nie było widać. W pokoju było jakoś niezwykle przyjemnie. Matka odczuwała ten szczególny, nieznany jej nastrój i wraz ze szmerem głosu Nataszy napływały wspomnienia. Wspominała gwarne wieczorynki swojej młodości, grubiańskie słowa chłopców, od których zawsze cuchnęło przepalaną wódką, ich cyniczne żarty. Wspominała — i uczucie dławiącego żalu nad sobą budziło się powoli w jej sercu.
Przypomniała sobie zaloty swego zmarłego męża. Na jednej z wieczorynek schwycił ją w ciemnej sieni i przycisnąwszy całym ciałem do ściany, zapytał głucho i gniewnie:
— Pójdziesz za mnie?
Bolało ją i było jej wstyd, a on boleśnie miętosił jej piersi, sapał i owiewał jej twarz gorącym i wilgotnym oddechem. Próbowała wymknąć się z jego rąk, szarpnęła się w bok.
— Dokąd? — zaryczał. — Odpowiadaj! No?
Milczała dusząc się ze wstydu i obrazy. Ktoś otworzył drzwi do sieni. Własow wypuścił ją bez pośpiechu i powiedział:
— W niedzielę przyślę swatkę…
I przysłał.
Matka zamknęła oczy i westchnęła ciężko.
— Mnie obchodzi nie to, jak ludzie żyli, ale jak trzeba żyć! — rozległ się w pokoju niezadowolony głos Wiesowszczykowa.
— Właśnie! — podtrzymał go rudy wstając.
— Nie zgadzam się! — krzyknął Fiedia.
Wybuchł spór. Słowa błyskały i strzelały jak języki ognia w ognisku. Matka nie rozumiała, dlaczego krzyczą. Wszystkie twarze zapłonęły rumieńcem podniecenia, ale nikt nie złościł się, nikt nie mówił znanych jej ostrych wyrazów.
„Panny się wstydzą“ — orzekła.
Podobała się jej skupiona twarz Nataszy, uważnie obserwującej wszystkich, jak gdyby ci chłopcy byli dla niej dziećmi.
— Poczekajcie, towarzysze! — powiedziała nagle i wszyscy zamilkli patrząc na nią.
— Słuszność mają ci, którzy mówią, że powinniśmy wszystko wiedzieć. Musimy rozpalić w sobie światło wiedzy, żeby ciemni ludzie mogli nas widzieć, musimy odpowiadać na wszystko uczciwie i słusznie. Trzeba poznać całą prawdę i całe kłamstwo...
Chochoł słuchał i kiwał głową w takt jej słów. Wiesowszczykow, rudy i przyprowadzony przez Pawła fabryczny stali razem tworząc zwartą grupę i nie wiadomo dlaczego, nie podobali się matce.
Kiedy Natasza umilkła, wstał Paweł i spokojnie zapytał:
— Czy chcemy być tylko syci? Nie! — odpowiedział sam sobie patrząc twardo w stronę tamtych trzech. — Musimy pokazać tym, którzy siedzą na naszych karkach i zasłaniają nam oczy, że widzimy wszystko, że nie jesteśmy głupcami ani zwierzętami, że nie tylko jeść chcemy — my chcemy żyć życiem godnym ludzi! Musimy pokazać wrogom, że katorżnicze życie, które nam narzucili, nie przeszkadza nam dorównywać im wiedzą, a nawet przewyższyć ich!...
Matka słuchała i pierś jej wzbierała dumą. Jak on składnie mówi!
— Sytych niemało, ale uczciwych brak! — mówił chochoł. — Musimy zbudować ponad błotem tego gnijącego życia most, który nas zaprowadzi do przyszłego królestwa dobra. Oto nasze zadanie, towarzysze!
— Kiedy przyszedł czas bić się, nie pora ręce leczyć! — głucho sprzeciwiał się Wiesowszczykow.
Było już po północy, kiedy zaczęli się rozchodzić. Pierwsi odeszli Wiesowszczykow i rudy i to znowu nie spodobało się matce.
„Patrzcie, jak im się śpieszy!“ — pomyślała kłaniając się im chłodno.
— Odprowadzicie mnie, Nachodka? — zapytała Natasza.
— Oczywiście! — odpowiedział chochoł.
Kiedy Natasza ubierała się w kuchni, matka powiedziała do niej:
— Pończoszki macie za cienkie jak na taki czas! Jeżeli pozwolicie, zrobię wam wełniane.
— Dziękuję, Pelagio Niłowno! Wełniane gryzą! — odparła Natasza śmiejąc się.
— A ja wam zrobię takie, że nie będą gryzły! — powiedziała Własowa.
Natasza popatrzyła na nią uważnie, lekko zmrużywszy oczy, i to uporczywe spojrzenie zmieszało matkę.
— Nie gniewajcie się za moją głupotę — dorzuciła cicho — ja przecież z serca!
— Jacyście wy dobrzy! — także cicho powiedziała Natasza i szybko uścisnęła jej rękę.
— Dobranoc, mateńko! — zajrzał jej w oczy chochoł i zgiąwszy się wyszedł za Nataszą do sieni.
Matka popatrzyła na syna. Stał w drzwiach do pokoju i uśmiechał się.
— Dlaczego się śmiejesz? — zapytała zmieszana.
— Tak sobie, wesoło mi!
— Wiadomo, stara jestem i głupia, ale na tym, co dobre, ja także się rozumiem! — zauważyła z lekką urazą w głosie.
— To pięknie! — powiedział Paweł. — Połóżcie się, już najwyższy czas!...
— Zaraz się położę!
Zakrzątnęła się koło stołu zbierając naczynia, zadowolona i aż spocona z przyjemnego podniecenia. Była rada, że wszystko poszło tak dobrze i tak spokojnie się skończyło.
— Dobrześ to obmyślił, Pasza — powiedziała. — Chochoł jest bardzo miły! I panienka... ach, jaka mądra! Kto to?
— Nauczycielka — krótko powiedział Paweł chodząc po pokoju.
— Tak, tak, biedna! Nędznie ubrana... ach, jak nędznie! Czy to trudno się przeziębić? A gdzie są jej rodzice?
— W Moskwie! — powiedział Paweł i zatrzymawszy się przed matką, zaczął cicho i poważnie:
— Pomyśl, ojciec jej bogacz. Handluje żelazem, ma kilka domów. Za to, że poszła tą drogą, wygnał ją. Wychowywała się w dostatkach, wśród zbytku, miała wszystko, czego zapragnęła, a teraz pójdzie wśród nocy siedem wiorst sama...
To uderzyło matkę. Stała pośrodku pokoju i ze zdziwieniem poruszając brwiami, patrzyła w milczeniu na syna. Potem spytała cicho:
— Do miasta pójdzie?
— Do miasta.
— Ojej! i nie boi się?!
— Nie boi się! — uśmiechnął się Paweł.
— Ale po co? Mogłaby tu przenocować, położyłaby się ze mną!
— Nie. To nie byłoby dobrze! Mogliby ją tu zobaczyć jutro rano, a tego byśmy nie chcieli.
Matka w zamyśleniu spojrzała w okno i cicho zapytała:
— Nie rozumiem tego, Pasza. Cóż tu niebezpiecznego, zakazanego? Przecież nic złego w tym nie ma, prawda?
Matka nie była zupełnie przekonana o tym i chciała usłyszeć z ust syna potwierdzającą odpowiedź. Ale Paweł, patrząc jej spokojnie w oczy, oświadczył twardo:
— Złego? Nie. Mimo to w przyszłości czeka nas wszystkich więzienie. Wiedz o tym...
Matce zadrżały ręce. Załamującym się głosem zapytała:
— A może Bóg da i jakoś... obejdzie się?...
— Nie! — łagodnie powiedział syn. — Nie mogę cię oszukiwać. Nie obejdzie się!
Uśmiechnął się.
— Połóż się. Jesteś przecież zmęczona. Dobranoc!
Matka została sama. Podeszła do okna i stanęła przed nim patrząc na ulicę. Za oknem było zimno i mglisto. Wiatr igrał zdmuchując śnieg z dachów małych, sennych domków, bił o ściany, szeptał coś pośpiesznie, padał na ziemię i gnał w dół ulicy białe obłoki suchego śniegu.
— Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami! — cicho wyszeptała matka.
Serce płakało w niej i ślepo, żałośnie, jak ćma, trzepotało w oczekiwaniu nieszczęścia, o którym tak spokojnie i z taką pewnością mówił syn. Oczom jej ukazała się płaska, śnieżna równina. Mroźny, biały wiatr miota się po niej, przenikliwie pogwizdując. Środkiem równiny idzie samotnie, chwiejąc się, niewielka, ciemna postać dziewczęca. Wiatr plącze się jej pod nogami, rozdyma spódnicę, rzuca w twarz kłujący śnieg. Trudno iść, małe nogi więzną w śniegu. Chłodno i straszno. Dziewczyna pochyliła się ku przodowi, jak trawka wśród mglistej równiny — igraszka jesiennego wiatru. Na prawo od niej, na błotach, jak ciemna ściana wznosi się las. Posępnie szumią nagie brzozy i osiny. Gdzieś daleko, niewyraźnie błyskają światła miasta...
— Boże, zmiłuj się! — wyszeptała matka wzdrygając się ze strachu...