Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Matka Królów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Matka Królów - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 507 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

W roku 1421 za­mek wi­leń­ski dol­ny i gór­ny, samo mia­sto i oko­li­ca wca­le in­a­czej sta­wi­ły się oku po­dróż­ne­go niż przed laty kil­ku­dzie­się­ciu, nim krzyż za­pa­no­wał nad tą sto­li­cą, a Li­twa po­łą­czy­ła się z Pol­ską. Z ra­mie­nia Ja­gieł­ły sie­dział te­raz Wi­told na Wil­nie, lecz on ra­czej pa­no­wał w Pol­sce i jej kró­lo­wi niż Ja­gieł­ło jemu.

Siła du­cha i prze­wa­ga były po stro­nie syna Kiej­stu­to­we­go… Sta­rze­ją­cy król ba­wił się za­wsze na­mięt­nie my­śli­stwem, lu­bił dłu­go sie­dząc za sto­łem lub wy­lę­ga­jąc się na łożu słu­chać we­so­łych roz­mów swo­je­go dwo­ru, któ­ry po mo­nar­sze­mu ob­da­rzał, ale rzą­dy go nu­dzi­ły. Chęt­nie ucie­kał w lasy, aby się od ich cię­ża­ru uwol­nić i zdać je na se­na­to­rów świec­kich i du­chow­nych.

Miał się też kim wy­rę­czać. W Wil­nie i na Li­twie za­stę­po­wał go Wi­told, w Pol­sce Le­li­wy i To­po­ry, spo­środ­ka któ­rych wy­stę­po­wał już chcą­cy wła­dzę ująć w sil­ne dło­nie, przo­du­ją­cy ro­zu­mem i cha­rak­te­rem Zby­szek z Ole­śni­cy, ten któ­ry pod Grun­wal­dem w ry­cer­skiej zbroi stał jesz­cze przy Ja­gieł­łę i bro­niąc go od na­pa­ści Dy­pol­da Ky­kie­ry­ca pierw­szy za­dał mu cios śmier­tel­ny.

Szyb­ko po­tem z tego na­dwor­ne­go pi­sa­rza Zbysz­ka urósł Zbi­gniew wiel­ki, je­den z tych mę­żów, co się ro­dzą do pa­no­wa­nia i kie­ro­wa­nia ludź­mi. Cze­ka­ła nań już kra­kow­ska in­fu­ła. W cią­gu na­stęp­nych lat pa­no­wa­nia Ja­gieł­ło­we­go mię­dzy

Wi­tol­dem a Zbi­gnie­wem ro­ze­gry­wa się dzie­jo­wy dra­mat po­łą­czo­nej z Li­twą Pol­ski.

W po­tęż­nej pra­wi­cy li­tew­skie­go księ­cia, jak wszyst­ko, tak i Wil­no uro­sło, ob­wa­ro­wa­ło się, przy­ozdo­bi­ło pręd­ko.

W miej­scu sta­rej świą­ty­ni po­gań­skiej stał ko­ściół ka­te­dral­ny, wie­ży­ca nie­fo­rem­na Świa­to­ro­ha za dzwon­ni­cę mu słu­ży­ła. Kil­ka krzy­żów po­nad świą­ty­nia­mi chrze­ści­jań­ski­mi wzno­si­ły się tu i ów­dzie wśród po­zio­mych da­chów do­mostw drew­nia­nych.

Oba zam­ki wzmoc­nio­ne mo­gły się te­raz sku­tecz­nie opie­rać na­pa­ści krzy­żo­wych ry­ce­rzy, ale po­tę­ga ich zła­ma­na była i lę­kać się tu nie po­trze­bo­wa­no no­we­go ob­lę­że­nia.

Za­mek gór­ny, opa­trzo­ny le­piej, przed­sta­wiał się jesz­cze mniej wię­cej po­dob­ną nie­fo­rem­nych dość mu­rów gro­ma­dą, jak przed laty. Dol­ny się znacz­nie od­mie­nił.

Ścia­ny i basz­ty, któ­re go ota­cza­ły, już nie pro­ści mu­ra­rze, nie­świa­do­mi swej sztu­ki, z dzi­kich ka­mie­ni, ale mi­strze bu­dow­ni­czy z Nie­miec i Pol­ski spro­wa­dze­ni prze­ro­bi­li i upięk­szy­li czer­wo­ny­mi wy­sa­dza­jąc ce­gła­mi, na wzór gro­dów krzy­żac­kich.

Tak samo jak do­ko­ła mia­sta, gru­be mury w pew­nych od­stę­pach je­ży­ły się niż­szy­mi i wyż­szy­mi wie­ża­mi i basz­ta­mi. Wa­row­ne bra­my bro­ni­ły wy­sko­ki, z któ­rych przy­stę­pu do nich mógł ob­lę­żo­ny nie do­pu­ścić. Ko­pa­ne rowy głę­bo­kie zbli­żyć się do nich nie da­wa­ły.

Poza okól­ny­mi mury mia­sta roz­le­ga­ły się przed­mie­ścia w ogro­dach, za­sia­ne uboż­szy­mi cha­ta­mi. W po­środ­ku mia­ło już Wil­no po­wy­zna­cza­ne uli­ce, ryn­ki, tar­go­wi­ska, przy któ­rych szyb­ko wzno­si­ły się bu­dow­le z ce­gły i ka­mie­nia.

Prze­wa­ża­ły jesz­cze do­mo­stwa drew­nia­ne, ale i te już, na wzór pol­ski, po­więk­szać się i do góry dźwi­gać za­czę­ły.

Na zam­ku Wi­tol­dow­skim wi­dać było ład i za­moż­ność a su­ro­we rzą­dy tego czło­wie­ka, co czas miał na wszyst­ko, wglą­dał sam w rzecz każ­dą i nie do­pusz­czał sa­mo­wo­li ni­czy­jej.

Przy nim też nie wi­dzi­my ni­ko­go, co by śmiał i po­ku­sił się wy­rę­czać go i za­stę­po­wać. Nie rzą­dzi tu ani du­chow­ny, ni świec­ki ulu­bie­niec, nie ma wpły­wu żona, nie wy­zwa­la­ją się słu­dzy. Wi­told wy­rę­cza się ma­ły­mi urzęd­ni­ka­mi, któ­rzy sami przez się nic nie mogą.

Za­mek nie od­zna­czał się te­raz po­wierz­chow­no­ścią zbyt wy­twor­ną, oczy "po­ry­wa­ją­cą, ale roz­mia­ry jego, krzep­kie mury, gę­ste stra­że, w mil­cze­niu i kar­no­ści trzy­ma­na służ­ba i za­ło­ga oznaj­my­wa­ły, że tu sto­li­cę swą miał po­tęż­ny pan, przed któ­rym drże­li i sza­no­wać go mu­sie­li wszy­scy.

Nie było pra­wie dnia, któ­re­go by ja­kieś po­sel­stwo nie za­wi­ta­ło na za­mek dol­ny, gdzie ksią­żę cią­gle prze­by­wał. Gór­ny słu­żył za zbro­jow­nię, skar­biec i wię­zie­nie.

Sze­ro­ko roz­po­ście­ra­ły się gma­chy ksią­żę­ce, miesz­ka­nia urzęd­ni­ków, dwo­ru, cze­la­dzi, łaź­nie, pie­kar­nie, izby dla dwor­skich rę­ko­dziel­ni­ków i staj­nie, na któ­rych za­wsze kil­ka­set koni po­go­to­wiu sta­ło.

Za zam­kiem ku rze­ce, kędy daw­niej za­pew­ne las być mu­siał, bo ten ota­czał mia­sto za Ol­gier­do­wych lat, za Gie­dy­mi­no­wych, sta­ły jesz­cze drze­wa sta­re i za­ro­śla, sta­no­wią­ce ro­dzaj ogro­du, w któ­rym cza­su let­niej spie­ki schro­nić się było moż­na.

Zwy­kle tu star­si urzęd­ni­cy dwo­ru, nie­kie­dy ko­bie­ty przy boku wiel­kiej księż­nej zo­sta­ją­ce prze­cho­dzi­ły się w róż­nych dnia po­rach, na­zbyt od zam­ku nie od­da­la­jąc, bo u Wi­tol­da wszy­scy i za­wsze na za­wo­ła­nie być mu­sie­li.

Wła­śnie jed­ne­go pięk­ne­go, cie­płe­go, je­sien­ne­go po­ran­ku pod roz­ło­ży­sty­mi drze­wa­mi w zam­ku za­ba­wia­ła się zbie­gła z te­re­mów księż­nej Ju­lian­ny, dru­giej żony Wi­tol­do­wej, gro­mad­ka ko­biet, w więk­szej czę­ści mło­dych, któ­rej dziew­czę nad­zwy­czaj­nej pięk­no­ści, wy­smu­kłe, czar­no­bre­we, z oczy­ma mło­do­ścią go­re­ją­cy­mi, try­ska­ją­cy­mi ży­ciem, przo­do­wa­ło.

Śmiesz­ki i ury­wa­ne pio­sen­ki sły­chać było pod drze­wa­mi, ale mę­ski dwór księ­cia zbli­żać się nie śmiał tam, gdzie same były nie­wia­sty, któ­re Ju­lian­na su­ro­wo trzy­ma­ła, po­glą­dał tyl­ko chci­wie je ści­ga­jąc oczy­ma.

Wpo­śród tego we­so­łe­go dziew­cząt i star­szych pań gro­na, roz­ma­icie po­ubie­ra­nych, na ru­ski, pol­ski i nie­miec­ki spo­sób, po­sta­wą, wdzię­kiem i śmia­łym a roz­ka­zu­ją­cym obej­ściem się rej wio­dła, w peł­ni wio­sen­ne­go roz­kwi­tu, we­so­ła, ha­ła­śli­wa, roz­trz­pio­ta­na czar­no­bre­wa. Wszyst­ko szło za nią i jej słu­cha­ło.

Ubiór dziew­czę­cia po­wsze­dni zbyt wy­kwint­ny nie był… choć na chę­ci ustro­je­nia się nie zby­wa­ło za­lot­ne­mu wy­rost­ko­wi. Moż­na było z nie­go są­dzić, że wię­cej pra­gnę­ła się ustro­ić, niż mo­gła. A to, co mia­ła na so­bie, zręcz­nie do­bra­nym było, aby po­kryć, co zby­wa­ło.

Cały or­szak wio­dła przo­du­jąc mu, pod­ska­ku­jąc, bia­ły­mi rę­ka­mi wska­zu­jąc na drze­wa, cie­sząc się już za­ba­wie, do któ­rej cią­gnę­ła je za sobą.

Na­wy­kła była snadź pro­wa­dzić swe to­wa­rzysz­ki i roz­ka­zy­wać im, bo na ski­nie­nie jej wszyst­kie rzu­ca­ły się po­słusz­ne.

Pod drze­wa­mi, na gru­bych ich ga­łę­ziach, wi­dać było za­wie­szo­ną pro­stą, z moc­nych nici w sznu­ry skrę­co­nych, z de­ską na nich przy­wią­za­ną huś­taw­kę.

Ku niej, bie­giem, któ­ry do plą­sów był po­dob­nym, nie­kie­dy w kół­ko się ob­ra­ca­jąc i śmie­jąc, dą­ży­ła ślicz­na czar­no­bre­wa, a bie­gnąc nie da­wa­ła za­mknąć się ustom, i każ­de jej sło­wo chó­rem we­so­łym od­zy­wa­ło się mię­dzy to­wa­rzysz­ka­mi.

Su­kien­ka zie­lo­na bra­mo­wa­na zło­tem, ale do­brze wy­tar­ta, bia­łe rąb­ki, na czo­le prze­pa­ska, na­szyj­nik cien­ki z wi­szą­cy­mi na pier­siach kół­ka­mi, tak umia­ła nieść na so­bie, jak by ją klej­no­ty okry­wa­ły… Na ma­leń­kich bo­sych nóż­kach mia­ła trze­wicz­ki jak suk­nia zie­lo­ne, lecz od uży­wa­nia spło­wia­łe.

Zbli­żyw­szy się do huś­taw­ki dziew­czę raź­nie na nią sko­czy­ło, po­chwy­ci­ło dwa gru­be sznu­ry, na któ­rych wi­sia­ła, i śmie­jąc się wy­krzyk­nę­ło:

– Hej! do ro­bo­ty! hej! A rzu­caj­cie mną wy­so­ko, pod same ob­ło­ki! po­nad drze­wa, nad wierz­choł­ki… aż do gwiazd, pod nie­bio­sa…

Star­sza nie­wia­sta, z twa­rzą bla­dą, prze­cią­gnię­tą, z za­ga­sły­mi oczy­ma, uśmiech­nio­na ła­god­nie, ubra­na ciem­no, z krzy­żem na szyi, tuż przy huś­taw­ce sto­ją­ca, prze­rwa­ła ci­cho!…

– Oh! knia­hin­ko ty moja! To­bie się chce tak wy­so­ko, a kto pod ob­ło­ki lata… spa­dać na zie­mię musi… Le­piej po niej cho­dzić spo­koj­nie. Od huś­taw­ki się gło­wa za­wra­ca.

– Ja bo lu­bię, żeby mi się w gło­wie krę­ci­ło, wolę wir niż mar­twą ci­szę. Hej! hej! huku, wrza­sku, bie­gu, lotu du­sza pra­gnie, a tu taka w tych mu­rach nie­wo­la!

I spo­zie­ra­jąc na za­mek skrzy­wi­ło się wy­ra­zi­ście, jak by mu ją wy­rzu­ca­ło.

Dwie słu­żeb­ni­ce już z tyłu wzię­ły były sznu­ry, któ­ry­mi huś­taw­kę roz­ko­ły­sać mia­ły, ale star­sza, sto­ją­ca przy niej, wstrzy­my­wa­ła. Roz­mo­wa była nie skoń­czo­na. Księż­nicz­ka też już nie na­gli­ła.

– Oj ty , ty ptasz­ku, co ci skrzy­dła uro­sły – mó­wi­ła da­lej sta­ra. – La­ta­ło­by ci się, la­ta­ło, aż gdzieś so­ko­ło­wi we szpo­ny…

– Bo­daj so­kół po­chwy­cił i roz­darł, le­piej niż tak gnić za kro­sna­mi a słu­chać…

Tu prze­rwa­ło na­gle.

– Nie stra­chaj mnie, Fem­ko, nie stra­chaj i nie wróż tak źle.

– Ja nie wró­żę, bom nie wieszcz­biar­ka, tyl­ko prze­strze­gam – od­po­wie­dzia­ła smut­nie Fem­ka.

Księż­nicz­ka cią­gle na huś­taw­ce sie­dzia­ła.

– O, ja bym bar­dzo chcia­ła, żeby mi kto kie­dy po­wró­żył! – do­da­ła czar­no­bre­wa. – Na­praw­dę, Fem­ko. Nie umiesz ty? Jam taka mo­jej przy­szło­ści nie­cier­pli­wa i cie­ka­wa.

– Ona tyl­ko Bogu wia­do­ma – od­par­ła Fem­ka – a przyj­dzie aż nad­to ry­chło… Co prze­zna­czo­ne, nie mi­nie.

Wtem jed­na z to­wa­rzy­szek księż­nicz­ki zbli­ży­ła się do huś­taw­ki.

– Do wró­że­nia – ode­zwa­ła się z min­ką po­waż­ną, w któ­rej się głę­bo­ka wia­ra ma­lo­wa­ła – nie ma jak ta sta­ra Me­cha. Ona, co tyl­ko któ­rej prze­po­wie­dzia­ła, wszyst­ko się zi­ści­ło.

– Me­cha? a gdzież tej Me­chy szu­kać? – wes­tchnę­ło dziew­czę. – Da­ła­bym jej chęt­nie po­da­rek…

Spoj­rza­ła po so­bie, po­my­śla­ła i uśmiech­nę­ła się gorz­ko, może przy­po­mniaw­szy, że nie­wie­le co dać mo­gła.

– Gdzie jej szu­kać? – wtrą­ci­ło żwa­wo dziew­czę. – Me­cha te­raz za­wsze sia­du­je pod ko­ścio­łem. Wszy­scy na nią mó­wią, że po­gan­ka jest i że dla­te­go tyl­ko od drzwi ko­ścio­ła nie od­cho­dzi, bo tam daw­niej ten ogień wiecz­ny się pa­lił, któ­re­mu ona po­słu­gi­wa­ła. Po­gan­ka nie po­gan­ka, ona wszyst­ko wie, czy­ta w wo­dzie, z twa­rzy, z ręki jak­by z pi­sma kle­cha.

Księż­nicz­ce aż ru­mień­ce wy­stą­pi­ły na twa­rzycz­kę.

– Zula, ty dziec­ko moje, pier­ścio­nek mieć bę­dziesz ode mnie, tyl­ko mi tu spro­wadź Me­chę. Mnie się zda­je, że jak ona wy­pro­ro­ku­je, to i prę­dzej przy­le­ci co no­we­go.

Fem­ka ja­koś prze­czą­co gło­wą krę­ci­ła.

– Cza­row­ni­ca! po­gan­ka! – szep­nę­ła – jesz­cze urok jaki rzu­ci.

– Ja się tam uro­ku nie boję, krzy­żyk po­bło­go­sła­wio­ny na pier­siach­no­szę, a tak bym tę za­klę­tą przy­szłość znać chcia­ła…

– A jak w niej co złe­go sie­dzi? – spy­ta­ła Fem­ka.

– No, to będę cze­kać złe­go a od­że­gny­wać! – do­da­ło dziew­czę upar­te.

To­wa­rzysz­ki jej szep­ta­ły po­mię­dzy sobą. Księż­nicz­ka cią­gle na huś­taw­ce sie­dzia­ła. Bie­gła tak do niej, spra­gnio­na roz­ryw­ki, a te­raz się już jej cał­kiem ode­chcia­ło; my­śla­ła o czym in­nym! o przy­szło­ści!

Sko­czy­ła z de­ski, na któ­rej się była tak wy­god­nie umie­ści­ła.

– No – za­śmia­ła się Fem­ka głasz­cząc ją po ra­mio­nach – a tak ci się chcia­ło pod­le­cieć w ob­ło­ki?

– Po cóż le­cieć, kie­dy nie do­le­cę! – tę­sk­no wes­tchnę­ła dziew­czy­na – nogi przy­ku­te do zie­mi.

Fem­ka od­wró­ci­ła się.

– Ja bym już huś­taw­kę wo­la­ła niż wró­że­nie. Trze­ba z niej ko­rzy­stać, póki jest, bo kto wie, czy dłu­go bę­dzie.

Wie­cie, że nasz ksią­żę po­wie­sić ją tu ka­zał, gdy u nas w od­wie­dzi­nach był król Ja­gieł­ło.

– Ach! Cóż? sta­ry dziad huś­tać się ka­zał? – par­sk­nę­ła księż­nicz­ka.

– Ale nie! Tyl­ko tak lubi pa­trzeć, gdy się dziew­czę­ta i chłop­cy wy­so­ko huś­ta­ją. Sia­dy­wał tu go­dzi­na­mi, ma­jąc z tego za­ba­wę wiel­ką. Oka z nich nie spusz­czał sta­ry. Ksią­żę Wi­told umyśl­nie dla nie­go po­wie­sić ją ka­zał, a te­raz, gdy się go nie spo­dzie­wa, albo on, albo księż­na od­cze­pić każe, aby nie było swy­wo­li. Uży­waj­cie, póki jest.

Za­my­ślo­na księż­nicz­ka zno­wu wsko­czy­ła na sie­dze­nie, po­rwa­ła za sznu­ry, spoj­rza­ła na swe słu­żeb­ne i po­grą­żo­na w du­mach ja­kichś rzu­cać się w po­wie­trze ka­za­ła.

Lecz, choć tak mil­czą­ca o czymś ma­rzy­ła, pięk­na jej twa­rzycz­ka wca­le smut­ne­go nie na­bra­ła wy­ra­zu, jak gdy­by nie umia­ła czy nie mo­gła się za­chmu­rzyć. Nad­to była mło­dą, szczę­śli­wą czy ży­ciem upo­jo­ną.

Fem­ka przy­glą­da­ła się jej mil­czą­ca, a nie­kie­dy jak dziec­ku po­kla­ski­wa­ła rę­ka­mi. Oczy księż­nicz­ki tym­cza­sem zwra­ca­ły się cią­gle w tę stro­nę, z któ­rej obie­ca­na Me­cha przyjść była po­win­na.

Po­sła­nej po nią Zuli ani jej wi­dać nie było.

Wtem Fem­ka coś w dali pal­cem uka­za­ła.

Zza mu­rów mi­gnę­ła na­przód bia­ła z pa­sa­mi czer­wo­ny­mi su­kien­ka, po­tem sza­re płach­ty ko­bie­ty, któ­ra z dala wca­le do

że­bracz­ki po­dob­ną nie była.

Słusz­ne­go wzro­stu, wy­pro­sto­wa­na po­waż­nie, cała bia­ła­wą za­sło­ną po­kry­ta, któ­ra od gło­wy do stóp po niej spły­wa­ła, szła śmia­ło nie­wia­sta nie­mło­da już, któ­rej twarz po­nu­ra, po­marsz­czo­na, po­strach i po­sza­no­wa­nie wra­ża­ła.

Rysy jej nie­gdyś pięk­ne wiek uczy­nił groź­ny­mi, tak się głę­bo­ki żal i bo­leść na nich wy­ry­ły. Siwe, dłu­gie wło­sy roz­pusz­czo­ne spa­da­ły jej na ra­mio­na, a spod płót­na, któ­re ją okry­wa­ło całą, wi­dać było na czo­le zwię­dły wia­nek z ruty i li­ści dę­bo­wych…

Był to znak dzie­wic­twa i ka­płań­stwa sta­rej Me­chy.

Cho­ciaż ją wie­dzio­no przed ob­li­cze księż­nicz­ki, wca­le się tym nie trwo­ży­ła, szła kro­kiem pew­nym, rzu­ca­jąc oczy­ma ciem­ny­mi spod po­wiek jak­by pła­czem za­krwa­wio­nych. Zo­ba­czyw­szy ją, księż­nicz­ka dała znak służ­kom i z nie­cier­pli­wo­ścią pło­che­go dzie­cię­cia, nie do­cze­kaw­szy się, nim roz­ko­ły­sa­na za­trzy­ma się huś­taw­ka, zu­chwa­le sko­czy­ła na zie­mię. Fem­ka bli­sko sto­ją­ca po­chwy­ci­ła ją w ob­ję­cia.

Sta­ra Me­cha sta­ła przed nią, cie­ka­wie się przy­pa­tru­jąc, a usta za­ci­ska­jąc co­raz moc­niej.

Nie str­wo­żo­ne groź­nym jej ob­li­czem dziew­czę zbli­ży­ło się na­pa­stli­wie.

– Do­bra ty moja – rze­kło przy­mi­la­ją­cym się, dźwięcz­nym gło­sem – bę­dziesz ty mnie wró­ży­ła?

Wej­da­lot­ka mil­cza­ła po­trzą­sa­jąc gło­wą.

– A to­bie na co wróż­by moje? – ode­zwa­ła się ża­łob­nie – albo to ci los nie wy­wró­żył już przy­szło­ści? Ro­dzi­łaś się na sta­rym ku­ni­ga­sów zam­ku w Hol­sza­nach, oj­co­wie twoi lu­dziom pa­no­wa­li i ty bę­dziesz kró­lo­wać.

Po­trzą­sła gło­wą wpa­tru­jąc się w pięk­ną księż­nicz­kę, któ­ra go­rą­ce w nią wle­pia­ła oczy.

– Na co to­bie wróż­by moje – do­da­ła – kie­dy krew wró­ży i licz­ko wró­ży?

Dziew­czę­ta cie­ka­we ci­snąc się do­ko­ła ota­cza­ły Me­chę i swo­ją pa­nią, wy­cią­ga­ły głów­ki, prze­stra­szo­ne nie­co, usi­łu­jąc naj­mniej­szy szept po­chwy­cić.

Me­cha opor­nie, z nie­chę­cią i wzdra­ga­niem od­po­wia­da­ła księż­nicz­ce. Ta zdjąw­szy pier­ścio­nek z pal­ca, bo nic in­ne­go nie mia­ła do po­da­ro­wa­nia sta­rej, po­da­ła go jej z uśmie­chem, ale Me­cha nie przy­ję­ła. Z lek­ka od­trą­ci­ła jej rącz­kę mru­cząc smut­nie.

– To­bie on, kra­sa­wi­co, bę­dzie wkrót­ce po­trzeb­niej­szy. Za­ru­mie­ni­ła się księż­nicz­ka.

– Na co?

– A do cze­góż by były dziew­czę­tom pier­ścion­ki, je­śli nie na to, by je męż­czy­znom da­wa­ły?

Ci­cho było do­ko­ła, słu­cha­no i cze­ka­no, co da­lej po­wie Me­cha, ale ta spu­ściw­szy oczy szep­ta­ła coś sama do sie­bie czy do nie­wi­dzial­nych du­chów – i nie­pręd­ko gło­wę pod­nio­sła.

Twarz się jej cał­kiem zmie­ni­ła.

Wstą­pi­ła w nią siła wiel­ka, tak że dziew­czę­ta od jej wzro­ku roz­stą­pi­ły się ze stra­chem.

– Męża to­bie wkrót­ce swa­tać będą – mó­wi­ła pro­ro­czym du­chem na­tchnio­na… – A bę­dzie swa­tał cię taki, co by może rad sam wziął, gdy­by mógł… Ko­ro­nę ci wło­żą na czo­ło i pa­no­wać bę­dziesz, a łzy to­bie ona wy­ci­śnie. I swat się wro­giem sta­nie. Nie­szczę­śli­wa bę­dziesz i szczę­śli­wa… Kró­lom mat­ką, po kró­lach sie­ro­tą, we łzach krwa­wych zło­co­ny chleb po­ży­wa­ją­cą nie­wia­stą…

Wle­pi­ła w nią oczy, dłu­go pa­trza­jąc i sama do sie­bie mru­cząc coś nie­wy­raź­nie.

– Po co to­bie py­tać mnie było i ból ze mnie wy­cią­gać? Nie mogę ja dać nic, tyl­ko to, co mi du­chy przy­nio­są. Nie mam swo­je­go nic, nie wiem sama nic… Pły­nie wszyst­ko z da­le­ka…

Za­mknę­ła so­bie usta dło­nią chu­dą, po­kło­ni­ła się i za­wró­ciw­szy, żywo iść po­czę­ła ku bra­mom.

Dziew­czę­ta sta­ły wszyst­kie jak wry­te, a księż­nicz­ka, któ­rej lice się pa­li­ło, po­wta­rza­ła ci­cho je­den wy­raz: – Ko­ro­na! – Ten dla niej za­głu­szył inne.

Fem­ka ręce za­ła­my­wa­ła.

– Co ta sta­ra cza­row­ni­ca wie­dzieć może? – szep­nę­ła zbli­żyw­szy się. – Do­brze, że po­szła so­bie, mnie dresz­cze prze­cho­dzi­ły pa­trząc na nią. Pew­nie po­gan­ką jest.

Do huś­taw­ki nikt już nie miał ocho­ty. Smu­tek po­wiał po wszyst­kich, na­wet we­so­ła księż­nicz­ka za­chmu­rzy­ła się nie­co i na bok od­cią­gnę­ła Fem­kę.

– Plo­tła nie­zdar­ne rze­czy! – rze­kła. – Ko­ro­na! ja bym i ko­ro­ny nie chcia­ła, by­le­bym stąd wyjść mo­gła…

– Al­boż ci tu źle – szep­nę­ła Fem­ka – prze­cie wuj ko­cha bar­dzo.

– A Ju­lian­na nie­na­wi­dzi i prze­śla­du­je mnie za to! –

prze­rwa­ła księż­nicz­ka. – Do­brze mi było za ży­cia ro­dzo­nej cio­tuch­ny, a te­raz mnie Wi­tol­do­wa prze­śla­du­je za to, że sama uwię­dła i że jej mąż woli pa­trzeć na mnie mło­dą, niż się swa­rzyć z tą babą! Fem­ka jej po­gro­zi­ła.

– Tst! nie mów­cie! albo ja nie wiem o tym, nie słu­cham i nie pa­trzę…

– O, wuj bar­dzo mnie ko­cha – do­da­ła księż­nicz­ka – cza­sem na prze­ko­rę żo­nie, ale i jego ko­cha­nie, i jej nie­na­wiść już mnie zmę­czy­ły. Rada bym stąd, rada w świat… Wróż­ka prze­cie ry­chło coś wró­ży­ła…

– Łzy! łzy! – sama do sie­bie za­mru­cza­ła Fem­ka.

Szły tak ra­zem ku zam­ko­wi kro­kiem po­wol­nym. Słoń­ce za­cho­dzi­ło za góry; była to go­dzi­na, o któ­rej na zam­ku wie­cze­rzę da­wa­no.

Ksią­żę Wi­told zwy­kle, gdy do­stoj­nych go­ści nie przyj­mo­wał, sam sia­dał do na­kry­te­go sto­łu, bo dłu­go przy nim, jak Ja­gieł­ło, sie­dzieć nie lu­bił, nie pi­jał; nic, jadł nie­wie­le, oprócz wody na­po­ju nie znał.

I ten czas przy sto­le nie by­wał dla nie­go stra­co­ny, bo do obia­du i wie­cze­rzy zwo­ły­wał zwy­kle któ­re­go ze swych pi­sa­rzy, Ce­bul­kę lub Lut­ka z Brze­zia, pi­sma so­bie przy­nie­sio­ne czy­tać ka­zał i od­po­wie­dzi na nie dyk­to­wał…

Rzad­ko by­wał tak swo­bod­nym, aby z księż­ną, któ­ra zgryź­li­wie spo­rzyć z nim na­wy­kła, gnie­wa­jąc się, że jej wolą się nie rzą­dził, i z pięk­ną pierw­szej żony sio­strze­ni­cą Son­ką, któ­rą­śmy przy huś­taw­ce wi­dzie­li, mógł ra­zem bie­sia­do­wać.

Ksią­żę lu­bił bar­dzo tę pięk­ną Son­kę, może wię­cej, niż­by żona chcia­ła, któ­ra o nią była za­zdro­sna i zbyć się jej z domu pra­gnę­ła.

Ale Wi­told, któ­ry rzad­ko dla kogo po­wol­nym by­wał, żo­nie się nie da­wał zmu­sić do ni­cze­go. Tym przy­krzej­szym to jej było, że cza­sem Son­ka jed­nym słów­kiem wolę jego zła­ma­ła, uśmiech­nąw­szy mu się, spoj­rzaw­szy na nie­go oczy­ma go­rą­cy­mi. Jej jed­nej nie­kie­dy ująć się da­wał…

Dziew­czę wie­dzia­ło o tym do­brze, że wie­le mo­gło u tego, u któ­re­go nikt nic nie mógł, bo samo sprze­ci­wie­nie się wy­wo­ły­wa­ło w nim opór że­la­zny. Ko­rzy­sta­ło z tego cza­sem zu­chwa­le na prze­kór księż­nie, ale w ma­łych spra­wach tyl­ko. Wi­told grę tą ro­zu­miał i żonę gniew­li­wą wy­śmie­wał.

Nie­chęć dwóch, ko­biet ro­sła, a Son­ka w po­wsze­dnim ży­ciu zło­śli­wej Ju­lian­nie ule­gać mu­sia­ła.

Wcho­dzi­ła z dziew­czę­ta­mi na za­mek Son­ka i mia­ła się do swo­ich izb za­wró­cić, gdy dro­gę jej za­szedł Mich­no, Wi­tol­do­wy słu­ga, i po­ka­zu­jąc na drzwi rzekł z po­kło­nem:

– Kniaź a pan do sie­bie was pro­sić ka­zał. Już po zam­ku wszę­dzie szu­ka­łem.

– Wie­cze­rzał już? Księż­na jest u nie­go? – za­py­ta­ła.

– Nie – od­parł słu­ga – wła­śnie sie­dzi u sto­łu, sam je­den jest, na­wet pi­sa­rzów wo­łać nie ka­zał. Oprócz cze­la­dzi nie ma ni­ko­go.

Son­ka, daw­szy znak Fem­ce i dziew­czę­tom, śmia­ło sama do ja­dal­ni wkro­czy­ła.

Izba to była wiel­ka, w któ­rej i ksią­żę ja­dał, gdy sam był, i go­ści cza­sem mno­gich przyj­mo­wał. Po sta­re­mu, nad mu­ra­mi jej skle­pie­nia nie było, ale ogrom­ne bel­ki z pro­sta rzeź­bio­ne i ma­lo­wa­ne pu­łap okry­wa­ły.

Jed­ną ścia­nę nie­miec­kim oby­cza­jem zaj­mo­wa­ły po­li­ce pię­trzą­ce się wy­so­ko, na któ­rych pięk­ne misy, dzba­ny i na­czy­nia róż­ne na okaz były po­roz­sta­wia­ne…

Kil­ka więk­szych i mniej­szych sto­łów cięż­kich, z ła­wa­mi wy­ście­la­ny­mi, wzdłuż izbę prze­rzy­na­ły. Wą­skie okna za­szklo­ne, z szyb­ka­mi w ołów opraw­ny­mi, świa­tło ską­pe rzu­ca­ły. Przy jed­nym z nich Wi­told sam wie­cze­rzał.

Nie prze­no­sił on wzro­stem owe­go wie­ku bar­czy­stych i roz­ro­słych ry­ce­rzy, mier­nie słusz­ny, ale sil­nie zbu­do­wa­ny, kształt­ny, za­har­to­wa­ny ży­ciem czyn­nym, miał coś w po­sta­wie i ob­li­czu, co go czy­ni­ło wiel­kim na­wet wśród ol­brzy­mów. Po­cią­gła twarz wszyst­kich ksią­żąt li­tew­skich nie była u nie­go pięk­ną, ale zna­czą­cą i siłą na­pięt­no­wa­ną. Ja­śnia­ła na niej duma czło­wie­ka, któ­ry wie­le zła­mał i za­wsze zwy­cię­żał. Oczy ciem­ne pa­trza­ły by­stro, na­ka­zu­ją­co, ro­zum­nie, czo­ło nad nimi sta­ło peł­ne, pod­nie­sio­ne, ja­sne, usta mia­ły wy­raz wo­dza i pana.

Ani wiek, ani boje, ni wię­zie­nia i nie­wo­le nie po­zo­sta­wi­ły na nim gnio­tą­cych śla­dów, nie od­ję­ły mu po­tę­gi, któ­rą wy­niósł z ko­leb­ki.

Te­raz był to już czło­wiek, któ­ry mło­dość zo­sta­wił za sobą, ale sta­rym ani się czuł, ani wy­da­wał.

Ubra­ny w ka­ftan ciem­ny pod­pa­sa­ny, po do­mo­we­mu, bez ozdób żad­nych, z wło­sem dłu­gim na ra­mio­na roz­rzu­co­nym, sie­dział w ręku trzy­ma­jąc ka­wał mię­sa pie­czo­ne­go i nóż. Niósł do ust ten po­si­łek, gdy Son­ka się w pro­gu po­ka­za­ła.

By­stro spoj­rzał na nią.

– Son­ka! – za­wo­łał. – Ka­za­łem cię szu­kać po zam­ku, gdzie się ty kry­jesz po ko­mo­rach, la­ta­wi­co? My­śla­łem, że bo­jar jaki roz­mi­ło­wa­ny po­niósł cię już na ru­ma­ku, ale ja bym się sam za nim w po­goń pu­ścił może. Kto wie? al­bo­bym po­bło­go­sła­wił na dro­gę?

– Do­praw­dy? – od­par­ło dziew­czę śmia­ło – tak ja dla was mało war­ta, że nie wie­cie?

– Ale ty wiesz, srocz­ko zła, że ja na cie­bie i two­je oczy pa­skud­ne pa­trzeć lu­bię – rzekł Wi­told – tyl­ko już mi się sprzy­krzy­ło pil­no­wać la­ta­wi­cy, któ­ra w gnieź­dzie usie­dzieć nie może. Wo­lał­bym opie­kę od­dać in­ne­mu.

Son­ka tym­cza­sem, gdy to mó­wił, zbli­ży­ła się do sto­łu, spar­ła na nim i śmia­ło pa­trza­ła mu w oczy.

– A po có­że­ście mnie szu­kać ka­za­li? – spy­ta­ła.

– Żeby wy­ła­jać – rzekł Wi­told, ale nie­zbyt su­ro­wym gło­sem i z pół­u­śmie­chem na ustach. – Wy­ro­sły ci skrzy­dła, la­tasz i rwiesz się, szcze­gól­niej gdzie mło­dzież się krę­ci. Rad bym się po­zbył, bo w koń­cu nie upil­nu­ję, a lada zło­dzie­jo­wi bym cię dać nie chciał.

Son­ka ra­mio­na­mi ru­szy­ła, po­pra­wi­ła wło­sy. Wi­told jadł spo­koj­nie i mó­wił po­wo­li.

– Że­byś ty przy­najm­niej wdzięcz­ną była za to, że cię tu jako wła­sne cho­wa­łem dziec­ko. No? skar­żyć się na mnie nie po­win­naś?

– Albo się skar­żę?

– Ho­do­wa­li­śmy cię tro­skli­wie, Anna na ręku no­si­ła. Po­pa­trzał na nią, ona wziąw­szy ze sto­łu jabł­ko gry­zła ogo­nek jego w ustach za­du­ma­na. Coś jej po gło­wie cho­dzi­ło. Wtem Wi­told, po­waż­nie­jąc stop­nio­wo, rzekł do niej:

– Dość ba­ja­nia, Son­ka! słu­chaj mnie do­brze, chcę cię wy­dać za mąż!

Dziew­czę krzyk­nę­ło, ale trud­no było ro­ze­znać w tym gło­sie, ra­dość czy prze­strach go wy­wo­łał. Oczy­ma za­lot­ny­mi a cie­ka­wy­mi Son­ka, nic nie mó­wiąc, py­tać się zda­wa­ła:

– Za kogo?

– Że­byś ty ro­zum mia­ła! do nóg byś mi paść po­win­na – aleś ty na pół dziec­ko, pół­la­ta­wi­ca.

Dziew­czę nogą tup­nę­ło.

– Mów­że za kogo?

Wi­told ka­zał cze­kać dłu­go, wa­żył coś.

– No – rzekł – jak przy­sta­ło, za sta­re­go… Wzdry­gnę­ła się księż­nicz­ka.

– Nie chcę.

– Bo ro­zu­mu nie masz – od­parł Wi­told. – Lep­sze­go dla ko­bie­ty męża nad sta­re­go nie ma; wy, mło­de, wo­dzi­cie ich, zdra­dza­cie bez­kar­nie, a oni was po no­gach ca­łu­ją.

– Nie tak mi pil­no iść za mąż – skła­ma­ło dziew­czę. Wi­told się uśmiech­nął i rękę pod­niósł do góry. Son­ka roz­śmia­ła się też tro­chę, ale wnet przy­bra­ła min­kę se­rio.

– Ty swo­jej woli nie masz; ja wiem, co dla cie­bie po­trze­ba – za­wo­łał – ojca two­je­go za­stę­pu­ję. On mi nad tobą wła­dzę zdał. Otóż mnie wy­dać cię za mąż pil­no, abyś ty się sama nie od­da­ła komu, gdy ci się gło­wa za­wró­ci.

Son­ka po dzie­cin­ne­mu się śmia­ła. Ksią­żę chleb ła­mał nie­cier­pli­wie, na­pił się wody – po­my­ślał zno­wu.

– Wiesz, że ja two­je­go szczę­ścia chcę – rzekł po­waż­nie. – Beze mnie ty wiel­kie­go nie zro­bisz losu. Oj­ciec za tobą wia­na w zie­mi nie da, bo go nie ma, chy­ba ko­szu­le i su­kien­ki, a kra­sę mieć bę­dziesz w po­sa­gu. Weź­mie cię­li małe ksią­żąt­ko na Ruś, to już dla cie­bie szczę­ście. Kto wie po­tem, ja­kie losy cię cze­ka­ją na ma­łym gród­ku, z któ­re­go brat lub swat wy­że­nie lada dzień. Oto los twój, a bę­dziesz ro­zum mia­ła, ja ci ta­kie­go męża dam, któ­re­mu kró­lo­we swa­ta­ją, ale… sta­ry!

W tej chwi­li Son­ce przy­szło na myśl pro­roc­two Me­chy i po­bla­dła, mia­łaż się tak ry­chło spraw­dzić prze­po­wied­nia jej z ko­ro­ną i Iza­mi?

Wi­told się roz­parł na sie­dze­niu, jed­ną ręką bi­jąc o stół, a pa­trząc na dziew­czę za­cie­ka­wio­ne już wię­cej niż prze­lę­kłe.

– Sta­re­mu temu, któ­ry już trzy żony miał – rzekł – jesz­cze się czwar­tej za­chcia­ło. Jed­ne po­ślu­bił, co anio­łem była, dru­gą, pro­stą ko­bie­tę, trze­cią wziął wiedź­mę ro­dem z pie­klą, a ja mu cie­bie chcę dać czwar­tą, abyś była kró­lo­wą…

No, Ja­gieł­łę pol­skie­mu cię swa­tam!

Son­ka tym ra­zem krzyk­nę­ła gło­śniej i oczy so­bie za­kry­ła bia­ły­mi rę­ka­mi. Na łzy się jej zbie­ra­ło.

Nie wi­dzia­ła ona daw­no kró­la Ja­gieł­ły, ale sły­sza­ła o nim, że bar­dzo już sta­ry był, że przy żad­nej żo­nie wy­sie­dzieć nie mógł, bo wo­lał ze psy po la­sach jeź­dzić niż pil­no­wać domu.

Wie­le wię­cej roz­po­wia­da­no o nim, jak za­zdro­snym był, jak po­dej­rze­wał żony, a lada do­no­sów słu­chał. Trwo­ga ją ogar­nę­ła.

– Sta­ry! praw­da! – do­dał Wi­told – ale, Son­ko, ty, co się stro­ić lu­bisz, ba­wić i śmiać, kró­lo­wą być, ka­zać so­bie po­kło­ny bić, na twarz pa­dać przed sobą, nie le­piej­że jak na Rusi w pu­stym za­mecz­ku mar­nieć?

Dziew­czę za­du­ma­ne od­ję­ło ręce od oczów po­wo­li, słu­cha­ło z uwa­gą.

– Ja­gieł­ło nie­mło­dy – cią­gnął ksią­żę da­lej – je­śli­by na nie­go co przy­szło, kto wie, Po­la­cy ci mogą mło­de­go męża wy­swa­tać, aby Bran­den­bur­czy­ka, któ­re­go Ja­dwi­dze prze­zna­czo­no, się po­zbyć. Kró­lo­wą być, war­to coś za to za­pła­cić… Klej­no­tów i su­kie­nek, któ­rych je­steś żąd­na, bę­dziesz mia­ła do syta; i lu­dzie ci się kła­niać mu­szą…

Dziew­czę łzy już otarł­szy po­trzą­sa­ło tyl­ko.ra­mio­na­mi i gło­wą. Wi­told usi­ło­wał od­gad­nąć, co du­ma­ła, i do­my­śleć się nie mógł.

– Ja wiem, ty zro­zu­miesz, że ta­kiej doli od­rzu­cać nie moż­na – mó­wił zno­wu – ale ja cię też dar­mo nie po­sa­dzę na tro­nie, ty mi tam je­steś po­trzeb­ną i to bę­dziesz pod­szep­ty­wa­ła sta­re­mu, co ja to­bie… Tyś moja być po­win­na, Son­ko, jak by­łaś do­tąd, dziec­kiem po­słusz­nym… Wszyst­ko bę­dziesz mnie win­na i ja od cie­bie wier­no­ści wy­ma­gać mam pra­wo!

To mó­wiąc wstał Wi­told, po­pa­trzył na swą wy­cho­wan­kę sto­ją­cą w za­my­słach i do­dał.

– Idź – rzekł – po­myśl, com po­wie­dział… a po­tem pad­nij mi do nóg i po­dzię­kuj, bo choć ze sta­rym, wiel­ka cześć i szczę­ście cię cze­ka!

Ze spusz­czo­ną gło­wą, nie od­po­wie­dziaw­szy sło­wa, Son­ka z wol­na wy­su­nę­ła się z ja­dal­ni, a drzwi le­d­wie się za nią za­mknę­ły, dru­gie uchy­lo­no nie­cier­pli­wie, nie­wie­ścia gło­wa wyj­rza­ła przez nie i księż­na Ju­lian­na, któ­ra na pod­słu­chach sta­ła, wtar­gnę­ła nie­spo­koj­na.

Na wi­dok jej na­marsz­czył się Wi­told, do­my­śla­jąc, że roz­mo­wę z Son­ką mu­sia­ła u drzwi po­chwy­cić.

Księż­na była słusz­ne­go wzro­stu, ani mło­dą, ni sta­rą, śred­nich lat, nie­gdyś do­syć pięk­nych ry­sów, dziś twa­rzy zwię­dłej i cha­rak­ter zgryź­li­wy za­po­wia­da­ją­cej nie­wia­stą. Chcia­ła jesz­cze być pięk­ną, a wła­śnie to sta­ra­nie, strój zbyt wy­kwint­ny, wy­raz zbyt dzie­wi­czy, któ­ry so­bie nadać usi­ło­wa­ła, czy­ni­ły ją nie­mi­łą.

Sta­ra­ła się też o rzecz nie­moż­li­wą, bo o pa­no­wa­nie nad mę­żem, któ­ry przy każ­dym z nią star­ciu roz­ją­trzo­ny, zwy­kle na prze­kór jej po­stę­po­wał. Koń­czy­ło się to na łzach i na cze­ka­niu.

Son­ka, któ­rą Wi­told lu­bił dla jej pięk­no­ści i we­so­ło­ści dzie­cię­cej, znie­na­wi­dzo­ną była przez Ju­lian­nę.

Pew­nie chęt­nie za ko­go­kol­wiek bądź wy­dać ją i po­zbyć się z domu było naj­go­ręt­szym jej pra­gnie­niem, ale wi­dzieć ją kró­lo­wą, gdy ona sama była tyl­ko wiel­ką księż­ną, i być zmu­szo­ną uchy­lić przed nią czo­ła, tej my­śli znieść nie mo­gła.

Gwał­tow­nie, z obu­rze­niem ma­lu­ją­cym się na twa­rzy, drga­ją­cej od gnie­wu, przy­sko­czy­ła do Wi­tol­da, któ­ry stał zim­ny i nie­po­ru­szo­ny jak po­sąg.

– Uszom nie wie­rzę! – krzyk­nę­ła. – Ja nie wiem nic, ja nie­god­na je­stem, abyś mi się zwie­rzył, a tę ulu­bie­ni­cę swo­ją, sio­strze­nicz­kę ko­cha­ną, już chcesz po­sa­dzić na tro­nie!

– Chcę i po­sa­dzę – rzekł ksią­żę krót­ko i do­sad­nie.

– Ją? ją? na upo­ko­rze­nie moje! – za­wo­ła­ła Ju­lian­na – aby się mnie urą­ga­ła!

– Tam, gdzie ją umiesz­czę, ona mnie słu­żyć bę­dzie – do­dał Wi­told.

Ju­lian­na roz­śmia­ła się.

– My­ślisz? tak ty ją znasz? – krzyk­nę­ła. – Ona ni­ko­mu słu­żyć nie ze­chce, oprócz sa­mej so­bie, a na to­bie, na mnie, na nas mścić się bę­dzie za do­bro­dziej­stwa!

Za­ła­my­wa­ła księż­na ręce, Wi­told stał zim­ny i obo­jęt­ny.

– Tyś się z nią za­wsze źle ob­cho­dzi­ła – rzekł – boś­by­ła śmiesz­nie za­zdro­sną, może dla cie­bie nie mieć­ser­ca, ale u mnie się­od dziec­ka wy­cho­wa­ła i mnie musi być po­słusz­ną.

Chwil­kę po­mil­czaw­szy, dum­nie do­rzu­cił ksią­żę.

– A nie bę­dzie słu­chać, to tak ją z tro­nu ścią­gnąć po­tra­fię, jak na tron po­wo­ła­łem…

Łzy po­czę­ły pły­nąć z oczów księż­nie.

– Nie kłam! – za­wo­ła­ła. – Chce ci się swo­ją ulu­bie­ni­cę wi­dzieć wy­so­ko. O! wiem ja, że ona ci mil­sza nade mnie i nad wszyst­kie, ale Pan Bóg cię ska­rze, zo­ba­czysz…

Wi­told uśmiech­nął się tyl­ko po­gar­dli­wie. Czas ja­kiś łka­ła z gnie­wu księż­na.

– Mnie na złość, na upo­ko­rze­nie czy­nisz to – do­da­ła.

– Nie dla cie­bie ani dla niej to czy­nię – zim­no wtrą­cił ksią­żę – ale dla sie­bie, a to, com po­sta­no­wił, musi się speł­nić. Łez nie lej dar­mo; com rzekł, to się sta­nie.

To mó­wiąc ksią­żę, któ­ry nie­mi­łe­mu spo­ro­wi z żoną chciał ko­niec po­ło­żyć, kla­snął w ręce od­wra­ca­jąc się od niej. Znak to był zwy­kły dla przy­wo­ła­nia sług lub ocze­ku­ją­cych pi­sa­rzy. Usły­szaw­szy go księż­na, nie chcąc się wy­dać ze łza­mi, po­bie­gła skryć je do izb swo­ich. W przed­sie­niu sto­ją­cy na za­wo­ła­nie Ce­bul­ka wsu­nął się ci­chy­mi kro­ka­mi.

Był to szlach­cic a Po­lak, ra­zem z dru­gim to­wa­rzy­szem, Lut­kiem z Brze­zia, dość już daw­no słu­żą­cy Wi­tol­do­wi tak, jak on chciał, aby mu słu­żo­no.

Spo­so­bił się nie­gdyś, ubo­gie chło­pię, do sta­nu du­chow­ne­go, ale świę­ceń jesz­cze nie ma­jąc, tyl­ko na­ukę po­trzeb­ną, gdy się zręcz­ność nada­rzy­ła, przy­stał do wiel­kie­go księ­cia i te­raz już o su­tan­nie nie my­ślał.

Nie tak szczo­dry jak Ja­gieł­ło, Wi­told jed­nak na­gra­dzać umiał, usług nie za­po­mi­na­jąc nig­dy. Ce­bul­ka prze­bie­gły, ro­zum­ny, ła­twe­go a by­stre­go po­ję­cia czło­wiek, na swój stan uczo­ny do­syć, uży­wa­jąc wszyst­kich tych da­rów na ko­rzyść pana, woli wła­snej umiał się wy­rzec zu­peł­nie.

Zga­dy­wał księ­cia, ro­zu­miał go ła­twiej i le­piej niż inni, ale nie wy­stę­po­wał nig­dy ani z wła­snym ro­zu­mem, ni z radą. Był na­rzę­dziem do­god­nym i czymś wię­cej się stać nie ku­sił. Gdy Wi­told nim nie kie­ro­wał, sam nie wa­żył się na nic.

Ma­łe­go wzro­stu, płci śnia­dej, ry­sów nie zna­czą­cych, śred­nich lat człe­czek, nie­po­kaź­ny dla tych, co głę­biej nie zaj­rze­li w oczy, nie da­ją­cy w nich czy­tać, Ce­bul­ka miał nie­ogra­ni­czo­ne za­ufa­nie pana i nig­dy go, na­wet nie­zręcz­no­ścią, nie zdra­dził.

Mil­czał jak grób, nikt nig­dy nic nie do­był z nie­go; z ob­cy­mi nie­chęt­nie mó­wił i mało, nie wy­ga­dał się ni­ko­mu. Gdy po­trze­ba było na­mó­wić, prze­ko­nać, po­dejść, zy­skać, umiał być zręcz­nym i chy­trym, lecz wszyst­kie te przy­mio­ty wy­stę­po­wa­ły u nie­go tyl­ko na roz­ka­za­nie, a cho­wa­ły się jak u śli­ma­ka rogi na ski­nie­nie pana.

Dla Ce­bul­ki Wi­told ta­jem­nic nie miał, lecz słu­ga nie wy­zy­wał zwie­rzeń, we wszyst­kim za­cho­wy­wał się bier­nie. To wła­śnie czy­ni­ło go księ­ciu mi­łym.

Pi­sarz stał po­kor­nie u pro­gu.

– Ja­gieł­łę więc za­chcia­ło się żony, czy Zyg­munt mu ją i Bar­ba­ra na­rzu­ca­ją? – rzekł zwra­ca­jąc się do Ce­bul­ki.

– On sam wca­le o niej wprzód nie my­ślał – od­parł Ce­bul­ka – i nie żą­dał­by jej pew­nie, gdy­by mu Zyg­munt wła­snej cór­ki nie swa­tał zdraj­ca, a po­nie­waż ta dziec­kiem jest, cze­ską kró­lo­wę wdo­wę mu rai. Po obu po­sa­gi! po jed­nej ko­ro­nę, po dru­giej wia­no ze Szlą­skiem…

– Wmó­wi­li mu, że jesz­cze że­nić się po­wi­nien – do­dał ci­szej Ce­bul­ka po­ru­sza­jąc ra­mio­na­mi.

– Prze­cież gdy Ja­dwi­gę, cór­kę swo­ją, Bran­den­bur­czy­ko­wi za­rę­czał, wy­rzekł się już tej głu­piej my­śli oże­nie­nia. Prze­cież za­po­wie­dzie­li w Rzy­mie, gdy Gra­now­skę brał, aby tym ślu­bom ko­niec było – mó­wił Wi­told. – Wszyst­ko to Zyg­mun­to­we spra­wy, on tu nam mąci i chce sta­re­go so­bie zjed­nać, aby nim wła­dał, wie­dząc, że sła­by jest… Mnie się lęka… Nie moż­na do­pu­ścić, aby Zyg­munt wpływ swój mał­żeń­stwem za­pew­nił; wolę sam oże­nić Ja­gieł­łę.

Spoj­rzał na Ce­bul­kę, któ­ry py­tać nie śmiał. Wi­told prze­szedł się po izbie i sta­nął przed nim.

– Mu­szę mu sio­strze­ni­cę po­świę­cić; Son­kę mu dam, co są­dzi­cie o tym?

– Nasi pa­no­wie, bi­skup kra­kow­ski i Zbysz­ko nie chcą żad­nej żony dla nie­go.

– Wła­śnie ja dla­te­go mu ją dam – rzekł ksią­żę. – Przez nią będę za­wsze pew­nym Ja­gieł­ły i im szy­ki po­mie­szam… Mło­da jest, pięk­na, za­pa­nu­je nad nim ła­two, a po­słusz­ną mi być musi!

Ce­bul­ka wy­zwa­ny, aby się ode­zwał z czymś, po­twier­dził zda­nie pana lub uczy­nił uwa­gę jaką, zmil­czał. Wie­dział on do­brze, iż Wi­told nie zmie­ni zda­nia.

– Wy­go­tuj list ode mnie – rzekł po chwi­li ksią­żę. – Za­leć mu w nim Son­kę, sam z nim po­je­dziesz do Kra­ko­wa. Ja­gieł­ło pew­nie py­tać cię bę­dzie, za­chwa­laj mu dziew­kę, niech się sta­ry za­pa­li do kra­sa­wi­cy. Sam na sam z nim, wprzód nim on to Zbysz­ko­wi i in­nym zwie­rzy, na­bij mu do­brze w gło­wę, że dru­giej ta­kiej na świe­cie nie ma, a z mo­jej ręki ją śmia­ło wziąć może. Ro­zu­miesz?

Skło­nił się Ce­bul­ka.

– List go­tuj dziś, z rana mi go czy­tać bę­dziesz, a je­chać po­trze­ba co ry­chlej, aby Alek­san­dra mu zno­wu ja­kiej dru­giej Gra­now­skiej nie dała… Jak tyl­ko się do­wie­dzą, że mu świ­ta oże­nie­nie, ze­wsząd raić po­czną dziew­czę­ta i wdo­wy; a ja – mali żonę brać – mu­szę tam swo­ją po­sta­wić przy nim.

Raz jesz­cze spoj­rzał na Ce­bul­kę, któ­ry nie po­trze­bo­wał słów wie­lu, aże­by pana zro­zu­miał. Miał już od­cho­dzić, gdy ksią­żę wstrzy­mał go.

– Z li­stem ja­dąc – rzekł – sta­raj się go nie w Kra­ko­wie, gdzie nad nim czu­wa­ją kle­chy, ale na ło­wach gdzie przy­dy­bać.

Bę­dziesz miał czas i swo­bo­dę do­brze mu Son­kę opi­sać. Po­tem mu już jej z gło­wy księ­ża nie wy­bi­ją. Po­śpie­chu trze­ba w tym jak w każ­dej rze­czy; wy­prze­dzą nas, stra­ci­my wie­le. Jeź­li kie­dy, to dziś mi na­le­ży mieć tam po­moc­ni­ka, bo wro­gów ze stra­chu co dzień ro­śnie!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: