- W empik go
Matka: powieść - ebook
Matka: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 333 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
POWIEŚĆ
Nakład Gebethnera i Wolffa
Warszawa – Kraków – Lublin – Łódź
Poznań – Wilno – Zakopane
Druk W. L. Anczyca i Spółki w Krakowie.
W powieści, której druk zaczynamy, Autorka daje na początku obraz, poczerpnięty z prastarych dziejów. Przeprowadzi ona później analogią kobiety z doby dzisiejszej, matki, rodzicielki, zapatrzonej w przeznaczenie swego istnienia na ziemi, z ową kobietą z zamierzchłych dni. W jaki sposób współczesna »matka« pojmie swój obowiązek, czy będzie typem osamotnionym w społeczeństwie, czy ogólniejsze nosić będzie piętno – osądzicie same, Sz. Czytelniczki.NIEGDYŚ.
Był poranek letni, rosisty i pachnący. Słońce jeszcze nie weszło. Tylko zorza różowa malowała się na niebie i różami obrzucała zmarszczone fale jeziora.
Spał jeszcze zwierz po swych legowiskach. Spali i ludzie w jaskiniach. Tylko ptaki zawiodły już po gałęziach swoją ranną pieśń – i gwarno już było wśród krzaków i pnączów prastarego lasu.
I prastary las szumiał i śpiewał także. Po wierzchołkach jego drzew przelatywał wiatr, a wtedy gałęzie coś głośno i długo gadały. A odpowiadały im z dołu krzewy, i trawy splątane, i nawet małe kwiatki przyziemne.
A gadały wszystkie nietylko szumem swych liści i gałęzi szelestem – lecz i falami woni, które sobie wysyłały wzajemnie. I cały las prastary był, jak rozkołysana kadzielnica, z której w niebo płynie modlitewny aromat.
Kwiaty wielkie, purpurowe i złote spadały cicho z wysokości na aksamit traw.
Wzdychając, wody jeziora kładły się na piasku nadbrzeżnym – odpływały – i wracały znowu, srebrem bramowane – perliste – chłodne – liżąc kamyki i kołysząc trzcinami u brzegu – i także coś gaworząc i snując długą, nie skończoną nigdy opowieść.
Słońce wsiawało zwolna.
A człowiek jeszcze spał.
Lecz oto z otworu jaskini, zarzuconego kolczastemi gałęźmi w obronie przed zwierzęciem dzikiem, wysunęła się główka. Dwie rączki, ciemną skórą pokryte, zaczęty uważnie i szybko rozsuwać kolczaste gałęzie i torować sobie drogę. I po chwili, na kolanach i na dłoniach się opierając, wypełzła z otworu cała postać ludzka.
Młoda Ewa pierwsza powitać szła wschodzące słońce i odetchnąć letnim porankiem.
Wypełzła przed jaskinię. Przez chwilę mrużyła powieki przed światłem. Aż wyprostowała się i stanęła. Naga była zupełnie – drobna i chuda. Złotawy meszek pokrywał jej ciało i jakby leciutką szatą je przysłaniał. Z głowy spływał splątany, lecz bujny i długi po pas, włos jasny.
Przeciągnęła się rozkosznie – oczy dłońmi przetarła – spojrzała dokoła siebie – spojrzała w górę, na niebo. – I naraz, nową jakąś myślą tknięta, biec zaczęła w dół, ku wodom jeziora. Biegła szybko i lekko stromą ścieżyną, bose stopy swe stawiając bez wahania na kamykach i gałązkach. Aż nad samą wodę przybiegłszy, zatrzymała się przez chwilę, rozejrzała się dokoła – i z wysokiego brzegu śmiało do jeziora wskoczyła.
Plusnęło. Iskrami do góry wystrzeliła srebrna fala. Szerokiemi kręgi rozlały się barwy różowe i złote po wodzie – zatrzęsły się trzciny u brzegu. Gromadka jaskółek zerwała się i z krzykiem pierzchnęło. – A jasna gilowa i para ramion silnych mknęły już daleko po jeziorze, zostawiając tylko za sobą błyszczącą, migotliwa smugę.
Co rano od niejakiego czasu młoda Ewa wymykała się z macierzystej jaskini i biegła na brzeg jeziora. Gnała ją tu jakaś dziwna ponęta. Ta woda chłodna i czysta tak mile łechtała jej ciało! Taki rozkoszny w niem wzbudzała dreszcz! A po skończonej kąpieli, ta trawa zielona, miękka, pachnąca, kwiatami usiana – jakąż niezrównaną a codzień nową sprawiała przyjemność! Wyciągnięta na niej, wtulona w nią, leżała Ewa godzinami, susząc się w słońcu – rozleniwiona jakaś – i szczęśliwa. A potem, zrywała się znowu, i pochylona nad wodą w cichej zatoce, między skałami, gdzie wiatr nigdy nie dochodził i toń była, jak zwierciadło, gładka – długo, długo patrzała na swe odbicie.
Lubością przejmował ją widok tego brunatnego, od promieni słońca spalonego ciała – rozkosznie uśmiechała się do siebie, błyskając ostremi ząbkami – rozkosznie pieściła swe biodra strzeliste. – I dziwna ją wtedy ogarniała tkliwość. Czasem płakać chciała… Czasem roześmiała się głośno, przeciągle… A śmiech ten powtarzało echo skalne. I dźwięczał on długo nad jeziorem.
Od niejakiego też czasu zaczęła się stroić. Zębami i pazurami rwała sobie gałęzie lian zielonych i wiła z nich przepaski na biodra swoje. Zbierała kwiaty szkarłatne, i niżąc je na źdźbła traw cieniutkich, zdobiła niemi szyję, jak wspaniała kolją. A gdy, chodząc po lesie, ujrzała uronione piórko papugi lub dzikiego gołębia, wpinała je sobie w splątane włosy. 1 biegła do cichej zatoki, znów odbicie swe (podziwiać. I znowu śmiała się – śmiała się długo.
A czasem zapłakać chciała.
Słońce wzbiło się wielkie i złote na przeczystem niebie. Ptaki w lesie ucichły nieco, gdyż rozleciały się szukać żeru dla siebie i dla piskląt swoich. Las rozebrzmiał innam życiem. Szły po nim szmery, ciche stąpania, czasem trzask gałęzi – czasem pełne tęsknoty wołanie. W górze wiatr szumiał. U dołu, wśród gęstwiny, na łup czyhali już zwierz zbudzony. Szedł i człowiek na łowy.
Młoda Ewa wypłynęła z kąpieli na zielony brzeg. Stanęła w słońcu i włosy swe roztrząsając na ramionach, i sypiąc z nich iskrami kropelek, suszyła się.
Objęły ją całą promienie ciepłe, i piły z niej wodę, i różową barwą jej skórę malowały. A ona przeciągała się w nich z lubością, poddając się ich pieszczocie – szczęśliwa.
Aż tu nagle – posypały się z urwistego brzegu żwir i kamyki, czyjąś stopą strącone. I jak sęp spada z obłoków na upatrzoną sobie ptaszynę – tak ze skały wysokiej, z wrzaskiem triumfu, z rozwianym włosem, z wyciągniętemi ramiony, spadł w podskokach młody, silny i nagi mężczyzna.
I biegł ku dziewczynie. Ogień palił mu się w źrenicach – z ust rwały się bezładne wyrazy, dźwięki zgrzytliwe, okrzyki i tyki, do ryku zwierząt podobne. – Ręce wyciągnięte już, już porwać były gotowe upatrzoną zdobycz – porwać i zdusić w objęciu – i wtulić w ciało swe spragnione – i posiąść.
Lecz młoda Ewa nie czekała. Na widok mężczyzny i z jej oczu strzeliły błyskawice – z ust wypadł śmiech głośny, przeciągły. – I porwała się do ucieczki Brzegiem wody, poprzez trawy i kamienie, szparko, lekko, prawie nie dotykając ziemi stopami – pomknęła.
. A za nią rozebrzmiały skały i drzewa jej śmiechem ostrym, przeciągłym, kuszącym.
I biegli tak oboje. Ona naprzód wciąż, włosy na wiatr puściwszy, sunęła, jak strzała, wypuszczona z cięciwy. On w potężnych susach, w podskokach, wywijając rękami długiem!, dysząc i charcząc, bełkocząc słowa… gniewu – biegł za nią i biegł.
Czasem już, już jej dosięgał. Już zakrzywione jego palce imały się oprzeć na jej ramieniu. Lecz wtedy właśnie wyrywał się znów z jej piersi śmiech głośny, przeciągły. Nagłym ruchem rzucała się w bok. – I biegła dalej, niestrudzona.
Czasem kryła się za stuletnim pniem, lub wpadała w krzaki splątane i nikła mu z oczu. Lecz wnet śmiech jej ostry i wyzywający przecinał powietrze. – I znowu mknęła naprzód, nieuchwytna, wabiąca.
Jak widmo ponętna. – Jak pokusa.
Biegli tak długo. Głąb lasu otwarła się przed nimi, jak olbrzymi kościół o potężnym i matowanym stropie. W gorącym półcieniu, jaki tam panował, zaczęły ciała ich ociekać strugami potu. Nogi potykały się o korzenie i plątały w pełzających pnączach. Aż on zachwiali się. Musiał się zatrzymać.
Oparł się o pień drzewa i dyszał ciężko. Gniew go porywał – i namiętne, coraz gwałtowniejsze pożądanie. A dogonić jej nie mógł.
I teraz ona, wadząc, że pościg ustał, także zwolniła biegu. I lekka, zgrabna, urocza wśród zieleni drzew, tanecznym krokiem, w pląsach, podrygach i uśmiechach cafe, zaczęła zataczać dokoła stającego młodzieńca szerokie kręgi, i w dłonie klaszcząc, trochę urągliwie a bardziej jeszcze zaczepnie, zawiodła jakąś piosenkę. I śmiała się – śmiała się.
Jego ogarniał coraz większy gniew. Bezsilnym był wobec tej dziewczyny. A pożądał jej. Coraz ostrzej, coraz boleśniej targała nim żądza. Krew biła do skroni, zalewała mu oczy. W uszach dźwięczał jej śmiech.
Naraz pochylił się, porwał leżący u stóp spadły owoc w twardej, kolczastej łupinie – i cisnął nim z całej siły w dziewczynę.
Z ostrym świstem przeleciał pocisk i ugodził w jej ramię. Krzyknęła z bólu i stanęła. On już był przy niej. Już pochwycił ją w ramiona. Już uniósł z ziemi – i tuląc do piersi, niósł. Z gardła rwały mu się teraz okrzyki zadowolenia, ciche pomruki szczęśliwego zwierzęcia. I nie dbał już o to, że się ona broniła jeszcze, że pazurami pierś mu darła, że zębami wpiła się w jego dłoń. Nie dbał już o to i nie czuł bólu. Bo już ją miał i wiedział, że mu się nie wymknie. Już upolował swą zdobycz i unosił łup.
A ona broniła się jeszcze, lecz niedługo. Tak silne ramiona ją objęły, tak potężną była ta pierś, do której własną piersią przylgnęła. – Tak jakoś słodko się zrobiło – i dziwnie – i miło. – I jakieś uczucie rozkoszne rozlało się po jej członkach – uczucie podziwu dla tego pana i władcy, co zleciał na nią jakby z obłoków – jak piorun – jak orzeł na ptaszynę. – I wziął – i porwał – i oto ją niesie – oto ją ma.
I nagle obu rękami szyję jego objęła i ustami wpiła się w jego usta…
……………………….
I odtąd pod strzelistemi filarami leśnego kościoła, pod jego malowanym stropem płonął ogień potężnej, żywiołowej miłości. Wśród zwierzęcych stadeł i ptasich gniazd znalazła się para ludzka. I szła, trzymając się za ręce, po zielonym aksamicie traw, i spoczywała na: miękkich mchach i na kwiatowych puchach, i pluskała się w jasnych wodach jeziora, i układała się do snu pod; konarami starych drzew.
I kochała się silnie, gorąco.
Letnie słońce lało na ich dwojga głowy promienie swe upalne, krew ich syciło płomieniem. Gorzał świat dokoła. Gorzeli i oni.
W dzikim lesie, rozbrzmiałym śpiewami ptaków, rozszeptanym miłosnemi pomrukami zwierząt, rozkołysanym fałami aromatów i zdobiącym się codzień w królewski, kwiatami utkany płaszcz – miłość tej ludzkiej pary była jakby najwyższą nutą w akordzie – najgorętszym płomieniem w ognisku – najjaśniejszą w niem iskrą.
…………………………
Ale minęło lato. Przeminęła: miłość
Przyszły deszcze i słoty. Królewski płaszcz lasu zmienił się w zmokłą, szarą płachtę.
Przyszła zapowiedź macierzyństwa – i piękne ciało Ewy stało się ciężkie, grube, obwisłe. Już nie budziło pożądania. Już i samo nie szukało pieszczot. I myśli jej zwróciły się w inną stronę. Zatroskały się nad przyszłością, zafrasowały o dach, o pokarm, o miękkie posłanie dla tego, który miał przyjść. I rozkochane jej dotąd oczy obojętnie zaczęły się odwracać od mężczyzny – a wzrok ich stał się bardziej wewnętrzny, bardziej zatopiony w sobie i w tej przyszłości, co z niej wyrastała, jak kiełek światła spragniony wyrasta z nasienia. Słuchała tego życia nowego, co z niej szło. Przed tym nieznanym panem klekała w pokorze i gotowała się na przyjęcie jego. I coraz mniej uwagi zwracać była zdolna na tego, który dotychczas panem jej był. Już go nie potrzebowała. Spełnił on już w niej zadanie swe. Mógł sobie iść.
I poszedł. Wrócił do towarzyszów swoich, na łowy, na wałki, na rozboje i na życie szerokie. Wyszedł z półcienia leśnego, i na wielkie wody wypłynął, i na bezkreśne pola za zdobyczą się wypuścił. Otrząsnął się z miłosnego odrętwienia – i silniejszy, dzielniejszy, niż przedtem – rzucał się na drogi nowe i na nowe życie.
Ona została. Nie sama. Bo troska była z nią ciągle i szła za nią krok w krok. Troska i frasunek. O jaskinię suchą i przestronną. – O zapas mchu miękkiego na legowisko. – O ziarna pożywne i korzenie jadalne, o ryby i mięczaki. – O pokarm wszelki na podtrzymanie sił własnych dziś, gdy były one tak potrzebne. – Wreszcie, o zatlenie ognia świętego i o jego utrzymanie. Budowała w pocie i w znoju ten dom swój rodzinny, ściągała doń zapasy i bogactwa wszelkie, otaczała go kolczastemi gałęźmi, zamykała kamienną zawałą. – I na progu jego czuwała, jak pies wierny a zły.
A gdy z jej rozdartego łona wyłoniła się wreszcie istota nowa, drobna, słaba, lecz pełna już despotyzmu, na nikogo nie baczna i z niczem się nie licząca – gdy w pierś jej się wpiły malutkie, lecz żarłoczne usteczka, które życiowy napój z niej ssały łapczywie, pośpiesznie – gdy wzięła w ramiona i przytuliła do siebie to ciałko dziecięce, które było jej własnem ciałem – uczuła w sobie siłę nad wszystko potężną, silę zdolną świat cały poruszyć, zapory wszelkie zniszczyć, największe trudy znieść i największych dzieł dokonać. Poczuła w każdej krwi kropelce, w każdym nerwie rozkosz z niczem niezrównaną, wobec której bladły owe zapały miłosne do mężczyzny, dawniej zaznane – miłości do jakiejś innej, obcej istoty – do jakiegoś dzikiego pana, talk od niej się różniącego. Wówczas, gdy teraz była to miłość siebie samej, swej własnej krwi, swego własnego życia – w tem dziecięciu, co wyszło z niej i przez nią jedynie żyć mogło. Było to zakochanie się w swej własnej, rozdwojonej istocie – ubóstwienie siebie i rozmodlenie się przed własnym obrazem – zachwyt nad dziełem swojem – namiętny kult dla siebie w niem. Było to majestatyczne rozradowanie twórcy wobec tworu swego.
I rozradowanie to było trwale. Pomimo ciężkiego trudu i wysiłków nadludzkich, jakich wymagało wychowanie dziecka i utrzymanie dlań ogniska domowego, Ewa-matka szła przez życie w szczęśliwości wielkiej.
Walczyła, biedziła się, zabiegała o wiele rzeczy, troszczyła się o byt na dziś i o zapewnienie bytu na jutro, wzrokiem wybiegała w przyszłość i obliczała wszelkie szanse i możliwości, przewidywała, rachowała. Chciwą dłoń wyciągała po łup, podstępem, chytrością, a gdy trzeba było, to i odwagą zdobywała bogactwo, ściągała je do jaskini swej i zazdrośnie a czujnie go strzegła. Nieustanną i niezmordowaną pracą utrzymywała ów domowy, święty znicz. Prężyła wolę swą ku nowym wciąż zaborom – kierowała całą potęgę siwego umysłu ku nowym wynalazkom – zapuszczała bystre swe oko i chciwą dłoń w coraz to nowe dziedziny – utwierdzała się coraz silniej i szerzej w panowaniu swojem – i otaczała rosnącą Przyszłość coraz to większem bezpieczeństwem i coraz mędrszą opieką.
Była twórcą i panem. I w tem była jej szczęśliwość wielka.
Dzieci przybywało. Przestronna jaskinia, suchym piaskiem wysypana, ogrzana płomieniem palącego się u progu ogniska, rozbrzmiewała wciąż krzykiem, śmiechem, płaczem i szczebiotem dziecięcym. Kto te dzieci rodził? Matka. O ojców nie pytano wcale. Nikt ich nie znał, nikł znać nie chciał. Było to jakieś dalekie, oderwane niejako od rzeczywistości pojęcie. Rzeczywistością, koniecznym życia warunkiem była matka. Ona była tą rolą żyzną i dobrotliwą, w której kiełkuje nasienie, z której wyrasta w kwiat i która mu wciąż pokarmu dostarcza. Ona była tą glebą rodną – tym powszednim chlebem.
Mężczyzna-ojciec, był to piorun, co spadał z jakiegoś dalekiego nieba na ziemię – rozdzierał jej łono – ogień w niej zapalał – i znikał.
Nie tęskniono do niego przy jaskinionem ognisku, w rodzinnej gromadce. Lękano się nawet trochę owego zjawiska.
Ona tylko – Ewa – zapragnęła niekiedy jego uściśnień, gdy wezbrana w niej sita potrzebowała jego iskry twórczej, aby nowy wydać z siebie płód. Gdyż on był owym czarodziejem, co otworzyć umiał wrota jej skarbca. On był ową, kroplą wody żywiącej, która z nieznanych bytów wywoływała nowy twór.
Życie płynęło. Mijały lała. Rosła rodzina pod opieką matki. Rosła, rozwijała się, nabierała sił, rozpoczynała pracę i walkę na własną już rękę. Synowie próbowali na łowach sił swoich i zmyślności – córki pomagały matce w domowej pracy. Młode umysły zaczynały zaglądać w dalszy świat, chwytały wiadomości zasłyszane, ciekawie wychylały się z pod matczynych skrzydeł i z tęsknotą patrzyły wdal.
Długo jednak, bardzo długo umiała je matka utrzymać pod swą władzą. Żelazną ręką dzierżyła swe berło rodzinne. Dobra była dla posłusznych i kornych – lecz surowo karała wszelkie zachcianki buntownicze – i goniła precz wszelkie nowinki.
Wysiłkiem olbrzymim, pracą życia całego, poświęceniem siebie zbudowała to gniazdo swoje – powołała do życia tę rodzinę ludzką. Dała jej wszystko, co tylko dać mogła. Na nic więcej zdobyć się nie mogła – i nie czuła potrzeby ani zmiany żadnej, ani postępu. Trwanie było jej celem. Żadnych innych nie uznawała. Wszelkie zatem prądy nowe, myśli z zewnątrz płynące, marzenia o poprawie bytu, ciekawości i dążenia do czegoś lepsze – go – wydawały się jej zbrodnią – a przedewszystkiem, ubliżeniem dla niej samej. Jakto! więc dzieciom nie wystarczało to, czem ona je obdarzyła? Nie wystarczało to życie, dane im wśród bólów i mąk, a utrzymywane codziennem poświęceniem? Nie wystarczała ta jaskinia rodzinna – i to miękkie legowisko – i to ognisko tak wesoło płonące – i te smaczne mięczaki i rybki, z takim trudem łowione – i te korzonki słodkie, których zapas miała zawsze tam, w jamie? Nie wystarczało już to życie wspólne nad brzegiem jeziora, pod staremi drzewami, co pieśń odwieczną nad ich głowami szumiały!
– Tam, za wodą, żyją ludzie w chatach, z chróstu wyplecionych a pokrytych palmowemi liśćmi! mówiły dzieci. Tam już umieją mięso opiekać przy ogniu i surowego nie jedzą! Tam ziarna między kamieniami rozcierają i otrzymują mękę białą i smaczną! Tam krowy dzikie już oswoili sobie i mają codziennie słodkie mleko do picia! Tam strzelają z łuków do zwierząt i mogą ptaka zabić w locie! Tam inaczej żyją, niż my tu! Tam są szczęśliwi!
Słowa takie były dla matki nożem, co się w jej sercu obracał. Nienawidziła tych, co tam za wodą żyli inaczej i lepiej. Nie chciała wiedzieć, nie chciała słyszeć o nich. Dzieciom surowo wzbraniała wszelkiego z nimi stosunku. Na każdego przybysza z obcych stron rzucała się rozjuszona i broniła mu przystępu do swej jaskini. Stróżowała przy niej, jak pies, warcząc i zęby szczerząc na wszystko, co nowe.
Lecz nie mogła zabronić wiatrowi, co wiał, przynosić ze sobą szmerów i dźwięków z oddali Nie mogła zgasić promienia, co się przez małą szparę do jaskini wsuwał i oświetlał jej nagie, ciemne, brudne ściany – a bajał piękną bajkę o czarodziejskich pajacach. Nie mogła uwięzić tego skrzydlatego ducha, co się skłaniał nad głowami jej dzieci i szeptał im do ucha: – Młodości, ty naprzód idź!
I rozpoczęła się dokoła rodzinnego ogniska walka. Straszna, zażarta, żywiołowa i okrutna walka dwóch wiecznych wrogów – wstecznictwa i postępu. Walka między dniem wczorajszym, którego słońce już zachodziło – a tą jutrznią nową, co nęciła różanemi tory i złotemi blaski, i otwierała dalekie, jasne widnokręgi, i wabiła, i czarowała – nadzieją.
Walka trwała długo. Zrazu cicha, skryta, pełna podstępów i tajemnic. Potem wybuchająca coraz głośniej… szemi wymówkami, urąganiem i gniewem. Wreszcie doszła do otwartego buntu i do gwałtów. Dzieci odmówiły stanowczo posłuszeństwa. One chciały iść tam, do kraju nowego – one chciały żyć lepiej – chciały być szczęśliwe po swojemu. Jaskinia rodzinna im nie wystarczała – gardziły tym nędznym bytem, gardziły tą matką, co nie umiała nic lepszego im dać, odtrącały ją, jako niepotrzebny już im grat stary – i szły jedno po drugiem – w świat.
Zrazu synowie. Otwarcie, groźnie, z gniewnemi słowy, z pełnemi dłońmi zrabowanych matce skarbów, rzucali dom rodzinny.
Za nimi, ukradkiem, wymykały się córki. Biegły cicho, szybko brzegiem jeziora – biegły na spotkanie doli nowej – wabiąc ją i kusząc śmiechem srebrzystym i pałającem spojrzeniem. I nikły.
Jaskinia stawała się pustą.
Nadszedł dzień, że najmłodsze, najukochańsze, najbardziej wypieszczone dziecię, ledwie podrastająca, śliczną Czarnotkę, zwabił w zarośla jakiś mężczyzna nieznany, przybysz z za wody, z tego nowego kraju – i porwał. I dała mu się porwać Czarnotka ze śmiechem wesołym – bez żalu za rodzinnym domem, bez jednej myśli smutnej o samotnej matce. Poszła – i tak jak inne – już nie wróciła.
Matka szukała jej długo – długo – tułała się po lesie i na wybrzeżu, zaglądając za skały, badając ślady, hukając głośno, ile jej starczyło sił.
Zrozumiała nakoniec.
Zrozumiała, że dzieci – wszystkie jej dzieci – te z niej zrodzone, krew jej krwi, ciało z jaj ciała, karmione jej mlekiem, noszone w objęciach, tulone do serca, pieszczone i miłowane – że te jej dzieci porzuciły ją na zawsze. Że dla nich niczem były jej trud, jej męki, jej łzy i jaj bóle – bo one myślały o sobie – a o nią nie dbały, gdyż nie była im już potrzebna.
Wróciła, chwiejąc się na starych nogach, do rodzinnej jaskini. Lecz wejść do niej nie miała odwagi Wiedziała, że pusta jest i zimna teraz, i już nie rozbrzmiewająca, jak dawniej, krzykiem, śmiechem i szczebiotem. Ognisko wygasło – rozrzucone sprzęty – zabrane wszelkie bogactwa.
I w jej własnej istocie była również pustka bolesna – jakby zakrwawiona rana po wydartych wnętrznościach. Zamiast serca, co biło tak równo, silnie, radośnie – kamień zimny. Zamiast krwi w żyłach – mroźny dreszcz śmierci.
Nie weszła Ewa do rodzinnej jaskini. Na jej progu upadła bez sił. I jęk – jęk przeciągły, ostry, do wycia starej wilczycy podobny, rozdarł jej pierś.
Leżąc u wygasłego ogniska, wyła. Wyła z żalu za; minionem szczęściem, z bólu nad swą rozdartą istotą – z tęsknoty za tą krwią własną, której już nie stało – ze strachu przed samotnością okropną – z rozpaczy nad sobą.
Wyła u progu pustej jaskini, która była kolebką jej dzieci – nowych ludzi.
A nad falami jeziora, echo podawało sobie płacz jej od skały do skały.
I szła skarga, matki w świat daleki.
Lecz nie doszła do uszu jej dzieci…
……………………………………..I.
– Ach, moja droga! Dziś mój pierwszy występ, mówiła Ewelinka do kuzynki swej, Iny Różańskiej, wyciągniętej ma szezlongu z gazetę w ręku. – Nie uwierzysz, jak mi straszno! Ale razem wesoło i miło. I same nogi rwą się do tańca. A sukienkę mam… – jak marzenie! Różową – leciuchną – i tu, tu, dokoła gorsu, girlandka z drobnych różyczek. Chyba będzie mi do twarzy-
Ewelinka spojrzała na siebie w lustrze i, zadowolona, umilkła. Tak, mogła być spokojna, że jej będzie do twarzy, bo twarzyczkę miała ładną i wdzięczną – z tych, co to "i na codzień i na święto", jak mówiły koleżanki.
Poprawiła spadające na czoło włosy – i spytała jeszcze w zamyśleniu:
– Czy lepiej mi uczesać się do góry – o, tak? Czy może z przedziałem?
Ale kuzynka nic na to nie odpowiedziała. Zasłonięta ogromnym arkuszem gazety, siedziała zaczytana
– E, z tobą, Ino, nie można o niczem porozmawiać – mruknęła niezadowolona Ewelinka. Nie zagniewała się jednak, i wyjąwszy z szufladki pilniczki, szczoteczki i proszek, zaczęła paznogcie swe polerować.
Ina czytała dalej, zaabsorbowana i o niczem nie wiedząca. Aż nagle rzuciła na ziemię gazetę, skoczyła z miejsca i wybuchnęła: – Cóż to za głupcy, ci wasi poitycy z »Opoki«! Chcą chyba zatrzymać świat na miejscu, czy co, – na miły Bóg! Co oni piszą – co oni wygadują na nas! na młodzież! A sami co zrobili? Samoluby! ugodowcy! pasibrzuchy! burżuje! I oni śmią nam – nam, młodym, narzucać swój »wytrawny pogląd«, »wyrobienie społeczne«, »pracę u podstaw«! Nie rozumiem – nie rozumiem doprawdy, jak można takie piśmidło obrzydliwe wpuszczać do domu!
– Mama mówi, że szanujący się dom powinien trzymać tylko »Opokę«. To jest pismo przyzwoite – piszą tam księża i ludzie dobrze myślący, a nie żadne cygany.
– Jak ty możesz, Ewelinko, powtarzać takie bzdurstwa! – parsknęła Ina. – Przecież to…
– Ależ, moja droga, nie krzycz na mnie. Ja tej »Opoki« nigdy do rąk nie biorę. Mnie wszystko jedno, czy ona taka czy owaka – odparła Ewelinka tak spokojnie, że oburzenie Iny rozwiało się w jednej chwili.
Uśmiechnęła się. – Ach, prawda! Ty zawsze ta sama – niewinna owieczka! słodkie jagnię! Żeby świat cały przewracał się do góry nogami, to tobie nic.
– Nie wiem, coby było ze mną w takim razie. Ale świat nie przewraca się do góry nogami. A sama powiedz, czy to moja rzecz pilnować, aby »Opoka« tak pisała, jak tobie się podoba? A niech pisze, co sobie chce! Co to mnie może obchodzić?
Ina wzruszyła ramionami. Z pogardą kopnęła jeszcze numer na ziemi leżący i przeszła się po pokoju.
– Z ciebie nigdy nic nie będzie – zdecydowała po chwili, stając przed zajętą swemi paznogciami Ewelinką.
Ewelinka łagodnie się oburzyła: – O! A dlaczego? Jak ty możesz mówić takie rzeczy! Ty, Ino, zawsze…
– A tak. Bo ty już jesteś z urodzenia nie człowiek, a baba. Urodzona baba! Dziś ciebie obchodzi jedynie bal, girlandka, loczki, fioczki. A potem, będą smoczki i pieluszki. A pozałem nic. Pocoś ty się fatygowała pensję kończyć i patent zdobywać? To doprawdy nie wiem.
– A jednak zdobyłam. I to z odznaczeniem.
– Naco ci to potrzebne? Ładna jesteś – i takbyś znalazła amatora.
– Jakto, naco? Zawsze lepiej mieć patent Dziś – taka moda.
– Chyba, że dla mody. Bo pracować chyba nie będziesz?
– Czy ja wiem? Może… Jeśli prędko nikt się nie trafi… Wiesz przecie, że my wcale nie jesteśmy bogaci. Tatuś zarabia dobrze – to prawda – i żyjemy przyzwoicie. Ale jest nas czworo – chłopcy już w szkołach – to niemało kosztuje. I Manię wkrótce wypadnie oddać na pensję. – A i ja teraz, jako panna…
– Na wydaniu – wtrąciła Ina.
– A na wydaniu – potwierdziła spokojnie Ewelinka. Otóż panna na wydaniu musi mieć ładne suknie i bywać i jeździć. – A to kosztuje. Mamusia jest bar – dzo praktyczna, ale chcąc mieć salon elegancki, lokaja i fiksy – to ledwie, ledwie końce związuje. Albo i nie związuje. A ja wiem, że w posagu będę miała… ten… znany dobrze… świeży… owoc..
– Więc czyżby nie było rozsądniej?…
– Co? Postarać się o lekcje i zacząć biegać od domu do domu? Albo wziąć miejsce kasjerki, buchalterki, czy coś podobnego? Nie, moja droga! Dziękuję za laskę! A któżby ranie potem wziął? Na to zawsze będzie pora…
– A jabym sto razy to wolała. Ja sarnia – wiesz – wzięłam na lato kondycję, zarobiłam sobie sto rubli – no, i mam na wyjazd do uniwersytetu. Od rodziców nic nie wezmę, bo i tam mam nadzieję, że sobie jakoś dam radę sama. A czyż to nie przyjemnie być samodzielną!…
– E, ja łam o to nie dbam. I tak, najczęściej to robię, co sama chcę, – zaśmiała się Ewelinka. Wolę być w domu – i pobawić się trochę.
Zamilkły obie. Ina stała przy piecu, grzejąc wiecznie zimne dłonie. Ewelinka skończyła robotę około paznogci i coś układała na tualetce. Ruchy jej były spokojnie, umiarkowane.
Nagle Ina się poruszyła, wzięła kapelusz i zaczęła go sobie przypinać na głowie.
– Idziesz już? Czemu? Zostań! Zaraz dadzą śniadanie – prosiła Ewelinka.
Ina nie odpowiedziała wcale na zaproszenie.
– Może być – zaczęła powoli, wciągając na palce bardzo zużytą rękawiczkę – może być, że i takie są potrzebne. Ostatecznie, ktoś musi dzieci rodzić, kuchni pilnować, cerować pończochy, suszyć pieluszki – ktoś musi to robić – bo światby słanął na miejscu. No! ale dziękuję za takie życie! Mnieby to nie wystarczyło.
– Ależ, Ino, i ja wcale nie myślę przez całe życie tylko kuchni pilnować i cerować pończoch. Ale, naturalnie, że gdy będę miała swój dom, to zajmę się gospodarstwem. To przecie nasz obowiązek. Mów sobie, co chcesz, a Pan Bóg nie stworzył kobiety na to, aby się zajmowała polityką i takiemi rzeczami – ale na to, aby pilnowała domu. W jej ręku szczęście domowego ogniste…
– Ach, Boże! Już jest i obowiązek kobiety – i domowe ognisko! Gadasz, jak własna matka. Nie, ja się wynoszę. Do widzenia
– Robisz się śmieszna, Ino, z tą swoją emancypacją.
I Ewelinka zaperzyła się na jedno mgnienie oka.
– Może ja śmieszna. Może ja emancypowana. Ale już mam potąd tych morałów! Wynoszę się. Baw się wesoło na balu – i złap sobie prędko jakiego męża – dodała jeszcze Ina z za drzwi. I znikła.II.
Na balu u mecenasostwa było bardzo wesoło. Śliczny był salon, jasno płonęły świece w żyrandolach, toalety pań odznaczały się wykwintnym smakiem, twarzyczki przeważnie młodziutkich tancerek uśmiechały się w obramieniu jasnych lub ciemnych loków, tancerzy, a nawet epuzerów – było dosyć, wodzirej był najlepszy w całej Warszawie, muzyka grzmiała zamaszystym mazurem, lub kołysała śpiewnym walcem, kolacja zapowiadała się wyśmienita, a bufet był zastawiony tak smacznemi przekąskami, tak pyszną starą wódeczką i tak misternie skomponowanym kruszonem, że oblężenie ani na chwilę nie folgowało, a tylko coraz większa błogość i zupełne zadowolenie rozlewało się pod wykrochmalonemi gorsami męskich koszul i występowało na zarumienione twarze.