- W empik go
Mąż Leonory: powieść - ebook
Mąż Leonory: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 309 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzisiejszy stan naszej oświaty wymaga nietylko wydawnictw dobrych, kompletnych, ale i tanich – odpowiednio do powszechnego ubóstwa, obok powszechnej chęci czytania. Wszystkie też narody posiadają takie tanie wydawnictwa arcydzieł litera tury własnej i obcej, odnawiające się niemal corocznie, dla milionów co chwila przybywających do stołu oświaty. Anglicy cieszy się swemi pennowem: bibliotekami, a Filip Beclam swą "Uniwersał Biblio thek", której każdy tomik kosztuje 20 fenigów, zasiewa obfite ziarno po całych Niemczech. Dokonać czegoś podobnego dla literatury polskiej jest gorącą naszą chęcią. Świętym obowiązkiem, gdyż, tego pilna zachodzi potrzeba, gdyż coraz bardziej nowe pokolenia ze słuchu tylko powtarzają wieści o własnych i obcych arcydziełach. Czy taki stan ma się nazywać oświatą – czyż ma odpowiadać godności oświeconego narodu?
Trzeba temu zaradzić!
Wydawnictwo które niniejszym prospektem ogłaszamy, składa się z arcydzieł własnych i obcych literatur wybranych z dziedzin najobszerniejszych i najrozmaitszych. Ponieważ nie tworzymy żadnego zbiorowego wydania, a jedynym związkiem między pojedynczymi tomami bedzie jednostajność formatu i okładki, przeto nie ogłaszamy żadnej peryodyczności w wychodzeniu tomów, ani żadnej z gór uiszczać się mającej prenumerat;. Każdy tomik złożony z pięciu do sześciu arkuszy druku, szesnastk wyraźnym bourgeisem zadrukowanej, na dobrymPowieść
Przez
Waleryę Marrené
(Morzkowską).
Warszawa
Wydawnictwo Dzieł Tanich A. Wiślickiego. 1883.
Дозволено Цензурою Bapшaвa 18 Oктября 1882 r.
Druk Przeglądu Tygodniowego ul. Czysta Nr. 2.
Miałem lat dwadzieścia jeden. Wchodziłem w życie, a życie to otwierało się dla mnie wszystkiemi ponętami strojne, nęciło barwami wymarzonemi w rozgorzałej głowie, w rozkołysanem sercu. Ojca straciłem w dzieciństwie, byłem jedynakiem, chowała mnie matka tylko, z całą miłością wdowiego serca, z całą troskliwością i piecza około jedynej drogiej istoty. I charakter mój wyrobił się pod jej wpływem wrażliwy, głęboki, kochający, z odcieniem kobiecej czułości, kobiecego nieprzewidywania, chwiejny, bo nie oparty na rozumie i woli, skłonny do cierpienia, bo oddany drugim i w zamian wymagający wiele.
Nie byłem zarozumiałym w zwykłem tego słowa znaczeniu, a jednak zarozumiałość moja była wielka; tylko na dnie ducha ukryta nie wybijała niczem na zewnątrz. Sądziłem, żem bardzo dobry, szlachetny, rozumny; ale wierzyłem także, że i drudzy są tacy. Chowano mnie w systematycznej niewiadomości złego, bez pojęcia realnych warunków życia; a to com mógł sam dostrzedz w szczupłem otaczajacem mnie kole, naginało się, przechodząc przez pryzmat mego wzroku, do tego w com wierzył.
Zresztą położenie, w jakiem los mnie postawił, sprzyjało wszelkim złudzeniom. Byłem młody, wy… kształcony, bogaty, świat uśmiechał się do mnie jak ja do niego i zdawał się usuwać przedemną trudności i zapory. Do owej chwili przynajmniej nie spotkałem się z żadnym zawodem; usposobienie samo strzegło mnie od niego. Wychowany w ciszy rodzinnego domu, lubiłem samotność i ciszę; gwar i tłum odstręczał mój umysł marzący, skłonny więcej do łagodnych uczuć, niż gwałtownych namiętności, przenoszący naukę i pracę nad rozrywki świata. A przecież….
Od czegóż mogłem być wówczas dalszy jak od przewidzenia przyszłych kolei życia? Gdyby jaki czarnoksiężnik ukazał mi je znienacka, byłbym rozśmiał się tylko z wróżb jego. Zresztą nie myślę się usprawiedliwiać; postanowiłem skreślić minione dalekie dzieje życia, z bezstronnością człowieka, któremu nie pozostaje już nic na świecie. Okoliczności były silniejsze od usposobienia mego, to jednak nie zmniejsza mej winy: wola ludzka powinna być silniejszą od okoliczności i usposobienia. Oskarżam się bezstronnie, roztrząsam i sadzę, jakiemi drogami, z umysłem szlachetnym i z sercem poczciwem doszedłem… gdziem doszedł.
Miałem lat dwadzieścia jeden w chwili gdy zawiązał się węzeł mego losu; przybyłem właśnie do Warszawy, znaglony niespodzianym interesem. Dom handlowy, w którym matka moja umieściła znaczne kapitały, zbankrutował. Przyjechałem ocalić co się dało, ale bez owej palącej troski, jaka zwykle wzbudzają podobnego rodzaju katastrofy. Strata dotykała nas tylko w nadmiarze mienia; przyjąłem ją obojętnie bardzo. W pewnych indywidualnościach poszanowanie pieniądza jest zawsze sztuczne niejako, j wyrobić się tylko może potrzebą i brakiem; przez te próby nie przechodziłem dotąd. Nie wiedziałem jeszcze, że od tego marnego pieniądza zawisła miłość, przyjaźń, cześć i wiara ludzka, nie ceniłem go jak należy, a raczej ceniłem względnie jako sposób tylko, nie zaś jako cel i potęgę.
Byłem więc w Warszawie, nie po raz pierwszy, ale w porze, w której nie bywałem w niej nigdy: wczesną jesienią. Miasto wyludnione było ze wszystkich znajomych, zaledwie przyjechałem, już pilno mi było je opuścić, i chcąc zbyć interes jak najspieszniej, skierowałem kroki ku kantorowi domu bankowego na Nowym Świecie.
Było to jednego z owych chłodnych dni wrześniowych, zapowiadających zimę ostrym wiatrem, przysłonionych chmurami. Przed domem bankiera tłum był wielki, pospólstwo zaległo pół ulicy; zrazu nie wiedziałem dla czego, aż zbliżywszy się, ujrzałem karawan stojący przed bramą i kilku żałobników.
– Kto umarł w tym domu? – zapytałem stojącej obok kobiety; bo pogrzeb był tak skromny, biedny nieledwie, że dziwnie mi się zdawał sprzecznym z wykwintną powierzchownością eleganckiego pałacu.
Ale nikt mi nie odpowiedział, bo wszystkich oczy w tej chwili zwróciły się na bramę, zkąd wynoszono zwyczajną czarną trumnę, a za nią ukazała się młoda kobieta w grubej żałobie, sama jedna. Teraz już nie ciekawość sama, ale litość przykuła mnie na miejscu, bo nigdy dotąd nie widziałem tak wielkiego a tak cichego cierpienia. A przecież oczy tej kobiety były suche, chód spokojny, wysoka postać nieugięta; tylko twarz jej była biała jak całun umarłego. Rysy jej delikatne, drobne, wypieszczone, teraz miały jakąś sztywność i martwotę dziwną; jak gdyby wyrobione były z wosku, straciły ruch i miękkość życia, nie tracąc nadzwyczajnej piękności. Oczy jej jasno niebieskie, przerażały surowym wyrazem nieszczęścia; usta wązkie były tak ścięte, ie nie można ich było nawet wyobrazić sobie otwartych uśmiechem. Jakaś zgroza wiała od niej. Stała w miejscu jak posąg żałobny; skamieniała pod ciosami wewnętrznego gromu; nie było w niej już barwy krwi, ani życia; pozostały tylko kształty cudnie piękne. Jej włosy blado – złotego koloru i klasyczny profil objęty czarną krepą kapelusza, odcinał się martwo na matowem tle jego, a różowe nozdrza, zbyt może wykrojone, dodawały jeszcze ostrego wyrazu tej kameowej twarzy. Ta kobieta była więcej niż smutną, znać w niej było nieubłaganą rozpacz, osłupienie ze zbytku cierpienia; widocznie nie dotknęła jej jedna tylko strata, na raz musiała stracić wszystko co tylko posiadała i kochała. Teraz automatycznym ruchem szła za trumną. Gdy wkładano trumnę na karawan, zatrzymała się, powiodła wzrokiem w około, jakby pytała, czy prócz niej nikt nie odda ostatniej posługi zmartwieniu? i nie spotkała żadnej ręki, na którejby się wesprzeć mogła. Więc zwolna, otulając się fałdami czarnego ssała przed zimnym, przeraźliwym wiatrem, który niemiłosierny zerwał się gwałtownie, siekąc jej twarz drobnym deszczem, postępowała za karawanem.
W tej chwili z bramy pałacu wynurzyła się postać starca. Ubranie jego było liche i zaniedbane; twarz żółtawa barwą i wyrazem zdradzała człowieka, który wiek cały prześlęczał nad machinalną biurową, pracą; nie było inteligencyi w rysach jego zatartych i pospolitych, ale natomiast jaśniały one pierwotną poczciwością. Oczy zapłakane ocierał kraciastą chustką, pod pachą niósł wielki niebieski parasol i szedł z daleka za młodą kobietą. Kilka razy zbliżał się do niej i cofał się, jakby chciał a lękał się przemówić. Tymczasem deszcz padał coraz gęstszy, jak gdyby i niebo nie miało litości nad nędzą ludzką. Wówczas starzec nabierając nagle odwagi, roztoczył parasol nad jej głową. Spostrzegła go, ale twarz jej nie poruszyła się, nie zadrgała żadnym wyrazem; on postąpił krok jeszcze i nieśmiało po dal jej ramię; wsparła się na niemi szli we dwoje po błotnistej ulicy, wśród chłodnego wilgotnego dnia, samotni za trumną.
Ja szedłem z dala za nimi; pociągnięty nieopisanem uczuciem litości, zajęcia; zapomniałem wejść do tego domu, zapomniałem o co bądź zapytać, i postępowałem za nimi przez miasto całe, przez rogatki aż na Powązki. Patrzałem jak ciało spuszczano do grobu, patrzałem jak zasypywano mogiłę; starzec schylił się i garść ziemi rzucił pobożnie na trumnę; kobieta klęczała bez ruchu i głosu, może bez modlitwy nawet, jakby już wypłakała łzy wszystkie. A ja ogarniony widokiem tej boleści, myślałem jakby ulżyć, jakby okazać przynajmniej współczucie moje.
Przy wrotach cmentarza sprzedawano kwiaty i wieńce z nieśmiertelników, oddaliłem się na chwilę i zakupiłem najpiękniejsze. Gdym powrócił, grób już był zarównany a starzec stał przy młodej kobiecie i szeptał jej coś nachylony, jakby chciał odciągnąć ją z tego miejsca. Ale ona nie zdawała się go słyszeć i z rodzajem osłupienia spoglądała na mogiłę nie odznaczającą się niczem, która może pochłonęła całą jej miłość. Nie mogła powstać, siły jej były wyczerpane; może prócz tego grobu nie posiadała już nic na ziemi, Zbliżyłem się do starca i oddałem mu wieńce moję, wskazując na klęczącą kobietę, bo nie śmiałem wręczyć ich jej samej; spojrzał na mnie zdziwiony, ale nie mówiąc słowa, wziął je i włożył w ręce kobiety, Ona machinalnie, nie podnosząc na mnie oczu, wzięła je i ułożyła w kształcie krzyża na żółtym piasku mogiły. Dotąd nie zauważyła obecności mojej, nie spytała zkąd pochodził ten smutny dar nie śmiały; alem ja uczuł pewną ulgę, gdy ręce jej dotykały tych kwiatów, gdy choć tę pamiątkę zostawiła na grobie.
Starzec jednak nie spuszczał mnie z oka. Ja się nie kryłem, bo nic nie miałem do ukrycia; ale on snadź nie zrozumiał tego, bo czemprędzej uprowadził swoją towarzyszkę. Dorożka stała koło rogatek; zawołał jej, i usadowił w niej kobietę drżącą od zimna, w przemokłych sukniach; sam zawahał się czy ma usiąść koło niej, ale snadź jakaś myśl nowa przyszła mu do głowy, to otworzył znowu drzwiczki przymknięte, wsiadł, starając się zająć jak najmniej miejsca, cichym głosem dał adres woźnicy j dorożka szybkim kłusem potoczyła się ku miastu. Ja pozostałem na miejscu, i dopiero po chwili potrafiłem zdać sobie sprawę z tego co się działo we mnie, dopiero po chwili podniosłem głowę i oglądając się w koło na pusty plac przed cmentarzem wzruszyłem ramionami nad własnem szaleństwem, i przemokły, zziębły, zmęczony, szukając oczyma dorożki jak zbawczej przystani, skierowałem się napowrót ku miastu.
Ale mimo to, obraz nieznajomej utkwił głębiej niź sądziłem w myśli mojej, i mimowoli przed oczyma snuła mi się jej wysoka, żałobna postać, jej cudne wpół zmartwiałe rysy, gdy zwolna powracałem tą samą drogą, którą tak niebacznie przebiegłem jej śladem, a która teraz wydała mi się nieskończenie długą i nużącą. Warszawa jak zwykle w dni słotne, przybrała szary, brudny, posępny koloryt; przechodnie spieszyli nie oglądając się za siebie, obryzgani błotem; powozy mijały się szybko, a jak zwykle w podobnej chwili, żadnego wolnego spotkać nie mogłem. Rad nierad więc szedłem dalej, gdy nagle z maleńkiego dworku na Nalewkach spostrzegłem wychodzącego starca, który towarzyszył na cmentarz młodej kobiecie. Tym razem szedł on samotny, z tymże samym rozłożonym niebieskim parasolem, z tąż chustką kraciastą w ręku, tymże krokiem powolnym, zgarbiony, z wyrazem uległego smutku i ograniczenia na poczciwej twarzy.
Ta dziwna para intrygowała mnie coraz więcej. Co wspólnego być mogło pomiędzy tą wykwintną kobietą a tym pospolitym starcem? jaki mógł łączyć ich stosunek? I po raz pierwszy myśl moja podbudzona, pracowała nad podobnym problematem. Sądząc z wieku, ona mogła być jego córką lub wnuczką, ale nie wiem czemu nie mogłem przyjąć tej myśli: ona była zbyt dumna a on zbyt pokornym, żaden rys przelotny nie jednoczył ich bądź to w wyrazie twarzy, bądź to w przywyknieniu lub ruchu. Rozmyślałem nad tem zwalniając kroku i miarkując go do chodu starca, który ze spuszczoną głową szedł przedemną. Ten człowiek jednem słowem mógł zaspokoić palącą ciekawość moją; ale jakże go było o to słowo zapytać? Szedłem za nim, by przynajmniej powziąść wiadomość o jego mieszkaniu i tym sposobem zupełnie nie zgubić śladu nieznajomej, gdy spostrzegłem, że stanęliśmy znowu na Nowym Świecie przed domem bankiera.
Widocznie nić tej powieści plątała się w moje życie, przyszłość winna mi była rozwiązanie obecnych zagadek, bo nieznajomy starzec wszedł do tego domu. Ja także teraz śmiało już wszedłem za nim. Obejrzał się w bramie, i teraz dopiero spostrzegł obecność moją, a twarz jego przybrała wyraz nieufny, przelękły niejako. Stał w bramie i Czekał gdzie pójdę, wyrażnie śledził mnie ze swej strony; ciągle towarzystwo moje budziło w nim podejrzenia, trwogi, domysły zwykłe u ludzi, którzy doznali w życiu więcej złego niż dobrego i przy każdem zbliżeniu z nowym człowiekiem przeczuwają nieledwie wroga-
W tej chwili byłem niejako jasnowidzącym i czytałem wyraźnie te myśli w zblakłych źrenicach starca, bacznie zwróconych na mnie.
Postąpiłem krok ku głównym wschodom; wówczas on drgnął, i jakby nagle zbudzony z zadumy, podniósł głowę.
– Kogo pan szukasz tutaj? zapyta? zbliżając się do mnie.
Głos jego był ochrypły, stłumiony, nieśmiały; snadź nie bez trudności przyszło mu uczynić to proste zapytanie.
– Kogo? odparłem. Bankiera X., właściciela tego domu.
Ale te proste słowa zrobiły na nim niepojęte wrażenie. Otworzył usta, jakby chciał coś wyrzec lub krzyknąć z podziwu; oczy szeroko rozwarte wlepił we mnie i powtarzał:
– Fana bankiera X…! pan szuka pana bankiera?
– Tak jest, odparłem zniecierpliwiony, alboż on tu nie mieszka?
– Fanie, wyrzekł starzec po chwili milczenia, w której zdawał się ważyć moję i swoje wyrazy: jesteś pan zbyt młody, by szydzić z siwych włosów i z nieszczęścia.
A gdy to mówił, twarz jego pospolita nabrała dziwnej godności, blade usta mu drżały, spoglądał na mnie z oburzeniem i litością razem.
Ale sumienie moje było czyste, więc wytrzymałem wzrok jego spokojnie.
– Ze zbyt smutnego powracamy obrzędu, wyrzekłem, by w głowie mojej postała myśl szyderstwa;
wytłómacz mi pan słowa swoje, bo ich nie pojmuję.
Te wyrazy, sposób, w jaki je wymówiłem, zrobiły pewne wrażenie na starcu; jednak nie odpowiedział wprost na pytanie moje.
– Więc dokąd pan idziesz? powtórzył tylko.
– Do bankiera X., powiedziałem to już raz.
– A wszakże wracasz pan z jego pogrzebu! wybuchnął nieznajomy.
– Z jego pogrzebu I zawołałem zdumiony, jakto? on umarł? więc ten biedny pogrzeb był jego? więc…
Nie skończyłem zaczętej myśli.
Stary spoglądał na mnie smutnie przez chwilę, przytwierdzając słowem, aż w końcu zakrył twarz rękami i rzekł głucho:
– Tak jest, umarł – nie mógł znieść ruiny i hańby.
W głosie jego była tak wielka boleść, że spojrzałem na niego z poszanowaniem, Wymawiając sobie prawie, żem ją zbudził z uśpienia.
– Wybacz mi pan, wyrzekłem zbliżając się do niego: nie znałem wszystkich nieszczęść spadłych na ten dom, nie wiedziałem kto jesteś.
– Jestem, odparł nieznajomy biorąc te słowa za zapytanie i odpowiadając na nie za spokojną pokorą: jestem Onufry B., ostatni z komisantów pana bankiera; ale posadę tę zajmowałem od lat czterdziestu, jeszcze u ojca jego; znałem go dzieckiem, nosiłem nieledwie na ręku,
I tu grube łzy pociekły z jego oczu; otarł je w milczeniu, i spoglądał na mnie, jakby w zamian badając, kto jestem? co mnie ta przywiodło? Jednak żadnego pytania uczynić nie Siniał; snadź przywykł do podrzędnego stanowiska, jakie zajmował przez życie całe, przywykł sam siebie nie rachować za nic. Ja byłem zdumiony tem com usłyszał; ale jakaś sympatya wiązała mnie z tym człowiekiem, który jeden nieszczęściu wierny pozostał. Spojrzałem na niego innemi oczami, i ta postać zgrzybiała, cicha, pokorna, nabrała dla mnie dziwnego uroka.
– Jakto? spytałem: i nie oddał mu ostatniej posługi ani jeden z tych, co otaczali go świetnem gronem za życia, co schylali się po okruchy spadłe ze stołu jego? Znałem go… był wspaniały i miłosierny.
– Panie, zawołał starzec drżącym od wzruszenia głosem z widoczną wdzięcznością na twarzy: pan jeden oddajesz mu sprawiedliwość. Ci co żyli z łaski jego, odstąpili go pierwsi; przyjaciele, którzy zazdrościli mu skrycie, popchnęli go w przepaść, obrzucili potwarzami. Nie zabił go zły los, ale Indzie – wszakże to zdarza się codzień.
– I z ogromnego majątku nie pozostało mu nic? Miał dzieci?
– Jedyną, córkę; nie mógł znieść myśli o jej nędzy,
– Nędzy! zawołałem.
– Tak jest, nędzy, powtórzył starzec z pewną dumą; córka jego oddała wszystko, do ostatniego klejnotu, na zaspokojenie wierzycieli, i wyszła z tego domu, gdzie lat dwadzieścia przeżyła wśród zbytku i szczęścia, sama uboga, w jednej sukni żałobnej, jak ją pan widziałeś.
Te słowa wytłómaczyły mi wszystko; słuchałem ich dżwięku, choć stary mówić przestał, i w oczach moich ta piękna bolejąca postać, za która szedłem przed chwila, oblekła się aureolą, szlachetności i męztwa. Stałem osmutniały i milczący naprzeciw Odufrego, który pocieszony współczuciem mojem, nie myślał przerywać rozmowy. Ja nie znajdowałem wyrazów w myśli, na uczucia budzące się z niepohamowaną gwałtownością; składały się na nie najszlachetniejsze pierwiastki. W tej chwili byłbym dał życie, by módz otrzeć jej łzy, skończyć sieroctwo i stworzyć jej życie zbytku, wykwintu, do którego zrodzoną była.
– I cóż ona pocznie teraz? spytałem nieśmiało bo wkroczyć w dziedzinę jej myśli,. zdawało mi się prawie świętokradztwem.
– Chce pracować, odparł stary wzruszajęc ramionami; wola jej jest hardą, ale słowo "praca" niema dotąd dla niej wyraźnego znaczenia. Nie zna jej, nie zna warunków realnego życia. Ojciec ubóstwiał ją, i chował jak rajskiego ptaka wśród kwiatów i woni.
Stary nie powiedział wszystkiego. Dowiedziałem się potem, że on jeden w tych strasznych chwilach zajął się jej losem: on był jej opiekunem i dobroczyńcą.
– Biedne dziecię, mówił dalej niby sam do siebie: czyż mogłem pomyśleć kiedy, że jej na to przyj dziel
– Tak młodal tak piękna! zawołałem nie mogąc pohamować się dłużej, a tak nieszczęśliwa!
– Nieszczęśliwa! o tak! bardzo nieszczęśliwa! Czy uwierzysz pan, że narzeczony opuścił ją bezwstydnie, dowiedziawszy się o katastrofie majątkowej?
Te słowa przejęły mnie zimnym dreszczem. Więc był na Świecie człowiek, co posiadał jej serce, jej słowo, i człowiek ten był nikczemnym. Nie umiałem zdać sobie dokładnej sprawy z wrażeń moich, ale wrażenia te miotały mojem niedoświadczonem sercem i rozmarzony głową jak rozbitym okrętem. Po raz pierwszy widziałem z blizka podłość ludzką i dotknięty nią byłem w istocie, ktorą postawiłem na ołtarzu uczuć moich dotąd nieskalanych. Trzeba mieć lat dwadzieścia, trzeba być wychowanym z dala od ludzi i świata pod wpływem nerwów czułej kobiety, trzeba nie mieć najlżejszego pojęcia praktycznych warunków życia, patrzeć na wszystko przez pryzmat własnych marzeń, i do tego jeszcze być obdarzonym pewnym donkiszotyzmem uczuć, by pojąć myśl, jak w tej chwili wylęgła się nagle w głowie mojej. Bez rozwagi i namysłu, nie bacząc na nic, o nic nie pytając postanowiłem ofiarować córce bankiera rękę moją, majątek, życie całe, i drżałem jeszcze, by nie odrzuciła tej ofiary. Moralna zarozumiałość moja była bez granic; nie spotkawszy się dotąd nigdy z rzeczywistością, urabiałem ją… fantastycznie wedle pojęć moich, odrzucając z góry logikę faktów, o której nie miałem zdrowego wyobrażania. Wierzyłem tylko w bezmyślne porywy serca, które u mnie dotąd były czyste i szlachetne; nie wiedziałem, że czyn szlachetny nawet potrzebuje poparcia rozumu, by wyjść komubądź na dobre. Miałem niekonsekwentność umysłu dziecka, a wiek i wolę człowieka. Jednak gdy postanowienie to miałem objawić słowem, zawahałem się chwilę, dobierając wyrazów, czułem, że krok podobny ludzie nazwą szaleństwem, że sam Onufry spojrzy na mnie jak na szaleńca. Ale ja szaleństwo to spełnić chciałem, pragnąłem go, i tę niebaczną miłość, zrodzoną przed chwilą dopiero, stroiłem we wszystkie wysokie marzenia. Nie przyszło mi nawet na myśl zbliżyć się do córki bankiera, poznać jej usposobienie, umysł, serce. Nie; wiedziałem, że była szlachetną, skoro zrzekła się wszystkiego, by ocalić pamięć ojca, odważną, skoro nie zlękła się ubóstwa, że była samotną, opuszczoną, zranioną we wszystkich uczuciach, i z niecierpliwością dziecka chciałem jak rószczką czarnoksięzką zmienić warunki jej istnienia, powrócić jej wiarę w ludzi, w życie i szczęście, wiarę, którą utracić musiała. Nie wiedziałem jeszcze wtenczas, że są rzeczy niepowrotne
Stałem obok starego komisanta w czasie gdy te wszystkie myśli snuły się w mojej głowie; on z pewnością odgadnąć ich nie mógł, i wnosząc z milczenia mego, że znudził mnie swą rozmową, wyrzekł ze zwykłą pokorą:
– Ale ja zatrzymuję pana tutaj, mówiąc o rzeczach, które pewno nie zajmują go wcale; przepraszam.
I skłonił mi się nieśmiało.
Ten człowiek nie snął serca ludzkiego, nie miał najmniejszego pojęcia wyrazu twarzy, lub nie patrzał na mnie, inaczej, byłby odgadł burzę szaleństwa wrzącą w duszy mojej. Podniosłem na niego wzrok zmącony i rzekłem drżącym głosem:
– Chciałbym widzieć się z panną X.
– A to na co? zapytał starzec, surowo prawie spoglądając na mnie.
– Sam widok jej wzruszył mnie do głębi ducha; to, cos mi pan powiedział, dokonało reszty.
– Nie żebrałem dla niej litości, wyrzekł z rumieńcem oburzenia; bo ten człowiek tak pokorny co do samego siebie, dumniał skoro szło o nią.
Byłbym chciał uściskać go za te słowa, ale on hardy i gniewny mierzył mnie przygasłemi oczami, z których się jeszcze iskry dobywały.
– Matka moja, wyrzekłem, byłaby matką dla niej.
– Czy chcesz pan ofiarować jej jałmużnę? Dopóki ja żyję, potrzebować jej nie będzie.
– Nie, panie, zawołałem, zdobywając się na zupełną szczerość; słowa moje mogą wydać ci się dziwne i niespodziane, a jednak przysięgam ci, mówię prawdę. Jestem wolny i bogaty; chciałbym zaślubić pannę X. Naprzód wiem… że to jedyny sposób przywrócenia jej znaczenia i dostatku, do jakiego przywykła; to jedno dać mi może prawo opiekowania się jej losem, bo wreszcie od chwili gdym ją ujrzał, kocham ją, a to pierwsza miłość moja. Pan nie wiesz, kto jestem, oto moję nazwisko (i oddałem mu bilet wizytowy). Nie żądam, byś mi pan wierzył na słowo; zbierz potrzebne ci informacye. Przybyłem tutaj jako wierzyciel bankiera. Nie trudno ci będzie przekonać się o prawdzie wszystkiego co mówię, Jutro o tej samej godzinie będę tu czekał na pana; chcę, byś mnie przedstawił pannie X.; chcę ujrzeć ją i z ust jej własnych usłyszeć mój wyrok, a jakibądź on bedzie, nie zmieni uczuć moich dla niej.
Wszystko to wypowiedziałem jednym tchem, gorączkowo, i mógłbym mówić dużo dłużej , bo zdumiony starzec nie myslał mi przerywać i stał jak człowiek nagle pogrążony w sen czarodziejski, jak ten, który chciałby a nie może uwierzyć w rzeczywistość widzeń swoich. I długo patrzał mi w oczy, szukając w nich fałszu lub obłąkania; aż w końcu pokonany nieprzepartą wymową prawdziwego uczucia, wyrzekł z wolna:
– Ja sądzę, że to wszystko prawda; ale pozwól mi pan być ostrożnym: tu chodzi o nią.
– Masz pan słuszność, odparłem; ja sam tego żądam. Skłoniłem mu się i odejść chciałem; ale ze wszystkich ludzi, ten starzec z gorącem nieświadomem siebie sercem, o słabej inteligencyi, z przywiązaniem i wiernością psa do pana swojego, najprędzej mnie mógł zrozumieć. To też po chwili namysłu zaszedł mi drogę; łzy migotały w jego oczach, twarz drżała od gwałtownego wzruszenia; wyciągnął do mnie rękę wyschłą.
– Panie, wyrzekł, albo jesteś najszlachetniejszym z ludzi…
Nie dokończył, ale w słowach jego znać było obowiązkową niewiarę.
W istocie myśli te musiały nasunąć się jemu i każdemu innemu, coby usłyszał podobne wyznanie; ale On miał naiwną prostoduszność, skłaniającą go do ufności. W życiu musiał być nieraz oszukanym, bo ostrożność nawet widocznie pochodziłaś niego więcej z wyrozumowania niż z instynktu, sam zdolny do szlachetnych uczuć, drugich sądził według siebie. Czułem, żem go pozyskał dla sprawy mojej, i odurzony tą całą sceną, upojony własnemi słowy, wyszedłem z tego domu, w którym tak nagle rozegrały się przyszłe losy moje, – w stanie trudnym do opisania.
Postawiłem więc krok pierwszy w realnem życiu, pierwszy raz postanowiłem coś i zdziałałem sam przez się. A to com uczynił, zdawało mi się wyjątkiem z jakiejś czarodziejskiej powieści; rzeczywistość była podobna do snów i marzeń, a ja niebaczny sadziłem, żem świat podbił sobie, żem przeinaczył pierwotne warunki bytu. I nie zastanowiłem się ani chwilę nad zobowiązaniami przyszłości, nad odpowiedzialnością, jaką brałem na siebie za swoje i cudze życie; kochać, zdawało mi się rzeczą tak łatwą jak oddychać.
Pomyślałem wprawdzie o matce, ale z góry pewny byłem jej przyzwolenia: wierzyłem, że ona kochać musi co ja kocham; że otworzy szeroko ramiona, by przygarnąć sierotę, i da jej całą miłość matki. Mój sposób myślenia był jej dziełem; ona to nauczyła mnie pogardzać tem, co świat zwykle ceni, prawa uczucia stawiać po nad wszystko, nie spierać się z żadnym szlachetnym popędem serca, ale słuchać uderzeń jego bez wahania, i zamiast ubitych gościńców ludzkich, szukać dróg własnych, samotnych. Biedna matka, miała słuszność w wielu rzeczach; zapomniała tylko w drogę życia uzbroić mnie puklerzem rozumu i zdrowej wiedzy; zapomniała wpoić we mnie te gruntowne przekonania i hart woli opartej na wyrobionej myśli, które rządzić powinny całym ustrojem naszym, i puściła na manowce świata ślepe dziecko nie zaś człowieka.
Reszta dnia tego zeszła mi sam nie wiem jak; godziny zdawały mi się wiekami, a jednak mijały szybko. Noc przyszła, nie mogłem znaleźć snu i spoczynku; przed wyobraźnią moją snuło się tysiące obrazów; teraźniejszość i przyszłość mieszała się w dziwnych kształtach, a zawsze i wszędzie widziałem przed sobą córkę bankiera, to tak jak wczoraj skamieniałą, prawie pod naciskiem bólu, to zwolna wracający do życia i szczęścia, z uśmiechem na bladych ustach, z rumieńcem na marmurowej twarzy, ze słowem: kocham w spojrzeniu.
Nazajutrz długo przed umówioną godziną czekałem na Onufrego. Ujrzałem go w końcu; szedł szybkim krokiem rozradowany, promienny; zdawał się młodszym o lat kilka. Zbliżył się do mnie z wyciągniętemi rękami, jak gdyby chciał mnie uścisnąć. Nie potrzebował mówić, dość było spojrzeć na niego, by zrozumieć, że sprawa moja wygrana była w myśli jego, a może już wygrana zupełnie.
– Więc… spytałem z bijącem sercem: przedstawisz mnie pan pannie X…?
– Panna Leonora czeka na pana.
– Czeka na mnie? powtórzyłem blednąc, bo wzruszenie zwyciężało siły moje; czeka na mnie, więc wie wszystko?
– Wie, że jeśli są tutaj podli i nikczemnicy, są też ludzie tacy iak pan. Chodźmy.
– Chodźmy, powtórzyłem.
W tej chwili byłem tak szczęśliwy, że potrzebowałem paść na kolana i podziękować Bogu i ludziom. Szliśmy w milczeniu, bo choć tysiące pytań cisnęły się na usta moje, jednak nie byłem w stanie sformułować ich słowem, w duszy mojej było w tej chwili uroczysta jak w kościele, w rzeczywistości stąpałem wśrod marzeń, a każde tchnienie było mi tchnieniem rozkoszy. Na rozkosz tę składało się wiele uczuć. Nie była to miłość jeszcze – ta więcej daleko tkwiła w wyobraźni mojej niż sercu, ale jakieś dumne upojenie, żem wystąpił z powszednich szlaków, jak błędny rycerz znalazłem pole działalności, życie moje przemieniałem w poemat i stałem się dla samego siebie bohaterem romansu.
Weszliśmy w końcu do dworku na Nalewkach. Onufry zastukał, drzwi się otworzyły, i ujrzałem się w obec Leonory. Czarna suknia ciężkiemi fałdami obejmowała jej kibić pełną, wysmukłą i rysowała lekko jej posągowe kształty, korona blado złocistych włosów zwieszała się nad jej czołem i ciążyła na karku w bogatych zwojach skręconych niedbale; ale twarz jej była biała jak wczoraj, bez śladu rumieńca i uśmiechu. Czoło było surowe, nieubłagane, a jasny wzrok spoczywał na mnie z nieujętym wyrazem litośnego badania. Spojrzenie to przeszyło mnie na wskroś i zmusiło spuścić oczy; jednak nie odwróciłem ich od niej, ale z rodzajem zachwytu utkwiłem je w jej ręce, w jej sukni, śledziłem jej powolne a wdzięczne ruchy, gdy w milczeniu wprowadziła nas do pokoju i wskazała mi krzesło siadając sama.
Pokój ten był bardzo skromny, ubogi; a jednak ona rozjaśniała go swą pięknością i nadawała mu niepospolite piętno; wchodziłem tu jak do świątyni, z cichą trwogą i skupieniem ducha. Kobieta nie zdawała się zwracać uwagi na liche otoczenie swoje; czy wiedziała, że nosiła z sobą wszędzie atmosferę sobie właściwą, czy pogrążona w ponurej rozpaczy nie raczyła zwrócić nawet uwagi na nizkie bielone Ściany, na biedne sprzęty swego mieszkania. Widocznie jednak zastosować się chciała do nowego położenia: na stole leżała robota zaczęta, a jej alabastrowe palce nie przywykłe do igły, nosiły siady drobnych, ukłóć. Wzrok mój zatrzymał się na tej ręce wytwornej, pieszczonej, skazanej na powszednią pracę. I wzruszenie moje silniejsze było od woli, nie mogłem przemówić słowa.
Leonora milczała chwilę, jakby zostawiając mi czas do namysłu; w końcu gdy cisza przedłużała się zbytnie, przemówiła pierwsza.
– Stary mój przyjaciel Onufry mówił mi, że pan jesteś wierzycielem mego ojca i że pragniesz mnie widzieć,
Te słowa przejęły mnie zimnym dreszczem; spodziewałem się co innego usłyszeć. Wymówione były głosem chłodnym, Podniosłem oczy: twarz jej była nieporuszona.
– Pani, zawołałem rozżalony: czyż powiedziano ci to tylko?
– Onufry mówił mi rzeczy tak dziwne, iż rzeczywiście upoważniłam go do przyprowadzenia tu pana; resztą nie zapomnę nigdy, że pan jeden szedłeś za trumną ojca mojego i wspominasz go bez przekleństwa.
Słowa te były smutne i łagodne, ale twarz nie poruszyła się większym wyrazem; oczy badawczo wlepiła we mnie. Jam nie wiedział co odpowiedzieć. Utworzyłem sobie w wyobraźni obraz tej kobiety inny zupełnie; na tych rysach, w tej postaci spodziewałem się innego wyrazu, innych słów z tych ust. A jednak choć różna od marzeń moich, córka bankiera była cudownie piękna, olśniewająca w dumie swojej.
– Pani, wyrzekłem z cicha znowu, spuszczając oczy przed jej dojmującym wzrokiem: cokolwiek powiedziano ci, jest prawdą i dojść nie może miary uczuć, jakie wzbudziłaś we mnie; ale jeśli mnie nie odrzucisz, życia całego nie starczy na ich stwierdzenie.
W głosie moim musiała dźwięczeć prawda, bo Leonora zamyśliła się chwilę, a ja mówiłem dalej niepewny i trwożny.