- W empik go
Mąż, ojciec, dusiciel - ebook
Mąż, ojciec, dusiciel - ebook
Prawdziwa historia morderczej obsesji i tajemnic skrywanych przed najbliższymi
Jesienią 1994 roku bawiący się w porośniętej drzewami części rodzinnej posiadłości trzynastoletni chłopiec natknął się na częściowo zwęglone ludzkie kości. Jego matka, Julie, uwierzyła w wyjaśnienia męża, Herba, że szkielet miał być pomocą naukową nieżyjącego już ojca anestezjologa. Herb Baumeister nie wiedział, co zrobić z kośćmi, więc zakopał je w ogrodzie na tyłach domu.
Od tego czasu Herb coraz częściej dziwacznie się zachowywał. Kiedy wyjechał na wakacje, żona zezwoliła policji na wejście na teren posesji. W trakcie trwającego dziesięć dni przeszukania śledczy znaleźli tam szczątki ciał jedenastu ofiar. Po upublicznieniu informacji na temat odkrycia na Fox Hollow Farm Herb nagle zniknął.
Herbowi Baumeisterowi przypisano w następnych latach zabójstwo co najmniej dziesięciu kolejnych mężczyzn. Wiele wskazuje, że to nie wszystkie jego ofiary... Jak to możliwe, że wiódł jednocześnie zwykłe rodzinne życie?
Naszym najważniejszym pytaniem jest: jak to możliwe, że on nas kochał, a zrobił to, co zrobił? Nasze szczęście już nigdy nie powróci.
JULIE BAUMEISTER
Uwaga! KSIĄŻKA ZAWIERA OPISOWE RELACJE DOTYCZĄCE AKTÓW PRZEMOCY I ZNĘCANIA SIĘ. CZYTELNIKOM SZCZEGÓLNIE WRAŻLIWYM NA TEGO TYPU TREŚCI ODRADZA SIĘ CZYTANIE TEJ POZYCJI.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8032-981-2 |
Rozmiar pliku: | 3,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
.
Wstęp
(fragment książki Ryana Greena pt. Mama od tortur,
w przekładzie Mateusza Rulskiego-Bożka)
Jenny leżała na stercie brudnych ubrań służących jej za łóżko i przyglądała się wirującym pod sufitem smużkom niebieskiego dymu. W pokoju jego opary nie dusiły, ale wiedziała, że na korytarzu, gdyby wytknęła tam nos, jest gęsty jak mgła. Jednak to nie dym nie pozwalał jej zasnąć. Przyzwyczaiła się do jego obecności w domu i pogodziła z faktem, że wszystko, co białe, barwi na żółto, a jej ubrania, włosy, a nawet skóra śmierdzą nim jak popielniczka.
Z korytarza dochodził pomruk głosów i śpiew. Stephanie znów słuchała płyt. Dzieciaki z sąsiedztwa jak zawsze snuły się po domu i paliły papierosy, dzieląc się sekretami i częstując uszczypliwościami. Na jedzenie nigdy nie wystarczało pieniędzy, ale na papierosy wszyscy zawsze je mieli: i goście, i dzieciaki z domu, i „mama”. Jenny nastawiła uszu, by wśród natłoku dźwięków wychwycić głos starej. Był ostry i nosowy. Bez trudu przebijał się przez gwar. Ale teraz go nie słyszała.
W domu nie było drzwi wewnętrznych, bo zamknięta przestrzeń prowokuje do grzechu. Stara, jeśli tylko chciało jej się ruszyć z fotela, krążyła po korytarzach i zaglądała w ciemne kąty, pilnując, by dziewczęta nie robiły nic nieczystego. Gdyby się odezwała, Jenny z pewnością by ją usłyszała. A skoro zza ściany nie dobiegał jej jadowity głos, to „mama” równie dobrze mogła właśnie stać nad jej głową.
Teraz bicie nie było aż tak straszne. Takiej okropnej przemocy i takiego okrucieństwa jak tutaj nie doświadczyła przez całe życie. Wprawdzie opuchnięcia i szramy na tylnej stronie ud piekły ją i szczypały, ale ilekroć się poruszyła, wiedziała, że w porównaniu ze złem, jakie czaiło się w każdej osobie, którą tu spotykała, kilka razów wcale nie jest najgorszą rzeczą, jaka może jej się przytrafić. Zamknęła oczy, udając, że śpi. Jeśli stara tu przyjdzie, może się nabierze i zostawi ją w spokoju.
Nosowy poświst, który wreszcie wyłowiła spośród innych dobiegających do jej uszu odgłosów, zjeżył jej włoski na karku. Był tak wysoki, że oprócz niej słyszały go chyba tylko psy. To było chrapanie starej. Musiała zasnąć w swoim fotelu. Jenny otworzyła oczy i odetchnęła z ulgą. Niebezpieczeństwo nie całkiem minęło, bo każdy z potworów z salonu mógł tu w każdej chwili wpaść, żeby się nad nią poznęcać, były jednak granice tego, co mogli jej zrobić bez pozwolenia. Wprawdzie stara wyglądała jak szkielet w skórzanym worku, ale jednym słowem – albo i samym spojrzeniem – potrafiła okiełznać każdego dzieciaka. Nic się tu nie działo bez jej pozwolenia, udzielonego głosem albo milczeniem.
Dziewczynka przez chwilę leżała bez ruchu, czując, jak strach powoli ją opuszcza. Zanim znalazła się w tym domu, nie znała prawdziwego lęku, tego przerażenia, które teraz przenikało ją do szpiku kości, gdziekolwiek się akurat znajdowała. Szczegółowa wiedza o tym, co może jej się przytrafić, i prawdopodobnie w końcu się przytrafi, była gorsza od wszelkich koszmarów, jakie mogła wytworzyć jej wyobraźnia. Przed tym wieczorem nie byłaby sobie w stanie wyobrazić zapachu palonego ludzkiego ciała, a rok wcześniej nie uwierzyłaby, że kiedyś będzie tak głodna, że uzna go za apetyczny. Strach wrył się głęboko w jej serce i odmienił ją. Były to zmiany tak podstępne, że nie do końca je sobie uświadamiała.
Zaczęło się dość niewinnie. Jedna z dziewcząt rzuciła złośliwy komentarz, a ona zachichotała. Docinek wcale nie był zabawny, ale łatwiej było zachować się tak jak wszyscy, niż wyróżnić się spośród grupy. Tutaj każdy mógł okazać się zagrożeniem. Lepiej było nie zadzierać z nikim, ale o ile chłopaki mogli najwyżej ją popchnąć albo wykopać jej kule z rąk, o tyle dziewczyny od razu leciały do starej. Skarżyły szeptem. Jenny i tak prawie nic nie jadła, więc nie mogła dopuścić do tego, żeby odebrano jej te posiłki, które jeszcze dostawała. Ale to, jak nisko upadła, dotarło do niej z całą mocą, dopiero gdy do domu przyszła pracownica socjalna. Na twarzy dziewczynki nie drgnął ani jeden mięsień, kiedy powtórzyła kobiecie wszystkie wstrętne kłamstwa, które „mama” sączyła jej do ucha. Wystarczyła jedna mała groźba „mamy”, by na kilka dni zesztywniała i wpadła w dygot. Cztery słowa: „Chcesz pójść do piwnicy?”.
Gdy zdarzało jej się płakać, zawsze zatykała sobie usta rękawem. Nie byłoby dobrze, gdyby któryś z dzieciaków ją usłyszał. A jeszcze gorzej było zaniepokoić starą. Jenny zrobiłaby wszystko, żeby tylko uniknąć okropnego ciężaru jej uwagi. Co nie znaczy, że zainteresowanie ze strony dzieciaków było bezpieczniejsze. Wyobrażała sobie, że są hienami ukrytymi pod ludzką skórą. Rżały tym swoim hienim chichotem, czekając na okazję, by rzucić się na nią i ją rozszarpać, gdy tylko okaże słabość. Na szczęście stara trzymała dzieciaki na wodzy i dopóki nie zechciało jej się poszczuć ich na nią, Jenny była w miarę bezpieczna. Dziewczynka powtarzała sobie, że wkrótce będzie bezpieczna naprawdę. Tak jakby ten koszmar miał datę graniczną. Na swój sposób faktycznie ją miał. Piwnica przesądzi, jak wiele cierpienia dziewczynka będzie jeszcze musiała znieść, zanim mroczne instynkty tej rodziny skupią się wyłącznie na niej. Z trudem opanowała spazmy, gwałtowne westchnienia i szloch przeszły w cichy, wskazujący na głęboki sen oddech. Stara nie musi jej widzieć, ale jeśli w nieodpowiedniej chwili usłyszy jedno chlipnięcie, to cała ciężka praca, którą Jenny włożyła w udawanie, że jest jedną z nich, pójdzie na marne.
Zbyt długie rozmyślanie o piwnicy przyprawiało ją o mdłości. A nie mogła sobie pozwolić na utratę apetytu. Nie mogła dopuścić do tego, by za karę odebrano jej kolejny posiłek. Przesuwając rękami po swoim ciele, czuła wrzynające się od wewnątrz w skórę kości. Nie żeby się dotykała, nawet przez ubranie. Nie miała już na to odwagi. Straciła ją po kazaniu o grzechu i brukaniu własnego ciała, którym stara wychłostała całą gromadę, kiedy nakryła jednego z chłopaków na poprawianiu sobie interesu w spodniach.
W chwilach paniki dziewczynka nawet nie śmiała pomyśleć o piwnicy, nazbyt dobrze zdając sobie sprawę z tego, że może tam skończyć. Natomiast wtedy, gdy lęk od niej odpływał, też najczęściej nie chciała o niej myśleć, bo samo wyobrażenie sobie ciemnego podziemnego pomieszczenia było bolesne, a ona od jakiegoś czasu i tak doświadczała większego bólu, niż można znieść. Zmagając się z polio, od dawna wiedziała, że do końca życia będzie borykać się z cierpieniem, ale nie pamiętała, by kiedykolwiek przed jej przybyciem do tego domu ból był aż tak intensywny. Wprawdzie bito ją bardzo rzadko, rzadziej nawet niż rodzone dzieci starej, ale w głodowych wizjach Jenny jej ciało pożerało samo siebie.
Jednak ta noc była inna. Ostre ukłucia przerażenia, które zwykle wywoływała w niej myśl o piwnicy, rozpłynęły się w oczekiwaniu. Od chwili tamtego makabrycznego pokazu powietrze aż wrzało od pulsującego w nim napięcia. I chociaż teraz bulgotało już tylko jak zupa gotowana na wolnym ogniu, to czuć było, że za chwilę wykipi. Dziewczynka powtarzała sobie, że wszystko będzie dobrze. Że tak naprawdę jej czas wcale się nie kończy. Że nawet jeśli ostatecznie czeka ją piwnica, to nie trafi tam jeszcze przez wiele lat. Znów poczuła igiełki łez w kącikach oczu. Wszystko będzie dobrze. Nic złego się nie stanie. Wszystko będzie dobrze.
Ale Jenny zupełnie nie potrafiła kłamać.
Podciągnęła się do pozycji siedzącej i wsłuchała się w odgłosy dochodzące z drugiego pokoju. Co się tam dzieje? Śmiechy przybrały na sile, ale chrapanie starej nadal rozchodziło się po domu miarowo. Lepszej chwili, żeby zrobić to, co zamierzała, nie będzie. Ani drugiej szansy. Kule stały w kącie, oparte o ścianę, jednak dziewczynka robiła nimi taki hałas, że używając ich, nie zdołałaby niepostrzeżenie się wymknąć; powoli przeczołgała się po zakurzonej podłodze i wyjrzała na korytarz. Poprzez błękitną mgłę papierosowego dymu dostrzegła sylwetki w salonie. Cienie o ludzkich kształtach, które mogłaby nawet wziąć za ludzi, gdyby nie widziała ich tamtego dnia. Nie zapomni o tym. Starej nie dostrzegła, ale warkot jej pochrapywania łatwo było odróżnić od innych odgłosów. Dziewczynka pomyślała, że ma szansę. I że wszystko będzie dobrze.
Wyczołgała się na korytarz. Tylko niewielką część ciężaru ciała oparła na swoich słabych nogach, by oszczędzić siły, na wypadek gdyby w razie kłopotów musiała w szaleńczym tempie uciekać do łóżka. Pokonanie krótkiego korytarza zajęło jej więcej czasu, niż powinno, bo musiała omijać sterty śmieci i pustych butelek po coli. Przez nikogo niezauważona dotarła do kuchni, ale na widok drzwi do piwnicy zamarła.
Upłynęło dużo czasu, odkąd po raz ostatni schodziła po prowadzących do niej schodach z własnej woli, i wtedy nie przyszło jej nawet do głowy, że kiedyś może zostać tam, na dole, zamknięta. Poczuła piwniczny odór. Sączył się do kuchni zza zamkniętych drzwi. Słodkawa, mdła mieszanina smrodu amoniaku i odchodów, jak z obory. Zaczęła oddychać ustami. Wciąż powtarzała sobie, że wszystko będzie dobrze. Drzwi skrzypnęły, kiedy je pchnęła. Musiała powstrzymywać się całą siłą woli, żeby w panice nie uciec z powrotem do łóżka. Przez kolejną okropną chwilę klęczała w bezruchu na kuchennej podłodze, czując, jak przygniata ją ogromny ciężar sytuacji. Uważnie nasłuchując najdrobniejszych sygnałów, które mogłyby świadczyć o tym, że w salonie ją usłyszano, uspokoiła się na odgłos kolejnej salwy śmiechu. Nikt jej nie zagrażał. Gdy muśnięte koniuszkami palców drzwi do piwnicy otworzyły się na oścież, Jenny stanęła oko w oko z otchłanią.
Światło wiszącej pod kuchennym sufitem gołej żarówki ani trochę nie rozjaśniało piwnicznych ciemności. Jenny była przerażona ogromem ich głębi. Zdawało się, że schody prowadzą w czarną litą ścianę, za którą nie ma nic. Cały strach, który dotąd w sobie tłamsiła, uderzył w nią spiętrzoną falą. Jak ktokolwiek mógł przebywać w tej czerni? Otwierać rano oczy, widząc absolutną nicość, i zamykać je w nicości, próbując zasnąć? Wpatrzona w ciemność, wysiłkiem woli pchnęła swe ciało naprzód. Klęcząc na podłodze w kuchni, ryzykowała, że ktoś odkryje jej obecność. Pomyślała, że na schodach do piwnicy będzie bezpieczniejsza. To kłamstwo było tak oczywiste, że odrzuciła je, zanim skończyła formułować tę myśl. I gdy już, już miała odwrócić się na pięcie i czmychnąć do łóżka, złowiła uchem ten odgłos.
Dochodził z piwnicy. Istota, która tam mieszkała, usłyszała Jenny. Czołgając się po brudnej posadzce, drapała w nią. Wiedziała, że dziewczynka tu jest. Jenny usłyszała coś w rodzaju pojedynczego szlochu, który odbił się echem od ciemności. To wystarczyło, by umocnić ją w powziętym postanowieniu. Bokiem, niczym krab, ruszyła w dół schodów, najostrożniej jak była w stanie, by nie zdradzić się żadnym dźwiękiem. Zamknęła za sobą drzwi i nie wzdrygnęła się nawet wtedy, gdy ogarnęły ją egipskie ciemności. Obmacując otaczającą ją przestrzeń, krok po kroku posuwała się naprzód. Mięśnie bolały ją od wysiłku, serce tłukło się w piersi. Tak mogłoby wyglądać jej życie. Jeśli ją tu złapią, to na pewno tak właśnie będzie wyglądać. Gdy jej stopa, zamiast kolejnego stopnia, dotknęła posadzki, Jenny z trudem zwalczyła w sobie przemożną chęć ucieczki. Wysiłkiem woli zmusiła ciało do wyprostowania się. Smród zalegający w gorących ciemnościach piwnicy był niemal obezwładniający. Dziewczynka dławiła się przy każdym oddechu, zupełnie jakby znalazła się w szambie. Zrobiła kilka chwiejnych kroków naprzód, aż natrafiła stopą na coś, czego nie sposób było pomylić z niczym innym. Nagie ludzkie ciało. Pochyliła się i drżącymi rękami dotknęła ramienia swojej siostry. Powiodła palcami po jej wynędzniałym przedramieniu w stronę dłoni, zaciśniętej teraz w twardy szpon. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać, ale już wcześniej była pewna, że nie uda jej się zbyt długo powstrzymać łez. Z ciemności dobiegł ją chrapliwy szept.
– Jenny?
– Tak. Jestem przy tobie. Wszystko będzie dobrze.
Gdy Sylvia z chrapliwym poświstem wypuściła powietrze z ust, w dźwięku tym nie było słychać strachu.
– Ja tu umrę.
.
Także jako e-book i audiobook.
.
Błyskawiczna akcja
(fragment książki Ryana Greena pt. Zabójczo przystojny
w przekładzie Aleksandry Brożek-Sali)
Autostrada prowadząca przez stan Georgia ginęła pod kołami samochodu Paula. Niekończący się pas czarnego asfaltu za nim przechodził do historii. Paul nigdy nie oglądał się za siebie, nie musiał, nie chciał. Ekscytowało go to, co było dopiero przed nim – prawie wszystko mogło się jeszcze wydarzyć. Mógł zostać, kimkolwiek zechce, robić to, na co będzie mieć ochotę. Rzeczy, które pozostawił za sobą w chmurze pyłu, mogły go tylko zranić, tymczasem przed nim była hedonistyczna radość, tak wielka, że nawet nie potrafił sobie jej wyobrazić.
Wszystkie czekające go przyjemności bledły jednak w porównaniu z radością tej chwili. Samochód, otwarta droga, wolność. Nieskończona wolność. Żadnych zamkniętych drzwi ani zakratowanych okien. Nikt nie wyszczekiwał rozkazów, nie mówił mu, kiedy może oddychać, kiedy może się wysrać. Mury runęły, a on żył tak, jak powinien. Miasta i domy to nie był jego świat. Nie zamierzał udawać, że nigdy ich nie potrzebował, ale czuł się sobą tylko tutaj, w drodze. Na wielkim pustkowiu, pod niebem, którego błękitu nie przesłoniłaby nawet jedna chmura, i gdzie nie spowalniałby go żaden samochód.
Mógł stąd pokonać trasę z jednego wybrzeża na drugie. Przemieszczając się kolejnymi drogami, z miasta do miasta, ze stanu do stanu, wszystko w mgnieniu oka. Świat stał przed nim otworem, a jeśli to oznaczało, że będzie musiał wbić w niego nóż, by od czasu do czasu wyciągnąć to, co dobre, nie miał nic przeciwko temu.
Obecnym samochodem poruszał się od czasu powrotu do Macon. Auta pojawiały się i znikały prawie tak szybko jak paliwo w baku. Kiedy potrzebował nowego, zawsze miał duży wybór. Był przekonany, że nawet jeśli właściciele nadal korzystali z pojazdu, ich ubezpieczenie pokryje szkodę. Tak naprawdę nie robił nikomu krzywdy, pożyczając sobie auto. W końcu i tak je odzyskają. Albo kupią sobie zupełnie nowe. Był jak wróżka zębuszka, zastępował stare i niechciane czymś lepszym. Kto by się gniewał na wróżkę zębuszkę?
To nie był samochód jego marzeń, ale jeździł, więc nie należało narzekać. Kiedy do niego wsiadł, bak był pełny, a Paul uznał, że nikomu nie będzie smutno, jeśli go pożyczy. Właściciel i tak nie zamierzał już nim jeździć. Po prostu sterczałby w tym miejscu, dopóki nie zlicytowano by go na aukcji temu, kto zechciałby sypnąć gotówką. Paul nigdy nie miał grosza przy duszy, ale nie potrzebował pieniędzy, unikając problemów po swojemu. Jasne, musiał często zmieniać samochody, lecz to było dla niego dobre. Nowe doświadczenia wzbogacały smak jego życia, wyjątkowo pikantnego w tym roku.
Otworzył okno i owiało go gorące powietrze ostatnich upalnych dni tej jesieni. Było cieplej, niż bywa w Georgii; najwyraźniej przez cały czas kierował się na południe. Zdezorientowany, nawet nie wiedział, czy przekroczył już granicę stanu. Rzut oka na rozmazany pas zieleni po bokach drogi nie na wiele się zdał. Jeszcze trochę i powinien zobaczyć jakiś znak drogowy, może znajome słowo lub nazwę. Tak naprawdę nie miało dla niego znaczenia, dokąd jedzie. Wszędzie było podobnie. Czuł, że dopóki będzie mieć samochód i drogę, będzie zadowolony.
Gdyby był kimś innym, prawdopodobnie zastanowiłby się, dokąd chce jechać. Jednak był sobą i chciał jechać tam, dokąd zaprowadzi go droga. Sporządzanie planów nie miało sensu – planując, ludzie z własnej woli zamykali się w więzieniu. Nawet gdy byli wolni, pakowali się do klatek i wyrzucali klucz. Małżeństwo, praca, dom i inne bajery. Nie chciał tego. Nie potrzebował żadnej z tych rzeczy. Miłość nie była prawdziwa. Stabilizacja to iluzja. Pracę można stracić, podobnie jak dach nad głową. Wystarczy powiedzieć niewłaściwą rzecz w niewłaściwym momencie i wszystko rozsypie się jak domek z kart. Dlaczego miałby przez całe życie słuchać głosu policjanta w swojej głowie, który pouczał go, jak ma postępować, aby się nie wyłamać? Nie potrzebował tego.
Minął znak drogowy. Biały tekst na zieleni ciągnącej się aż po horyzont. Był na Florydzie. Georgia została daleko w tyle. Oba stany były w porządku. Oba oferowały różne możliwości.
Chrzanić życie w klatce od ósmej do szesnastej. Dawanie dzieciom buziaka i płacenie rachunków na czas. Miał wszystko, czego potrzebował. Mógł udać się wszędzie i nigdzie nie musiał być. Zero ludzi i ich pustej gadki, tylko on i warkot silnika. Niczego więcej nie potrzebował. Tylko tego pragnął. Tylko o to zawsze walczył. O swój amerykański sen.
Migotanie czerwonych i niebieskich świateł w lusterku wstecznym rozwiało te marzenia. Odległy dźwięk syreny przedarł się przez płynny ryk silnika, a Paul zacisnął zęby.
Spokojną medytację drogi przerwał mu skok adrenaliny. Paul wszędzie, dokąd się udawał, popełniał przestępstwa, a przez ten samochód łatwiej go było zidentyfikować – widząc miganie koguta, jak najbardziej miał podstawy, by przygotować się do walki lub ucieczki. Na co dzień raczej nie myślał racjonalnie. Wspominanie ciągu wydarzeń, które doprowadziły go do miejsca, w którym się znalazł, było jak wkładanie dłoni do słoika pełnego potłuczonego szkła w poszukiwaniu ciastka leżącego na samym dnie. Mimo tego znów to zrobił. Prześledził drogę wstecz do ostatniego razu, kiedy kogoś dorwał, kiedy złapał kogoś za gardło i mocno zacisnął dłonie. Krążył myślami wokół tamtego zdarzenia, po czym wrócił do teraźniejszości i samochodu, którym jechał.
Pewnie go szukali. Po sprawdzeniu tablic rejestracyjnych będzie jasne, że auto zostało skradzione. Ścigano go. I w końcu namierzono. Z twarzą wykrzywioną w grymasie, który wyglądał jak uśmiech, docisnął pedał gazu aż do podłogi. Warkot silnika zmienił się w ryk, ale Paul nie słyszał go, bo jeszcze głośniej waliło mu serce.
Rozpoczął się pościg.
Rozmyta zieleń za bocznymi szybami zmieniła się w smugę; przednia szyba pochłonęła drogę i sięgnęła horyzontu. Szybciej. Szybciej. Światła nadal migały w lusterku wstecznym, ale Paul nie miał czasu na nie spojrzeć. Musiał patrzeć przed siebie, przewidywać pojawienie się kolejnego zakrętu – przy tej prędkości nie mogło być mowy o pomyłce. Bez wahania, bez rozmyślania, bez zastanawiania się. Mózg podłączony do kół. Nie ma miejsca na strach, nie ma miejsca na poczucie winy, jest tylko droga. Zawsze niosła mu ratunek i wiedział, że zrobi to również teraz. Poświęcił się, oddał wszystko, czym był – dla drogi. Nadszedł czas, aby mu się odwdzięczyła za jego oddanie. Nie miał w zwyczaju się modlić, ale gdyby było inaczej, jego bogiem byłaby ciągnąca się przez wieczność linia czarnego asfaltu. Byłby Najwyższym Kapłanem Autostrady.
Co sprawiłoby, że policjant i tak pędziłby jak Diabeł – ten, który chciał odebrać mu sakrament drogi, który chciał go zamknąć i wyrzucić kluczyki do auta. Te psy nie miały pojęcia, czego się dopuszczają, jaką wolność próbują odebrać innym, jeżdżąc tam i z powrotem, wciąż tymi samymi ulicami. Nigdy niczego nie odkrywali, nigdy się nie rozwijali – zawsze robili to samo, dzień po dniu, aż do przejścia na emeryturę lub do momentu śmierci. Z punktu widzenia Paula policja była najgorszą rzeczą, jaką ten świat miał do zaoferowania.
Diabeł deptał mu po piętach.
Jechał dalej. Gdy skręcał z głównej drogi na pobocze, rozległ się pisk opon. Ruszył na przełaj, przez podmokły las i otwarte pola. Opony starego samochodu nie były przystosowane do tego zadania, ale Paula nie obchodziło, czy je zniszczy. Korzystał z niego tylko tymczasowo – wszystko było tymczasowe. Później znajdzie nowe auto, nową nagrodę, nowe miejsce docelowe. Te cholerne światła nadal migały. Dystans się zmniejszał. Policjanci zbliżali się coraz bardziej.
Czuł na karku oddech Diabła.
Gwałtownie skręcił, wjeżdżając na kolejne skrzyżowanie, wcisnął sprzęgło, hamulec, pedał gazu i znów ruszył. Pył wzbił się w powietrze, gdy opuszczał pobocze, tył pojazdu otarł się o roślinność. Auto wpadło w lekki poślizg, ale odzyskał nad nim kontrolę. Potem znowu ruszył przed siebie.
Policjanci zwalniali na zakrętach; byli zmuszeni jechać tak, jakby chcieli przeżyć ten pościg. Paul niekoniecznie. Nie musiał. Wierzył, że droga go ochroni.
Ufał, że kiedy skręci, samochód zabierze go w bezpieczne miejsce. Czuł, że chociaż licznik paliwa miga, wskazując rezerwę, pod maską jest wystarczająco dużo mocy, która pomoże mu cieszyć się wolnością.
Po powrocie na autostradę znów rozwinął skrzydła. Puścił sprzęgło, bez wahania wcisnął pedał gazu i wyrwał do przodu. Radiowóz wyjechał za nim, zdecydowanie za wcześnie, i Paul zdał sobie sprawę, że nie ucieknie. Ten stary samochód dobrze mu służył do jeżdżenia po okolicy, ale nie był stworzony do pościgów. Za mało koni mechanicznych. Nie mógł osiągnąć prędkości, której Paul potrzebował, aby zwiększyć dystans na prostej trasie. I tak musiał dać się złapać, teraz lub później. Nigdy nie wzdragał się przed robieniem tego, co musiał, nie tchórzył. Wręcz przeciwnie. Zawsze był zbyt uparty, rzucał się w wir zbyt wcześnie, zbyt szybko chciał działać. To sprawiało, że wolniejsi ludzie czuli się niekomfortowo. Dawno, dawno temu w pewnej więziennej celi, kiedy zaczęła się jakaś bójka, to on był tą osobą, która pierwsza przystąpiła do ataku. Widział to jeden z więźniów. Podobno takie zachowanie jest typowe dla żołnierzy, bojowników, dzieci, które zaatakowano na ulicy o jeden raz za dużo. Niewielki bufor czasu między myślą a działaniem został zniszczony przez rzeczy, które widzieli i których doświadczyli. To pozwalało im świetnie działać w kryzysie, ale pakowało ich w kłopoty wszędzie indziej. Dlatego życie Paula było serią skoków od jednego kryzysu do drugiego. Dlatego nie czuł się żywy, choć nie był bliski śmierci. Kiedy pędził autostradą, kierując się coraz bardziej na południe, a radiowóz zbliżał się w lusterku, czuł w sobie więcej życia niż przez te wszystkie tygodnie krążenia bez celu. Krew pulsowała mu w żyłach.
Nie było już sensu uciekać, ale wciąż jechał, pozwalając psu się zbliżyć, pozwalając mu poczuć, że na to zasłużył. W końcu, kiedy wydawało się, że silnik zaraz wypali dziurę w karoserii i wypadnie na jezdnię, wcisnął pedał hamulca i zjechał na trawiasty skraj drogi.
Zrobił to tak nagle, że gliniarz prawie go wyprzedził – gwałtownie zahamował i skręcił kierownicą, wykonując powolne półkola na obu pasach. Światła wciąż migały, a syrena wyła.
Paul spojrzał na policjanta bez odrobiny strachu na twarzy; nie bał się Diabła. Diabeł był jego przeciwnikiem. Dla odmiany gliniarz był zlany potem, ręce mu się trzęsły, gdy nieporadnie przesunął dłonią w okolicach klamry od pasa, a potem wygramolił się, by stanąć na środku drogi, ciężko dysząc.
Taka była różnica między Paulem a jego przeciwnikiem. Przeciwnik znał słabość; przeciwnik nie wierzył w drogę.
Paul opuścił szybę i z uśmiechem, który uważał za najbardziej rozbrajający ze swoich uśmiechów, napotkał lustrzane spojrzenie Diabła, w którym dostrzegł własne odbicie.
– W czym problem, panie władzo?
To była gra. Zupełnie jakby policjant nie musiał go gonić przez spory kawałek Florydy, jakby prowadzili towarzyską pogawędkę, jakby byli po tej samej stronie, jakby nastąpiła tylko drobna pomyłka. Zdarza się, czasem człowiek zrobi jakiś błąd w dokumentach albo nieznacznie przekroczy prędkość. Cóż, każdemu może się to przytrafić. Fakt, że gliniarz się trząsł, z trudem tłumiąc wściekłość, nie miał znaczenia. Dopóki trzymał się scenariusza, istniało wyjście z tej sytuacji. Zawsze istniało jakieś rozwiązanie.
Nie usłyszał grzecznej prośby o prawo jazdy i rejestrację, tylko szczekliwe żądanie, by wysiadł z samochodu. Okej, nie miał za bardzo alternatywnego wyjścia. Nie było innego sposobu, by z tego wybrnąć, nie dało się cofnąć czasu. Może powinien był zatrzymać się przed pościgiem, jeszcze na autostradzie. Wysiadając z pojazdu i z przesadną ostrożnością zamykając za sobą drzwi, otrząsnął się, tłumiąc ten zdradziecki cichy głos z tyłu głowy. Nie chciał być na głównej drodze, gdzie nigdy nie wiadomo, kiedy ktoś nadjedzie. Zawsze lepiej sobie radził na peryferiach – niezauważony.
Przeciwnik mówił, wysuwał kolejne żądania, krzyczał, wrzeszczał, tracąc panowanie nad sobą. To było dobre. To go osłabiło. Zdezorientowało go. Paul miał szansę wykorzystać tę sytuację. Policjant krzyczał teraz coś o odwróceniu się, położeniu rąk na samochodzie, rozstawieniu nóg. Paul przekrzywił głowę na bok, jakby nie słyszał dobrze, jakby nie rozumiał, co się do niego mówi. Zresztą, naprawdę nie słyszał. Jak zawsze skupiał się nie na słowach, tylko na czynach. Dziwił się, że większość ludzi nie robi tego, co mogłaby robić. To były drobne, pospolite rzeczy, takie jak jazda środkiem drogi, kiedy nikogo nie było w pobliżu, ale też ważniejsze kwestie, na przykład ignorowanie tego, co ktoś do ciebie mówi. Albo branie rzeczy bez pytania. To było największe więzienie ze wszystkich, ta pułapka w ludzkich głowach, która sprawiała, że godzili się na to, co uważali, że powinni robić, zamiast robić to, co im się podoba. Zupełnie jakby istniało nieskończenie szerokie pole, ale wszyscy i tak szli tą samą błotnistą ścieżką, gęsiego jeden za drugim, zamiast swobodnie biec.
Jeśli się czegoś chciało, można było to wziąć. Jeśli się czegoś potrzebowało, można było to mieć. Czasami ktoś później narzekał, ale wtedy wystarczyło iść dalej i znaleźć inne miejsce. Droga była odpowiedzią na pytanie o konsekwencje. Droga była odpowiedzią na wszystkie jego kłopoty.
Tak więc, gdyby podążał ścieżką wytyczoną dla ludzi nudnych i ponurych, przebieg następnych kilku minut byłby przewidywalny. Policjant krzyczałby na niego, aż zabrakłoby mu tchu. Odczytałby mu jego prawa, zatrzymał go, dość bezceremonialnie wepchnął na tylne siedzenie radiowozu i odwiózł do aresztu. Paul stanąłby przed sądem, niewątpliwie został skazany i zamknięty w jakiejś głębokiej, ciemnej dziurze, gdzie droga będzie tylko odległym wspomnieniem, a jego życie potoczyłoby się nowym torem, bez możliwości zmiany kierunku. Wszyscy wiedzieli, że właśnie to należało zrobić, kiedy zatrzymali cię gliniarze. Policjant wiedział, że masz to zrobić. Działał według tego samego scenariusza co zawsze.
Myślał, że jego mała odznaka i mały pistolet mają jakąś wartość. Myślał, że tylko dlatego, że coś nigdy wcześniej się nie wydarzyło, nigdy nie nastąpi. Wszyscy zamknięci w swoich więzieniach, postępujący zgodnie ze swoimi scenariuszami, absolutnie nic nie rozumiejąc. Czasami Paul nie mógł uwierzyć, że tylko on przejrzał to kłamstwo.
Nikt nigdy nie podszedł zupełnie swobodnie do gliniarza, kiedy ten go strofował. Nikt nigdy nie zignorował wykrzykiwanych ostrzeżeń, gdy policjant sięgał po broń. Nikt nigdy nie wyciągnął pistoletu z kabury szybciej niż funkcjonariusz.
Przeciwnik zdawał się nie rozumieć, co się dzieje. Byli poza scenariuszem, znajdowali się na tym rozległym, nieznanym, niebezpiecznym terytorium, poza sytuacjami, które przydarzyły mu się wcześniej, a on po prostu nie mógł sobie z tym poradzić. Jego umysł się zamknął, tak jak u każdego normalnego człowieka, gdy ten został skonfrontowany z sytuacją, na którą był zupełnie nieprzygotowany. U każdego normalnego człowieka, ale nie u Paula. Był inaczej zbudowany. Był podłączony do życia poza murami więzienia społecznego. Był wolnym człowiekiem i to czyniło go potężnym. Tańczył wśród wiszących na sznurkach marionetek. Stanął obok torów, podczas gdy pociąg, który miał go zmiażdżyć, przejeżdżał obok.
Pociąg, którym był Paul, przejechał dokładnie nad przeciwnikiem. Zabrał policjanta z powrotem do radiowozu i zakuł go w kajdanki na przednim siedzeniu, chwycił kluczyki i przeszedł na miejsce kierowcy. Teraz to był jego samochód. Nikt nie powiąże go z tym, co zrobił w Georgii. Zrzucił z siebie kolejny ciężar.
Nie wierzył w siłę policjantów. Nie postępował zgodnie z ich scenariuszami i nie przestrzegał ich ograniczeń. Ale to nie znaczyło, że nie mógł ich wykorzystać. Tutaj każdy, kto zobaczy nadjeżdżający radiowóz z migającymi światłami, zatrzyma się jak posłuszna mała owieczka, którą przecież jest. A Paul będzie mógł wybrać sobie każdy samochód, jaki zobaczy.
Nadszedł czas na przejażdżkę, a droga mu ją zapewni.
.
Także jako e-book i audiobook.
.
Mama wie najlepiej
(fragment książki Ryana Greena pt. Gospodyni domu śmierci
w przekładzie Moniki Bąk)
Kiedy Peggy po raz pierwszy pojawiła się w domu przy F Street, nie miała pojęcia, czego powinna się spodziewać. Zazwyczaj pensjonaty w Sacramento, które chciały przyjmować osoby bezdomne i uzależnione, wyglądały jak na dzień przed wyburzeniem – tak jakby gospodarze tych slumsów podejmowali ostatnią jeszcze próbę wyciśnięcia z chylącego się ku upadkowi domostwa kilku dolarów, zanim wszystko zostanie zrównane z ziemią pod budowę galerii handlowej.
F Street była spokojną częścią przedmieścia. Na chodnikach bawiły się dzieciaki, jeżdżąc w tę i z powrotem na rowerkach albo sprzedając produkty, z których najbardziej odurzająca wydawała się lemoniada. Kiedy więc Peggy zatrzymała się przed wskazanym numerem, musiała raz jeszcze sprawdzić, czy na pewno dobrze trafiła.
Dom przy 1426 F Street okazał się dwupiętrowym budynkiem w stylu wiktoriańskim, dumnie górującym nad zadbanym ogrodem. Pomalowana farbą fasada była niemal tak nieskazitelna jak trawnik – tak idealna, że Peggy poczuła ukłucie wyrzutów sumienia na myśl, w jakim stanie znajduje się jej własny, dość dobrze utrzymany dom.
Coś w tym obrazku jej się jednak nie zgadzało – nie wyczuwało się tu atmosfery rozpaczy, żadnych oznak, że to ostatni przystanek na drodze do mogiły. Pensjonaty takie jak ten wymagały znacznie większych nakładów finansowych niż te żałosne dotacje od państwa na zakwaterowanie życiowych przegrywów. Ten budynek mógłby uchodzić za prywatny dom opieki, hotel, a nawet coś jeszcze lepszego. Dopiero kiedy podeszło się bliżej, wszystkie puzzle zaczynały układać się w całość.
W ogrodzie między grządkami, prężąc muskuły, pracował potężny, wytatuowany i wyglądający dość przerażająco mężczyzna. Istniało tylko jedno miejsce, w którym człowiek mógł tak bardzo rozbudować klatkę piersiową: więzienie. Teraz więc dziwnie było patrzeć, jak ostrożnie sadzi delikatne roślinki ogromnymi, upstrzonymi bliznami dłońmi. Kiedy Peggy go mijała, niespiesznie skinął głową, usiłując nie patrzeć na jej nogi, pomimo że znajdowały się na wysokości jego wzroku. Były więzień, który zamierzał pozostać na wolności; ktoś, kto doświadczył w życiu pasma niepowodzeń, a teraz dostał drugą szansę od osoby prowadzącej ten pensjonat.
Drzwi otworzyły się, zanim Peggy zdążyła zapukać. Z miejsca odrzucił ją zapach alkoholu, jakim powiało od stojącego w progu mężczyzny. Był niższy od Peggy, miał na sobie czyste, ale potwornie znoszone ubranie, a białka jego oczu przybrały żółtawy odcień sugerujący problemy z wątrobą. Oboje zamarli zaskoczeni, po czym mężczyzna ryknął przez ramię:
– Pani D, ktoś do pani!
Peggy pamiętała, jak weszła wtedy do środka i ogarnął ją podziw. Natychmiast zaczęła chłonąć obrazy i dźwięki. Dom był wypełniony muzyką. W rogu pokoju gościnnego stał gramofon, a z obracającej się na nim płyty niosły się dźwięki hiszpańskiej piosenki i płynęły dalej, na zewnątrz, przez frontowe drzwi. W salonie panowała luźna atmosfera i chociaż żaden z mieszkańców nie wyglądał, jakby spożywał alkohol, wszyscy zdawali się cieszyć swoim towarzystwem. Przy stoliku kawowym grano w karty, a w wykuszu okna siedziały pogrążone w rozmowie dwie starsze kobiety. Na kwiecistej sofie rozparł się mężczyzna i wpatrując się w przestrzeń przed sobą, wystukiwał stopą rytm płynącej z głośnika melodii. Wydawało się, że wszyscy tu czują się swobodnie i mogą być sobą. Jednocześnie u każdego z nich dało się dostrzec jakiś poważny problem: ciałem jednej z kobiet co pewien czas wstrząsały drgawki, mężczyzna w rogu pomrukiwał. W „normalnym” środowisku tacy ludzie zostaliby wykluczeni. Tutaj wyglądali kwitnąco. Samo wnętrze również było zadbane – nawet jeśli wystrój wydawał się trochę staromodny, a z kuchni dochodził zapach domowego posiłku rodem z Meksyku. Mieszkańcy przypominali raczej patchworkową rodzinę, a nie grupę uzależnionych, chorych psychicznie i wykolejonych osób stłoczonych w jednym pomieszczeniu. Tu było jak w domu.
Wszystko wydarzyło się ponad rok temu, ale dziś, kiedy w drzwiach stanęła Dorothea i zademonstrowała swój szeroki, bezzębny uśmiech, Peggy poczuła, że równie dobrze mogło to być wczoraj.
– Panna Peggy! Zapraszam do środka, zaparzę pani kawy. Tyle czasu minęło. Przyjechała pani zobaczyć się z Bertem?
Przebywanie w obecności Dorothei Puente było niczym wpadanie w babcine objęcia. Peggy doskonale rozumiała, dlaczego tak łatwo przychodziło owej kobiecie opanowywanie wszystkich napięć, jakich doświadczali jej goście. Już sama jej obecność przynosiła ukojenie. Staruszka wierzyła tak głęboko w każdego napotkanego człowieka, że zawieść ją zdawało się niemal przestępstwem.
– Eee... Nie, nie dzisiaj. Przyjechałam odwiedzić pana Alvaro Montoyę.
– Tak, Alvaro to Bert. W sumie nie wiem dlaczego. Chodźmy do kuchni. Dziś tam pomaga.
Na taborecie przy stole siedział Bert i łuskał groch, mrucząc coś do siebie po hiszpańsku. Mógłby zachowywać się zupełnie inaczej, dominować, ale tak jak Dorothea emanował spokojem. Peggy wiedziała, że jego pomruki są objawem schizofrenii – głosów, które słyszał tylko on; głosów, na które czuł się zmuszony odpowiedzieć z powodu mylnie rozumianej uprzejmości. Ale nie był to jedyny problem Berta. Nie rozwijał się tak jak inni – z zewnątrz wyglądał jak dorosły mężczyzna, natomiast w środku, za głęboko osadzonymi oczami, kryło się niemal dziecko. Jego schizofrenia stała się dla pracowników socjalnych powodem do niepokoju. W ich opinii wydawał się zbyt nieprzewidywalny, by móc bezpiecznie mieszkać z innymi jemu podobnymi dorosłymi. Tymczasem jego niepełnosprawność sprawiała, że nie był w stanie funkcjonować w zbyt skomplikowanym i niebezpiecznym świecie oddziałów psychiatrycznych oraz ustawianego leczenia. Znalazłszy się gdzieś pomiędzy tymi dwoma filarami opieki społecznej, uszedł uwadze systemu i trafił na ulicę. A tam natknął się na niego jakiś wolontariusz.
Wtedy Peggy spotkała Berta po raz pierwszy osobiście – wszystkie inne informacje o nim dotarły do niej z raportów i rozmów w pokoju socjalnym. Zdawał się całkowicie łagodnym olbrzymem – tak przynajmniej starano się jej wmówić – chociaż było więcej niż prawdopodobne, że mężczyzna podporządkowywał się tylko ze względu na jej autorytet.
– Alvaro? – odezwała się teraz Peggy.
Nie podniósł wzroku znad miski i dalej zaciekle dyskutował pod nosem, wyrzucając z siebie jednostajny potok hiszpańskich słów z portorykańskim akcentem, zbyt szybkim, by ktokolwiek mógł go zrozumieć.
– Bert? – spróbowała ponownie.
Uniósł gwałtownie głowę, a ona czekała cierpliwie, aż skupi na niej spojrzenie. Chwilę później jego twarz rozjaśnił błogi uśmiech, a ona wypuściła powietrze, dopiero sobie uświadamiając, że instynktownie wstrzymywała oddech.
– Cześć – powiedział Bert.
Peggy usadowiła się na taborecie obok niego, starając się, by jej ruchy były powolne i przewidywalne.
– Jak się masz? – spytała.
Nawet kiedy rozmawiali, jego ręce wciąż się poruszały, z mechaniczną precyzją łuskając groch.
– Pomagam dziś mamie w kuchni – odparł.
– To taki kochany chłopiec. – Dorothea uśmiechnęła się, ponownie ukazując bezzębne dziąsła, co sprawiło, że jej twarz wyglądała teraz mniej przyjemnie. – Tyle mi pomaga w domu. Nie wiem, co bym zrobiła, jeśliby kiedyś nas opuścił.
Pozostałe pytania Peggy brzmiały rutynowo, natomiast odpowiedzi, jakich udzielał Bert, wciąż zaskakiwały. Mężczyzna wykazywał prawdziwą świadomość swoich ograniczeń, a to było coś, czego nigdy nie ogarniał, zanim nie trafił pod czułą opiekę Dorothei. Zajęła się nim kompleksowo – nie tylko wypełniała mu czas i napełniała jego żołądek. Jego wnioski o zasiłki z opieki społecznej zostały napisane od nowa, tak by na pewno otrzymał wszelkie wsparcie, do jakiego miał prawo, a Dorothea zarządzała tym w jego imieniu, umożliwiając mu korzystanie z pieniędzy i jednocześnie pilnując, by nie robił tego lekkomyślnie i nie kupował nic szkodliwego. Dla mieszkańców F Street alkohol był oficjalnie zakazany, a bez niego łatwiej dało się zapanować chociażby nad objawami schizofrenii. Według Peggy regularne spożywanie trunków stanowiło główny problem Berta, kiedy przebywał na ulicy. Teraz, w domu Dorothei, wydawał się tak spokojny i opanowany, że Peggy zastanawiała się, czy mogliby pomóc mu rozpocząć ponowne leczenie, tak by całkiem zapanował nad głosami szepczącymi w jego głowie.
Nim wizyta dobiegła końca, Peggy nie potrafiła ukryć entuzjazmu. Chciała uściskać Dorotheę za wszystko, co ta kobieta zrobiła – czyli to, czego nie mogła dokonać przez lata, a może i dekady, cała rzesza pracowników i opiekunów socjalnych.
Kiedy już zakończyła wywiad, przeniosły się z Dorotheą do salonu, gdzie wybrzmiewały dźwięki gramofonu – tego samego, co rok wcześniej.
– To nie do wiary, jak bardzo odmieniła pani życie tego człowieka – powiedziała podekscytowana Peggy. – To wykracza poza pracę charytatywną, jaką pani dotychczas wykonywała... Pani nie tylko go gości; pani uczy go także, jak żyć i radzić sobie w świecie. On nie nazywa pani mamą z powodu jakichś urojeń ani przekonania, że jest pani jego prawdziwym rodzicem. Pani po prostu tego człowieka adoptowała!
– Ach, to nic takiego. Opiekuję się wszystkimi moimi przyjaciółmi w tym domu. Bert po prostu potrzebuje trochę więcej uwagi niż inni – odparła Dorothea z udawanym zakłopotaniem.
Peggy rozejrzała się po pustym pokoju i odrobinę zmarszczyła brwi.
– A gdzie się dziś podziali pozostali rezydenci? Zawsze, kiedy tu przychodziłam, spędzali czas wspólnie w salonie.
– To bardzo smutne, ale wielu z nich poszło dalej. – Dorothea westchnęła. – Niektórzy odchodzą bez słowa i wracają na ulicę. A niektórzy przenoszą się do innego miasta, zdobywają nową pracę, realizują nowe marzenia. Cieszę się ich szczęściem, tym, że idą do przodu, ale tęsknię za nimi.
– To tylko świadectwo niezwykłej pracy, jaką tu pani wykonuje. To, że tak wielu z nich jest w stanie podnieść się i zacząć odbudowywać własne życie. Powinna być pani dumna – stwierdziła Peggy, pochylając się i poufale ściskając pomarszczoną dłoń Dorothei.
– Ach, to nic takiego – powtórzyła starsza pani. – Chciałabym móc robić jeszcze więcej, by pomóc wszystkim w tym miasteczku, którzy mają kłopoty. Może... – zaczęła i urwała w pół zdania.
– Tak?
Za grubymi szkłami okularów oczy Dorothei wydawały się ogromne.
– A może... Może mogłaby mi pani tu przysłać więcej osób, które potrzebują mojej pomocy? W tym domu jest tyle wolnych łóżek, a na ulicach tak wielu ludzi, którzy nie mają gdzie spać.
Peggy poczuła, że serce jej rośnie. Ta kobieta nie chciała niczego innego, jak tylko zaprosić pod swój dach bezdomnych, chorych psychicznie i uzależnionych. Ludzi, których reszta świata skazała już na śmierć.
– Obiecuję pani, że po powrocie opiszę w raporcie, jak dobrze zaaklimatyzował się tutaj Alvaro. Będzie pani miała więcej zgłoszeń, niż jest pani w stanie przyjąć. Osobiście zarekomenduję to miejsce wszystkim w moim wydziale – odparła z entuzjazmem Peggy.
Dorothea znów się uśmiechnęła.
– Dziękuję. To bardzo miło z pani strony.
Wymieniły uprzejmości i podpisały jakieś papiery. Zanim Peggy się zorientowała, zmierzała już z powrotem do drzwi, gotowa ponownie zanurzyć się w ciemnym, ponurym świecie, który był jej powołaniem i w którym pomagała funkcjonować innym. Od jej ostatniej wizyty ogród znów się zmienił. Byli więźniowie, których tak chętnie zatrudniała Dorothea, zabrali się do pracy i przekształcili go, a nawet posadzili nowe drzewo przy skrzynce na listy. Wszędzie, gdzie Peggy spojrzała, leżały kopce świeżo przekopanej ziemi. Ogród podobał jej się już wcześniej i podejrzewała, że Dorothea wprowadzała kolejne zmiany tylko po to, by miesiąc w miesiąc móc płacić swoim ogrodnikom. To niewiarygodne, jak bardzo była szczodra.
Z szerokim uśmiechem, który zagościł na jej twarzy po raz pierwszy od wielu dni, Peggy wsiadła do samochodu. Postanowiła, że znajdzie wielu chętnych na miejsca oferowane przez Dorotheę. Że zrobi wszystko, aby jak najwięcej ludzi zostało obdarowanych dobrocią tej staruszki.