- W empik go
Meandry losu. Tom I. Pozbawieni ojczyzny - ebook
Meandry losu. Tom I. Pozbawieni ojczyzny - ebook
Ostatnie dni gorącego lata 1939 roku w Łomży. Mieszkańcy miasta i jego okolic z niepokojem przyjmują informację o wybuchu międzynarodowego konfliktu. Jedenastego września, po kilku dniach walk nad Narwią, hitlerowcy zajmują Łomżę, by wkrótce oddać ją Sowietom. Nowe władze szybko wprowadzają swoje porządki.
W ten sposób historia wkracza w życie wszystkich członków wielokulturowej, w większości polsko-żydowskiej społeczności. Weryfikuje ich plany – te najbliższe, i te dalsze. W okupacyjnej rzeczywistości trzeba się szybko odnaleźć. Nie wszyscy jednak pozostają wierni wyznawanym wartościom. Wielu przyjdzie za to zapłacić wysoką cenę…
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8083-519-1 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Autor1
Nad horyzontem pojawiła się jaśniejąca tarcza słońca. Uśpioną jeszcze wioskę witał kolejny ciepły, letni dzień. Ten miał być szczególny. Pierwszego września, jak co roku, rozpoczynał się nowy rok szkolny. Kilkoro dzieci z Setna owego piątkowego dnia miało po raz pierwszy pójść do oddalonej o cztery kilometry szkoły. Tak się jednak nie stało.
Wybuchła wojna. Niemcy zaatakowali Polskę, przekraczając o świcie jej granicę na północy, zachodzie i południu. Już w godzinach rannych na niebie pojawiły się niemieckie samoloty, a z oddali, zza rzeki, słychać było gwałtowną wymianę ognia artyleryjskiego.
Setno, maleńka mazowiecka wieś, położona w zakolu Narwi, wydawała się zapomniana przez Boga i ludzi. Zasiedlali ją ubodzy chłopi i nieliczni potomkowie szlachty zagrodowej, co było częste na wschodnim Mazowszu. Piaszczyste, niezbyt urodzajne ziemie nie pozwalały tam, mimo ciężkiej, znojnej pracy, żyć dostatnio. Od wschodu wieś otaczały lasy, od północy meandrowała rzeka, od zachodu pastwiska przechodziły w las, który ciągnął się aż za Nowosiedliny, a kilka kilometrów na południe od niej biegł trakt z Ostrołęki do Łomży, z którym stykała się wieś Drogoszewo, należąca jeszcze do ziemi łomżyńskiej, podczas gdy następna w kierunku zachodnim, Rydzewo, przynależna była do powiatu ostrołęckiego.
Wioska Setno liczyła kilkanaście gospodarstw rozrzuconych na długości ponad jednego kilometra, rozmieszczonych przede wszystkim po jednej stronie drogi, tej bliższej rzeki, ale nieliczne z nich rozłożyły się po przeciwległej, jedno zaś tworzyło wyspę w środku wsi. Trzecie z kolei od strony Narwi było siedlisko Łynów, na którym najbliżej drogi stał mały, biały, bo pomalowany wapnem domek, a w głębi znajdowały się obory i stodoła.
Michał, głowa rodziny Łynów, wyróżniał się we wsi tym, że we wczesnej młodości, u schyłku panowania cara Mikołaja II, był kawalerzystą w rosyjskim wojsku i brał udział w Wielkiej Wojnie i wojnie domowej w Rosji. Walcząc po stronie Białych, dwukrotnie odniósł obrażenia. Dotkliwie ranny w rękę, nie był już w stanie wziąć udziału w polskiej wojnie tysiąc dziewięćset dwudziestego roku przeciwko bolszewikom. Niepełna sprawność prawej ręki nie tylko uniemożliwiała walkę o Polskę, ale także nieco utrudniała codzienną, pracowitą egzystencję. Mimo to wrócił na ojcowiznę i ciężko pracował, zmagając się z losem. Ożenił się późno, w trzydziestym piątym roku życia, biorąc za żonę Genowefę Stenkowską, dziewczynę kilkanaście lat młodszą, z którą dobrał się jak w korcu maku, bo tak przecież określa się nadzwyczaj zgodne małżeństwo.
Michał był znany z tego, że nie zwykł podnosić głosu ani używać już nader rozpowszechnionego na wsi „swobodnego” języka przyniesionego w „darze” do Polski przez Rosjan w okresie zaborów, a może jeszcze wcześniej, już w osiemnastym wieku, kiedy Rzeczpospolita była w istocie prywatnym folwarkiem rosyjskiej imperatorowej Katarzyny II. Uważał, że nie przystoi chrześcijaninowi i gorliwemu katolikowi obrażać Boga tymi obcymi z pochodzenia „grubymi słowami”, których nasłuchał się aż nadto podczas pobytu w rosyjskim wojsku, a szczególnie podczas obydwu wojen. „Psiakrew” to jedyne przekleństwo, jakiego czasem używał, kiedy chciał dać wyraz swojemu sprzeciwowi wobec nieakceptowanej przez niego rzeczywistości. Był spokojnym, dobrym i poczciwym człowiekiem, ale mimo to, a może właśnie dlatego, potrafił twardo i z uporem trwać przy swoim zdaniu.
Surowe życie i zgrzebna codzienność tego gospodarza odcisnęły swoje piętno na życiu jego i rodziny. Miał dwoje dzieci, sześcioletniego Lutka i czteroletnią Zosię, mimo że jego zgodna i stateczna, choć dosyć młodego wieku żona niemal co roku przechodziła ciążę. Powite przez nią dzieci umierały jednak wkrótce po urodzeniu. Gospodarz, niczym biblijny Hiob, godził się ze swoim losem. Opłakiwał swoje dzieci z rezygnacją, ale też i determinacją, twierdząc, że Bóg tak chciał, a on, maluczki, nie może podważać Jego woli.
Mając dwoje swoich dzieci, przyjął na wychowanie także sierotę, dziecko kuzynki, siostry swojej żony. Marianna zmarła w tysiąc dziewięćset trzydziestym czwartym roku na gruźlicę, a w rok później, w wyniku komplikacji po zapaleniu płuc, zmarł także jej mąż Antoni, obydwoje w młodym wieku około trzydziestu lat. Dwie sieroty, dziewczynki, zostały rozdzielone przez wujostwo i odtąd musiały żyć i dorastać oddzielnie, gubiąc naturalną więź uczuciową, jaka normalnie istnieje między rodzeństwem. Początkowo młodsza, Marysia, doświadczyła lepszego losu niż starsza o trzy lata Ala, która od wczesnego dzieciństwa musiała ciężko pracować w gospodarstwie u innego kuzyna zmarłych rodziców. Młodsza u wuja Michała także miała obowiązki, ale sprowadzały się one niemal wyłącznie do opieki nad dziećmi podczas nieobecności starszych w domu. W dobrą pogodę, jak tylko miała sposobność, lubiła chodzić na wspólne, wiejskie pastwisko nad rzeką, aby porozmawiać sobie ze starym pastuchem i wypytać go o wszystko, o co nie miała śmiałości zapytać wuja czy wujenki. Człowiek ten lubił dzieci i przez nie również był lubiany, bo kwiecistym, barwnym językiem chętnie opowiadał najczęściej zmyślone na poczekaniu historie.
W piątek pierwszego września Marysia miała po raz pierwszy ze starszymi dziećmi ze wsi pójść do kilkuklasowej szkoły początkowej w odległym o kilka kilometrów Drogoszewie. Rano jednak, wobec ewidentnych, dobiegających z oddali oznak wojny, strwożeni mieszkańcy wioski zebrali się razem i po długiej naradzie podjęli dwie kluczowe tego dnia decyzje. Dzieci zdecydowano pozostawić w domach, a żywy inwentarz w zagrodach i poczekać na rozwój ogólnej sytuacji.2
Słuchaj, o Boże, mojego wołania,
zważ na moją modlitwę!
Ps 61,2
Tego dnia, pierwszego września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku, także w Łomży wcześnie wstała większość mieszkańców. Jej okolice w koncepcjach Naczelnego Dowództwa Wojska Polskiego miały stanowić jeden z kluczowych punktów obrony przed atakiem niemieckim z kierunku Prus Wschodnich, a także osłaniać wschodnie skrzydło Armii „Modlin”. Mieszkańcy tego uroczego miasta rozlokowanego na nadnarwiańskiej skarpie obawiali się zaciętych walk również na przedpolach Łomży i w samym mieście, co mogło doprowadzić do jego zniszczenia, zburzenia domów mieszkalnych i budynków użyteczności publicznej. Zarówno Polacy, jak i Żydzi, którzy stanowili bezwzględną większość ludności tego nieco ponaddwudziestotysięcznego grodu, odczuwali przemożny strach i obawę przed najbliższą przyszłością. Zastanawiali się, jaki będzie ich los, jeśli wojsko polskie nie będzie w stanie odeprzeć niemieckiego natarcia, jak będzie wyglądać życie pod okupacją niemiecką.
Żydzi mieli więcej powodów do obaw, bo w ostatnich latach niemieccy hitlerowcy bezwzględnym postępowaniem we własnym kraju nie pozostawili złudzeń, że zapowiedzi obłędnego programu wobec nich, zawartego w broszurze Mein Kampf i innych dokumentach partii hitlerowskiej, będą realizowane z całą determinacją. Ogromna większość mojżeszowych mieszkańców Łomży postanowiła jednak pozostać w swoich domach i jakoś znieść ciężki okres, chociaż bardziej rzutkie jednostki wolały wyjechać z miasta, uważając, że na wsi łatwiej przeczekać wojenną zawieruchę.
Odgłosy zbliżającego się starcia początkowo spowodowały niewiele zmian w codziennej rutynie mieszkańców. Obydwie narodowości miały swoje zajęcia, które pozwalały przetrwać ten pierwszy dzień wojny, a potem następne. Pozornie wzrosła religijność Polaków, których więcej niż zwykle nawiedziło kościoły. Żydzi mieli do przeżycia pierwszy szabas w odmiennych niż dotychczas realiach niepewności i strachu o to, co przyniesie przyszłość.
Elian Wiernik był jednym z tych wielu tysięcy mojżeszowych wyznawców, dla których Łomża była rodzinnym miastem, ale on – mimo młodego wieku – zdążył już poznać trochę Polski i życia poza opiekuńczymi skrzydłami rodziców. Studiował medycynę w Warszawie i miał niebawem rozpocząć zajęcia na ostatnim już roku. Jego ojca, bogatego i poważanego w społeczności żydowskiej kupca, stać było na opłacenie synowi nauki tak prestiżowego zawodu, i to w stolicy. Wybuch wojny praktycznie oznaczał modyfikację, jeśli nawet nie przekreślenie, planów ojca i syna. Powrót do Warszawy w obliczu otwartego konfliktu zbrojnego Polski i Niemiec w najbliższym okresie był nie do zrealizowania. Wiernik już pierwszego dnia września z rozpaczą zdał sobie sprawę, że wybuch niemiecko-polskiej wojny komplikuje wszystkie jego zamiary i dążenia. Sens jego życia został podważony, zakwestionowany i sprowadzony wolą sił, na które nie miał żadnego wpływu, na zupełnie inne od oczekiwanych przez niego tory. Musiał szybko znaleźć rozsądną odpowiedź na kluczowe pytania: „co dalej?” oraz „jak żyć w tak drastycznie zmieniającej się rzeczywistości?”.3
Wznoszę swe oczy ku górom:
Skądże nadejdzie mi pomoc?
Pomoc mi przyjdzie od Pana,
Co stworzył niebo i ziemię.
Ps 121,1–2
Synagoga w Łomży odzwierciedlała status i potęgę ekonomiczną narodu Izraelitów w tym mieście. Pierwsza murowana synagoga została zbudowana w tysiąc osiemset trzydziestym piątym roku według jednego z projektów Henryka Marconiego, a przebudowano ją w tysiąc osiemset osiemdziesiątym roku, kiedy to osiągnęła swój ostateczny, monumentalny wygląd o orientalnej wymowie. Usytuowana w samym centrum miasta, u zbiegu ulic Giełczyńskiej, Senatorskiej i Starego Rynku, wysoka na niemal dwadzieścia metrów, rozłożysta budowla była przedmiotem dumy wszystkich członków gminy żydowskiej. Jej budowa i rozbudowa pochłonęła ogrom nakładów finansowych i pracy społeczności izraelickiej, a trwała wiele dziesięcioleci. Synagoga ta była nie tylko miejscem modlitwy, lecz także ośrodkiem życia kulturalnego, społecznego i gospodarczego łomżyńskich Żydów. Poza wielką, przestronną, kilkumetrowej wysokości salą modlitwy z balkonami zawierała też wiele pomieszczeń spełniających inne społeczne funkcje w codziennym życiu tego narodu.
Tam właśnie przed południem pierwszego września zebrała się na modlitwę, a następnie na naradę grupa najznamienitszych przedstawicieli społeczności żydowskiej w mieście z rabinem Dawidem Towim Dajnowskim na czele.
Zebranych w sali, która pełniła funkcję biblioteki, kilkunastu notabli łomżyńskich, wszystkich bez wyjątku ubranych na czarno od stóp do głów, powitał zafrasowany, niemal załamany, całkiem już siwy rabin z długą, dostojną brodą, wypowiadając się z powagą stosowną do tak szczególnej, wyjątkowej przecież chwili w życiu wszystkich mieszkańców miasta, nie tylko Żydów, ale i Polaków.
– Drodzy przyjaciele! – zagaił poważnym, wręcz grobowym tonem, starając się powstrzymać lekkie drżenie rąk. – Przeżywaliśmy już w tym mieście wojnę, Wielką Wojnę. Mamy zatem doświadczenia sprzed ćwierćwiecza, ale ta wojna może być inna. Niemcy atakują ludność cywilną, bo czym, jak nie atakiem na ludność, są naloty na miasta i burzenie budynków, nie tylko tak zwanych strategicznych, służących administracji państwowej i komunalnej, ale także mieszkalnych. Usłyszeliśmy o tak skandalicznym zachowaniu niemieckiej armii z komunikatów radiowych. To jest niesłychane barbarzyństwo, podkreślam – w tym momencie podniósł głos – barbarzyństwo niemające precedensu w historii wojen. – Kontynuując, uspokoił i ściszył głos. – Zebrałem tu wszystkich najznamienitszych przedstawicieli naszego narodu w tym mieście, aby uzyskać podpowiedź, jak mamy postępować w najbliższych dniach, a może tygodniach, w czasie działań wojennych, aby uchronić ludność i gminę od ciężkich strat ludzkich i materialnych.
Po tej wstępnej i dość krótkiej przemowie, bo był człowiekiem konkretnym, usiadł, oczekując, że zgromadzeni mędrcy wypowiedzą teraz swoje sądy. Pierwszy wstał sędzia łomżyńskiego sądu rejonowego Rozensztajn, zażywny, pewny siebie jegomość pod sześćdziesiątkę.
– Panowie, ta wojna będzie krótka – orzekł z naturalną dla niego pewnością siebie. – Niemcy szybko zajmą miasto. Nie mam co do tego żadnych wątpliwości. – Powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – Niech ludność siedzi cicho i modli się, żeby nie było zbyt wielkich strat materialnych w substancji miejskiej.
– To nie problem nie wychylać się – wtrącił Centnerszwer, adwokat, jeden z najbardziej znanych przedstawicieli łomżyńskiej palestry – bo nasza społeczność to doskonale rozumie, ale najważniejszą kwestią jest pytanie, jak mamy się zachować wobec Niemców, kiedy oni już tu wejdą. To jest kluczowe pytanie w obecnej sytuacji – zawiesił głos i powiódł wzrokiem po twarzach zebranych.
– Mamy jeszcze czas opracować to zagadnienie, bo Polacy walczą o swój byt państwowy, a to zawzięty i bitny naród, więc łatwo skóry nie sprzedadzą – dodał kupiec Wiernik. – Polacy będą walczyć do upadłego, ale – podniósł rękę, powstrzymując innych, proszących o głos – chwileczkę, panowie, to jasne, że z niemiecką potęgą nie mają najmniejszych szans na skuteczną obronę. Wermacht połknie polskich obrońców, niemniej jednak minie pewnie kilka dni, nim tu dojdą, i kilka następnych, nim przełamią ich opór, chociaż lotnictwo, co widać, szybko przygotuje im teren. Politycznie zaszachowali już Polskę, zapewniając sobie neutralność Sowietów, podpisując z nimi pakt przed kilkoma dniami. Istotniejszy problem widzę jednak w tym, co nastąpi później. A potem nadejdzie trudny dla nas czas niemieckiej okupacji, która może dać się nam solidnie we znaki.
– Właśnie – przerwał kupcowi lekarz Grynszpan, znany chirurg łomżyński. – Jak będzie można zachować tak zwaną substancję narodową podczas oczywistej w tej sytuacji okupacji niemieckiej? Wszyscy tu zgromadzeni znamy wypowiedzi Adolfa Hitlera na nasz temat, zawarte w tej jego książczynie Mein Kampf, w której bredził o „radykalnym rozwiązaniu”.
– Dobre słowo z tym bredzeniem, panie Grynszpan – wtrącił Wiernik. – Większość haseł w książkach polityków to tylko polityka, czyli buńczuczne zapowiedzi obliczone na poklask tłumów. Tylko prawdziwi mężowie stanu potrafią zamienić słowa w konsekwentnie realizowany program.
– A Hitler mężem stanu nie jest, tak? Czyż nie zmierzał pan do takiej właśnie tezy, panie Wiernik? – zapytał Centnerszwer, przerywając przedmówcy z przepraszającym uśmiechem.
– Mniej więcej – odpowiedział adwersarz.
– Ja pozwolę sobie nie zgodzić się ze zdaniem pana Wiernika, dla którego, notabene, mam wielką atencję – odezwał się dotychczas milczący Adam Baszkier, dyrektor jednej z łomżyńskich szkół średnich. – Wszyscy wiemy, co to są ustawy norymberskie. Niemiecki Reichstag, zdominowany przez nazistów, uchwalił je tak szybko, jak to było tylko możliwe, czyli w momencie, gdy Hitler po śmierci prezydenta Hindenburga stał się praktycznie jedynowładcą w Niemczech. Ustawy wprawdzie uderzały swym ostrzem tylko w Żydów niemieckich, ale jak do Łomży wejdą Niemcy, a że za kilka dni tu wejdą, nie mam żadnych wątpliwości – podkreślił – to tu także będzie państwo niemieckie. A być może utworzą jakieś państewko wasalne, ale będą w nim rządzić, czyli wprowadzą tutaj swoje niemieckie prawodawstwo i także tu będą stosować swoją odrażającą politykę antysemityzmu.
– O ile kojarzę, panie Baszkier – odpowiedział Wiernik, cedząc słowa – ustawy norymberskie wprowadzone do prawodawstwa niemieckiego przed czterema laty przede wszystkim zakazują małżeństw i stosunków płciowych między Żydami i nie-Żydami pod groźbą kary aresztu lub więzienia. Niemcy więc nolens volens przyczyniają się nieco w ten sposób do scementowania naszego narodu, bo wiadomo, że mieszane małżeństwa prowadzą do wynarodowienia Żydów, odchodzenia ich od gminy i społeczności.
– No nie, co ja tu słyszę? – zapytał z oburzeniem Centnerszwer. – Czyżby pan był zdania, że Niemcy wzmacniają także jedność narodu Izraela, ograniczając w Niemczech prawa obywatelskie, zezwalając na bezterminowe pozbawienie wolności ludzi uznanych za wrogów państwa i narodu z mocy decyzji policji politycznej, stojącej ponad jakąkolwiek kontrolą sądową, tworząc obozy koncentracyjne i umieszczając tam Żydów?
– Tych strasznych obozów w Niemczech jest już wiele – dodał gorliwie Baszkier. – Dachau, Oranienburg, Sachsenhausen, Buchenwald, Mauthausen, Ravensbrück. Pomyślcie, że przyjdą tutaj i zorganizują kolejne.
– Chciałbym zauważyć, że Niemcy już do Polski weszli – wtrącił Rozensztajn. – Znaleźliśmy się tu po to, aby zdecydować w imieniu gminy, co robić w celu jak najskuteczniejszej obrony naszej społeczności przed skutkami najazdu niemieckiego, politycznymi i ekonomicznymi przede wszystkim.
– Właśnie tak – dodał rabin, kiwając aprobująco swoją siwiutką głową. – Skupmy się zatem na środkach prowadzących do tego celu. Narzekania nic tu nie pomogą. Szkoda na nie czasu.
– Moja handlowa, a niezbyt polityczna głowa została już tutaj nieco zmyta – Wiernik uśmiechnął się smutno, spojrzawszy na Baszkiera i Rozensztajna – niemniej jednak pozwolę sobie jeszcze zabrać głos co do najważniejszej dla nas sprawy. Wybuch wojny zaskoczył nas tak samo jak wszystkich. Spodziewaliśmy się jej wprawdzie, ale te angielsko-francuskie gwarancje zdawały się oddalać niebezpieczeństwo na jakiś czas. Z faktami nie można dyskutować. Trzeba wiedzieć, kiedy należy siedzieć cicho. A zatem wszyscy muszą przeczekać w bezpiecznym, o ile to możliwe, schronieniu. Pamiętajmy, że razem z Polakami jedziemy praktycznie na tym samym wózku. Upadek Polski jest stratą, bo wiedliśmy tu wygodne i bezpieczne życie – dodał ze smutkiem.
Wszyscy zgodnie potwierdzili te słowa skinieniem głowy, z rezygnacją, zdawałoby się, godząc się na to, co przyniesie los w ciągu następnych dni. Rabin podniósł się ze swojego krzesła. W sali zaległa cisza, nie tylko z szacunku dla jego osoby, ale również z podzielanego przez wszystkich zebranych pragnienia wysłuchania tego, co ma im do przekazania.
– Nie czas na żale nad rozlanym mlekiem, panowie. Nie po to tu się zebraliśmy. Za chwilę może być nalot, który pogrzebie nas w gruzach tej świątyni. Przede wszystkim chciałbym zwrócić panów uwagę na finanse, zarówno nasze własne, jak i gminy. Gdy zostaną otwarte banki, o ile zostaną otwarte, należy wycofywać z nich pieniądze polskie i obce. Przez jakiś czas polskie pieniądze pozostaną wymienną walutą, ale to nie będzie trwać długo. Okupanci zwykle wprowadzają po pewnym czasie własne środki płatnicze. Należy zatem, co się da, wymienić na twarde waluty, głównie marki, i ściągnąć, ile się da, kosztowności z rynku. Już skontaktowałem się z naszymi bankowcami. Nikt z nich nie jest obecny na naszym zebraniu. Mają inny problem do rozwiązania. Was, panowie, proszę o dyskrecję i odpowiedzialność. Najpierw musimy uratować aktywa gminy, a następnie możliwe będzie rozwiązywanie spraw indywidualnych. Wszystko dla dobra naszej społeczności. – Spojrzał surowo na zebranych mężczyzn. – To tyle na dzisiaj. Spotkamy się za kilka dni. Zostaniecie, panowie, o tym powiadomieni. Uważajcie na siebie – zakończył mowę.
– Święta racja. Wszyscy i każdy z osobna musimy teraz zadbać o siebie i swoje rodziny – odpowiedział Wiernik, a za nim milcząco potwierdzili inni obecni, kiwając głowami.
W chwilę potem gremialnie podeszli do rabina, starając się zamienić z nim jeszcze kilka słów. Wszyscy chcieli dać wyraz swoim obawom co do najbliższej przyszłości. Rabin łomżyński był silną osobowością, którego autorytet wszyscy jego rodacy uznawali, ale także traktowali go jak ojca, patriarchę, u którego starali się szukać zapewnienia, że dadzą sobie radę również w obliczu tej nowej, jakże wyjątkowo groźnej, sytuacji.4
Zmiłuj się nade mną, Boże, zmiłuj się nade mną,
u Ciebie chronię swe życie:
chronię się pod cień Twoich skrzydeł,
aż przejdzie klęska.
Ps 57,2
Elian Wiernik nie był ortodoksyjnym Żydem i wcale na takiego nie wyglądał. Jego kupiecka od kilku pokoleń rodzina uległa znacznej europeizacji, zachowując jednak szacunek dla religii i tradycji identyfikującej ją z narodem. Jego ojciec był bliskim przyjacielem rabina Dajnowskiego. Elian, student medycyny w Warszawie, jak już powiedziano, nie wyglądał i nie nosił się jak ortodoksyjny Żyd, zawsze był starannie ogolony, w krótkiej kurtce, z rozwianą grzywą gęstych, kruczoczarnych włosów na głowie. On jednak także czuł silne związki z kulturą i religią judaizmu, które były dla niego niczym latarnia morska dla wszystkich podróżnych znajdujących się na pełnym morzu. Tym bardziej w tak niepewnych czasach jak te, które właśnie nadeszły.
Mimo wybuchu wojny pierwszego dnia września na ulicach Łomży było jeszcze spokojnie i panował względny porządek, chociaż na twarzach przechodzących ludzi widać było niepokój i zdenerwowanie. Elian, nie zauważając bezpośrednich oznak niebezpieczeństwa, bo lotnictwo niemieckie nie pokazało się jeszcze na łomżyńskim niebie, wyszedł do synagogi, gdzie lubił czasem samotnie pobyć i dla uzyskania wewnętrznego skupienia poczytać psalmy w tej skłaniającej do kontemplacji monumentalnej budowli. Obawiał się, tak jak wielu jego pobratymców, czy ich łomżyński dom modlitwy nie ucierpi w nadchodzących działaniach wojennych. Martwił się, czy nie zostanie zniszczona synagoga, ten tak dostojny i okazały obiekt dumy wszystkich łomżyńskich Żydów, z którego pięknem nie mogła się jego zdaniem nawet równać gotycka katedra katolicka, stojąca dwieście metrów dalej, idąc w dół ulicy Giełczyńskiej.
Wracając z synagogi przez Stary Rynek, Elian zdecydował się zajść do zaprzyjaźnionej, mieszkającej niemal po sąsiedzku, bo na ulicy Dwornej, rodziny Rozencwajgów, która prowadziła duży, dobrze prosperujący sklep w centrum miasta, przy rynku, umożliwiający dostatnie życie całej rodzinie. Stary Rozencwajg miał trzech synów, wszystkich już dorosłych, usamodzielnionych, którzy założyli własne rodziny, i trzy córki, w tym dwie pozostające jeszcze przy rodzicach. Najstarsza, dwudziestoletnia, wyszła za mąż przed rokiem. Średnia, dziewiętnastoletnia Hannah, o typowo semickiej urodzie, podobała się Elianowi od wczesnych lat szkolnych. Szczupła, średniego wzrostu, czarnowłosa i czarnooka, z ciemniejszą karnacją skóry, mogła się wprawdzie podobać wielu mężczyznom, ale obydwie kupieckie rodziny liczyły na połączenie tych młodych więzami małżeńskimi.
Hannah, po skończeniu szkoły średniej, rozpoczęła pracę w łomżyńskiej bibliotece publicznej, ponieważ uwielbiała książki, przede wszystkim współczesną rodzimą, ale i światową literaturę piękną. Zarówno powieści, jak i poezje. Biblioteki uważała za świątynie światowej kultury, którą mogła dzielić się z innymi i z której sama mogła korzystać pełnymi garściami. Lubiła przystojnego, młodego Wiernika, który uczył się na lekarza i miał perspektywy na dobrą i pożyteczną dla ogółu społeczeństwa pracę. Nie był jej obojętny. Gotowa była pokochać go z całego serca i czekała już od pewnego czasu na jasną deklarację jego zamiarów, której mimo upływu kolejnych miesięcy wciąż nie było. Rodziny już zdecydowały o ich wspólnym losie, ale Elian o małżeństwie jeszcze nie wspominał. Starał się myśleć, a przede wszystkim postępować odpowiedzialnie. Chciał założyć rodzinę dopiero za parę lat, po ukończeniu studiów i rozpoczęciu praktyki. Po kilku latach nauki w Warszawie pozostawał przecież wciąż tylko studentem medycyny, bez doświadczenia i praktyki, które nabiera się w kontaktach z pacjentami i ich problemami.
Drzwi otworzyła Wiernikowi młodsza siostra Hannah, piętnastoletnia Mojra, równie piękna dzierlatka, bynajmniej niezdziwiona jego widokiem.
– Jest Hannah w domu? – spytał po grzecznościowym powitaniu.
– A gdzie ma być? – odpowiedziała pytaniem na pytanie Mojra. – Siedzi w salonie. Niech pan wejdzie. Podtrzyma ją na duchu.
– Dziękuję, Mojro. – Elian uśmiechnął się do dziewczyny, wieszając kurtkę. – Smutny dziś mamy dzień – powitał Hannah, wchodząc do salonu.
– Katastrofalny. Po raz pierwszy nie poszłam dziś do pracy – wykrztusiła Hannah, wskazując krzesło przy stole. Uradowała się na widok Eliana. Była jednak tak przygnębiona, że tej radości nie potrafiła okazać.
– Nie mogłaś – odpowiedział Wiernik, siadając na krześle naprzeciwko niej. – Sytuacja jest nadzwyczajna – westchnął ciężko. – Kto wie, czy zaraz nie będziemy musieli się skryć w piwnicy.
Dołączyła do nich Mojra, a z kuchni wyjrzała Rozencwajgowa, którą Elian natychmiast pozdrowił, kłaniając się jej z galanterią, po czym znów usiadł blisko dziewczyny.
– Czy ta praca ma jeszcze sens? – spytała załamana zatrważającymi wieściami Hannah.
– Dopóki będą działania wojenne, a może zacięte walki o miasto, a słychać, że Niemcy stosują naloty i bombardowania, to z pewnością nie, a potem nie wiadomo, co z tego zostanie i czy ktoś jeszcze będzie myślał o czytaniu czegokolwiek poza komunikatami wojennymi – westchnął z tonem rezygnacji Elian.
– Wojna przecież nie zmieni naturalnych potrzeb człowieka – wyraziła nadzieję Hannah.
– Naturalnymi potrzebami człowieka są jedzenie i spanie, no i oczywiście poczucie bezpieczeństwa. Reszta to dodatki, bez których można się obyć – zauważył z brutalną jak na niego szczerością Elian i ogarnął smutnym spojrzeniem przygnębioną dziewczynę.
– I co teraz będzie? Co będzie z Polską, naszym miastem, co będzie z nami? – zachlipała Hannah.
– Polska upadnie. – Elian, nie wiedząc, co zrobić z rękoma, oparł się łokciami o stół, aby w końcu dotknąć dłoni dziewczyny. – To kwestia dni. Zajmą ją Niemcy, których przewaga jest ponoć przytłaczająca. Zaprowadzą tu swoje porządki. To dla nas wszystkich bardzo groźna perspektywa. Ja już pewnie nie będę miał szans ukończyć studiów – zauważył smutnym głosem.
– Jak to? – Spojrzała na niego zatrwożona.
– Naziści nie pozwolą Żydom studiować. – Uśmiechnął się do niej słabo. Nawet przygnębiona wydała mu się uosobieniem naturalnego piękna. – Módlmy się, aby tylko pozwolili nam żyć naszym życiem.
– To co mamy robić?
– Nie wiem, Hannah – wyszeptał z trudem. – Jestem zrozpaczony. Wojna praktycznie przekreśla wszystko, z czym wiązałem nadzieje na dalsze życie. Liczę się z tym, że nie skończę studiów. Nie będę lekarzem, chociaż tak niewiele mi brakowało. Raptem rok – westchnął ciężko. – Nie będę też mógł ożenić się z tobą, bo przecież pozostając bez zawodu, nie będę miał żadnych podstaw do samodzielnego bytu. – Spojrzał jej na moment w oczy i szybko uciekł wzrokiem.
– To przyszedłeś mi powiedzieć, że już się nie zgadzasz z ustaleniami naszych rodzin? – spytała cicho Hannah, zszokowana takim stwierdzeniem Eliana.
– Wracam z naszego wspólnego domu modlitwy. Tam wszystko przemyślałem. Wojna niszczy wszystko, moje marzenia i plany. Chcę, żebyś zdawała sobie z tego sprawę. Zamiast cudownego okresu narzeczeństwa i małżeństwa czeka nas czas smutku i cierpienia. A może nawet dramatyczna walka o przeżycie. Nie ma tu miejsca dla nas dwojga żyjących razem. Jest dla mnie, dla ciebie, ale oddzielnie, może dramatycznie walczących o byt.
– Nie rozumiem, dlaczego nie możemy walczyć o to razem. Czy już poinformowałeś ojca o swoich przemyśleniach? – spojrzała na niego Hannah ze smutkiem w oczach.
– Mój ojciec ma dziś na głowie inwentaryzację swoich aktywów. Pomaga mu reszta rodzeństwa. Porozmawiam z nim o tym wieczorem.
– Więc teraz już wyjdź i przestań mnie dręczyć swoimi przemyśleniami – krzyknęła Hannah histerycznie, tupiąc nogą. – Podjąłeś decyzję, poinformowałeś mnie. Może myślisz, że jesteś w związku z tym w porządku wobec siebie, wobec własnego sumienia. Ale zastanów się, czy na pewno! – Wskazała mu palcem drzwi i gwałtownie odwróciła twarz, na której pojawiły się łzy.
Jej gwałtowna reakcja jednak go zaskoczyła. Miał nadzieję, że ta mądra dziewczyna potrafi wszystko zrozumieć i przyjmie jego słowa ze spokojem.
– Widzę, że nie chcesz mnie zrozumieć. Nie rań mnie bardziej, niż powinnaś, i wybacz mi ów brak życiowej odwagi, jak to nazywa wielu pozbawionych rozsądku lekkoduchów. Ja nie jestem takim ryzykantem, aby robić coś bez przemyślenia wszelkich konsekwencji swoich kroków – powiedział Elian ze smutkiem, po czym wstał, wziął swoją kurtkę i nie oglądając się za siebie, wyszedł na ulicę.5
Wczesnym popołudniem pierwszego września zaszedł do Łyna sołtys Setna Adam Zawilski, wysoki, szczupły, czterdziestokilkuletni mężczyzna, niemal równolatek Michała, zastając go w obejściu, gdzie dokarmiał on pozostawione w zagrodzie bydło. Jego żona Genowefa z pomocą Marysi przygotowywała w domu obiad dla rodziny.
– Witaj, sąsiedzie! – krzyknął z odległości kilku kroków, aby zajęty pracą sąsiad mógł go usłyszeć. – Przyszedłem się poradzić.
– Już coś chyba uradziliśmy dzisiaj – odpowiedział zirytowany Łyn, odwracając się. – No i mam więcej roboty, bo całe to towarzystwo, które nie wyszło na pastwisko, chce żreć.
– Nic innego nie mogliśmy uradzić, Michaś. Chyba to dosyć rozsądne. Tak naprawdę nie wiemy, do czego Niemcy są zdolni. Mogą strzelać do wszystkiego, co się rusza. Nie chcemy tu rzeźni. A i wołowiny w nadmiarze nam nie trzeba – roześmiał ze swego dowcipu.
– Co racja, to racja. Mogliby strzelać, psiakrew, z działek pokładowych albo, dajmy na to, bombę zrzucić na nasz dochówek – potwierdził sąsiad. – Tylko czy im nie byłoby szkoda amunicji? Przecież takie chałupiny to dla nich żadne cele. Mają ważniejsze, w miastach choćby.
– Powiedz, Michaś, tyś bywały w świecie, co teraz będzie? – zadał Adam, opierając się o drzwi obory, najbardziej nurtujące go pytanie. Właściwie z tą tylko kwestią zaszedł do przyjaciela. W trudnych dla niego chwilach szukał pocieszenia u kolegi, dla którego wiedzy, doświadczenia i rozwagi miał wiele uznania.
– A co ja tam wiem – obruszył się Michał. – Dwadzieścia lat temu była inna wojna. Koń, szabelka i hajda na wroga, a dziś to całkiem co innego. Niemcy mają tanki, samoloty i nowoczesne karabiny.
– Dadzą naszym łupnia, co?
Łyn spojrzał na sąsiada uważnie. Po chwili ze smutną rezygnacją w głosie odpowiedział, spluwając za siebie:
– Jak dwa a dwa cztery. Z Ruskimi dawaliśmy sobie czasem radę, ale z Niemcami chyba nigdy. To inna kultura. I wyższa cywilizacja. Co tu dużo gadać. Zachód. A Hitler zrobił z Niemiec państwo jak się patrzy. Chyba najsilniejsze w Europie. Czytałem o tym w gazecie. A umiem też czytać między wierszami. – Spojrzał na sąsiada.
– Tak, tak. Wiem, że myśleć potrafisz. To co, twoim zdaniem, będzie dalej?
– Powiem ci to, co sam pewnie dobrze wiesz. – Łyn położył przyjacielowi rękę na ramieniu i szarpnął nim lekko. – Przyjdą i będą się rządzić jak u siebie.
– Więc co robić? – spytał strapiony sąsiad.
– Ty będziesz musiał słuchać ich zarządzeń i wioskę chronić, bo my tu wszyscy żyjemy przecież jak jedna wielka rodzina. Sami nie damy sobie rady z niczym, a wspierając się wzajemnie, mamy szansę przeżyć. Dumaj i rób wszystko, jakbyś był ojcem tych wszystkich ludzi w twojej wiosce. Tych kilkanaście dymnych chat – spojrzał na Zawilskiego, zakreślając ręką okrąg w powietrzu – zamieszkują dzieci, które musisz chronić. Albo dasz radę, albo nie, ale musisz się starać. – Poklepał przyjaciela po policzku.
– Jakoś radziliśmy sobie w wielu opresjach, to i teraz chyba damy radę? – Przyjaciel rad był usłyszeć całkowitą aprobatę jego słów.
– Przyszłość jest niewiadoma, ale nie mamy do niej innej drogi jak wiara we własne siły i modlitwa o Bożą opiekę – potwierdził Michał.
– Da Bóg, przeżyjemy to doświadczenie – westchnął Adam, przeżegnawszy się ukradkiem.
– Będzie ciężko, Adasiu, ale całym sercem zgadzam się z tobą. Wszystko w rękach Boga.
– Trocheś mnie uspokoił, Michaś. W takich czasach człowiek potrzebuje nadziei i pociechy od drugiego człowieka.
Konwersację dwóch przyjaciół, gospodarujących po sąsiedzku, przerwała Marysia, która podbiegła do stojących przed oborą mężczyzn.
– Wujku, ciocia woła na obiad – wysapała i pobiegła z powrotem do domu.
– Dobrze, dziecko. Zaraz przyjdę – mruknął raczej do siebie. – Widzisz, sąsiedzie, co jest najważniejsze? Cieszmy się zawsze, jak mamy co do garnka włożyć i czym zapchać głodne brzuchy. I oby tak było zawsze – podsumował krótką rozmowę Michał.
– Tak, co racja, to racja. – Sąsiad uśmiechnął się smutno. – Nie daj zatem żonie na siebie długo czekać. Idź zjeść, póki ciepłe. – Poklepał Łyna po ramieniu.
– Bywaj, Adaś. Dobrze było żyć we własnym kraju, a teraz trzeba przygotować się na trudne czasy.
– Da Bóg, poradzimy sobie jakoś. Bywaj!
Chłopi podali sobie ręce i rozeszli się do domów. Michał wszedł do swojej chaty, która była podzielona na sień, komorę spełniającą funkcję spiżarni oraz dwa pomieszczenia mieszkalne, kuchnię i pokój o podobnej, kilkunastometrowej powierzchni. Życie rodziny skupiało się w kuchni, gdzie nie tylko przygotowywano i spożywano posiłki, ale także spędzano cały wolny czas. Znajdowały się w niej kaflowa kuchnia do przygotowywania potraw i takiż piec obok niej, naprzeciwko zaś kredens i dalej stół z krzesłami, ustawiony przy oknie, a w głębi pomieszczenia stały jeszcze dwa szlabany do spania, umieszczone naprzeciwko siebie. Na jednym z nich sypiała Marysia, a reszta rodziny – na dwóch łóżkach w pokoju. Jedno posłanie, znajdujące się w kuchni, zawsze pozostawało wolne dla spodziewanego lub całkiem nieoczekiwanego gościa.
– Co tam znów z Adamem radziliście? Siadaj już, bo kartofle wystygną – rzuciła zafrasowana Genowefa.
– Najpierw higiena, droga żono. Muszę umyć ręce. – Wlał sobie do miednicy trochę wody z wiadra i umył ręce, wytarł w wiszący na ścianie ręcznik i podszedł do stołu.
– Dzięki ci, Panie, za twe hojne dary! – żegnając się, pomodlił się krótko, bo po kilku godzinach krzątania się poza domem odczuwał dojmujący głód.
– Amen – odpowiedziały dzieci i kobieta, zasiadając do obiadu.
– Cieszmy się, że mamy tak smaczny obiadek – Z uśmiechem zwrócił się do dzieci Łyn.
– To tylko kartofle z zsiadłym mlekiem, tato – odparł lekceważąco mały Lutek.
– Gorący dziś dzień – zareagowała jego mama – a mleko trzeba zużyć, skoro krowy dają.
– No pewnie – mąż potwierdził jej słowa. – Powtarzam ku pamięci. Cieszmy się, że mamy co zjeść i nie głodujemy. Różnie to bywa na tym świecie i różnie jeszcze być może.
– Otóż to – potwierdziła Łynowa. – Patrzcie, jak tata łyżką zamiata, i róbcie tak jak on, bo zaraz nic dla was nie zostanie.
Oboje dorośli spojrzeli na siebie i uśmiechnęli się porozumiewawczo. Marysia nie dała się długo prosić. Różnie już było w jej sierocym życiu. Mamy nie pamiętała, ale śmierć taty ciężko przeżyła. Od trzech lat żyła ze świadomością krzywdy, jaką wyrządził jej los. Patrzyła, jak ciocia przytula i rozpieszcza swoje dzieci. W stosunku do niej też starała się być serdeczna, ale znacznie więcej od niej wymagała. Nie czuła się i nie mogła się czuć w stosunku do niej matką, a przecież to także było jeszcze całkiem małe dziecko, które potrzebowało okazywania dobrych uczuć, przytulania, poufałości, serca na co dzień. Ciocia starała się ją traktować tak samo jak swoje rodzone dzieci, ale jakiejś bariery bliskości nie była w stanie przekroczyć, co w pewnej mierze skazywało to sieroce dziecko na szukanie innych powierników we wsi. Tak często, jak mogła, chodziła w lecie do pasterza, starego kulawego Wojciecha. To on tak naprawdę był jej pierwszym nauczycielem, bo to on odpowiadał na jej wiele naiwnych, dziecięcych pytań, w ten sposób objaśniając jej świat. Marysia starała się jednak nie rozgniewać ciotki i nigdy nie przesiadywała z pasterzem zbyt długo. Pamiętała o tym, że w każdej chwili może być potrzebna do pomocy w domu, bo tylko ona z trojga dzieci miała stale jakieś obowiązki.6
Niech cię Pan błogosławi i strzeże.
Niech Pan rozpromieni oblicze swe nad tobą,
niech cię obdarzy swą łaską.
Niech zwróci ku tobie oblicze swoje
i niech cię obdarzy pokojem.
Lb 6,24–26
W Talmudzie napisano, że pobożnemu Żydowi w piątkowy wieczór towarzyszą dwaj aniołowie. Jeden z nich to anioł dobry, drugi to szatan. Kiedy prawy Izraelita po wejściu do domu znajduje zapalone światło, nakryty stół i rozłożone sofy, wówczas towarzyszący mu anioł wypowiada sentencję: „Niechaj będzie tak samo w następny szabat”, a na to szatan wypowiada aklamację: „Amen”. Natomiast gdy Żyd zastaje dom nieprzygotowany, wtedy szatan mówi: „Niechaj będzie tak samo w następny szabat”, a dobry anioł dodaje: „Amen”.
O tej przypowieści o aniołach, dobrym i złym, czyli błogosławieństwie Pana dla zapobiegliwych, Samuel Wiernik przypominał sobie co szabat, kiedy przy stole zbierała się cała rodzina. Taka sytuacja miała również miejsce w piątkowy wieczór pierwszego września, który zapisał się także jako pierwszy dzień napaści niemieckiej na Polskę.
Samuel i jego żona Sara należeli do ludzi zapobiegliwych. Na stole w tym świątecznym dniu tygodnia znajdowało się wino w srebrnym kubku, a obok niego stała karafka. Leżał też, okryty specjalną serwetą z wyhaftowanymi sentencjami, biały chleb szabasowy – dwie chałki symbolizujące naukę o dwóch porcjach manny zesłanych przez Boga, aby starczyło nie tylko na dzień szósty, ale też i siódmy. Stała tam także kryształowa solniczka, gdyż sól symbolizuje trwałość i nieprzemijalność, wbrew wszelkim symptomom zmian, które przyniósł ten pierwszy dzień września tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku.
Najstarszy z Wierników, ojciec i głowa rodziny, nawet wyglądający tak, jak powinien wyglądać żydowski patriarcha rodu, siwiejący, o potężnej posturze, z widoczną nadwagą, napełnił kielich i podniósł go prawą ręką, mówiąc uroczystym, ale przyciszonym nieco głosem: I tak upłynął wieczór i poranek – dzień szósty, kontynuując już mocniejszym tonem: A gdy Bóg ukończył w dniu szóstym swe dzieło, nad którym pracował, odpoczął dnia siódmego po całym swym trudzie, jaki podjął. Wtedy Bóg pobłogosławił ów siódmy dzień i uczynił go świętym; w tym bowiem dniu odpoczął po całej swej pracy, którą wykonał1.
Po odczytaniu fragmentu z Księgi Rodzaju, pierwszej Księgi Mojżeszowej, Samuel przystąpił do błogosławieństw. On jako pierwszy skosztował wina, a po nim uczynili to inni członkowie jego rodziny, nalewając sobie trochę płynu z kielicha obrzędowego do własnego kieliszka. Następnie, po rytualnym obmyciu rąk, przystąpiono do łamania chleba. Ojciec, głowa rodziny, po odmówienia dziękczynienia i połamaniu chleba, zanurzył jego kawałki w soli i obdzielił je między domowników. W ten sposób zapoczątkowana została właściwa wieczerza.
Po wieczerzy podano herbatę, przy której doszło do ważnej rozmowy rodziców z dziećmi, wszystkich razem i każdego oddzielnie. Na sam koniec Samuel zostawił rozmowę z Elianem.
– Szybko działasz, synu – zagaił ojciec, gdy jeszcze siedzieli przy stole, uważnie przypatrując się synowi spod oka.
– Już zdążyli z tobą porozmawiać, tato? – zapytał zdziwiony, szybko się orientując, do czego ojciec nawiązuje.
– Wyrządziłeś przykrość Hannah tą pochopną rozmową z nią.
– Wojna wszystko zmienia. Mnie też szybko zmieniła spojrzenie na imponderabilia.
– Za szybko. Ludzkie plany i zobowiązania nie powinny się zmieniać mimo tego, co za nieszczęście nas dotyka – zawyrokował Samuel.
– Nie mam teraz szans ukończyć studiów. Sam o tym dobrze wiesz, ojcze. Niemcy nie pozwolą Żydom studiować – odpowiedział Elian zrezygnowanym głosem.
– Trzy razy pomyśl, zanim coś postanowisz, a dziesięć, zanim powiesz coś, co może mieć wpływ na życie innych. Hannah jest załamana. Przez ciebie, przez twoje nierozważne słowa. – Ojciec postarał się, żeby jego wypowiedź, mimo że nie podniósł głosu, zabrzmiała jak surowa przygana, gdyż tak właśnie chciał być zrozumiany.
– Mam prawo myśleć za nas oboje. Teraz wszyscy musimy twardo stąpać po ziemi – zauważył Elian.
– Nie bądź w gorącej wodzie kąpany, młodzieńcze. W pierwszym dniu wojny nie wolno jeszcze podejmować życiowych decyzji.
– Zastanawiam się, co będę robić za dzień, tydzień, miesiąc. Może nie będę żyć? Kto wie? W tej sytuacji chcę być uczciwy wobec siebie i innych. Tym bardziej wobec innych – dodał po chwili.
– Życia nie zaplanujesz. Zbyt wiele czynników na nie wpływa, sterując często w niepożądanym przez nas kierunku, ale mamy wolność wyboru i możliwość wpływania na efekt końcowy. Tak myślę – zawyrokował. – Więcej, jestem o tym przekonany – dodał jeszcze. Samuel Wiernik nie chciał strofować syna, bo wiedział, co on przeżywa, ale miał nadzieję wpłynąć na jego tok myślenia i zmienić kierunek jego postępowania. Wolał osiągnąć swój cel łagodną perswazją niż jakąkolwiek połajanką.
– Nie zostanę lekarzem. Czy to rozumiesz, ojcze? – krzyknął Elian z rozpaczą w głosie. – Moje marzenie i ciężka, kilkuletnia praca na nic się nie przyda, bo Hitler zechciał większej przestrzeni życiowej dla Niemców i niebawem zajmie całą Polskę.
– Wojna nie będzie trwać wiecznie. Nawet jeśli nie zostaniesz lekarzem, to kilka lat studiów nauczyło cię umiejętności pomagania ludziom. Będziesz mógł ją z pewnością wykorzystać – zasugerował.
– Nie można zakładać rodziny bez poczucia stabilizacji. Tak uważam i zdania nie zmienię.
– Mylisz się, synu! – Samuel gwałtownie zaprzeczył słowom swojego potomka. – Zwykle ludzie mają najpierw rodziny, a potem stabilizację, a wielu, może nawet większość, nigdy jej nie zazna. Gdyby wszyscy czekali z zakładaniem rodziny tak, jak ty uważasz, ród ludzki już dawno by zaginął.
– Co zatem radzisz, tato?
– Nigdy więcej nie zachowuj się tak, jakbyś był w gorącej wodzie kąpany. Wyrwałeś się dziś z tą deklaracją wobec tej biednej dziewczyny niczym filip z konopi. Proszę – nie, ja wręcz żądam – Samuel położył nacisk na kluczowe słowo – żądam, żebyś wszystkie swoje plany i decyzje konsultował ze mną. I załagodził problem z Hannah. To znaczy odwołał to, co jej oświadczyłeś. I módl się, żeby zechciała ci wybaczyć twoją popędliwość.
– Dobrze. Skoro tak sobie życzysz, poddaję się twojej woli, tato – z rezygnacją podkreślił Elian, widząc wzburzenie ojca. – A co konkretnie mam zrobić?
– Musisz się z nią spotkać i odwołać te wszystkie nierozważne słowa, które sprawiły jej przykrość. Z zobowiązań, nawet słownych, nie tylko tych na piśmie, trzeba się w życiu wywiązywać. Pacta sunt servanda. Tak mawiali w starożytnym Rzymie. I mieli rację.
Postawa życiowa zaprezentowana przez starszego Wiernika młodszego nieco zmobilizowała i podniosła na duchu. Pomyślał, że może jednak trzeba walczyć o swoją przyszłość, a nie biernie poddawać się wyrokom losu. Postanowił szybko naprawić, skoro takie było życzenie ojca, swoje relacje z Hannah i Rozencwajgami. Nie miał jednak pewności, czy to będzie jeszcze możliwe. Jedna rozmowa z ojcem nie spowodowała zmiany jego poglądów na przyszłość, ale dała mu znów wiele do myślenia. A poza tym wychowano go w przeświadczeniu, że woli ojca należy się podporządkować, bo jego rola w rodzinie była nie do przecenienia.
------------------------------------------------------------------------
1 Rdz 1,31.2,2–3.