Mechaniczny rycerz - ebook
Mechaniczny rycerz - ebook
Robot Bartek, korzystając z wynalazku profesora, przypadkiem teleportuje się do średniowiecza. Tam, ze względu na swoją metalową obudowę, zostaje wzięty za prawdziwego rycerza i wplątany w wir turniejowych przygotowań. Wraz z nowymi kompanami, rycerzami Pierzchałą i Sędziwojem, Bartek poznaje realia średniowiecznego życia – od karczemnych biesiad i walk treningowych na błoniach, po dworską etykietę i audiencję u księcia. Czy w tym pełnym przygód świecie maszyna znajdzie swoje miejsce?
„Mechaniczny Rycerz” to ciepła i dowcipna opowieść o tym, co znaczy być człowiekiem, o sile przyjaźni i o tym, że nawet robot może mieć dobre serce. Książka bawi i skłania do refleksji, a barwne opisy średniowiecza i zabawne perypetie robota Bartka z pewnością spodobają się czytelnikom w każdym wieku.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7954-343-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dzwonek przy drzwiach zadźwięczał ostro i wyraźnie, ale profesor, który doskonale słyszał najcichszy szmer w skonstruowanej przez siebie maszynie, na tego rodzaju odgłosy był zupełnie głuchy.
Siedział właśnie przy biurku z pochyloną nisko głową, majsterkując coś przy małej, metalowej płytce. Na nosie miał grube okulary opadające co chwila i co chwila poprawiane cierpliwym gestem przyzwyczajenia. Stosy papierów i książek piętrzyły się na blacie, a nieopodal stała szklanka z zimną, chyba wczorajszą herbatą, drżącą na widok łokcia profesora przybliżającego się coraz bardziej i bardziej, a zwiastującego jej rychły koniec.
W pokoju było bardzo jasno i bardzo nieporządnie. Kłębuszki kurzu fruwały wesoło między regałami, zaczepiały o lampę i, pobujawszy się na niej, opadały w dół, wprost na płytkę leżącą przed profesorem.
Pies o imieniu Trąba – niewspółgrającym z jego inteligencją – leżał smętnie pod biurkiem i tępo wpatrywał się w kapcie profesora, które wołały o ratunek swoimi odprutymi podeszwami.
Właśnie minęło południe. Z sąsiedniego mieszkania dobiegały odgłosy hejnału, przemieszane z dźwiękiem harmonii, na której ktoś usiłował bezskutecznie zagrać jakąś melodię. Znów zadźwięczał dzwonek przy drzwiach, a Trąba westchnął ciężko i nakrył uszy łapami. Był tak zrezygnowany, że nie chciało mu się nawet zaszczekać, nie mówiąc już o pofatygowaniu się pod drzwi. Wiedział zresztą doskonale, że byłoby to zupełnie bezcelowe, bo profesor, zajęty metalową płytką, i tak nie wpuściłby nikogo do mieszkania. A zresztą ten ktoś już pewnie odszedł…
Trąba, który przebywał u profesora od ponad trzech lat, niczemu się nie dziwił. Wychowany naukowo, nie bał się nawet kota. Potrafił otwierać sobie lodówkę, włączać telewizor, wyłączać radio, rozgryźć zębami puszkę konserw i wyssać skondensowane mleko z tubki. Szczekał rzadko i niechętnie. Nie nauczył się natomiast przychodzić na wołanie i przynosić kapci, ale to tylko dlatego, że nie widział takiej konieczności. Na swoim legowisku znajdował od czasu do czasu przeróżne śrubki i trybiki, z lodówki wyciągał zaplątane tam sworznie i druty, w niczym to jednak nie mąciło jego wrodzonego spokoju i zgody na prawie wszystko, co dzieje się dookoła.
Nawet teraz, kiedy przed jego nosem rozbiła się szklanka z zimną herbatą, nie zareagował przerażeniem, tylko odsunął się odrobinę w bok, uważając, żeby nie pomoczyć sobie ucha.
Do jednego tylko nie mógł się przyzwyczaić: do robota imieniem Bartek, którego profesor niedawno skonstruował i wciąż ulepszał. Metalowa płytka, nad którą siedział już trzeci dzień, wyjęta była właśnie z brzucha tego stwora. Robot mówił, chodził, siadał i kładł się, sprzątał, gotował kluski i mleko, a także czyścił buty. Potrafił pewnie robić jeszcze i inne rzeczy, ale i tak tego, co do tej pory umiał, było stanowczo za dużo na nerwy Trąby.
Tymczasem Bartek siedział na krześle pod ścianą i cierpliwie czekał, aż profesor skończy swoją pracę i wmontuje mu tę płytkę, dzięki której on, Bartek, zacznie nareszcie naprawdę myśleć. Siedział tak i wpatrywał się swoimi szklanymi oczami w Trąbę, którego doprowadzało to do skurczów żołądka.
_I czego on się tak na mnie gapi?_ – myślał zawzięcie Trąba, udając jednocześnie, że nic go to nie obchodzi. – _I tak ja będę zawsze lepszy_ – pocieszał się. – _Jemu wystarczy przecież tylko wyciągnąć baterie, żeby przestał gadać i chodzić, a mnie wyłączyć się nie da._
Minęły jeszcze dwie godziny. W końcu profesor wstał i odsuwając krzesło razem z Trąbą, powiedział:
– No, Bartek, gotowe, teraz będziesz myślał jak cały zespół profesorski.
Po czym włożył Bartkowi płytkę w brzuch, przykręcił śrubki i rozkazał:
– Zrób nam teraz, Bartku, coś dobrego do jedzenia.
Bartek zniknął w kuchni. Trąba popatrzył za nim z powątpiewaniem, a potem ponownie pogrążył się w charakterystyczny dla siebie stan bezruchu. Patrząc na niego, odnosiło się wrażenie, że wcale nie był głodny, ale to było tylko wrażenie, bo Trąbie burczało w brzuchu jak w zepsutym telewizorze.
Tymczasem Bartek otworzył lodówkę i stanął bezradnie, mrugając czerwoną lampką, co świadczyło o tym, że myśli intensywnie i że przegrzały mu się nieco górne obwody. A miał nad czym myśleć… W lodówce bowiem więcej było rzeczy, z których można by zrobić drugiego robota niż zwykłą jajecznicę czy kanapki. Na pierwszej półce panoszyła się izolacja, którą profesor wsadził tu kiedyś i o której zupełnie zapomniał. Obok leżało pudełko ze śrubkami i obcążki. Dopiero na samym dole Bartek znalazł trochę konserw, słoik z korniszonami i starą, pożółkłą ze zmartwienia cytrynę. Potem odgrzebał jeszcze makaron i dwa jajka. Po pół godzinie, czyli wtedy, gdy profesor zapomniał już o wydanym przez siebie poleceniu, a Trąba zupełnie stracił nadzieję na zjedzenie tego dnia czegoś porządnego i dobierał się w związku z tym do jednej ze schowanych na czarną godzinę tubek z mlekiem, z kuchni zaczęły napływać bardzo przyjemne i nieznane w tym domu zapachy. Po chwili wkroczył do pokoju Bartek z tacą, na której smakowicie dymiły dwa talerze. Postawił jeden przed profesorem, drugi przed Trąbą. Podczas kiedy profesor i Trąba pałaszowali przyrządzoną przez Bartka zapiekankę z makaronem, robot rozpoczął sprzątanie. Znalazł w łazience jakieś ścierki i szmatki, wyciągnął od lat nieużywany odkurzacz, otworzył na oścież okno i zabrał się do pracy. Miał co sprzątać! Kłębuszki kurzu uciekały w popłochu przed ssawką odkurzacza, skrawki przewodów i izolacji powędrowały do kubła, a nareszcie porządnie poukładane papiery i książki spoczęły na biurku i regałach. Brudne naczynia znikały w okamgnieniu, a profesor i Trąba zostali wyproszeni do łazienki, którą Bartek zamierzał sprzątnąć później.
_Najgorsze jest to_ – myślał Trąba, wyglądając niepewnie spod wanny – _że taki to nigdy się nie zmęczy._
– Trze-e-eba u-u-usunąć wa-a-a-arstwę pyłu z szyb o-o-okiennych – wybełkotał Bartek, bo płynne mówienie szło mu jeszcze opornie, i zabrał się do mycia okien.
– Mmhm… – chrząknął profesor w zamyśleniu, bowiem czegoś takiego jak mycie okien zupełnie sobie nie przypominał. – No widzisz – powiedział po chwili do Trąby. – Przez przypadek skonstruowałem sobie gosposię. Może powinienem był nazwać go nie Bartek, ale Marysia, co? Jak myślisz?
Trąba westchnął smutno i zdrętwiał. Zobaczył bowiem, jak Bartek z rozmachem trzepie jego legowisko, w którym miał ukryte jeszcze trzy tubki mleka i swoją ukochaną kość.
– Koniec świata – zawył smutno.
– Przejdźcie teraz do pokoju – usłyszał w tym momencie głos Bartka. – Będę sprzątał łazienkę.
Zupełnie zdezorientowany profesor i zupełnie zrozpaczony pies przenieśli się do pokoju, w którym, co prawda, było bardzo czysto i porządnie, ale w którym Trąba poczuł się źle i obco. Nie było w nim już stosu papieru pod biurkiem, gdzie tak się smacznie spało, i nie było ukochanej kości, wyrzeźbionej pracowicie zębami w chwilach, kiedy profesor spał, a za oknem padał deszcz. Wszystko to wzbudziło w Trąbie nienawiść do Bartka i wywołało czkawkę.
_Czekaj_ – obiecywał sobie Trąba – _ty mechaniczny sprzątaczu, ja ci jeszcze pokażę. Ja ci dam wyrzucać cudze kości i tubki z mlekiem, ty sterto złomu!_ – ulżył sobie w myślach. Kiedy Bartek wracał z łazienki, Trąba spróbował chwycić go za nogę, ale tylko nadkruszył sobie ząb. Kielich goryczy Trąby był bliski przepełnienia.II
Wieczór nastał wyjątkowo szybko. Może zbyt wiele było wrażeń i dlatego czas tak się skrócił? Bartek krzątał się po mieszkaniu, zaparzył herbatę, rozmawiał z profesorem, potem studiował encyklopedię, co – jak stwierdził – sprawiało mu wyjątkową przyjemność. A profesor? Profesor uczył go wielu mądrych rzeczy, o których Trąba nie miał pojęcia, a nawet więcej, nie chciał mieć pojęcia. I słusznie. Bo po co Trąbie matematyka, skoro potrafi się doliczyć, ile tubek mleka ma schowanych w różnych miejscach, po co Trąbie wiadomości na temat dobra i zła, skoro Trąba doskonale wie, że dobra jest kiełbasa, a korniszony i cebula są niedobre. Po co Trąbie geografia, skoro Trąba zna swoją okolicę, a nigdzie dalej się nie wybiera. I po co w końcu Trąbie logiczne myślenie, którego zasady profesor tłumaczył Bartkowi, skoro nikt się nigdy Trąby o zdanie nie pyta. No tak. Był to czas dla psa zupełnie stracony, nic więc dziwnego, że jak się położył po obiedzie pod kanapą, tak leżał i ani myślał wstać. Zresztą Trąba zawsze był leniwy, a obecność robota to lenistwo tylko spotęgowała.
Wieczór minął, światła w oknach sąsiednich bloków pogasły, umilkły kroki na korytarzach i trzaskanie wejściowych drzwi też już dawno się skończyło.
– Trąba! – przypomniał sobie nagle profesor. – Przecież my musimy jeszcze wyjść na spacer!
Trąba oderwał łeb od ziemi, co przyszło mu z dużym wysiłkiem, i popatrzył wrogo na Bartka. Owszem, miał od dawna ochotę wyjść na spacer, ale przecież teraz pierwsze miejsce w domu zajmował Bartek, więc obrażony Trąba ani myślał dopominać się o swoje prawa.
– Ja mogę-gę-gę wyprowadzić zwierzę Trąbę-bę-bę na spacer – odezwał się robot.
_Gę-gę-gę_ – przedrzeźniał go w myślach Trąba. – _Gęś, a nie robot_ – pomyślał ze złością.
– Tak sądzisz? – zastanowił się profesor, któremu propozycja Bartka bardzo przypadła do gustu. – Może masz i rację.
Machnął ręką i w ten sposób skazał Trąbę na ośmieszenie.
Noc była ciepła i ciemna. Wyjątkowo ciemna, bo nie paliły się latarnie przed blokiem, za co Trąba wznosił modły w podzięce tym, którzy ich nie zreperowali.
_Taki wstyd_ – myślał – _taki wstyd. Być wyprowadzanym na spacer przez robota!_
Bartek spuścił Trąbę ze smyczy i ruszył wolno przed siebie, pies oddalał się od niego, na ile tylko mógł. Chętnie uciekłby mu w ogóle, ale już wyobrażał sobie alarm, jaki podniósłby robot, więc zrezygnował z ucieczki i poprzestał na dyskretnym przemykaniu się pod ścianami.
_Może nikogo nie spotkam_ – myślał sobie. – _Może nikt mnie nie zauważy…_
Miał jednak pecha. Zaraz za swoim blokiem Trąba nadział się na całą gromadę znajomych, którzy urządzili sobie właśnie tutaj spotkanie.
– Eee – odezwał się głupio. – Cześć.
– Czołem, Trąba – pozdrowił go rosły bokser.
– Dobrze, że już jesteś. – Pudel Zyzio jak zwykle był elegancki. – Czemu się spóźniłeś, wiesz przecież, że zaraz musimy wracać, bo zaczną nas szukać – dodał z wyrzutem.
– Mówimy właśnie, że wypuszczają nas w różnych godzinach i umawiamy się, żeby piszczeć o dwunastej – poinformował Trąbę spaniel o wymyślnej nazwie Amik. – A ciebie twój pan wypuści o dwunastej?
– Eee – odezwał się znów głupio Trąba. – Nie wiem, chyba tak… nie… – plątał się.
– Trąba, co z tobą? – zainteresował się Zyzio. – Spieszy ci się? Sam jesteś?
Trąba jednak nabrał wody w pysk i tylko bacznie obserwował, czy zza bloku nie wyłoni się za chwilę masywna postać Bartka. No i niestety, wyłoniła się. A oprócz tego, że się wyłoniła, to jeszcze zawołała:
– Zwierzę Trąba! Do-do nogi!
– A to kto? – zdumiał się bokser. – Co to za cudak?
Trąba siedział zawstydzony i nie mógł wydusić z siebie żadnej odpowiedzi. Uszy paliły go ze wstydu i najchętniej zapadłby się pod ziemię.
– To robot – wydukał wreszcie.
– Robot??? – zdumiały się psy. – I ty, Trąba, chodzisz na spacery z robotem? No wiesz, coś takiego!
– Ha! Ha! – zaśmiał się tubalnie bokser. – Niezły ten twój nowy pan, ma zakuty łeb i rusza się jak mucha w smole.
Trąba już zupełnie nie wiedział, co robić, tym bardziej że Bartek zauważył go i wyraźnie zmierzał w jego stronę. Nie było wyjścia, trzeba było do niego podejść i wrócić do domu.
_Czekaj, ty kupo złomu_ – pomstował w myślach. – _Ja ci jeszcze pokażę._
Kiedy Trąba z Bartkiem wrócili ze spaceru, profesor już spał. Bartek pogasił światła, stanął w kącie pokoju i wyłączył swoje obwody. Pies został sam na sam z gorzkimi myślami.
Nie mógł zasnąć, chociaż bardzo tego pragnął. Jego myśli jak natrętna mucha wciąż krążyły wokół Bartka.
Trąba nawet nie umiałby powiedzieć, dlaczego właściwie tak bardzo nie lubił Bartka. Czy za te tubki z mlekiem, czy może za tę kość, którą tak nieopatrznie robot mu wyrzucił? A może Bartek po prostu działał mu na nerwy? Może zajął pierwsze miejsce w domu i tego właśnie Trąba nie mógł przeżyć? W każdym razie obecność Bartka nie pozwalała zmrużyć Trąbie oczu.
_Gdyby tak zniknął_ – marzył słodko Trąba. – _Gdyby tak rozpłynął się w powietrzu… Ale takie rzeczy_ – posmutniał – _niestety się nie zdarzają. Eee…_ – zastanowił się – _zdarzają się, zdarzają. Przecież w łazience…_
I Trąba przypomniał sobie stary wynalazek profesora – przenośnik ponadczasowy mający zdolność przenoszenia ludzi lub rzeczy w przeszłość. Wystarczyło tylko nacisnąć guziczek, a to, co znalazło się w zasięgu przenośnika, znikało.
_Uhuu_ – ucieszył się Trąba. – _Teraz na pewno pozbędę się tego robota._
I z tą słodką myślą wreszcie zasnął.