- W empik go
Mechanizm życia: powieść - ebook
Mechanizm życia: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 282 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
– Ano, trudno… Trzeba będzie sobie w łeb palnąć…
Spokój, z jakim Przecławski to zdecydował, zbudził w nim uboczne, przelotne uczucie wyraźnego żalu, że tego rodzaju najtajniejsze stany ducha nie mogą mieć świadków, bo wówczas dopiero wszyscy oceniliby jego charakter. Tak się złożyło, że nie dalej, niż dwa tygodnie temu, na zebraniu u Franka Mysłowskiego wywiązała się dyskusja na temat samobójstwa i o mało nie doprowadziła do ostrej kłótni między nim a Mysłowskim, który z ironicznem niedowierzaniem traktował zapewnienia Przecławskiego, że w razie jakiegoś konfliktu bez wyjścia natychmiast odebrałby sobie życie. I nawet jako przykład przytaczał nieuleczalną chorobę. Nie spodziewał się wtedy, że tak prędko będzie zmuszony poprzeć swoją teorję czynem.
Lekarz trzymał go u siebie dość długo, bo Przecławski nie umiał ukryć strasznego wrażenia, jakie wywarła na nim wiadomość, że się zaraził syfilisem. Oczywiście, starał się go pocieszyć i uspokoić, ale Przecławski nie dał się przekonać. Udawał, że wierzy, ale w myśli powtarzał machinalnie: "ty swoje, a ja swoje" i to zdanie kładło mu się na mózg takim jakimś strasznym ciężarem, że chwilami słowa lekarza nie dochodziły mu do świadomości i kiedy, znalazłszy się z powrotem na ulicy, usiłował odtworzyć sobie w pamięci całą rozmowę – dla ścisłości, bo wciąż nie wierzył w argumenty poczciwego staruszka, raz po raz potykał się o czarne luki.
Miał jeszcze przed sobą dwadzieścia minut czasu. Na szóstą umówili się w Saskim ogrodzie z Kazikiem Witeckim i mieli iść do Mysłowskiego, żeby się razem uczyć fizyki na jutrzejszy egzamin. Wszystkie te projekty mogły mieć sens jeszcze przed godziną, teraz jednak Przecławski już wiedział, że nie będzie zdawał egzaminu z fizyki. Ale nie było także powodu do narażania Kazika na niepotrzebne wyczekiwanie. Przecławskiemu zależało tylko natem, żeby się nie zdradzić przed Kazikiem tak, jak przed lekarzem. Nadkładając drogi do ogrodu, zużył dwadzieścia minut na gimnastykę moralną. I wreszcie uczuł się sam z siebie zadowolonym.
– Sam djabeł nic by teraz po mnie nie poznał – mruknął.
Z Kazikiem Witeckim, synem niezamożnego urzędnika, szli razem przez gimnazjum od pierwszej klasy i bardzo się lubili. To też Przecławski był pewien, że na kim, jak na kim, ale na Kaziku wiadomość o jego śmierci wywrze piorunujące wrażenie. Widział Kazika wystraszonego, zapłakanego… Właśnie nad tem zastanowił się przez chwilę, czy Kazik będzie płakał i doszedł do przekonania – że napewno nie płakał a zarykiwał. Poza przyjaźnią wchodziły tu w grę jeszcze względy uboczne. Kazik kochał się w siostrze Przecławskiego. W zasadzie Przecławski uważał to za warjactwo, aby się kochać w takim smarkaczu, w tej chwili jednak żal mu się zrobiło Witeckiego. Wiedział, że przez swoją śmierć odetnie go zupełnie od domu. Pani Przecławska wogóle patrzyła na Kazika niechętnie, jako na nieodpowiednie towarzystwo. I Przecławski stwierdził nagle ze zdumieniem, że dopiero ta myśl o przykrościach, jakie spadną na Kazika, zdołała w nim wzbudzić pierwsze uczucie żalu. Obiło mu się o uszy, że testament samobójcy jest nieważny, ale postanowił napisać gorący list do ojca z prośbą, aby z tej części majątku, którą on sam by kiedyś odziedziczył, wypłacił pewną sumę Kazikowi.
Nadkładając drogi, Przecławski ogromnie się od ogrodu oddalił, Kiedy się zorjentował była już szósta i musiał pędzić z powrotem, żeby się zabardzo nie spóźnić. Dzień był upalny i Przecławski, który się łatwo pocił, po kilku minutach miał twarz zupełnie mokrą. Sięgnąwszy po chustkę, natrafił na recepty, których pod wpływem przygnębienia nie schował do pugilaresu, jakby to zrobił normalnie, tylko wetknął niedbale w kieszeń od spodni. Ze złością podarł recepty i wybuchnęła w nim nagle pogarda dla lekarza.
– Idjota z tem swojem pocieszaniem. – Bałwan! Dureń! – wykrzyknął tak głośno, że aż jakieś dwie starsze panie obejrzały się za nim ze zgorszeniem. To go rozśmieszyło. Powtórzył kilka razy z uciechą: "Wystraszyłem baby" – i wrócił myślami do lekarza. Analizując jego zachowanie się chłodniej, widział w nim przedewszystkiem tchórza i człowieka bez charakteru. Wiedział, że gdyby sam był lekarzem, to by postąpił zupełnie inaczej. Ułatwiłby choremu samobójstwo, zapisał jakąś gwałtowną i niebolesną truciznę. – Służę panu. Wymawiając w myśli te słowa, machinalnie poruszył wargami i przybrał uprzejmy, uśmiechnięty wyraz twarzy. Wesoły gwar tłumu wypełniającego ogród układał mu się w uszach w rozkołysany rytm; na chwilę doznawał wrażenia, że drzewa i ludzie kołyszą się do taktu.
– Ale przecież – myślał dalej z powodu lekarza – ludzie z czasem będą musieli dojść do takiego spokojnego traktowania spraw, które pozornie wydają się straszne.
Witecki czekał już na niego w ogrodzie. Siedział na ławce i czytał książkę. Swoją drogą, to był dziwny mól. Nie umiał chwili przeżyć bezpośredniemi wrażeniami. Zawsze musiał coś czytać, a jeżeli mówił, to o tem tylko, co czytał. Z Zośką nigdyby się nie dogadali – uśmiechnął się Przecławski. I zwolnił kroku, żeby podejść jaknajnaturalniej, niedbale. Zresztą był już pewien swego wyglądu. Z mglistem uczuciem, które ciągnęło się od złośliwej uciechy do roztkliwienia, odtworzył sobie w jednym błysku wyobraźni jutrzejsze rozmowy w gimnazjum, wciąż w kółko powtarzane zapewnienia Kazika i Mysłowskiego, że widzieli go na godzinę przed katastrofą i niczego nie można się było domyśleć, absolutnie niczego. Taki był, jak zawsze, może nawet w lepszym humorze.
Witecki podniósł oczy od książki i kiwnął mu głową z tym swoim jakgdyby protekcjonalnym uśmiechem, który w najwyższym stopniu drażnił matkę Przecławskiego. Przecławski bronił przyjaciela i tłomaczył jej, że to złudzenie. Kazik nie był ani zarozumiały, ani protekcjonalny, zwłaszcza u nich w domu nie mogł się uważać za nic wyższego, tylko poprostu miał tego rodzaju uśmiech i nie mógł składu twarzy przerobić.
– Zdaje mi się, że już po szóstej – odezwał się, składając starannie rozlatującą się na wszystkie strony książkę.
– Kilka minut.
– Chodźmy.
Ławka była zatłoczona i ledwo Witecki wstał, wszyscy rozsunęli się odrazu. Miejsce, które zajmował, znikło. Przecławskiemu przyszło na myśl, że tak samo będzie z jego miejscem w życiu. Kilka kroków uszli w milczeniu.
– W domu byłeś do tej pory? – zapytał go nagle Witecki.
– W domu.
– Czy panna Zofja pojutrze wyjeżdża?
– Napewno nie wyjedzie – pomyślał Przecławski, ale głośno odparł:
– Wyjeżdża.
– To ja przyjdę jutro się pożegnać.
– Przyjdź.
I znów w myśli dokończył:
– Ładne piekło zastaniesz…
Witecki podniósł nagle na niego wzrok i zaczął mu się przyglądać z widoczną uwagą. Przecławskiego to zmieszało. Szybko wyciągnął chustkę i z pewną przesadą w ruchach zaczął wycierać twarz, chcąc, jeśli w wyglądzie jego było coś nienaturalnego, spędzić to na gorąco.
– Piekielny upał – mruknął. Chciałbym już być na wsi.
– Ale tobie coś jest?
– Mnie? To ci się uroiło.
– Tak wyglądasz, jakbyś miał gorączkę.
– Ii…
Przecławskiego ogarnęła nagle głucha złość na kolegę. Kiedy wyobraził sobie, że mógłby przez szereg godzin siedzieć z nim i Mysłowskim w ciasnym pokoiku, gdzie stały trzy żelazne, wiecznie rozbabrane łóżka i przeplatać kucie fizyki słuchaniem głupich, dowcipów Mysłowskiego, uczuł, że to przerastało jego siły. I zresztą – poco? W ciągu dwóch czy trzech godzin, które mu pozostawały jeszcze do przeżycia, miał chyba prawo do tego, żeby go już nie nudzono i nie denerwowano. Ale nie chciał zwracać uwagi Kazika zbyt gwałtowną zmianą postanowień.
– Owszem – odezwał się po chwili – ty chyba masz rację.
– Chory jesteś?
– Sam nie wiem. Po południu zaczęła mię boleć głowa, myślałem, że mi zaraz przejdzie, ale zaczyna mię boleć coraz bardziej.
– Może z gorąca?
– Może.
– Wstąpimy do apteki i weź sobie proszek.
– Nie, nie. Ja w te świństwa nie wierzę. Wolę wrócić do domu.
– Do domu nie masz potrzeby wracać.
– Kurs umiem i już niewieie mi przyjdzie z powtarzania. Wolę wypocząć, żeby mieć jutro świeżą głowę.
– To możesz się nie uczyć, tylko siedzieć z nami.
– Nie. Dowidzenia.
I odwrócił się, uścisnąwszy pośpiesznie Witeckiemu rękę.
– Wstąpię wieczorem dowiedzieć się – krzyknął za nim Witecki.
– Nie. Dziś nie przychodź. Jutro. Przestraszyła go przenikliwość przyjaciela.
Widocznie nie panował dostatecznie nad sobą. Praktycznie nie miało to najmniejszego znaczenia, bo tak samo w domu mógł swój wygląd wytłómaczyć bólem głowy i przemęczeniem, a zresztą – przyłapał się nagle na niekonsekwencji uczuć – gdyby nawet matce wydało się, że jest ciężko chory – to cóż z tego. Chwilę znajdzie. Ale wstyd ma było słabości wobec samego siebie. Zaraz jednak zbudziła się w nim zawziętość. Skoro Kazik coś zauważył, to należało dalej się ćwiczyć, aż do zupełnego opanowania. Zacisnął zęby, wyprostowat się i postanowił uważać, żeby nie przyśpieszać machinalnie kroku.
Rodzice Przecławskiego od kilku lat nie żyli ze sobą. Dzieci wiedziały, że ojciec miał drugie mieszkanie w Warszawie, ale o tem się nie mówiło nigdy, bez zakazów, tylko przez jakąś intuicję. Odwiedzały ojca w hotelu, kiedy przyjeżdżał ze wsi, a raczej, kiedy im dawał znać, że przyjechał, bo bardzo często bywał w Warszawie i nie zawiadamiał ich o tem i – czasami jeździły na krótko na wieś. Wakacje spędzali w niewielkim majątku, który stanowił osobistą własność matki. Przecławski nie lubił ojca. Jeżeli starał go się usprawiedliwiać w duszy, to tylko dla pewnej zasady – żeby mieć o wszystkich rzeczach sąd spokojny i męski. Wracając do domu, z wielkiem zaciekawieniem myślał o tem, jak ojciec przyjmie wiadomość o jego śmierci.
– Bo to już niedługo – błysnęło mu w głowie i prześlizgnęły mu się jakieś iskierki po żebrach, jak dwa dni temu na egzaminie z matematyki, kiedy poprzednik jego kończył już odpowiadać i on się zbierał, żeby wyjść do tablicy.
W mieszkaniu nie zastał ani matki, ani rodzeństwa. Drzwi otworzyła mu pokojówka Marysia i odrazu przezornie uskoczyła w tył. Potem mógł poznać, że oprócz służby nikogo nie było w domu. Przecławskiemu bardzo się ta dziewczyna podobała. Służyła u nich od czterech miesięcy i atakował ją przy każdej okazji, które zresztą w ruchliwem mieszkaniu nie trafiały się zbyt często, ale zawsze napróżno. Marysia miała narzeczonego szewca i dochowywała mu wierności. Była to wysoka, szczupła dziewczyna z długiemi, muskularnemi nogami. Zresztą łatwo się męczyła, jak to mógł nieraz zauważyć, kiedy obserwował ją przy sprzątaniu.
– Jak u pełnej krwi, wszystko w niej poszło w nogi – myślał i to skojarzenie w jakiś dziwny sposób podniecało w nim zmysły. Marysia nie wyglądała na naiwną dziewczynę. Miała wyraz oczu bardzo chytry i czasami z widoczną złośliwością kokietowała Przecławskiego.
– Nikogo niema? – zagadnął ją, oczywiście tylko dlatego, żeby ją zatrzymać chwilę przy sobie.
– Pani wyszła z panienką, a panicz z kolegami.
– A nie wiesz, dokąd pani poszła?
– Skąd ja mogę wiedzieć, czy to pani mi się opowiada.
– Myślałem, że panienka mówiła – przedłużał rozmowę i nieznacznie zbliżał się do Marysi. Dopuściła go do siebie, ale kiedy gwałtownym ruchem ręki chwycił ją nagle za biodro, odepchnęła go tak gwałtownie, że aż się zatoczył.
– Jak ty śmiesz!… wybuchnął, ale Marysia nie przestraszyła się wcale.
– A ty jak śmiesz – odpowiedziała mu hardo, mierząc go wyzywającem spojrzeniem.
Jędrne, kształtne piersi znaczyły się jej wyraźnie pod bluzką i tak mu się podobała, że zapomniał o obrażonej godności.
– Nie wiedziałem, żeś taka mocna – usiłował obrócić wszystko w żart.
– Jak potrzeba, to jestem.
– I prześliczna.
– Dobrze, dobrze, – mruknęła drwiąco i uciekła z przedpokoju.
W ciągu tych dwóch czy trzech minut z Marysią Przecławski zapomniał zupełnie o samobójstwie. I nagle znów się ocknęła ta myśl, spadła w mózg, jak ostra lodowata sopla. I zarazem wydało mu się, że znalazł wytłomaczenie nieszczęścia w uporze Marysi. Przecież, gdyby nie ten jej tępy opór, nie skusiłaby go uliczna dziewczyna. Nienawiść wzbierała w nim z taką siłą, że jeszcze sekunda, a byłby się może z jakimś dzikim krzykiem rzucił do kuchni i zaczął bić pokojówkę. Ocucił go dzwonek matki. Marysia znów mu się przesunęła przed oczami. Niewypowiedzianie podobał mu się kolor jej włosów z leciuteńkim rudawym od – cieniem. I kiedy na nią patrzał, nienawiść połączyła się w nim z gwałtownym zmysłowym pożądaniem. Przysiągł sobie, że musi ją mieć przed śmiercią i zarazić.
I ucieszył się z zemsty.
– Niech zdechnie, niech zgnije – powtarzał ze złośliwą radością. O przebiegu syfilisu nie miał pojęcia i w rozgorączkowanej chorobliwej fantazji widział Marysię pokrytą najstraszliwszemi wrzodami. I obraz ten sprawiał mu rozkosz. To jej się należało za karę za podłość. Cóż znaczyła śmierć jakiegoś kuchennego popychadła wobec tego, że on musiał ginąć.
Matka była mniej spostrzegawcza od Kazika. Nie zwróciła uwagi na jego wygląd. Wieczór przesnuł się zwykłym trybem. O dwunastej wszyscy już spali. Przecławski zgasił w swoim pokoju lampę i siedział na łóżku po ciemku. Za jego pokojem, który miał drzwi na długi korytarz, prowadzący z jadalni do kuchni, była łazienka, a za nią pokój służbowy. Ciasna klitka, w której ledwo się można było przesunąć między łóżkami. Tam sypiała Marysia w towarzystwie kucharki Aleksandry.
Przecławski przeklinał Aleksandrę i marzył zawsze o tem, żeby jakiś nagły i niespodziewany wypadek zmusił ją choćby do kilkudniowego wyjazdu na wieś. W tej chwili jednak pod wpływem najgłębszego przekonania, że już mu niewiele godzin pozostawało do życia, przestał się liczyć ze wszelkiemi względami. Śmiało wszedł do służbowego pokoju i pochyliwszy się nad łóżkiem Marysi, poruszył ją za ramię. Księżyc świecił prosto w szyby i w pokoju było zupełnie widno. Marysia ocknęła się gwałtownie. W oczach jej odmalowało się przerażenie, potem podziw i wreszcie się uśmiechnęła. Widocznie zaimponowało jej zuchwalstwo Przecławskiego i ldedy jej dał znak, ażeby szła za nim, posłusznie poszła.
Aleksandra spała, jak zabita.
Zaspokoiwszy zmysły, Przecławski momentalnie zasnął. I przyśniło mu się, że do pokoju wszedł jakiś dziwny jegomość, przeraźliwie blady, chudy, pajacowaty, w krótkiej wytartej marynareczce. Przecławski przyglądał mu się ze zdumieniem i nagle go poznał. – A, to pan Skrętek. Gość kiwnął mu przyjaźnie głową i zaczął przewracać papiery na biurku. Tak zabawnie przebierał nogami, że Przecławski się uśmiechnął. Przypomniał mu się jakiś vierszyk, którym go niańka jeszcze bawiła "za góreczką siedzi zając i łapkami przebierając". Podszedł do stołu, żeby ułatwić gościowi poszukiwania, ale pan Skrętek go odsunął. – Nie, nie, nie, już ja się sam u pana doskonale rozgospodaruję – roześmiał się chrapliwym głosem. I w tej chwili znikł. Wszystko rozpłynęło się w ciemności. Przecławski doznał wrażenia, że on sam również przestał istnieć i roztopił się ciemnością. Mimo to czuł i myślał. W oddali nagle wykwitł owalny krąg światła, w którym ukazał mu się nowy obraz. Pan Skrętek prowadził za rękę młodą, roześmianą dziewczynę i popchnął ją w objęcia wysokiego przystojnego chłopca. W tej chwili Przecławski się obudził. Na dworze już świtało. Maryśka ześlizgnęła się z łóżka i uciekła do swego pokoju. W dwa tygodnie potem wyszła zamąż.II
Panna Czesława Rośnicka, kasjerka w sklepie z materjałami piśmiennemi stała we drzwiach i wyglądała na ulicę. Tak się złożyło, że była w sklepie sama. Właściciel pan Jan Sobieszczak, poszedł do banku wykupić jakiś weksel, a jego pomocnik głupi i arogancki ośmnastoletni wyrostek pan Józio, korzystając z tego ulotnił się po chwili do sąsiedniej owocarni, gdzie prowadził ognisty flirt z jedną z panien. Krótka samotność przyniosła starganym nerwom panny Czesławy wielką ulgę. Od samego rana panowała w sklepie atmosfera podniecona i burzliwa. Pan Sobieszczak przyszedł zły i wszystko go tego dnia drażniło, nawet rzeczy, które naogół wpływają raczej dodatnio na rozjaśnienie humoru ludzkiego jak to, że po kilku tygodniach zimnej, dżdżystej i zdawało się już zupełnie ustalonej jesieni nastąpił nagle jakby powrót do lata. Dla pana Sobieszczaka był to jednak nowy dowód tego powszechnego braku ładu i sensu, który według jego opinji ciążył nietylko nad czynami ludzkości, ale i nad zjawiskami wielkiej wojny. I kiedy panna Czesława otworzyła na chwilę drzwi, chcąc dać wolniejszy dostęp słońcu i ciepłu do mrocznego wnętrza sklepu, zatrzasnął drzwi z taką furją że o mało nie powybijał szyb, zawieszonych kolorowemi pocztówkami i poprostu zrobił jej awanturę. Panna Czesława zachowała się z taktem wobec tej ordynarnej i niczem nieusprawiedliwionej szykany zwierzchnika, ale przez jakieś dziesięć minut musiała całą siłą woli panować nad sobą, żeby się nie rozpłakać. Szczęściem dla niej nikt nie wszedł do sklepu przez ten czas, bo czuła, że gdyby otworzyła usta dla wypowiedzenia choćby jednego wyrazu odrazu płacz by ją porwał. Zresztą ten wybuch Sobieszczaka nie był odosobnioną impertynencją, poprzedził go cały szereg innych, mniej hałaśliwych, ale nie mniej dokuczliwych i obrażających. W ciągu czterech lat pracy w sklepie, panna Czesława mogła dostatecznie poznać przykry charakter swego chlebodawcy, jednakże to co ją spotkało tego dnia, przewyższało już wszystko. Poczuła, że nadszedł kres i że będzie musiała poważnie pomyśleć o zmianie niejsca, bo w firmie życie stawało się nie do zniesienia. Panna Czesława nie mówiła i nie myślała nawet nigdy w "sklepie" tylko zawsze w "firmie", był w tem dla niej pewien odcień, który we własnem jej pojęciu wywyższał ją trochę socjalnie.
Po wyjściu Sobieszczaka pan Józio uśmiechnął się zjadliwie i wykrzywiając w błazeński sposób twarz, odezwał się do kasjerki.
– Ale wściekły.
Panna Czesława nie lubiła Józia, a zwłaszcza nie znosiła, gdy zwracał się do niej z tym błazeńskim grymasem. Widziała w tem uchybiającą jej poufałość. I zazwyczaj nie odpowiadała mu w takich razach. Teraz jednak nerwy jej napięte do najwyższego stopnia potrzebowały jakiegoś odprężenia w rozmowie. Starała się jednak zachować należny dystans. Odparła z akcentem nietylko sztucznego spokoju, ale nawet pewnej pobłażliwości.
– Nie rozumiem co mu się stało. Józio roześmiał się hałaśliwie.
– Musiał od tej swojej małpy dostać po pysku.
– Ona go bije? wyrwało się machinalnie pannie Czesławie.
– Jeszcze jak.
– Ohydne – szepnęła z nieopisanym obrzydzeniem.
Józio wzruszył ramionami,
– Przyzwyczaił się, nieboszczka także go tłukła.
– Nieprawda.
– Co pani opowiada, cała kamienica o tem mówiła. Mało razy tam byłem.
– I wiedzieli w kamienicy?
– Ludzie wszystko zawsze wiedzą – odparł sentencjonalnie Józio. Ziewnął i mruknąwszy "Ja za chwileczkę wrócę" – znikł za drzwiami.
Po ciągłem napięciu nerwów, pierwsze pięć minut samotności dało pannie Czesławie wrażenie niewypowiedzianej poprostu błogości. Roztworzyła szeroko drzwi i mrużąc oczy podstawiała twarz pod słońce. Odczuwała ciepło jak pieszczotę i ta zmysłowa przyjemność opanowała ją do tego stopnia, że gdy po chwili odurzenia przepłoszyła ją nagle myśl, że ludzie patrzą, a ona robi miny, cofnęła się w głąb sklepu z takim uczuciem, jak gdyby dopuściła się na oczach ludzkich jakichś rzeczy wstydliwych i nieprzyzwoitych.
Panna Czesława miała już lat trzydzieści ośm i nie mogła zrozumieć dlaczego nie wyszła za mąż. Nie była brzydka. Pulchna blondynka o zadartym nosie, konopiastych włosach i czerwonej cerze posiadała wulgarny typ słowiańskiej urody. Mężczyźni nie tylko oglądali się ale i zaczepiali ją na ulicach, klijenci w sklepie uśmiechali się do niej, wielu wdawało się odrazu w rozmowy a nie brakło i takich, którzy pragnęli przedłużyć znajomość i wyczekiwali na nią wieczorem przed zamknięciem sklepu. Jednakże nad tem jej niewątpliwem powodzeniem ciężyła szczególna fatalność. Zapał każdego mężczyzny, który się do niej zbliżał wyczerpywał się bardzo szybko i po dwóch, trzech spotkaniach, jakichś spacerach, wieczorze w kinematografie, kolacji w gabinecie tańszej restauracji, uwodziciel a raczej dopiero kandydat na uwodziciela ginął bez śladu. Dobrze było, jeśli zobaczywszy ją kiedyś później na ulicy składał jej zdaleka i jakby od niechcenia ukłon, oznaczał nie przywitanie, ale wyraźną prośbę o zapomnienie. Panna Czesława musiała stwierdzić, że jej siła przyciągająca w stosunku do mężczyzn równała się odrażającej, ale zamknięcie tego zjawiska w tak ścisłej już jakby naukowej formule nie tłomaczyło go jeszcze. Wśród różnych teorji, jakie sobie tworzyła, najbardziej przypadło jej do upodobania podświadome promieniowanie instynktu czystości kobiecej. Było to w okresie, kiedy w chaotycznych lekturach wypożyczanych we wszystkich warszawskich czytelniach książek odkryła podświadomość i zaczęła się nią upajać do tego stopnia, że nabrała bezbrzeżnej pogardy dla każdej jasnej i wyraźnej myśli. Niestety życie zadało szyderczy kłam tej teorji, według której mężczyźni, wyczuwając, że taka kobieta jak ona mogła być tylko żoną i matką, nie ośmielali się chcieć zrobić z niej kochanki, bo w tom właśnie czasie straciła dziewiczość. Uwodziciel przestał ją znać na drugi dzień. I przed panną Czesławą znów zostało otwarte, dręczące zagadnienie dlaczego nie potrafiła nikogo trwale przywiązać do siebie i wyjść zamąż.
W rzeczywistości zrażała mężczyzn tem, że natychmiast zaczynała mówić o małżeństwie.
Jedno z ostatnich przykrych rozczarowań przeżyła z właścicielem sklepu. Pan Sobieszczak, który przed kilku miesiącami owdowiał, zaczął jej się nagle pewnego dnia niesłychanie czule przyglądać i wogóle tak zachowywać, jakgdyby był nią bardzo zajęty. Wieczorem na pół godziny przed zamknięciem sklepu zwolnił Józia, który w lot zrozumiał czemu to zawdzięczał i wychodząc, pożegnał pannę Czesławę bezczelnym, złośliwym uśmiechem. Ona nie zwróciła już jednak na to najmniejszej uwagi. W jednej chwili zapomniała o wszystkich zawodach, jakich doznała od mężczyzn, o wszystkich teorjach równowagi siły przyciągającej i odrażającej i uwierzyła, że w życiu jej następuje szczęśliwy, decydujący zwrot. Przepełnione tęsknotą do miłości jej serce odrazu odpowiedziało w zmysłowe zaciekawienie pana Sobieszczaka, gotowością do jaknajwiększych uczuć. Z radosnym niepokojem oczekiwała tego co miało nastąpić.
Pan Sobieszczak objął ją wpół, przycisnął do siebie i odezwał się z jakimś mrukliwym śmiechem.
– Tyle czasu na panią patrzę, a dziś wydała mi się pani jakaś zupełnie inna.
Panna Czesława rozanielona, zamiast odpowiedzi oparła mu głowę na piersiach. Czekała czułych słów, jakiejś pieśni nad pieśniami, która nieraz w marzeniach snuła jej się po duszy bez słów, a tylko jako szereg mglistych dźwięków. Pan Sobieszczak miał jednak prozaiczniejszy stosunek do życia. Odezwał się przysuwając jej rękę wzdłuż po plecach.
– No to może się zabawimy.
I zabrał ją do dancingu na kolację. Siedzieli do trzeciej w nocy. Sobieszczak wciąż był czuły i gorący – w miarę podniecania się alkoholem nawet coraz gorętszy, ściskał jej pod stołem nogi i musiała mu przyrzec, że nazajutrz przyjdzie do niego na noc do mieszkania. O małżeństwie nic prawie nie mówił, ale wracając do domu panna Czesława nawpół przytomna uważała się już za jego żonę. Podniecenie wybiło ją najzupełniej ze snu. Nawet się nie kładła, tylko przesiedziała resztę nocy przy stole, snując tkliwie marzenia o przyszłem szczęściu.
Sobieszczak przyszedł do sklepu dopiero koło południa. Miał tak zły i ponury wygląd, że zmroził odrazu uśmiech, jakim panna Czesława chciała go przywitać. Pokręcił się po sklepie, wysłał Józia na miasto i kiedy zostali we dwoje z kasjerką odezwał się jakby zawstydzonym tonem.
– Narobiliśmy wczoraj głupstw.
Panna Czesława opuściła głowę ku ziemi. W tej chwili uczuła się znowu tylko kasjerką, która zawiniła wobec swego chlebodawcy.
– To wszystko nie miało sensu – ciągnął chrapliwym znudzonym głosem Sobieszczak. Oczywiście, pani temu nie winna, ale…
I nagle roześmiał się głupkowato.
– O tem co było, najlepiej już nie wspominać. Ale razem bawiliśmy się, razem trzeba płacić.
Panna Czesława spojrzała na niego z przerażeniem.
– Jakto?
– Pani połowę, ja połowę, – niech się pani nie boi – dodał uspokajająco widząc jej przestrach. Wszystkiego odrazu z pani nie ściągnę. Będę pani strącał po pięć złotych miesięcznie z pensji.