Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Mechanizm życia: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Mechanizm życia: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 282 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

– Ano, trud­no… Trze­ba bę­dzie so­bie w łeb pal­nąć…

Spo­kój, z ja­kim Prze­cław­ski to zde­cy­do­wał, zbu­dził w nim ubocz­ne, prze­lot­ne uczu­cie wy­raź­ne­go żalu, że tego ro­dza­ju naj­taj­niej­sze sta­ny du­cha nie mogą mieć świad­ków, bo wów­czas do­pie­ro wszy­scy oce­ni­li­by jego cha­rak­ter. Tak się zło­ży­ło, że nie da­lej, niż dwa ty­go­dnie temu, na ze­bra­niu u Fran­ka My­słow­skie­go wy­wią­za­ła się dys­ku­sja na te­mat sa­mo­bój­stwa i o mało nie do­pro­wa­dzi­ła do ostrej kłót­ni mię­dzy nim a My­słow­skim, któ­ry z iro­nicz­nem nie­do­wie­rza­niem trak­to­wał za­pew­nie­nia Prze­cław­skie­go, że w ra­zie ja­kie­goś kon­flik­tu bez wyj­ścia na­tych­miast ode­brał­by so­bie ży­cie. I na­wet jako przy­kład przy­ta­czał nie­ule­czal­ną cho­ro­bę. Nie spo­dzie­wał się wte­dy, że tak pręd­ko bę­dzie zmu­szo­ny po­przeć swo­ją teo­r­ję czy­nem.

Le­karz trzy­mał go u sie­bie dość dłu­go, bo Prze­cław­ski nie umiał ukryć strasz­ne­go wra­że­nia, ja­kie wy­war­ła na nim wia­do­mość, że się za­ra­ził sy­fi­li­sem. Oczy­wi­ście, sta­rał się go po­cie­szyć i uspo­ko­ić, ale Prze­cław­ski nie dał się prze­ko­nać. Uda­wał, że wie­rzy, ale w my­śli po­wta­rzał ma­chi­nal­nie: "ty swo­je, a ja swo­je" i to zda­nie kła­dło mu się na mózg ta­kim ja­kimś strasz­nym cię­ża­rem, że chwi­la­mi sło­wa le­ka­rza nie do­cho­dzi­ły mu do świa­do­mo­ści i kie­dy, zna­la­zł­szy się z po­wro­tem na uli­cy, usi­ło­wał od­two­rzyć so­bie w pa­mię­ci całą roz­mo­wę – dla ści­sło­ści, bo wciąż nie wie­rzył w ar­gu­men­ty po­czci­we­go sta­rusz­ka, raz po raz po­ty­kał się o czar­ne luki.

Miał jesz­cze przed sobą dwa­dzie­ścia mi­nut cza­su. Na szó­stą umó­wi­li się w Sa­skim ogro­dzie z Ka­zi­kiem Wi­tec­kim i mie­li iść do My­słow­skie­go, żeby się ra­zem uczyć fi­zy­ki na ju­trzej­szy eg­za­min. Wszyst­kie te pro­jek­ty mo­gły mieć sens jesz­cze przed go­dzi­ną, te­raz jed­nak Prze­cław­ski już wie­dział, że nie bę­dzie zda­wał eg­za­mi­nu z fi­zy­ki. Ale nie było tak­że po­wo­du do na­ra­ża­nia Ka­zi­ka na nie­po­trzeb­ne wy­cze­ki­wa­nie. Prze­cław­skie­mu za­le­ża­ło tyl­ko na­tem, żeby się nie zdra­dzić przed Ka­zi­kiem tak, jak przed le­ka­rzem. Nad­kła­da­jąc dro­gi do ogro­du, zu­żył dwa­dzie­ścia mi­nut na gim­na­sty­kę mo­ral­ną. I wresz­cie uczuł się sam z sie­bie za­do­wo­lo­nym.

– Sam dja­beł nic by te­raz po mnie nie po­znał – mruk­nął.

Z Ka­zi­kiem Wi­tec­kim, sy­nem nie­za­moż­ne­go urzęd­ni­ka, szli ra­zem przez gim­na­zjum od pierw­szej kla­sy i bar­dzo się lu­bi­li. To też Prze­cław­ski był pe­wien, że na kim, jak na kim, ale na Ka­zi­ku wia­do­mość o jego śmier­ci wy­wrze pio­ru­nu­ją­ce wra­że­nie. Wi­dział Ka­zi­ka wy­stra­szo­ne­go, za­pła­ka­ne­go… Wła­śnie nad tem za­sta­no­wił się przez chwi­lę, czy Ka­zik bę­dzie pła­kał i do­szedł do prze­ko­na­nia – że na­pew­no nie pła­kał a za­ry­ki­wał. Poza przy­jaź­nią wcho­dzi­ły tu w grę jesz­cze wzglę­dy ubocz­ne. Ka­zik ko­chał się w sio­strze Prze­cław­skie­go. W za­sa­dzie Prze­cław­ski uwa­żał to za war­jac­two, aby się ko­chać w ta­kim smar­ka­czu, w tej chwi­li jed­nak żal mu się zro­bi­ło Wi­tec­kie­go. Wie­dział, że przez swo­ją śmierć ode­tnie go zu­peł­nie od domu. Pani Prze­cław­ska wo­gó­le pa­trzy­ła na Ka­zi­ka nie­chęt­nie, jako na nie­od­po­wied­nie to­wa­rzy­stwo. I Prze­cław­ski stwier­dził na­gle ze zdu­mie­niem, że do­pie­ro ta myśl o przy­kro­ściach, ja­kie spad­ną na Ka­zi­ka, zdo­ła­ła w nim wzbu­dzić pierw­sze uczu­cie żalu. Obi­ło mu się o uszy, że te­sta­ment sa­mo­bój­cy jest nie­waż­ny, ale po­sta­no­wił na­pi­sać go­rą­cy list do ojca z proś­bą, aby z tej czę­ści ma­jąt­ku, któ­rą on sam by kie­dyś odzie­dzi­czył, wy­pła­cił pew­ną sumę Ka­zi­ko­wi.

Nad­kła­da­jąc dro­gi, Prze­cław­ski ogrom­nie się od ogro­du od­da­lił, Kie­dy się zor­jen­to­wał była już szó­sta i mu­siał pę­dzić z po­wro­tem, żeby się za­bar­dzo nie spóź­nić. Dzień był upal­ny i Prze­cław­ski, któ­ry się ła­two po­cił, po kil­ku mi­nu­tach miał twarz zu­peł­nie mo­krą. Się­gnąw­szy po chust­kę, na­tra­fił na re­cep­ty, któ­rych pod wpły­wem przy­gnę­bie­nia nie scho­wał do pu­gi­la­re­su, jak­by to zro­bił nor­mal­nie, tyl­ko we­tknął nie­dba­le w kie­szeń od spodni. Ze zło­ścią po­darł re­cep­ty i wy­buch­nę­ła w nim na­gle po­gar­da dla le­ka­rza.

– Idjo­ta z tem swo­jem po­cie­sza­niem. – Bał­wan! Du­reń! – wy­krzyk­nął tak gło­śno, że aż ja­kieś dwie star­sze pa­nie obej­rza­ły się za nim ze zgor­sze­niem. To go roz­śmie­szy­ło. Po­wtó­rzył kil­ka razy z ucie­chą: "Wy­stra­szy­łem baby" – i wró­cił my­śla­mi do le­ka­rza. Ana­li­zu­jąc jego za­cho­wa­nie się chłod­niej, wi­dział w nim przedew­szyst­kiem tchó­rza i czło­wie­ka bez cha­rak­te­ru. Wie­dział, że gdy­by sam był le­ka­rzem, to by po­stą­pił zu­peł­nie in­a­czej. Uła­twił­by cho­re­mu sa­mo­bój­stwo, za­pi­sał ja­kąś gwał­tow­ną i nie­bo­le­sną tru­ci­znę. – Słu­żę panu. Wy­ma­wia­jąc w my­śli te sło­wa, ma­chi­nal­nie po­ru­szył war­ga­mi i przy­brał uprzej­my, uśmiech­nię­ty wy­raz twa­rzy. We­so­ły gwar tłu­mu wy­peł­nia­ją­ce­go ogród ukła­dał mu się w uszach w roz­ko­ły­sa­ny rytm; na chwi­lę do­zna­wał wra­że­nia, że drze­wa i lu­dzie ko­ły­szą się do tak­tu.

– Ale prze­cież – my­ślał da­lej z po­wo­du le­ka­rza – lu­dzie z cza­sem będą mu­sie­li dojść do ta­kie­go spo­koj­ne­go trak­to­wa­nia spraw, któ­re po­zor­nie wy­da­ją się strasz­ne.

Wi­tec­ki cze­kał już na nie­go w ogro­dzie. Sie­dział na ław­ce i czy­tał książ­kę. Swo­ją dro­gą, to był dziw­ny mól. Nie umiał chwi­li prze­żyć bez­po­śred­nie­mi wra­że­nia­mi. Za­wsze mu­siał coś czy­tać, a je­że­li mó­wił, to o tem tyl­ko, co czy­tał. Z Zoś­ką nig­dy­by się nie do­ga­da­li – uśmiech­nął się Prze­cław­ski. I zwol­nił kro­ku, żeby po­dejść jak­naj­na­tu­ral­niej, nie­dba­le. Zresz­tą był już pe­wien swe­go wy­glą­du. Z mgli­stem uczu­ciem, któ­re cią­gnę­ło się od zło­śli­wej ucie­chy do roz­tkli­wie­nia, od­two­rzył so­bie w jed­nym bły­sku wy­obraź­ni ju­trzej­sze roz­mo­wy w gim­na­zjum, wciąż w kół­ko po­wta­rza­ne za­pew­nie­nia Ka­zi­ka i My­słow­skie­go, że wi­dzie­li go na go­dzi­nę przed ka­ta­stro­fą i ni­cze­go nie moż­na się było do­my­śleć, ab­so­lut­nie ni­cze­go. Taki był, jak za­wsze, może na­wet w lep­szym hu­mo­rze.

Wi­tec­ki pod­niósł oczy od książ­ki i kiw­nął mu gło­wą z tym swo­im jakg­dy­by pro­tek­cjo­nal­nym uśmie­chem, któ­ry w naj­wyż­szym stop­niu draż­nił mat­kę Prze­cław­skie­go. Prze­cław­ski bro­nił przy­ja­cie­la i tło­ma­czył jej, że to złu­dze­nie. Ka­zik nie był ani za­ro­zu­mia­ły, ani pro­tek­cjo­nal­ny, zwłasz­cza u nich w domu nie mogł się uwa­żać za nic wyż­sze­go, tyl­ko po­pro­stu miał tego ro­dza­ju uśmiech i nie mógł skła­du twa­rzy prze­ro­bić.

– Zda­je mi się, że już po szó­stej – ode­zwał się, skła­da­jąc sta­ran­nie roz­la­tu­ją­cą się na wszyst­kie stro­ny książ­kę.

– Kil­ka mi­nut.

– Chodź­my.

Ław­ka była za­tło­czo­na i le­d­wo Wi­tec­ki wstał, wszy­scy roz­su­nę­li się od­ra­zu. Miej­sce, któ­re zaj­mo­wał, zni­kło. Prze­cław­skie­mu przy­szło na myśl, że tak samo bę­dzie z jego miej­scem w ży­ciu. Kil­ka kro­ków uszli w mil­cze­niu.

– W domu by­łeś do tej pory? – za­py­tał go na­gle Wi­tec­ki.

– W domu.

– Czy pan­na Zo­fja po­ju­trze wy­jeż­dża?

– Na­pew­no nie wy­je­dzie – po­my­ślał Prze­cław­ski, ale gło­śno od­parł:

– Wy­jeż­dża.

– To ja przyj­dę ju­tro się po­że­gnać.

– Przyjdź.

I znów w my­śli do­koń­czył:

– Ład­ne pie­kło za­sta­niesz…

Wi­tec­ki pod­niósł na­gle na nie­go wzrok i za­czął mu się przy­glą­dać z wi­docz­ną uwa­gą. Prze­cław­skie­go to zmie­sza­ło. Szyb­ko wy­cią­gnął chust­kę i z pew­ną prze­sa­dą w ru­chach za­czął wy­cie­rać twarz, chcąc, je­śli w wy­glą­dzie jego było coś nie­na­tu­ral­ne­go, spę­dzić to na go­rą­co.

– Pie­kiel­ny upał – mruk­nął. Chciał­bym już być na wsi.

– Ale to­bie coś jest?

– Mnie? To ci się uro­iło.

– Tak wy­glą­dasz, jak­byś miał go­rącz­kę.

– Ii…

Prze­cław­skie­go ogar­nę­ła na­gle głu­cha złość na ko­le­gę. Kie­dy wy­obra­ził so­bie, że mógł­by przez sze­reg go­dzin sie­dzieć z nim i My­słow­skim w cia­snym po­ko­iku, gdzie sta­ły trzy że­la­zne, wiecz­nie roz­ba­bra­ne łóż­ka i prze­pla­tać ku­cie fi­zy­ki słu­cha­niem głu­pich, dow­ci­pów My­słow­skie­go, uczuł, że to prze­ra­sta­ło jego siły. I zresz­tą – poco? W cią­gu dwóch czy trzech go­dzin, któ­re mu po­zo­sta­wa­ły jesz­cze do prze­ży­cia, miał chy­ba pra­wo do tego, żeby go już nie nu­dzo­no i nie de­ner­wo­wa­no. Ale nie chciał zwra­cać uwa­gi Ka­zi­ka zbyt gwał­tow­ną zmia­ną po­sta­no­wień.

– Owszem – ode­zwał się po chwi­li – ty chy­ba masz ra­cję.

– Cho­ry je­steś?

– Sam nie wiem. Po po­łu­dniu za­czę­ła mię bo­leć gło­wa, my­śla­łem, że mi za­raz przej­dzie, ale za­czy­na mię bo­leć co­raz bar­dziej.

– Może z go­rą­ca?

– Może.

– Wstą­pi­my do ap­te­ki i weź so­bie pro­szek.

– Nie, nie. Ja w te świń­stwa nie wie­rzę. Wolę wró­cić do domu.

– Do domu nie masz po­trze­by wra­cać.

– Kurs umiem i już nie­wie­ie mi przyj­dzie z po­wta­rza­nia. Wolę wy­po­cząć, żeby mieć ju­tro świe­żą gło­wę.

– To mo­żesz się nie uczyć, tyl­ko sie­dzieć z nami.

– Nie. Do­wi­dze­nia.

I od­wró­cił się, uści­snąw­szy po­śpiesz­nie Wi­tec­kie­mu rękę.

– Wstą­pię wie­czo­rem do­wie­dzieć się – krzyk­nął za nim Wi­tec­ki.

– Nie. Dziś nie przy­chodź. Ju­tro. Prze­stra­szy­ła go prze­ni­kli­wość przy­ja­cie­la.

Wi­docz­nie nie pa­no­wał do­sta­tecz­nie nad sobą. Prak­tycz­nie nie mia­ło to naj­mniej­sze­go zna­cze­nia, bo tak samo w domu mógł swój wy­gląd wy­tłó­ma­czyć bó­lem gło­wy i prze­mę­cze­niem, a zresz­tą – przy­ła­pał się na­gle na nie­kon­se­kwen­cji uczuć – gdy­by na­wet mat­ce wy­da­ło się, że jest cięż­ko cho­ry – to cóż z tego. Chwi­lę znaj­dzie. Ale wstyd ma było sła­bo­ści wo­bec sa­me­go sie­bie. Za­raz jed­nak zbu­dzi­ła się w nim za­wzię­tość. Sko­ro Ka­zik coś za­uwa­żył, to na­le­ża­ło da­lej się ćwi­czyć, aż do zu­peł­ne­go opa­no­wa­nia. Za­ci­snął zęby, wy­pro­sto­wat się i po­sta­no­wił uwa­żać, żeby nie przy­śpie­szać ma­chi­nal­nie kro­ku.

Ro­dzi­ce Prze­cław­skie­go od kil­ku lat nie żyli ze sobą. Dzie­ci wie­dzia­ły, że oj­ciec miał dru­gie miesz­ka­nie w War­sza­wie, ale o tem się nie mó­wi­ło nig­dy, bez za­ka­zów, tyl­ko przez ja­kąś in­tu­icję. Od­wie­dza­ły ojca w ho­te­lu, kie­dy przy­jeż­dżał ze wsi, a ra­czej, kie­dy im da­wał znać, że przy­je­chał, bo bar­dzo czę­sto by­wał w War­sza­wie i nie za­wia­da­miał ich o tem i – cza­sa­mi jeź­dzi­ły na krót­ko na wieś. Wa­ka­cje spę­dza­li w nie­wiel­kim ma­jąt­ku, któ­ry sta­no­wił oso­bi­stą wła­sność mat­ki. Prze­cław­ski nie lu­bił ojca. Je­że­li sta­rał go się uspra­wie­dli­wiać w du­szy, to tyl­ko dla pew­nej za­sa­dy – żeby mieć o wszyst­kich rze­czach sąd spo­koj­ny i mę­ski. Wra­ca­jąc do domu, z wiel­kiem za­cie­ka­wie­niem my­ślał o tem, jak oj­ciec przyj­mie wia­do­mość o jego śmier­ci.

– Bo to już nie­dłu­go – bły­snę­ło mu w gło­wie i prze­śli­zgnę­ły mu się ja­kieś iskier­ki po że­brach, jak dwa dni temu na eg­za­mi­nie z ma­te­ma­ty­ki, kie­dy po­przed­nik jego koń­czył już od­po­wia­dać i on się zbie­rał, żeby wyjść do ta­bli­cy.

W miesz­ka­niu nie za­stał ani mat­ki, ani ro­dzeń­stwa. Drzwi otwo­rzy­ła mu po­ko­jów­ka Ma­ry­sia i od­ra­zu prze­zor­nie usko­czy­ła w tył. Po­tem mógł po­znać, że oprócz służ­by ni­ko­go nie było w domu. Prze­cław­skie­mu bar­dzo się ta dziew­czy­na po­do­ba­ła. Słu­ży­ła u nich od czte­rech mie­się­cy i ata­ko­wał ją przy każ­dej oka­zji, któ­re zresz­tą w ru­chli­wem miesz­ka­niu nie tra­fia­ły się zbyt czę­sto, ale za­wsze na­próż­no. Ma­ry­sia mia­ła na­rze­czo­ne­go szew­ca i do­cho­wy­wa­ła mu wier­no­ści. Była to wy­so­ka, szczu­pła dziew­czy­na z dłu­gie­mi, mu­sku­lar­ne­mi no­ga­mi. Zresz­tą ła­two się mę­czy­ła, jak to mógł nie­raz za­uwa­żyć, kie­dy ob­ser­wo­wał ją przy sprzą­ta­niu.

– Jak u peł­nej krwi, wszyst­ko w niej po­szło w nogi – my­ślał i to sko­ja­rze­nie w ja­kiś dziw­ny spo­sób pod­nie­ca­ło w nim zmy­sły. Ma­ry­sia nie wy­glą­da­ła na na­iw­ną dziew­czy­nę. Mia­ła wy­raz oczu bar­dzo chy­try i cza­sa­mi z wi­docz­ną zło­śli­wo­ścią ko­kie­to­wa­ła Prze­cław­skie­go.

– Ni­ko­go nie­ma? – za­gad­nął ją, oczy­wi­ście tyl­ko dla­te­go, żeby ją za­trzy­mać chwi­lę przy so­bie.

– Pani wy­szła z pa­nien­ką, a pa­nicz z ko­le­ga­mi.

– A nie wiesz, do­kąd pani po­szła?

– Skąd ja mogę wie­dzieć, czy to pani mi się opo­wia­da.

– My­śla­łem, że pa­nien­ka mó­wi­ła – prze­dłu­żał roz­mo­wę i nie­znacz­nie zbli­żał się do Ma­ry­si. Do­pu­ści­ła go do sie­bie, ale kie­dy gwał­tow­nym ru­chem ręki chwy­cił ją na­gle za bio­dro, ode­pchnę­ła go tak gwał­tow­nie, że aż się za­to­czył.

– Jak ty śmiesz!… wy­buch­nął, ale Ma­ry­sia nie prze­stra­szy­ła się wca­le.

– A ty jak śmiesz – od­po­wie­dzia­ła mu har­do, mie­rząc go wy­zy­wa­ją­cem spoj­rze­niem.

Jędr­ne, kształt­ne pier­si zna­czy­ły się jej wy­raź­nie pod bluz­ką i tak mu się po­do­ba­ła, że za­po­mniał o ob­ra­żo­nej god­no­ści.

– Nie wie­dzia­łem, żeś taka moc­na – usi­ło­wał ob­ró­cić wszyst­ko w żart.

– Jak po­trze­ba, to je­stem.

– I prze­ślicz­na.

– Do­brze, do­brze, – mruk­nę­ła drwią­co i ucie­kła z przed­po­ko­ju.

W cią­gu tych dwóch czy trzech mi­nut z Ma­ry­sią Prze­cław­ski za­po­mniał zu­peł­nie o sa­mo­bój­stwie. I na­gle znów się ock­nę­ła ta myśl, spa­dła w mózg, jak ostra lo­do­wa­ta so­pla. I za­ra­zem wy­da­ło mu się, że zna­lazł wy­tło­ma­cze­nie nie­szczę­ścia w upo­rze Ma­ry­si. Prze­cież, gdy­by nie ten jej tępy opór, nie sku­si­ła­by go ulicz­na dziew­czy­na. Nie­na­wiść wzbie­ra­ła w nim z taką siłą, że jesz­cze se­kun­da, a był­by się może z ja­kimś dzi­kim krzy­kiem rzu­cił do kuch­ni i za­czął bić po­ko­jów­kę. Ocu­cił go dzwo­nek mat­ki. Ma­ry­sia znów mu się prze­su­nę­ła przed ocza­mi. Nie­wy­po­wie­dzia­nie po­do­bał mu się ko­lor jej wło­sów z le­ciu­teń­kim ru­da­wym od – cie­niem. I kie­dy na nią pa­trzał, nie­na­wiść po­łą­czy­ła się w nim z gwał­tow­nym zmy­sło­wym po­żą­da­niem. Przy­siągł so­bie, że musi ją mieć przed śmier­cią i za­ra­zić.

I ucie­szył się z ze­msty.

– Niech zdech­nie, niech zgni­je – po­wta­rzał ze zło­śli­wą ra­do­ścią. O prze­bie­gu sy­fi­li­su nie miał po­ję­cia i w roz­go­rącz­ko­wa­nej cho­ro­bli­wej fan­ta­zji wi­dział Ma­ry­się po­kry­tą naj­strasz­liw­sze­mi wrzo­da­mi. I ob­raz ten spra­wiał mu roz­kosz. To jej się na­le­ża­ło za karę za pod­łość. Cóż zna­czy­ła śmierć ja­kie­goś ku­chen­ne­go po­py­cha­dła wo­bec tego, że on mu­siał gi­nąć.

Mat­ka była mniej spo­strze­gaw­cza od Ka­zi­ka. Nie zwró­ci­ła uwa­gi na jego wy­gląd. Wie­czór prze­snuł się zwy­kłym try­bem. O dwu­na­stej wszy­scy już spa­li. Prze­cław­ski zga­sił w swo­im po­ko­ju lam­pę i sie­dział na łóż­ku po ciem­ku. Za jego po­ko­jem, któ­ry miał drzwi na dłu­gi ko­ry­tarz, pro­wa­dzą­cy z ja­dal­ni do kuch­ni, była ła­zien­ka, a za nią po­kój służ­bo­wy. Cia­sna klit­ka, w któ­rej le­d­wo się moż­na było prze­su­nąć mię­dzy łóż­ka­mi. Tam sy­pia­ła Ma­ry­sia w to­wa­rzy­stwie ku­char­ki Alek­san­dry.

Prze­cław­ski prze­kli­nał Alek­san­drę i ma­rzył za­wsze o tem, żeby ja­kiś na­gły i nie­spo­dzie­wa­ny wy­pa­dek zmu­sił ją choć­by do kil­ku­dnio­we­go wy­jaz­du na wieś. W tej chwi­li jed­nak pod wpły­wem naj­głęb­sze­go prze­ko­na­nia, że już mu nie­wie­le go­dzin po­zo­sta­wa­ło do ży­cia, prze­stał się li­czyć ze wszel­kie­mi wzglę­da­mi. Śmia­ło wszedł do służ­bo­we­go po­ko­ju i po­chy­liw­szy się nad łóż­kiem Ma­ry­si, po­ru­szył ją za ra­mię. Księ­życ świe­cił pro­sto w szy­by i w po­ko­ju było zu­peł­nie wid­no. Ma­ry­sia ock­nę­ła się gwał­tow­nie. W oczach jej od­ma­lo­wa­ło się prze­ra­że­nie, po­tem po­dziw i wresz­cie się uśmiech­nę­ła. Wi­docz­nie za­im­po­no­wa­ło jej zu­chwal­stwo Prze­cław­skie­go i lde­dy jej dał znak, aże­by szła za nim, po­słusz­nie po­szła.

Alek­san­dra spa­ła, jak za­bi­ta.

Za­spo­ko­iw­szy zmy­sły, Prze­cław­ski mo­men­tal­nie za­snął. I przy­śni­ło mu się, że do po­ko­ju wszedł ja­kiś dziw­ny je­go­mość, prze­raź­li­wie bla­dy, chu­dy, pa­ja­co­wa­ty, w krót­kiej wy­tar­tej ma­ry­na­recz­ce. Prze­cław­ski przy­glą­dał mu się ze zdu­mie­niem i na­gle go po­znał. – A, to pan Skrę­tek. Gość kiw­nął mu przy­jaź­nie gło­wą i za­czął prze­wra­cać pa­pie­ry na biur­ku. Tak za­baw­nie prze­bie­rał no­ga­mi, że Prze­cław­ski się uśmiech­nął. Przy­po­mniał mu się ja­kiś vier­szyk, któ­rym go niań­ka jesz­cze ba­wi­ła "za gó­recz­ką sie­dzi za­jąc i łap­ka­mi prze­bie­ra­jąc". Pod­szedł do sto­łu, żeby uła­twić go­ścio­wi po­szu­ki­wa­nia, ale pan Skrę­tek go od­su­nął. – Nie, nie, nie, już ja się sam u pana do­sko­na­le roz­go­spo­da­ru­ję – ro­ze­śmiał się chra­pli­wym gło­sem. I w tej chwi­li znikł. Wszyst­ko roz­pły­nę­ło się w ciem­no­ści. Prze­cław­ski do­znał wra­że­nia, że on sam rów­nież prze­stał ist­nieć i roz­to­pił się ciem­no­ścią. Mimo to czuł i my­ślał. W od­da­li na­gle wy­kwitł owal­ny krąg świa­tła, w któ­rym uka­zał mu się nowy ob­raz. Pan Skrę­tek pro­wa­dził za rękę mło­dą, ro­ze­śmia­ną dziew­czy­nę i po­pchnął ją w ob­ję­cia wy­so­kie­go przy­stoj­ne­go chłop­ca. W tej chwi­li Prze­cław­ski się obu­dził. Na dwo­rze już świ­ta­ło. Ma­ryś­ka ze­śli­zgnę­ła się z łóż­ka i ucie­kła do swe­go po­ko­ju. W dwa ty­go­dnie po­tem wy­szła za­mąż.II

Pan­na Cze­sła­wa Ro­śnic­ka, ka­sjer­ka w skle­pie z ma­ter­ja­ła­mi pi­śmien­ne­mi sta­ła we drzwiach i wy­glą­da­ła na uli­cę. Tak się zło­ży­ło, że była w skle­pie sama. Wła­ści­ciel pan Jan So­biesz­czak, po­szedł do ban­ku wy­ku­pić ja­kiś we­ksel, a jego po­moc­nik głu­pi i aro­ganc­ki ośm­na­sto­let­ni wy­ro­stek pan Jó­zio, ko­rzy­sta­jąc z tego ulot­nił się po chwi­li do są­sied­niej owo­car­ni, gdzie pro­wa­dził ogni­sty flirt z jed­ną z pa­nien. Krót­ka sa­mot­ność przy­nio­sła star­ga­nym ner­wom pan­ny Cze­sła­wy wiel­ką ulgę. Od sa­me­go rana pa­no­wa­ła w skle­pie at­mos­fe­ra pod­nie­co­na i burz­li­wa. Pan So­biesz­czak przy­szedł zły i wszyst­ko go tego dnia draż­ni­ło, na­wet rze­czy, któ­re na­ogół wpły­wa­ją ra­czej do­dat­nio na roz­ja­śnie­nie hu­mo­ru ludz­kie­go jak to, że po kil­ku ty­go­dniach zim­nej, dżdży­stej i zda­wa­ło się już zu­peł­nie usta­lo­nej je­sie­ni na­stą­pił na­gle jak­by po­wrót do lata. Dla pana So­biesz­cza­ka był to jed­nak nowy do­wód tego po­wszech­ne­go bra­ku ładu i sen­su, któ­ry we­dług jego opin­ji cią­żył nie­tyl­ko nad czy­na­mi ludz­ko­ści, ale i nad zja­wi­ska­mi wiel­kiej woj­ny. I kie­dy pan­na Cze­sła­wa otwo­rzy­ła na chwi­lę drzwi, chcąc dać wol­niej­szy do­stęp słoń­cu i cie­płu do mrocz­ne­go wnę­trza skle­pu, za­trza­snął drzwi z taką fur­ją że o mało nie po­wy­bi­jał szyb, za­wie­szo­nych ko­lo­ro­we­mi pocz­tów­ka­mi i po­pro­stu zro­bił jej awan­tu­rę. Pan­na Cze­sła­wa za­cho­wa­ła się z tak­tem wo­bec tej or­dy­nar­nej i ni­czem nie­uspra­wie­dli­wio­nej szy­ka­ny zwierzch­ni­ka, ale przez ja­kieś dzie­sięć mi­nut mu­sia­ła całą siłą woli pa­no­wać nad sobą, żeby się nie roz­pła­kać. Szczę­ściem dla niej nikt nie wszedł do skle­pu przez ten czas, bo czu­ła, że gdy­by otwo­rzy­ła usta dla wy­po­wie­dze­nia choć­by jed­ne­go wy­ra­zu od­ra­zu płacz by ją po­rwał. Zresz­tą ten wy­buch So­biesz­cza­ka nie był od­osob­nio­ną im­per­ty­nen­cją, po­prze­dził go cały sze­reg in­nych, mniej ha­ła­śli­wych, ale nie mniej do­kucz­li­wych i ob­ra­ża­ją­cych. W cią­gu czte­rech lat pra­cy w skle­pie, pan­na Cze­sła­wa mo­gła do­sta­tecz­nie po­znać przy­kry cha­rak­ter swe­go chle­bo­daw­cy, jed­nak­że to co ją spo­tka­ło tego dnia, prze­wyż­sza­ło już wszyst­ko. Po­czu­ła, że nad­szedł kres i że bę­dzie mu­sia­ła po­waż­nie po­my­śleć o zmia­nie niej­sca, bo w fir­mie ży­cie sta­wa­ło się nie do znie­sie­nia. Pan­na Cze­sła­wa nie mó­wi­ła i nie my­śla­ła na­wet nig­dy w "skle­pie" tyl­ko za­wsze w "fir­mie", był w tem dla niej pe­wien od­cień, któ­ry we wła­snem jej po­ję­ciu wy­wyż­szał ją tro­chę so­cjal­nie.

Po wyj­ściu So­biesz­cza­ka pan Jó­zio uśmiech­nął się zja­dli­wie i wy­krzy­wia­jąc w bła­zeń­ski spo­sób twarz, ode­zwał się do ka­sjer­ki.

– Ale wście­kły.

Pan­na Cze­sła­wa nie lu­bi­ła Jó­zia, a zwłasz­cza nie zno­si­ła, gdy zwra­cał się do niej z tym bła­zeń­skim gry­ma­sem. Wi­dzia­ła w tem uchy­bia­ją­cą jej po­ufa­łość. I za­zwy­czaj nie od­po­wia­da­ła mu w ta­kich ra­zach. Te­raz jed­nak ner­wy jej na­pię­te do naj­wyż­sze­go stop­nia po­trze­bo­wa­ły ja­kie­goś od­prę­że­nia w roz­mo­wie. Sta­ra­ła się jed­nak za­cho­wać na­leż­ny dy­stans. Od­par­ła z ak­cen­tem nie­tyl­ko sztucz­ne­go spo­ko­ju, ale na­wet pew­nej po­błaż­li­wo­ści.

– Nie ro­zu­miem co mu się sta­ło. Jó­zio ro­ze­śmiał się ha­ła­śli­wie.

– Mu­siał od tej swo­jej mał­py do­stać po py­sku.

– Ona go bije? wy­rwa­ło się ma­chi­nal­nie pan­nie Cze­sła­wie.

– Jesz­cze jak.

– Ohyd­ne – szep­nę­ła z nie­opi­sa­nym obrzy­dze­niem.

Jó­zio wzru­szył ra­mio­na­mi,

– Przy­zwy­cza­ił się, nie­boszcz­ka tak­że go tłu­kła.

– Nie­praw­da.

– Co pani opo­wia­da, cała ka­mie­ni­ca o tem mó­wi­ła. Mało razy tam by­łem.

– I wie­dzie­li w ka­mie­ni­cy?

– Lu­dzie wszyst­ko za­wsze wie­dzą – od­parł sen­ten­cjo­nal­nie Jó­zio. Ziew­nął i mruk­nąw­szy "Ja za chwi­lecz­kę wró­cę" – znikł za drzwia­mi.

Po cią­głem na­pię­ciu ner­wów, pierw­sze pięć mi­nut sa­mot­no­ści dało pan­nie Cze­sła­wie wra­że­nie nie­wy­po­wie­dzia­nej po­pro­stu bło­go­ści. Roz­two­rzy­ła sze­ro­ko drzwi i mru­żąc oczy pod­sta­wia­ła twarz pod słoń­ce. Od­czu­wa­ła cie­pło jak piesz­czo­tę i ta zmy­sło­wa przy­jem­ność opa­no­wa­ła ją do tego stop­nia, że gdy po chwi­li odu­rze­nia prze­pło­szy­ła ją na­gle myśl, że lu­dzie pa­trzą, a ona robi miny, cof­nę­ła się w głąb skle­pu z ta­kim uczu­ciem, jak gdy­by do­pu­ści­ła się na oczach ludz­kich ja­kichś rze­czy wsty­dli­wych i nie­przy­zwo­itych.

Pan­na Cze­sła­wa mia­ła już lat trzy­dzie­ści ośm i nie mo­gła zro­zu­mieć dla­cze­go nie wy­szła za mąż. Nie była brzyd­ka. Pulch­na blon­dyn­ka o za­dar­tym no­sie, ko­no­pia­stych wło­sach i czer­wo­nej ce­rze po­sia­da­ła wul­gar­ny typ sło­wiań­skiej uro­dy. Męż­czyź­ni nie tyl­ko oglą­da­li się ale i za­cze­pia­li ją na uli­cach, kli­jen­ci w skle­pie uśmie­cha­li się do niej, wie­lu wda­wa­ło się od­ra­zu w roz­mo­wy a nie bra­kło i ta­kich, któ­rzy pra­gnę­li prze­dłu­żyć zna­jo­mość i wy­cze­ki­wa­li na nią wie­czo­rem przed za­mknię­ciem skle­pu. Jed­nak­że nad tem jej nie­wąt­pli­wem po­wo­dze­niem cię­ży­ła szcze­gól­na fa­tal­ność. Za­pał każ­de­go męż­czy­zny, któ­ry się do niej zbli­żał wy­czer­py­wał się bar­dzo szyb­ko i po dwóch, trzech spo­tka­niach, ja­kichś spa­ce­rach, wie­czo­rze w ki­ne­ma­to­gra­fie, ko­la­cji w ga­bi­ne­cie tań­szej re­stau­ra­cji, uwo­dzi­ciel a ra­czej do­pie­ro kan­dy­dat na uwo­dzi­cie­la gi­nął bez śla­du. Do­brze było, je­śli zo­ba­czyw­szy ją kie­dyś póź­niej na uli­cy skła­dał jej zda­le­ka i jak­by od nie­chce­nia ukłon, ozna­czał nie przy­wi­ta­nie, ale wy­raź­ną proś­bę o za­po­mnie­nie. Pan­na Cze­sła­wa mu­sia­ła stwier­dzić, że jej siła przy­cią­ga­ją­ca w sto­sun­ku do męż­czyzn rów­na­ła się od­ra­ża­ją­cej, ale za­mknię­cie tego zja­wi­ska w tak ści­słej już jak­by na­uko­wej for­mu­le nie tło­ma­czy­ło go jesz­cze. Wśród róż­nych teo­r­ji, ja­kie so­bie two­rzy­ła, naj­bar­dziej przy­pa­dło jej do upodo­ba­nia pod­świa­do­me pro­mie­nio­wa­nie in­stynk­tu czy­sto­ści ko­bie­cej. Było to w okre­sie, kie­dy w cha­otycz­nych lek­tu­rach wy­po­ży­cza­nych we wszyst­kich war­szaw­skich czy­tel­niach ksią­żek od­kry­ła pod­świa­do­mość i za­czę­ła się nią upa­jać do tego stop­nia, że na­bra­ła bez­brzeż­nej po­gar­dy dla każ­dej ja­snej i wy­raź­nej my­śli. Nie­ste­ty ży­cie za­da­ło szy­der­czy kłam tej teo­r­ji, we­dług któ­rej męż­czyź­ni, wy­czu­wa­jąc, że taka ko­bie­ta jak ona mo­gła być tyl­ko żoną i mat­ką, nie ośmie­la­li się chcieć zro­bić z niej ko­chan­ki, bo w tom wła­śnie cza­sie stra­ci­ła dzie­wi­czość. Uwo­dzi­ciel prze­stał ją znać na dru­gi dzień. I przed pan­ną Cze­sła­wą znów zo­sta­ło otwar­te, drę­czą­ce za­gad­nie­nie dla­cze­go nie po­tra­fi­ła ni­ko­go trwa­le przy­wią­zać do sie­bie i wyjść za­mąż.

W rze­czy­wi­sto­ści zra­ża­ła męż­czyzn tem, że na­tych­miast za­czy­na­ła mó­wić o mał­żeń­stwie.

Jed­no z ostat­nich przy­krych roz­cza­ro­wań prze­ży­ła z wła­ści­cie­lem skle­pu. Pan So­biesz­czak, któ­ry przed kil­ku mie­sią­ca­mi owdo­wiał, za­czął jej się na­gle pew­ne­go dnia nie­sły­cha­nie czu­le przy­glą­dać i wo­gó­le tak za­cho­wy­wać, jakg­dy­by był nią bar­dzo za­ję­ty. Wie­czo­rem na pół go­dzi­ny przed za­mknię­ciem skle­pu zwol­nił Jó­zia, któ­ry w lot zro­zu­miał cze­mu to za­wdzię­czał i wy­cho­dząc, po­że­gnał pan­nę Cze­sła­wę bez­czel­nym, zło­śli­wym uśmie­chem. Ona nie zwró­ci­ła już jed­nak na to naj­mniej­szej uwa­gi. W jed­nej chwi­li za­po­mnia­ła o wszyst­kich za­wo­dach, ja­kich do­zna­ła od męż­czyzn, o wszyst­kich teo­r­jach rów­no­wa­gi siły przy­cią­ga­ją­cej i od­ra­ża­ją­cej i uwie­rzy­ła, że w ży­ciu jej na­stę­pu­je szczę­śli­wy, de­cy­du­ją­cy zwrot. Prze­peł­nio­ne tę­sk­no­tą do mi­ło­ści jej ser­ce od­ra­zu od­po­wie­dzia­ło w zmy­sło­we za­cie­ka­wie­nie pana So­biesz­cza­ka, go­to­wo­ścią do jak­naj­więk­szych uczuć. Z ra­do­snym nie­po­ko­jem ocze­ki­wa­ła tego co mia­ło na­stą­pić.

Pan So­biesz­czak ob­jął ją wpół, przy­ci­snął do sie­bie i ode­zwał się z ja­kimś mru­kli­wym śmie­chem.

– Tyle cza­su na pa­nią pa­trzę, a dziś wy­da­ła mi się pani ja­kaś zu­peł­nie inna.

Pan­na Cze­sła­wa roz­anie­lo­na, za­miast od­po­wie­dzi opar­ła mu gło­wę na pier­siach. Cze­ka­ła czu­łych słów, ja­kiejś pie­śni nad pie­śnia­mi, któ­ra nie­raz w ma­rze­niach snu­ła jej się po du­szy bez słów, a tyl­ko jako sze­reg mgli­stych dźwię­ków. Pan So­biesz­czak miał jed­nak pro­za­icz­niej­szy sto­su­nek do ży­cia. Ode­zwał się przy­su­wa­jąc jej rękę wzdłuż po ple­cach.

– No to może się za­ba­wi­my.

I za­brał ją do dan­cin­gu na ko­la­cję. Sie­dzie­li do trze­ciej w nocy. So­biesz­czak wciąż był czu­ły i go­rą­cy – w mia­rę pod­nie­ca­nia się al­ko­ho­lem na­wet co­raz go­ręt­szy, ści­skał jej pod sto­łem nogi i mu­sia­ła mu przy­rzec, że na­za­jutrz przyj­dzie do nie­go na noc do miesz­ka­nia. O mał­żeń­stwie nic pra­wie nie mó­wił, ale wra­ca­jąc do domu pan­na Cze­sła­wa na­wpół przy­tom­na uwa­ża­ła się już za jego żonę. Pod­nie­ce­nie wy­bi­ło ją naj­zu­peł­niej ze snu. Na­wet się nie kła­dła, tyl­ko prze­sie­dzia­ła resz­tę nocy przy sto­le, snu­jąc tkli­wie ma­rze­nia o przy­szłem szczę­ściu.

So­biesz­czak przy­szedł do skle­pu do­pie­ro koło po­łu­dnia. Miał tak zły i po­nu­ry wy­gląd, że zmro­ził od­ra­zu uśmiech, ja­kim pan­na Cze­sła­wa chcia­ła go przy­wi­tać. Po­krę­cił się po skle­pie, wy­słał Jó­zia na mia­sto i kie­dy zo­sta­li we dwo­je z ka­sjer­ką ode­zwał się jak­by za­wsty­dzo­nym to­nem.

– Na­ro­bi­li­śmy wczo­raj głupstw.

Pan­na Cze­sła­wa opu­ści­ła gło­wę ku zie­mi. W tej chwi­li uczu­ła się zno­wu tyl­ko ka­sjer­ką, któ­ra za­wi­ni­ła wo­bec swe­go chle­bo­daw­cy.

– To wszyst­ko nie mia­ło sen­su – cią­gnął chra­pli­wym znu­dzo­nym gło­sem So­biesz­czak. Oczy­wi­ście, pani temu nie win­na, ale…

I na­gle ro­ze­śmiał się głup­ko­wa­to.

– O tem co było, naj­le­piej już nie wspo­mi­nać. Ale ra­zem ba­wi­li­śmy się, ra­zem trze­ba pła­cić.

Pan­na Cze­sła­wa spoj­rza­ła na nie­go z prze­ra­że­niem.

– Jak­to?

– Pani po­ło­wę, ja po­ło­wę, – niech się pani nie boi – do­dał uspo­ka­ja­ją­co wi­dząc jej prze­strach. Wszyst­kie­go od­ra­zu z pani nie ścią­gnę. Będę pani strą­cał po pięć zło­tych mie­sięcz­nie z pen­sji.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: