- W empik go
Medea - ebook
Medea - ebook
Tragedia była zaplanowana - jedynie na deskach teatru. Uroczysta premiera Medei okazała się jednak inna niż wszystkie, a sceną naprawdę dramatycznych wydarzeń stała się widownia.
Odcięty od świata Teatr Wielki. Zdeterminowani terroryści o nieznanych zamiarach. Prawie dwa tysiące zakładników, a wśród nich najważniejsze osoby w państwie. Maks "Diabeł" Achtelik ma tylko 159 minut, by zapobiec finałowi niczym z greckiej tragedii. Czy podoła zadaniu, mimo że jedynym wsparciem, na jakie może liczyć, są zęby i cztery łapy jego wiernej Suki?
Kontynuacja zekranizowanego Diabła.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8343-421-6 |
Rozmiar pliku: | 1,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_And I’m bound to keep on ridin’._
_And I’ve got one more silver dollar,_
_But I’m not gonna let ‘em catch me, no,_
_Not gonna let ‘em catch the Midnight Rider._
_And I don’t own the clothes I’m wearing,_
_And the road goes on forever,_
_And I’ve got one more silver dollar,_
_But I’m not gonna let ‘em catch me, no_
_Not gonna let ‘em catch the Midnight Rider._
_And I’ve gone by the point of caring,_
_Some old bed I’ll soon be sharing,_
_And I’ve got one more silver dollar,_
_But I’m not gonna let ‘em catch me, no_
_Not gonna let ‘em catch the Midnight Rider._
Gregg Allman,
_Midnight Rider_
_Niektórzy z tych, co pracują dla władzy,_
_byli tymi samymi, którzy palili krzyże_
_(…)_
_A ty robisz to, co ci każą_
Rage Against the Machine,
_Killing In The Name_PROLOG
Dzień wcześniej około godziny 9 rano dach Teatru Wielkiego Opery Narodowej
I
Dwóch mężczyzn stało na dachu, patrząc na panoramę miasta. Był słoneczny poranek. Miasto budziło się do życia. Przez pusty plac Piłsudskiego szli pojedynczy przechodnie spieszący się do pracy. Przy skrzyżowaniu z Królewską ktoś trąbił na kierowcę, który się zagapił. Pod dawnym hotelem Victoria stały taksówki. Do jednej z nich wsiadał mężczyzna w białej marynarce. Obok niego stała kobieta, na oko trzydzieści lat, długie, opalone nogi, ciemne okulary, sukienka podkreślająca kształt ciała. Mężczyzna otworzył jej drzwi. Gdy kobieta nachyliła się, by wsiąść, mężczyzna klepnął ją w pośladek. Nie zareagowała. Scenę obserwował starszy pan spacerujący z czarnym psem. Spojrzał mężczyźnie w oczy i ostentacyjnie splunął na ziemię. W jego czasach takie zachowanie było nie do pomyślenia. Ale jego czasy się skończyły. Teraz były nowe czasy. Takie, w których pokazywano na ulicach to, co kiedyś robiono w sypialniach. Nie podobały mu się te czasy, ale nie mógł nic na to poradzić. Tak naprawdę modlił się w duchu, by jego pies odszedł przed nim, bo jeśli stanie się inaczej, to jego wierny druh wyląduje na ulicy. Wszak nie miał już nikogo. Był ostatnim z długiego rodu warszawiaków, którzy przetrwali powstanie, stalinizm, komunizm, transformację, rządy Kaczyńskich, Tuska i cholera pamięta kogo jeszcze. Starszy pan patrzył za taksówką. Przez tylną szybę widział, jak kobieta wtula się w ramię mężczyzny. Nie rozumiał tych czasów. I nie chciał ich rozumieć.
Taksówka ruszyła spod hotelu w stronę Marszałkowskiej, ale nie ujechała zbyt daleko. Kilkadziesiąt metrów dalej musiała się zatrzymać, bo tuż przed jej maską wyłoniła się może dwudziestoletnia dziewczyna. Białe tenisówki. Koszulka ze świnką Piggy. Zielone szorty. W uszach airpodsy. W tylną kieszeń szortów wciśnięty iPhone. Gdyby taksówkarz jechał szybciej, dziewczyna, zamiast trafić w miejsce, do którego zmierzała, wylądowałaby w szpitalu. Przestraszona, aż podskoczyła. Kierowca odruchowo wcisnął klakson. Dziewczyna spojrzała w jego stronę. Kiwnęła głową w ramach przeprosin.
– Idiotka – warknął taksówkarz. – Przez takie jak ona wszyscy wyginiemy – rzucił do swoich pasażerów, ale żadne z nich mu nie odpowiedziało.
Oboje byli wpatrzeni w swoje telefony. Kobieta przesuwała palcem _feed_ w social mediach, mężczyzna szybko odpisywał na jakąś wiadomość. Nawet nie zauważyli dziewczyny. Kierowca wzruszył ramionami. Po chwili taksówka zniknęła za horyzontem.
Dziewczyna z airpodsami spieszyła się do domu. Wracała od Bartka, swojego chłopaka, z którym planowała zerwać, ale kilka kieliszków aperolu sprawiło, że zamiast z nim zerwać, trafiła do jego mieszkania, zdjęła szorty i koszulkę i znów pozwoliła mu robić ze swoim ciałem rzeczy, których nie chciała. Znaczy, to nie tak. Chciała, ale nie z nim. Żeby dojść, zamykała oczy i myślała o kimś zupełnie innym. Miał na imię Kamil. Był starszy od Bartka o szesnaście lat, całował ją jak nikt wcześniej, a gdy dotykał jej tam, między nogami, odpływała. Problem polegał na tym, że Kamil był szefem działu reklamy w firmie, w której pracowała. I jakby tego było mało, miał żonę i synka Mikołaja. Iza, bo tak miała na imię dziewczyna, pierwszy raz sypiała z żonatym facetem. I powoli zaczynało jej to przeszkadzać. Chciała go więcej, chciała go dla siebie, ale nie miała i najprawdopodobniej nigdy nie będzie miała. _Szlag_ – przeklinała w myślach. Z jednej strony gówniarz, z drugiej żonaty zdrajca. Gówniarz był na każde jej skinienie, ale w łóżku nie potrafił nawet ułamka tego, co robił z nią zdrajca. Gówniarz ją kochał. Zdrajca ruchał. Ona kochała tego, który ją ruchał i nie znosiła tego, który ją kochał. Dziwne było to życie. Miała dziewiętnaście lat. Zdała maturę, pracowała w agencji reklamowej i planowała iść na studia. I zrobi to, o ile wcześniej matka jej nie zatłucze za to, że znów spała poza domem. Na szczęście uprzedziła ją, że zostaje u Kasi, swojej najlepszej przyjaciółki, która zawsze ją kryła i była jedyną osobą, która wiedziała o Kamilu. Kasia. No tak, nawet ją powoli zaczęło irytować emocjonalne rozedrganie Izy. Zerwij z Bartkiem, skończ z Kamilem i daj sobie czas – powtarzała. Ale Iza nie potrafiła. Żal jej było Bartka. I żal jej było orgazmów. Kurwa, kurwa, kurwa… A potem zatrąbiła taksówka. Jakby tego wszystkiego było mało, wlazła prosto pod koła samochodu.
Przeprosiła taksówkarza i wbiegła na chodnik. Musi coś zmienić w swoim życiu. Musi. Inaczej zrobi sobie krzywdę. Spiesząc się do domu, Iza nie mogła wiedzieć, że gdzieś w zakamarkach jej ciała wciąż płynęły przed siebie plemniki, które zostawił w niej Bartek. Jeden z nich był niezwykle silny i zdeterminowany. Na tyle silny, że za dziewięć miesięcy zmieni życie Izy na zawsze. Ale idąc przez plac Piłsudskiego, dziewczyna nie miała o tym pojęcia. Idąc przez plac, myślała o tym, że musi wziąć prysznic, a potem wyprowadzić psa, bo mama na bank zostawiła tę przyjemność dla niej.
Przy smoleńskich schodach stało dwóch strażników, którzy z daleka przyglądali się Izie. Poza nią w zasięgu wzroku nie było nikogo.
– Ja pierdolę – rzucił pierwszy.
– Fajna dupa? – spytał drugi.
– Nie dupa. Kurwa, znów upał będzie.
– Jaja ci się spocą.
– A tobie nie?
– Ja dziś kończę wcześniej. Widzisz kogoś?
– Nie.
– To jaram.
– Ja też.
Mężczyźni stanęli za pomnikiem, tak by nikt z ulicy ich nie widział, i wyjęli papierosy. Dwie zmięte paczki złotych marlboro. Po chwili zza pomnika zaczął unosić się srebrny dym.
II
Stojący na dachu mężczyzna w czarnym garniturze oparł się o murek i przyglądał z góry palącym strażnikom. Sam wyciągnął papierosa.
– Jak ich złapią, to wylecą – rzucił do kolegi.
– Kogo? – Drugi mężczyzna w czarnym garniturze spoglądał w stronę Stadionu Narodowego.
– Tych dwóch nygusów – odparł, wskazując palcem strażników.
Kolega spojrzał w stronę placu.
– Nie masz czym się zajmować? – zapytał. W jego głosie dało się wyczuć stanowczość.
– Zajmowałem. Sześć włazów. Plus kolejne na dachu teatru. Wszystkie trzeba obskoczyć.
– Myślisz, że to wystarczy?
– Myślę, że tak. Na bank wjadą.
– Będą też stać na Victorii.
– I tam. – Mężczyzna wskazał wysoki blok.
– I tam też – dodał jego kumpel, pokazując kolejny budynek.
– Będą wszędzie.
– Taka robota, nic nie poradzisz.
– Górę mamy ogarniętą. Trzeba jeszcze ogarnąć dół.
– W wentylacji siedzą już chłopcy.
– Wszystkie wejścia. Szyb. Od chuja roboty.
– Od chuja – przyznał mężczyzna, strzepując popiół z papierosa.
Szare drobinki wirowały na lekkim porannym wietrze, by po chwili zniknąć, stając się częścią warszawskiego smogu.
III
W podziemiach Teatru Wielkiego trzech mężczyzn w czarnych garniturach stało na środku piwnicznego pomieszczenia, w którym znajdowała się rozdzielnia wentylacji. Maszyna nadzorująca pracę całego systemu klimatyzacji wyglądała jak archaiczny komputer rodem z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Jeden z mężczyzn rozkręcał obudowę ogromnego szybu. Dwóch pozostałych próbowało rozpracować stary komputer. W kieszeni jednego z nich coś zatrzeszczało.
Wyciągnął słuchawkę motoroli.
– Co tam? – zapytał, wciskając boczny przycisk.
– Spokój – odpowiedział mu przetworzony, metaliczny głos.
– Tu też. Wszystko zgodnie z planem.
– Potrzebujemy sześciu chłopaków.
– Wystarczy?
– Na luzie.
– Nikt nie zwraca na was uwagi?
– Nikt.
– Dobra. Zaraz ktoś do was pójdzie.
– Niech uważają na watę.
– Jaką, kurwa, watę?
– Szklaną. Jebaną szklaną watę. Pełno jej przy włazie. Bez odbioru.
IV
Do premiery _Medei_, inscenizacji opery Luigiego Cherubiniego z librettem François-Benoît Hoffmana, którą podobno w kontrowersyjny sposób adaptowano do realiów PRL-u, zostały niecałe trzydzieści cztery godziny.
Najgorsze trzydzieści cztery godziny w życiu całej ekipy teatru. Nikt nie mógł iść na urlop. Nikt nie mógł chorować. Wszystkie ręce na pokład – jak mawiał dyrektor.
_Medea_ miała być jego _opus magnum_. Osiem zmian scenografii, orkiestra, didżej, międzynarodowa obsada. Skandal ze scenografem, który miał zbyt długie ręce i wyciągał je w stronę współpracownic. Pół roku stresu i nerwów.
Kłótnia z główną solistką.
Ale przetrwał to. Przeżył wszystko.
Za trzydzieści cztery godziny okaże się, czy było warto.
Dyrektor stał na tyłach sceny i przyglądał się, jak ekipa techniczna sprawdza ruchome elementy scenografii.
Wszystko musi działać jak w zegarku.
– Stresujesz się? – usłyszał za sobą żeński głos.
Odwrócił się.
Iwona Czerska. Sopranistka.
Jego zdaniem najlepsza w branży.
– Nie – odparł zgodnie z prawdą.
– Ja sikam ze stresu.
– Daj spokój.
– Łatwo ci mówić.
– Nie. Ale nie masz już na to wpływu, po prostu daj z siebie wszystko.
– Przed prezydentem i całą resztą.
– Pierdol prezydenta. On i tak zaśnie. Premier, który też będzie, w ramach złośliwości nie będzie spał i zacznie głośno bić brawo. Ale obaj gówno zrozumieją. Przychodzą tu, żeby się pokazać. Ale gówno rozumieją. Gdyby mogli, obcięliby nam budżet, rozpędzili do domów, a kasę przeznaczyli na…
– Wybory.
– Na siebie. Dlatego ich pierdol. Śpiewaj dla siebie. I dla tych, którzy cię zatrudnią. Prezydent nic ci nie da.
Czerska w ciszy wpatrywała się w ruchomą scenografię. Dyrektor miał rację. Jebany prezydent nikomu niczego nie daje. Ale stres występu przed ludźmi, którzy rządzą, odczuwała od zawsze. Był irracjonalny i głupi, bo przecież niezależnie od tego, kto był u władzy, nikt z rządzących nie odróżniał sopranu od basu.
– Jesteś lepsza od nich. Pamiętaj o tym – powiedział dyrektor, gasząc papierosa. – Idź się położyć. Próbę zaczniemy po czternastej, gdy znikną wszystkie przydupasy prezydenta.
Dopiero wtedy zauważyła mężczyzn w garniturach. Krążyli wokół sceny, krzątali się po widowni. Dwóch stało w fosie dla orkiestry.
– Co robią? – zapytała.
– Szukają bomby.
– Nawet tak nie żartuj.
– Nie żartuję. Muszą. Taka robota.
– Kto chciałby przeprowadzić zamach w teatrze operowym? – zapytała Czerska.
– Krytyk muzyczny – odparł dyrektor, wyciągając kolejnego papierosa.
V
W pomieszczeniu ochrony przy głównym wejściu do Teatru Wielkiego siedział pan Kazimierz. Miał sześćdziesiąt pięć lat. Dwadzieścia pięć lat życia poświęcił pracy w straży pożarnej. W 2013 roku gasił kamienicę przy Brzeskiej i doskonale wiedział, co znaczy piekło. Dlatego tak strasznie irytowali go panoszący się w teatrze SOP-owcy. Gówniarze, którzy nie mieli pojęcia o prawdziwym piekle. Kręcili się po holu, zaglądali pod dywany, otwierali wszystkie drzwi. Gówniarze.
Jeden z nich przetrzepał jego stróżówkę. Zaglądał nawet do małej lodówki, na co Kazimierz zasugerował, żeby jeszcze zajrzał do jego kanapek, bo może zamiast masła użył C4.
Gówniarz się nie roześmiał, obrzucił go pełnym pogardy spojrzeniem. Gdyby wiedział, co działo się na Brzeskiej, nigdy by sobie na to nie pozwolił. Gdyby wiedział, jak Kazimierz czuł na własnej skórze język diabła. Bo ogień to diabeł. Koniec kropka. Diabelski dar dla ludzi, którzy do dziś nie potrafią się z nim obchodzić.
Młody SOP-owiec stanął w drzwiach do królestwa Kazimierza i nie miał zamiaru się z niego ruszyć, mimo że ten kilka razy próbował chrząknięciami dać funkcjonariuszowi znać, żeby przymknął drzwi. Nie. SOP-owiec stał dalej.
_Jak tak, to tak_ – pomyślał Kazimierz, wyjmując torbę z zakupami. – _To popatrzysz, jak będę sobie robił śniadanie._
Śniadanie w pracy było jego rytuałem. Na firmowym laptopie włączał odcinek _07 zgłoś się_, rozkładał chleb, szynkę, ser, warzywa i powoli przygotowywał posiłek. W tle porucznik Borewicz rozwiązywał kolejną zagadkę. Dziś padło na odcinek _24 godziny śledztwa_. Piotr Dejmek grał w nim zabójcę. _Szkoda chłopa_ – myślał Kazimierz. – _Rak to nie przelewki_.
Tym razem na stole Kazimierza wylądował ser królewski z Sierpca, delikatna szynka włoska z masarni na Grochowie, sałata, pomidorki koktajlowe, odrobina majonezu, nie za dużo, tyle, żeby lekko posmarować nim ser. Lubił mieszać smaki. Ser miał delikatny orzechowy posmak. Szynka rozpływała się w ustach. Wszystko to idealnie uzupełniały świeże pomidorki. Od jego znajomej, też z targu, nie z marketu. Sześć kanapek. Do dwunastej wystarczy. Potem zje jogurt z jabłkami. Codzienne małe rytuały Kazimierza. Lubił je i nie miał zamiaru z nich rezygnować. Nawet jeśli będzie się mu przyglądać zasmarkany SOP-owiec, który nigdy nie dowie się, co znaczy piekło.
– Jeden pistolet i dwa trupy – powiedział z ekranu laptopa porucznik Borewicz.
Kazimierz ugryzł pierwszy kęs kanapki. Bez soli i pieprzu. Tylko z majonezem. Sól i pieprz zabijają smak.Rozdział pierwszy
I
Blokowisko z wielkiej płyty w warszawskim Rembertowie nie miało w sobie nic z ciszy i spokoju mazurskiego pojezierza, gdzie Maks się zaszył, zanim wybuchła jego prywatna wojna.
Dwupokojowe mieszkanie, w którym teraz mieszkał, było małe, ciasne i nieprzytulne. Chciał stąd wyjechać, znów zaszyć się tam, gdzie nie dociera zasięg komórek, gdzie nikt nie ciąga go po sądach i nie grozi osadzeniem w więzieniu. Ale nie mógł. Nie chciał zostawić z tym całym bałaganem Łabędzia. Poświęciła dla niego wszystko. Nie mógł jej zostawić.
_Jeszcze kilka miesięcy_ – powtarzał w myślach. Kolejna komisja, kolejne zeznania. I do domu. Gdziekolwiek on będzie.
Siedział więc z Suką w betonowym mieszkaniu, za które płaciło polskie państwo, wychodził z niego na spacery betonowymi alejkami, a gdy nikogo nie było w pobliżu, pozwalał psu biegać między osiedlowymi ławkami.
– Wiem, kochana. To nie las – powtarzał. – Ale jeszcze chwila. Jeszcze chwila i będzie las, może jezioro. Sarny. Lubisz sarny. Będzie wiatr, bo tu, kurwa, nie ma wiatru.
Kiedy tak chodził między blokami, ludzie patrzyli na niego jak na wariata. Łysy, wielki facet, który cichym i ciepłym głosem mówi do psa. Szaleniec jak nic. Ale Maks nie reagował. Nie zwracał uwagi na zaczepki. Nie był też nieuprzejmy. Kiwał głową, gdy ktoś się mu kłaniał. A gdy dzieci pytały, jak ma na imię piesek, odpowiadał. Co zazwyczaj kończyło się tym, że znerwicowane mamy odciągały szybko od niego pociechy. Maksowi to pasowało. Im mniej ludzi, tym lepiej.
Podczas jednej z takich przebieżek odkrył, że osiedlowa biblioteka prowadzi coś takiego jak _book-crossing_. Wkurwiały go angielskie nazwy, ale ponieważ stały się już naturalną częścią otoczenia, przestał się nimi przejmować. _Bookcrossing_. Dla niego znaczyło to tyle, że mógł ściągać z półek książki, których nikt nie chciał, i czytać je w domu. Tak w ręce wpadł mu C.J. Box. _Na bezludnym szlaku_. Przyjemna powieść, w której nic się nie działo, a mimo to nie mógł przestać jej czytać.
– Zabawne – mówił do Suki. – To jest naprawdę zabawne. Koleś jedzie konno przez Góry Skaliste. Szkoda, że w życiu te wszystkie akcje, strzelaniny i pojedynki nie są tak ładne i barwne. Co nie…
Nie były.
W życiu nie było samotnych kowbojów. Ojców, którzy zrobią wszystko dla swoich dzieci. W życiu był tylko huk wystrzału, dziura w głowie i odcięcie prądu.
Czasami Maks budził się w nocy z krzykiem. Wtedy śniły mu się twarze ludzi, którym odciął prąd.
Za dużo ich było. Stanowczo za dużo.
Być może był to efekt tego, że przed komisją musiał spowiadać się ze wszystkiego, co robił w życiu. A może po prostu po latach dopadły go wyrzuty sumienia. Nie miał pojęcia i nie chciał mieć. Ale od dłuższego czasu myślał o ludziach, których odłączył.
Szczególnie o jednym. Otman al-Yassin. Generał. Mówiono o nim, że był dobrym człowiekiem stojącym po złej stronie barykady. Generał chciał pokoju, ale pokój nie był tym, czego chcieli dowódcy sił stabilizacji. Pamiętał, że przyszli do niego nocą. Dwóch. Polak i Amerykanin. Amerykanin mówił, Polak kiwał głową. Mieli wyjechać od razu. Według CIA, generał Yassin wydał rozkaz ataku na wojska sprzymierzone. Tylko zdjęcie go mogło zagwarantować spokój. Polska była mocno zaangażowana w akcję, bo armia Yassina miała przypuścić atak na teren, na którym stacjonowały polskie oddziały. Szybka akcja.
Skąd to znał.
Wpadł, wypadł.
Generał miał ukrywać się w Al-Hill. Nie mieli czasu na opracowanie strategii. Musieli opierać się na danych z CIA.
Wpadł, wypadł.
Pamiętał, jak zobaczył twarz generała w celowniku. Mówili, że zdejmie go podczas narady wojskowej. Ale Yassin nie był na naradzie. Yassin siedział w swoim domu, bawił się z wnukami. Jego córka wnosiła do pokoju herbatę. Dzieci biegały. Nigdzie dookoła nie było śladu wojska. Oddziałów. Nikogo.
Odciął go, gdy Yassin podnosił do ust filiżankę.
Krew rozprysła się na wnuka i córkę. Był za daleko, żeby słyszeć ich krzyk.
Mówili mu potem, że uratował region i polskich żołnierzy. Dostał nawet za to medal.
Ale Maks wiedział swoje. Jednym strzałem stworzył kolejnego terrorystę. Wnuk Yassina w chwili zamachu miał osiem lat. Sześć lat później miał zaledwie czternaście i zaplanował atak na dom, w którym mieszkał jeden z amerykańskich pułkowników. Zginęli wszyscy. Pułkownik, jego żona, para przyjaciół i osiemnastoletnia córka pułkownika, która przyjechała do ojca, bo sama chciała wstąpić do armii.
Młody Yassin wciąż był poszukiwany listem gończym. Nikt nie wiedział, gdzie jest i jak teraz wygląda.
Jedno naciśnięcie spustu zabiło nie tylko cel, który stał po drugiej stronie, ale też niepoliczalną dziś ilość osób.
Jedno naciśnięcie spustu. Komuś odbiera życie, a komuś je daje.
Czasami też śnił mu się dom. Wtedy nie budził się z krzykiem, ale z płaczem.
Suka, kochana Suka.
Wchodziła wtedy na łóżko i kładła na jego klatce piersiowej łeb. Nie robiła niczego innego. Po prostu leżała, jakby czekała, aż serce Maksa się uspokoi. Aż pozwoli mu zasnąć. Maks głaskał ją po głowie. Dawał się lizać po twarzy. A czasami, gdy miał siłę, opowiadał jej. O ujku, o ojcu, o wszystkim, co odeszło. Suka, oddychając spokojnie, słuchała jego historii jak najlepszy terapeuta w mieście. A gdy kończył, wstawała i lizała sobie pazury w tylnych łapach. Jakby ilość smutku, który wylewał na nią Maks, zmuszała ją do zajęcia się sobą. W końcu była kobietą, więc reagowała jak należy, nadmiar złych emocji regulowała psim spa.
II
Każdy dzień, odkąd wrócili z Łabędziem z Brukseli, był taki sam. Pobudka. Przebieżka. Śniadanie. Czekanie na wezwanie. Obiad. Przebieżka. Wezwanie albo jego brak. Kolacja. Przebieżka. Sen.
Rutyna zawsze pomaga nie myśleć. Działanie w schemacie determinuje koncentrowanie się na wykonaniu zadania, a nie na zastanawianiu się nad tym, co dalej. O tym musiała myśleć Łabędziowa. Kiedy rok temu za jej namową wyjeżdżał na pogrzeb ojca, miała firmę konsultingową. Dawała pracę wszystkim chłopakom z ich dawnego oddziału. Dbała o nich. Wspierała. Rok później nie miała już niczego. Wszystko przez to, że Maks rozpętał wojnę.
Ofiarami tej wojny byli wszyscy chłopcy z oddziału. Zginęli w zasadzce. Zginęła też jego… nie wiedział, jak ją nazwać. Wszyscy zginęli. Tylko nie ich trójka.
– Mamy szczęście, co, Suka? – rzucił do psa znad książki.
Suka uniosła łeb, spojrzała na niego, a potem odwróciła się zadem i poszła spać.
Coraz więcej spała.
To martwiło Maksa.
Miała już dziesięć lat i była jak kot. Miała dziewięć żyć. Ile jej zostało? Może cztery, może rok? A może zaraz, za chwilę. Łapały ją skurcze łap. Czasami była zbyt zmęczona, by spacerować i zapierając się łapami, dawała mu znać, że ma w dupie jego pomysły.
_Starość nikogo nie oszczędza_ – pomyślał, patrząc na siwy pysk Suki.
Nie chciał nawet myśleć o tym, co się stanie, gdy jej zabraknie. Nie i już. Może to będzie dobry pretekst.
Sięgnąć po swojego glocka i odciąć tym razem siebie. Skończyć raz na zawsze z przeklętym rodem Achtelików.
Ale jeszcze nie teraz.
Jeszcze nie.
Póki Suka żyła, był jej potrzebny. A ona jemu.
Dźwięk telefonu sprowadził go na ziemię. Spojrzał na wyświetlacz. Łabędź. Przesunął strzałkę w prawo.
– No? – rzucił do słuchawki.
– Jakie, kurwa, no? Ja się pytam, Diabeł, czy jesteś gotowy?
– Do czego?
– Wiedziałam, że tak będzie.
– Jak?
– Zawsze taki sam. Pamiętasz? Opera. _Medea_. Ty. Premiera. Czarny garnitur. Szafa.
Nigdy tyle razy nie chodził w garniturze, co ostatnio. W zasadzie to tak naprawdę chodził w nim pierwszy raz w życiu, i to od razu w ilości hurtowej.
– Myślałem, że robisz sobie jaja.
Kilka dni temu Łabędziowa wpadła na pomysł, który wydawał mu się najgłupszą rzeczą od czasu wymyślenia przez Hitlera frontu wschodniego. Otóż jego najlepsza przyjaciółka, była dowódczyni i kobieta, która znała niemal każdy jego sekret, uznała, że Diabeł pójdzie na premierę _Medei_ do Teatru Wielkiego. Maks lubił muzykę. Dawno temu, w czasach liceum, grał nawet w zespole, ale opera zawsze była poza jego zasięgiem. Lecz Łabędziowa miała plan.
– W dupie mam tę operę. Po prostu tam idź. Zachowuj się. Udawaj, że przeżywasz, i wyjdź.
– Po co? – dopytywał.
– Bo na tej jebanej sali będzie trzy czwarte ludzi z naszej komisji. Po prostu im się pokaż.
– Przecież mnie nie zauważą.
– Zauważą. Dobrze o tym wiesz.
– I co nam to da?
– Diabeł… Postrzelili cię w klatkę piersiową, a nie w głowę.
Ponad rok temu Maks został postrzelony przez najemnika niemal prosto w serce. Niemal. Kilka centymetrów w lewo i by go odciął. Ale mu się nie udało. Za to Maks spędził kilka tygodni w szemranym szpitalu gdzieś po czeskiej stronie. Ukrywali się jak zaszczuta zwierzyna. On, Suka, Łabędź, Kaja, dziewczyna, która… Oddział. A wszystko to przez niego. I dawne, brudne sprawy, w które zamieszana była jego rodzina.
– To mi wytłumacz.
– Pamiętasz Lebiegę?
Pamiętał Lebiegę. Tak nazywali pewną starszą panią, która z uporem godnym lepszej sprawy bezustannie składała na nich donosy do dowództwa. To było dawno, dawno temu. On ledwo co trafił do jednostki. Mieli szkolenia w ośrodku na Mazurach, czasami, gdy mieli wolne, wychodzili ekipą na piwo w lokalnym barze. Był środek lata. Siedzieli w ogródku. Piwiarnia mieściła się na rynku starego poniemieckiego miasteczka. I z okna w kamienicy naprzeciwko wypatrywała ich ona, Lebiega, jak ją nazwali. Miała może osiemdziesiąt lat, siedziała w oknie i patrzyła na plac swoim bazyliszkowatym wzrokiem. Gdy tylko ktoś z nich podniósł głos, ona natychmiast dzwoniła po służby. Jakby miasto i wszystko, co było dookoła, należało do niej, a donośny głos mógł zburzyć podstawy jej kruchej egzystencji.
Najpierw zadzwoniła po policję. Mundurowi przyjechali i szybko odjechali. Nie mogli im nic zrobić. Tak Lebiega dowiedziała się, że ci, którzy głośno gadają, to żołnierze, a do nich musi przyjeżdżać żandarmeria. Więc jakimś cudem zdobyła numer i dzwoniła. Żandarmeria przyjeżdżała. Odwoziła ich do jednostki. Sytuacja powtarzała się co dwa, trzy dni. Ponieważ szkolenia miały trwać całe lato, wszyscy powoli zaczynali mieć dość Lebiegi i jej donosów.
Pewnego dnia Maks, spacerując po okolicy, trafił do malutkiego kościoła. Była szósta rano. Pierwsza msza. Ksiądz kończył kazanie. Kościół był wypełniony starszymi osobami. Ponieważ Maks nie chciał przeszkadzać, a przy okazji miał ochotę obejrzeć wnętrze kościoła, przysiadł na ławce i wpatrywał się w ołtarz. Dla kogoś postronnego wyglądało to tak, jakby patrzył wprost na księdza. Tą postronną osobą była Lebiega. Po mszy podeszła do Maksa, uścisnęła mu mocno dłoń i rzuciła coś w rodzaju: „Boga w sercu masz, synu”.
I poszła.
Gdyby znała ksywę Maksa, pewnie zareagowałaby inaczej, ale nikt jej w to nie wtajemniczał. Do końca ćwiczeń nie zadzwoniła po służby ani razu.
– Sugerujesz, że jeśli ktoś mnie zobaczy na premierze opery, to będzie patrzył przychylniejszym okiem na nasze zeznania?
– Nie wiem. Ale warto spróbować. Poza tym nic nie tracimy.
– Poza tym, że muszę tam siedzieć dwie godziny.
– Trzy.
– Co?
– Trzy. Opera trwa blisko sto osiemdziesiąt minut.
– Zabiję cię.
– Nie zabijesz. A nuż ci się spodoba.
Miała rację. Nie zabije.
I niczego nie tracili. Poza tym nie miał już książek do czytania, a na bookcrossingu nie znalazł niczego nowego.
– To co, idziemy do opery? – zapytał Sukę, która wydała z siebie klasyczny psi przedszczek. Maks nie miał pojęcia, co on znaczył.
III
Po odejściu ze służby kupił sobie zdezelowanego, starego jeepa cherokee, ale stracił go podczas strzelaniny w rodzinnym mieście. W jeepie nie działały tylne drzwi, kierownica miała luzy, a szyby opadały, kiedy tylko miały ochotę, więc w sumie nawet tego nie żałował. Jeśli czegoś żałował, to zdjęcia, które trzymał w schowku. Był na nim on, tata, mama i jego brat. Stare zdjęcie z czasów, kiedy byli rodziną.
Teraz jeździł starą hondą accord. Była brzydka, czerwona i przemieszczała się z punktu A do punktu Z. To mu wystarczało. Premiera zaczynała się o dziewiętnastej. Nie miał pojęcia, kto będzie śpiewał. Nie miał pojęcia, kto to reżyserował. W zasadzie to nie miał pojęcia o niczym, poza tym, że droga z ich osiedla do Teatru Wielkiego zajmie jakąś godzinę i powinni wyjechać przed osiemnastą.
Na zaproszeniu było napisane, że goście mają zjawić się kwadrans przed rozpoczęciem ze względu na transmisję na żywo, która zaczyna się w TVP Kultura punktualnie o dziewiętnastej.
Dochodziła szesnasta. Mieli około dwóch godzin wolnego. Idealnie, żeby przejść się jeszcze raz pod bibliotekę, po drodze obsikując kilka krawężników.
Gwizdnął.
Suka poderwała się na łapy.
Może miała już swoje lata, może szybciej się męczyła, ale wciąż była gotowa na jeden sygnał.
– Dobra, Suka. Chodź. Pójdziemy na spacer. Może spotkamy kogoś ciekawego.
Suka nie wyglądała tak, jakby ciekawił ją ktokolwiek obcy. Po prostu cieszyła się, że może wyjść ze swoim człowiekiem. Stała więc pod drzwiami, czekając, aż Maks wsunie stopy w buty.Rozdział drugi
I
Marketa Popowska właśnie dowiedziała się, że odmówiono jej akredytacji na premierę _Medei_. Od czasu zmiany władzy redakcja, w której pracowała, bezustannie miała pod górkę. Czasy, kiedy mogła wejść na każdy event, bo pracowała w ulubionym tygodniku pana premiera, odeszły w zapomnienie wraz z premierem. Jej telefon, niegdyś pełen numerów, za które większość dziennikarzy dałaby się zabić, zamienił się w bezużyteczny kawałek plastiku, a numery albo przestały być aktywne, albo stały się tak samo bezużyteczne jak ich właściciele.
Minister sprawiedliwości, ten sam, który mówił jej, że marnuje się w dziennikarstwie i powinna zająć się czymś ważnym, jak praca dla rządu, czekał na przesłuchanie przed Trybunałem Stanu. Minister kultury, bardzo miły człowiek, jeszcze pół roku temu, pijąc z nią wino w pewnym słynącym z dyskrecji hotelu, obiecywał jej karierę w branży filmowej, dziś miał problemy z rozliczeniem delegacji. W tym pewnie jednego wyjazdu z mediami, podczas którego pokazał Markecie, jak bardzo niedoceniane jest przez wielu tzw. wejście od zaplecza. Po wszystkim zaplecze czuła jeszcze przez tydzień.
Mogła wyliczać ich wszystkich w myślach, sprawdzać w komórce, ale wszystko to było na nic. Nowa władza odsunęła tygodnik „Prawda” od wszystkich rzeczy, od jakich mogła go odsunąć. Począwszy od reklam spółek Skarbu Państwa, przez dostęp do informacji, na zaproszeniach na eventy kończąc. Dla Markety to ostatnie było najbardziej bolesne, bo dzięki rządowym imprezom, na których bywała przez poprzednich kilka lat, zdobyła nie tylko wiele kontaktów, ale przede wszystkim cieszyła się powodzeniem pośród mężczyzn, którzy cenili jej towarzystwo. I potrafili je wysoko wycenić. Pisanie tekstów było rzeczą drugorzędną. Tak naprawdę nigdy nie musiała się tym martwić, bo zawsze przed terminem oddania tekstu do druku dostawała go na swój e-mail od ludzi, którzy wiedzieli, co ma być w „Prawdzie” opublikowane.
Ale te czasy się skończyły. Teraz nastały nowe, w których przedsiębiorczość zarówno szefów „Prawdy”, jak i jej samej, nazywano patologią. Dlaczego? Marketa nie miała pojęcia. Patologia kojarzyła się jej z zasranym bezdomnym na Dworcu Centralnym, a nie torebką Coco Chanel.
Jej naczelny, Sławek Bardecki, też nie należał do patologii. Owszem, miała mu za złe, że jego ubrania wyglądały jak z katalogu mody Carrefoura z roku 2009, ale poza tym był człowiekiem niezwykle elokwentnym i błyskotliwym. Uczył ją dziennikarstwa i poświęcał jej bardzo dużo czasu. Ale Sławek poszedł w odstawkę. Coraz częściej przebąkiwał, że być może trzeba będzie porzucić drukowanie magazynu i iść w digital. Markecie ten pomysł się nie podobał. W internecie treści było dużo, zbyt dużo. A w papierze tylko ona. Wrogowie z lewej strony mówili o niej Słońce Premiera. I się nie mylili, słońce jest jedno. I słońce nie gaśnie.
Po wyborach próbowała skontaktować się z nowym ministrem oświaty. Wydawał się miły, młody, sympatyczny. Uznała, że od niego zacznie, bo sama była młoda, miła i sympatyczna. Umówiła się z nim na kawę. Minister przyszedł w asyście jakichś ludzi. Powiedział jej, że pracuje dla firmy, której źródło finansowania pochodzi z Rosji i że działa przeciwko Polsce. Nic z tego nie rozumiała, a minister się mylił. Marketa nigdy nie dostała wypłaty w rublach. I zawsze działała dla Polski. Nikt nie działał dla Polski tak jak ona. Kiedyś powiedział jej to minister finansów. Że gdyby nie było Markety, chodziłby spięty i popełniał błędy. A to chyba coś znaczy.
Marketa planowała iść na premierę, bo na sali miał być prezydent Łukasz Kamiński – ostatni bastion partii we władzy. Kamiński ją lubił, choć tylko raz było dane im spędzić więcej czasu sam na sam. Po części wynikało to z faktu, że nie odstępowali go SOP-owcy, a po części z tego, że minister powiedział jej, że prezydent i tak podpisze wszystko, co chce premier. Więc wolała spędzać czas z premierem. Tyle że teraz premiera już nie było. Wrócił do domu, żony i szczęścia, które jeszcze kilka miesięcy temu, jak dobrze pamiętała, nie istniało. Przegrana wiele zmienia.
Ponieważ ci, którzy ją znali, nie mieli już biletów, a ci, którzy jej unikali, wciąż robili to skutecznie, Marketa w sukni wieczorowej stała na tyłach budynku Teatru Wielkiego, łudząc się, że ktoś ją zauważy, pozna i zabierze ze sobą, niczym samotną, porzuconą przez dzieci przytulankę.
II
– Nie chce mi się – powiedział prezydent Kamiński, leżąc na wielkim łożu z baldachimem.
– Nie marudź – odparła jego żona.
Pierwsza dama, Karolina Wuk-Kamińska, miała czterdzieści siedem lat i ciało czirliderki. Była z niego dumna, bo włożyła w nie masę czasu i pracy. Co się opłaciło. Za każdym razem, gdy podróżowała gdzieś z mężem, media zwracały uwagę na jej figurę. Pisano, że jest naturalną odpowiedzią na silikon Melanii Trump. I bardzo jej to odpowiadało. Czasami żartowała z Łukaszem, że jeszcze jedno porównanie do Melanii, a USA zerwie stosunki dyplomatyczne z Polską. Łukasz zawsze odpowiadał tak samo – że to Trump chciałby nawiązać z nią stosunki. I nawet tego nie ukrywa. Bycie obiektem seksualnej fantazji prezydenta mocarstwa jej schlebiało. Choć prywatnie stanowczo wolała młodszych chłopców. Wykańczanie ich w sypialni. Sprawianie, że ich dwudziestoletnie ciała się poddawały i nie były w stanie spełnić jej zachcianek, było dla niej o wiele większym komplementem niż atencja pomarańczowego prezydenta. Zresztą okazało się, że miała rację. Trump stracił stołek, a ona wyglądała jeszcze lepiej.
Stała na środku prezydenckiej sypialni, mając na sobie tylko wycięte, przylegające do ciała majtki. Przeglądała się w lustrze i podobało się jej to, co widzi. Piersi wciąż miała naturalne. Nie za duże i nie za małe. Nigdy nie rozumiała kobiet, które mówiły, że każda matka po urodzeniu dwójki dzieci musi zrobić sobie cycki. Ona nie chciała. Pewnie, nie były już tak sprężyste jak kiedyś. Pojawiły się na nich rozstępy, a lewa ciążyła trochę bardziej w dół od prawej, ale za to jakże były delikatne. Jak czułe na najmniejszy dotyk. Chirurgia i kosmetyka? Może kiedyś. Może. Ale będzie musiała być pewna, że ingerencja w biust nie pozbawi go tej naturalnej tkliwości, która sprawiała, że zagryzała wargi i prosiła o więcej.
– Co myślisz? – zapytała męża.
– O czym? – odparł, nie spoglądając w jej stronę.
– O mnie, ośle. Nawet na mnie nie patrzysz.
Prezydent odłożył telefon. Odezwała się do niego Marketa. Dziennikarka-materac z „Prawdy”. Przydatne słoneczko byłego premiera, które mimo swoich niezaprzeczalnych zdolności oralnych powoli gasło. Wybory są niezależne od talentów. Nie odpisał jej.
– Wyglądasz zajebiście – powiedział, patrząc na żonę. Nie kłamał. Karolina naprawdę wyglądała zajebiście.
– Cieszę się. Mamy dwie godziny. Muszę się wyszykować. Makijaż może być?
– Nie widzę.
– Jak to nie?
– No nie, za daleko jesteś.
– A teraz? – zrobiła krok w stronę Łukasza.
– Dalej nie.
– Co nie?
– Dalej nie widzę.
– Stolecki ci mówił, żebyś poszedł do okulisty.
– Stolecki niech się cieszy, że jeszcze jest podsekretarzem – zaśmiał się. – Jeszcze jedna taka rada i go zwolnię.
– To kto będzie za ciebie…
Tanecznym krokiem zbliżała się do męża. Lubiła go. To chyba było najważniejsze. Pewnie, szukała doznań poza domem, tak samo jak on. Od czasu, gdy został prezydentem, stało się to o wiele bardziej skomplikowane, a dla niej przez to, paradoksalnie, o wiele bardziej podniecające. Ale lubiła swojego prezydenta. Mimo że ją ignorował, że wolał dużo, dużo młodsze i traktował często tak, jakby była skończoną idiotką. Lubiła.
– I?
– I lepiej.
– Ładnie?
– Ładnie. Niewyzywająco.
– No przecież. To opera, będą na nas patrzeć.
– Zawsze patrzą. Jesteś pierwszą damą.
– Fakt.
– Długo usta?
– Co usta?
– Czy długo zajmuje ci zrobienie ich tak. Szminka i to wszystko.
– Nie. A co?
– A to – odparł, ściągając bokserki.
Karolina uśmiechnęła się. Prezydencki penis kiwał się wyprężony.
– Niegrzeczny… – wyszeptała, powoli wchodząc na łóżko.
Podobało się jej to, że wciąż na niego działała. Położyła jedną dłoń na jego podbrzuszu. Drugą ujęła penisa i powoli nachyliła się w jego stronę. Wsunęła go w usta, zostawiając na nim delikatne ślady szminki. W chwili, gdy chciała przymknąć oczy i zająć się mężem tak jak lubił najbardziej, kątem oka zobaczyła na wyświetlaczu zdjęcie Markety z „Prawdy”.
_A to ci kurewka, jeszcze nie zdechła…_ – pomyślała Karolina i odruchowo wbiła zęby w narząd męża.
Ostatnim razem, gdy Marketa zadawała się z jej mężem, przez dwa tygodnie siedzieli na penicylinie. Ale to było dawno temu. W innych czasach, kiedy rząd i Polska należeli do nich. Te czasy już nie wrócą. Nie za jej kadencji.
– Uważaj, to boli – wysapał prezydent.
III
– Najpierw ustawicie się przed budynkiem – zaczął odprawę Bogdan Matecki, szef działu kultury i opinii w dzienniku „Gazeta Powszechna”.
Przed nim siedziało siedmiu dziennikarzy. Anonimowych dla Bogdana media workerów, którzy zapewne za pół roku odejdą z redakcji szukać lepszej pensji i zasięgów gdzieś w sektorze plotek i tandety. Ot, przyszłość dziennikarstwa.
– To pierwsze od wyborów publiczne spotkanie prezydenta i premiera Kurka. Dlatego ta zasrana, jebana premiera jakiejś opery, na którą nikt nie zwróciłby najmniejszej uwagi, urasta do rangi politycznego wydarzenia. W świetle tego, że prezydent bezustannie blokuje premiera, do tego wszyscy wiemy, jak fatalną mamy sytuację z armią… W świetle tego wszystkiego nasze szefostwo chce wykorzystać tę premierę do sztucznego wywołania zwarcia między naszymi politykami. Nie muszę wam przypominać, że jesteśmy ci dobrzy, strona premiera. Oni, prezydent, to ci źli.
– A co z pierwszą damą? – zapytała młoda dziennikarka.
– Jak masz na imię, dziecko?
– Basia.
– Więc, Basiu, co z panią prezydentową?
– No, krąży plotka, że ona…
– Co? – przerwał jej zirytowany.
– No, że ona jest…
– Jaka jest, Basiu, wyduś to z siebie.
– No ten, no…
– Jaka? No ten no? Co to znaczy?
– Rety…
– Jest no ten no rety…
Dziennikarka zrobiła się czerwona. Basia pochodziła z dobrego domu, uczono ją zasad i wartości. I tego, że prezydenta i premiera należy szanować ze względu na wagę pełnionych przez nich urzędów. Dlatego też nie potrafiła z siebie wydusić tego, co chciała.
– Nie. Chodzi o to, że krąży plotka, że pani Karolina, znaczy, pierwsza dama, jest bardzo gościnna…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki