Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Medea - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
9 października 2024
Ebook
44,99 zł
Audiobook
44,99 zł
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Medea - ebook

Tragedia była zaplanowana - jedynie na deskach teatru. Uroczysta premiera Medei okazała się jednak inna niż wszystkie, a sceną naprawdę dramatycznych wydarzeń stała się widownia.

Odcięty od świata Teatr Wielki. Zdeterminowani terroryści o nieznanych zamiarach. Prawie dwa tysiące zakładników, a wśród nich najważniejsze osoby w państwie. Maks "Diabeł" Achtelik ma tylko 159 minut, by zapobiec finałowi niczym z greckiej tragedii. Czy podoła zadaniu, mimo że jedynym wsparciem, na jakie może liczyć, są zęby i cztery łapy jego wiernej Suki?

Kontynuacja zekranizowanego Diabła.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8343-421-6
Rozmiar pliku: 1,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

_Well, I’ve got to run to keep from hidin’,_
_And I’m bound to keep on ridin’._
_And I’ve got one more silver dol­lar,_
_But I’m not gonna let ‘em catch me, no,_
_Not gonna let ‘em catch the Mid­ni­ght Rider._

_And I don’t own the clo­thes I’m wearing,_
_And the road goes on fore­ver,_
_And I’ve got one more silver dol­lar,_
_But I’m not gonna let ‘em catch me, no_
_Not gonna let ‘em catch the Mid­ni­ght Rider._

_And I’ve gone by the point of caring,_
_Some old bed I’ll soon be sha­ring,_
_And I’ve got one more silver dol­lar,_

_But I’m not gonna let ‘em catch me, no_
_Not gonna let ‘em catch the Mid­ni­ght Rider._

Gregg All­man,
_Mid­ni­ght Rider_

_Nie­któ­rzy z tych, co pra­cują dla wła­dzy,_
_byli tymi samymi, któ­rzy palili krzyże_
_(…)_
_A ty robisz to, co ci każą_

Rage Aga­inst the Machine,
_Kil­ling In The Name_PROLOG

Dzień wcze­śniej około godziny 9 rano dach Teatru Wiel­kiego Opery Naro­do­wej

I

Dwóch męż­czyzn stało na dachu, patrząc na pano­ramę mia­sta. Był sło­neczny pora­nek. Mia­sto budziło się do życia. Przez pusty plac Pił­sud­skiego szli poje­dyn­czy prze­chod­nie spie­szący się do pracy. Przy skrzy­żo­wa­niu z Kró­lew­ską ktoś trą­bił na kie­rowcę, który się zaga­pił. Pod daw­nym hote­lem Vic­to­ria stały tak­sówki. Do jed­nej z nich wsia­dał męż­czyzna w bia­łej mary­narce. Obok niego stała kobieta, na oko trzy­dzie­ści lat, dłu­gie, opa­lone nogi, ciemne oku­lary, sukienka pod­kre­śla­jąca kształt ciała. Męż­czy­zna otwo­rzył jej drzwi. Gdy kobieta nachy­liła się, by wsiąść, męż­czyzna klep­nął ją w pośla­dek. Nie zare­ago­wała. Scenę obser­wo­wał star­szy pan spa­ce­ru­jący z czar­nym psem. Spoj­rzał męż­czyź­nie w oczy i osten­ta­cyj­nie splu­nął na zie­mię. W jego cza­sach takie zacho­wa­nie było nie do pomy­śle­nia. Ale jego czasy się skoń­czyły. Teraz były nowe czasy. Takie, w któ­rych poka­zy­wano na uli­cach to, co kie­dyś robiono w sypial­niach. Nie podo­bały mu się te czasy, ale nie mógł nic na to pora­dzić. Tak naprawdę modlił się w duchu, by jego pies odszedł przed nim, bo jeśli sta­nie się ina­czej, to jego wierny druh wylą­duje na ulicy. Wszak nie miał już nikogo. Był ostat­nim z dłu­giego rodu war­sza­wia­ków, któ­rzy prze­trwali powsta­nie, sta­li­nizm, komu­nizm, trans­for­ma­cję, rządy Kaczyń­skich, Tuska i cho­lera pamięta kogo jesz­cze. Star­szy pan patrzył za tak­sówką. Przez tylną szybę widział, jak kobieta wtula się w ramię męż­czyzny. Nie rozu­miał tych cza­sów. I nie chciał ich rozu­mieć.

Tak­sówka ruszyła spod hotelu w stronę Mar­szał­kow­skiej, ale nie uje­chała zbyt daleko. Kil­ka­dzie­siąt metrów dalej musiała się zatrzy­mać, bo tuż przed jej maską wyło­niła się może dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna. Białe teni­sówki. Koszulka ze świnką Piggy. Zie­lone szorty. W uszach air­podsy. W tylną kie­szeń szor­tów wci­śnięty iPhone. Gdyby tak­sów­karz jechał szyb­ciej, dziew­czyna, zamiast tra­fić w miej­sce, do któ­rego zmie­rzała, wylą­do­wa­łaby w szpi­talu. Prze­stra­szona, aż pod­sko­czyła. Kie­rowca odru­chowo wci­snął klak­son. Dziew­czyna spoj­rzała w jego stronę. Kiw­nęła głową w ramach prze­pro­sin.

– Idiotka – wark­nął tak­sów­karz. – Przez takie jak ona wszy­scy wygi­niemy – rzu­cił do swo­ich pasa­że­rów, ale żadne z nich mu nie odpo­wie­działo.

Oboje byli wpa­trzeni w swoje tele­fony. Kobieta prze­su­wała pal­cem _feed_ w social mediach, męż­czy­zna szybko odpi­sy­wał na jakąś wia­do­mość. Nawet nie zauwa­żyli dziew­czyny. Kie­rowca wzru­szył ramio­nami. Po chwili tak­sówka znik­nęła za hory­zon­tem.

Dziew­czyna z air­pod­sami spie­szyła się do domu. Wra­cała od Bartka, swo­jego chło­paka, z któ­rym pla­no­wała zerwać, ale kilka kie­lisz­ków ape­rolu spra­wiło, że zamiast z nim zerwać, tra­fiła do jego miesz­ka­nia, zdjęła szorty i koszulkę i znów pozwo­liła mu robić ze swoim cia­łem rze­czy, któ­rych nie chciała. Zna­czy, to nie tak. Chciała, ale nie z nim. Żeby dojść, zamy­kała oczy i myślała o kimś zupeł­nie innym. Miał na imię Kamil. Był star­szy od Bartka o szes­na­ście lat, cało­wał ją jak nikt wcze­śniej, a gdy doty­kał jej tam, mię­dzy nogami, odpły­wała. Pro­blem pole­gał na tym, że Kamil był sze­fem działu reklamy w fir­mie, w któ­rej pra­co­wała. I jakby tego było mało, miał żonę i synka Miko­łaja. Iza, bo tak miała na imię dziew­czyna, pierw­szy raz sypiała z żona­tym face­tem. I powoli zaczy­nało jej to prze­szka­dzać. Chciała go wię­cej, chciała go dla sie­bie, ale nie miała i naj­praw­do­po­dob­niej ni­gdy nie będzie miała. _Szlag_ – prze­kli­nała w myślach. Z jed­nej strony gów­niarz, z dru­giej żonaty zdrajca. Gów­niarz był na każde jej ski­nie­nie, ale w łóżku nie potra­fił nawet ułamka tego, co robił z nią zdrajca. Gów­niarz ją kochał. Zdrajca ruchał. Ona kochała tego, który ją ruchał i nie zno­siła tego, który ją kochał. Dziwne było to życie. Miała dzie­więt­na­ście lat. Zdała maturę, pra­co­wała w agen­cji rekla­mo­wej i pla­no­wała iść na stu­dia. I zrobi to, o ile wcze­śniej matka jej nie zatłu­cze za to, że znów spała poza domem. Na szczę­ście uprze­dziła ją, że zostaje u Kasi, swo­jej naj­lep­szej przy­ja­ciółki, która zawsze ją kryła i była jedyną osobą, która wie­działa o Kamilu. Kasia. No tak, nawet ją powoli zaczęło iry­to­wać emo­cjo­nalne roze­dr­ga­nie Izy. Zerwij z Bart­kiem, skończ z Kami­lem i daj sobie czas – powta­rzała. Ale Iza nie potra­fiła. Żal jej było Bartka. I żal jej było orga­zmów. Kurwa, kurwa, kurwa… A potem zatrą­biła tak­sówka. Jakby tego wszyst­kiego było mało, wla­zła pro­sto pod koła samo­chodu.

Prze­pro­siła tak­sów­ka­rza i wbie­gła na chod­nik. Musi coś zmie­nić w swoim życiu. Musi. Ina­czej zrobi sobie krzywdę. Spie­sząc się do domu, Iza nie mogła wie­dzieć, że gdzieś w zaka­mar­kach jej ciała wciąż pły­nęły przed sie­bie plem­niki, które zosta­wił w niej Bar­tek. Jeden z nich był nie­zwy­kle silny i zde­ter­mi­no­wany. Na tyle silny, że za dzie­więć mie­sięcy zmieni życie Izy na zawsze. Ale idąc przez plac Pił­sud­skiego, dziew­czyna nie miała o tym poję­cia. Idąc przez plac, myślała o tym, że musi wziąć prysz­nic, a potem wypro­wa­dzić psa, bo mama na bank zosta­wiła tę przy­jem­ność dla niej.

Przy smo­leń­skich scho­dach stało dwóch straż­ni­ków, któ­rzy z daleka przy­glą­dali się Izie. Poza nią w zasięgu wzroku nie było nikogo.

– Ja pier­dolę – rzu­cił pierw­szy.

– Fajna dupa? – spy­tał drugi.

– Nie dupa. Kurwa, znów upał będzie.

– Jaja ci się spocą.

– A tobie nie?

– Ja dziś koń­czę wcze­śniej. Widzisz kogoś?

– Nie.

– To jaram.

– Ja też.

Męż­czyźni sta­nęli za pomni­kiem, tak by nikt z ulicy ich nie widział, i wyjęli papie­rosy. Dwie zmięte paczki zło­tych marl­boro. Po chwili zza pomnika zaczął uno­sić się srebrny dym.

II

Sto­jący na dachu męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze oparł się o murek i przy­glą­dał z góry palą­cym straż­ni­kom. Sam wycią­gnął papie­rosa.

– Jak ich zła­pią, to wylecą – rzu­cił do kolegi.

– Kogo? – Drugi męż­czy­zna w czar­nym gar­ni­tu­rze spo­glą­dał w stronę Sta­dionu Naro­do­wego.

– Tych dwóch nygu­sów – odparł, wska­zu­jąc pal­cem straż­ni­ków.

Kolega spoj­rzał w stronę placu.

– Nie masz czym się zaj­mo­wać? – zapy­tał. W jego gło­sie dało się wyczuć sta­now­czość.

– Zaj­mo­wa­łem. Sześć wła­zów. Plus kolejne na dachu teatru. Wszyst­kie trzeba obsko­czyć.

– Myślisz, że to wystar­czy?

– Myślę, że tak. Na bank wjadą.

– Będą też stać na Vic­to­rii.

– I tam. – Męż­czy­zna wska­zał wysoki blok.

– I tam też – dodał jego kum­pel, poka­zu­jąc kolejny budy­nek.

– Będą wszę­dzie.

– Taka robota, nic nie pora­dzisz.

– Górę mamy ogar­niętą. Trzeba jesz­cze ogar­nąć dół.

– W wen­ty­la­cji sie­dzą już chłopcy.

– Wszyst­kie wej­ścia. Szyb. Od chuja roboty.

– Od chuja – przy­znał męż­czy­zna, strze­pu­jąc popiół z papie­rosa.

Szare dro­binki wiro­wały na lek­kim poran­nym wie­trze, by po chwili znik­nąć, sta­jąc się czę­ścią war­szaw­skiego smogu.

III

W pod­zie­miach Teatru Wiel­kiego trzech męż­czyzn w czar­nych gar­ni­tu­rach stało na środku piw­nicz­nego pomiesz­cze­nia, w któ­rym znaj­do­wała się roz­dziel­nia wen­ty­la­cji. Maszyna nad­zo­ru­jąca pracę całego sys­temu kli­ma­ty­za­cji wyglą­dała jak archa­iczny kom­pu­ter rodem z lat sie­dem­dzie­sią­tych ubie­głego wieku. Jeden z męż­czyzn roz­krę­cał obu­dowę ogrom­nego szybu. Dwóch pozo­sta­łych pró­bo­wało roz­pra­co­wać stary kom­pu­ter. W kie­szeni jed­nego z nich coś zatrzesz­czało.

Wycią­gnął słu­chawkę moto­roli.

– Co tam? – zapy­tał, wci­ska­jąc boczny przy­cisk.

– Spo­kój – odpo­wie­dział mu prze­two­rzony, meta­liczny głos.

– Tu też. Wszystko zgod­nie z pla­nem.

– Potrze­bu­jemy sze­ściu chło­pa­ków.

– Wystar­czy?

– Na luzie.

– Nikt nie zwraca na was uwagi?

– Nikt.

– Dobra. Zaraz ktoś do was pój­dzie.

– Niech uwa­żają na watę.

– Jaką, kurwa, watę?

– Szklaną. Jebaną szklaną watę. Pełno jej przy wła­zie. Bez odbioru.

IV

Do pre­miery _Medei_, insce­ni­za­cji opery Luigiego Che­ru­bi­niego z libret­tem François-Benoît Hof­f­mana, którą podobno w kon­tro­wer­syjny spo­sób adap­to­wano do realiów PRL-u, zostały nie­całe trzy­dzie­ści cztery godziny.

Naj­gor­sze trzy­dzie­ści cztery godziny w życiu całej ekipy teatru. Nikt nie mógł iść na urlop. Nikt nie mógł cho­ro­wać. Wszyst­kie ręce na pokład – jak mawiał dyrek­tor.

_Medea_ miała być jego _opus magnum_. Osiem zmian sce­no­gra­fii, orkie­stra, didżej, mię­dzy­na­ro­dowa obsada. Skan­dal ze sce­no­gra­fem, który miał zbyt dłu­gie ręce i wycią­gał je w stronę współ­pra­cow­nic. Pół roku stresu i ner­wów.

Kłót­nia z główną solistką.

Ale prze­trwał to. Prze­żył wszystko.

Za trzy­dzie­ści cztery godziny okaże się, czy było warto.

Dyrek­tor stał na tyłach sceny i przy­glą­dał się, jak ekipa tech­niczna spraw­dza ruchome ele­menty sce­no­gra­fii.

Wszystko musi dzia­łać jak w zegarku.

– Stre­su­jesz się? – usły­szał za sobą żeń­ski głos.

Odwró­cił się.

Iwona Czer­ska. Sopra­nistka.

Jego zda­niem naj­lep­sza w branży.

– Nie – odparł zgod­nie z prawdą.

– Ja sikam ze stresu.

– Daj spo­kój.

– Łatwo ci mówić.

– Nie. Ale nie masz już na to wpływu, po pro­stu daj z sie­bie wszystko.

– Przed pre­zy­den­tem i całą resztą.

– Pier­dol pre­zy­denta. On i tak zaśnie. Pre­mier, który też będzie, w ramach zło­śli­wo­ści nie będzie spał i zacznie gło­śno bić brawo. Ale obaj gówno zro­zu­mieją. Przy­cho­dzą tu, żeby się poka­zać. Ale gówno rozu­mieją. Gdyby mogli, obcię­liby nam budżet, roz­pę­dzili do domów, a kasę prze­zna­czyli na…

– Wybory.

– Na sie­bie. Dla­tego ich pier­dol. Śpie­waj dla sie­bie. I dla tych, któ­rzy cię zatrud­nią. Pre­zy­dent nic ci nie da.

Czer­ska w ciszy wpa­try­wała się w ruchomą sce­no­gra­fię. Dyrek­tor miał rację. Jebany pre­zy­dent nikomu niczego nie daje. Ale stres występu przed ludźmi, któ­rzy rzą­dzą, odczu­wała od zawsze. Był irra­cjo­nalny i głupi, bo prze­cież nie­za­leż­nie od tego, kto był u wła­dzy, nikt z rzą­dzących nie odróż­niał sopranu od basu.

– Jesteś lep­sza od nich. Pamię­taj o tym – powie­dział dyrek­tor, gasząc papie­rosa. – Idź się poło­żyć. Próbę zaczniemy po czter­na­stej, gdy znikną wszyst­kie przy­du­pasy pre­zy­denta.

Dopiero wtedy zauwa­żyła męż­czyzn w gar­ni­tu­rach. Krą­żyli wokół sceny, krzą­tali się po widowni. Dwóch stało w fosie dla orkie­stry.

– Co robią? – zapy­tała.

– Szu­kają bomby.

– Nawet tak nie żar­tuj.

– Nie żar­tuję. Muszą. Taka robota.

– Kto chciałby prze­pro­wa­dzić zamach w teatrze ope­ro­wym? – zapy­tała Czer­ska.

– Kry­tyk muzyczny – odparł dyrek­tor, wycią­ga­jąc kolej­nego papie­rosa.

V

W pomiesz­cze­niu ochrony przy głów­nym wej­ściu do Teatru Wiel­kiego sie­dział pan Kazi­mierz. Miał sześć­dzie­siąt pięć lat. Dwa­dzie­ścia pięć lat życia poświę­cił pracy w straży pożar­nej. W 2013 roku gasił kamie­nicę przy Brze­skiej i dosko­nale wie­dział, co zna­czy pie­kło. Dla­tego tak strasz­nie iry­to­wali go pano­szący się w teatrze SOP-owcy. Gów­nia­rze, któ­rzy nie mieli poję­cia o praw­dzi­wym pie­kle. Krę­cili się po holu, zaglą­dali pod dywany, otwie­rali wszyst­kie drzwi. Gów­nia­rze.

Jeden z nich prze­trze­pał jego stró­żówkę. Zaglą­dał nawet do małej lodówki, na co Kazi­mierz zasu­ge­ro­wał, żeby jesz­cze zaj­rzał do jego kana­pek, bo może zamiast masła użył C4.

Gów­niarz się nie roze­śmiał, obrzu­cił go peł­nym pogardy spoj­rze­niem. Gdyby wie­dział, co działo się na Brze­skiej, ni­gdy by sobie na to nie pozwo­lił. Gdyby wie­dział, jak Kazi­mierz czuł na wła­snej skó­rze język dia­bła. Bo ogień to dia­beł. Koniec kropka. Dia­bel­ski dar dla ludzi, któ­rzy do dziś nie potra­fią się z nim obcho­dzić.

Młody SOP-owiec sta­nął w drzwiach do kró­le­stwa Kazi­mie­rza i nie miał zamiaru się z niego ruszyć, mimo że ten kilka razy pró­bo­wał chrząk­nię­ciami dać funk­cjo­na­riu­szowi znać, żeby przy­mknął drzwi. Nie. SOP-owiec stał dalej.

_Jak tak, to tak_ – pomy­ślał Kazi­mierz, wyj­mu­jąc torbę z zaku­pami. – _To popa­trzysz, jak będę sobie robił śnia­da­nie._

Śnia­da­nie w pracy było jego rytu­ałem. Na fir­mo­wym lap­to­pie włą­czał odci­nek _07 zgłoś się_, roz­kła­dał chleb, szynkę, ser, warzywa i powoli przy­go­to­wy­wał posi­łek. W tle porucz­nik Bore­wicz roz­wią­zy­wał kolejną zagadkę. Dziś padło na odci­nek _24 godziny śledz­twa_. Piotr Dej­mek grał w nim zabójcę. _Szkoda chłopa_ – myślał Kazi­mierz. – _Rak to nie prze­lewki_.

Tym razem na stole Kazi­mie­rza wylą­do­wał ser kró­lew­ski z Sierpca, deli­katna szynka wło­ska z masarni na Gro­cho­wie, sałata, pomi­dorki kok­taj­lowe, odro­bina majo­nezu, nie za dużo, tyle, żeby lekko posma­ro­wać nim ser. Lubił mie­szać smaki. Ser miał deli­katny orze­chowy posmak. Szynka roz­pły­wała się w ustach. Wszystko to ide­al­nie uzu­peł­niały świeże pomi­dorki. Od jego zna­jo­mej, też z targu, nie z mar­ketu. Sześć kana­pek. Do dwu­na­stej wystar­czy. Potem zje jogurt z jabł­kami. Codzienne małe rytu­ały Kazi­mie­rza. Lubił je i nie miał zamiaru z nich rezy­gno­wać. Nawet jeśli będzie się mu przy­glą­dać zasmar­kany SOP-owiec, który ni­gdy nie dowie się, co zna­czy pie­kło.

– Jeden pisto­let i dwa trupy – powie­dział z ekranu lap­topa porucz­nik Bore­wicz.

Kazi­mierz ugryzł pierw­szy kęs kanapki. Bez soli i pie­przu. Tylko z majo­ne­zem. Sól i pieprz zabi­jają smak.Rozdział pierwszy

I

Blo­ko­wi­sko z wiel­kiej płyty w war­szaw­skim Rem­ber­to­wie nie miało w sobie nic z ciszy i spo­koju mazur­skiego poje­zie­rza, gdzie Maks się zaszył, zanim wybu­chła jego pry­watna wojna.

Dwu­po­ko­jowe miesz­ka­nie, w któ­rym teraz miesz­kał, było małe, cia­sne i nie­przy­tulne. Chciał stąd wyje­chać, znów zaszyć się tam, gdzie nie dociera zasięg komó­rek, gdzie nikt nie ciąga go po sądach i nie grozi osa­dze­niem w wię­zie­niu. Ale nie mógł. Nie chciał zosta­wić z tym całym bała­ga­nem Łabę­dzia. Poświę­ciła dla niego wszystko. Nie mógł jej zosta­wić.

_Jesz­cze kilka mie­sięcy_ – powta­rzał w myślach. Kolejna komi­sja, kolejne zezna­nia. I do domu. Gdzie­kol­wiek on będzie.

Sie­dział więc z Suką w beto­no­wym miesz­ka­niu, za które pła­ciło pol­skie pań­stwo, wycho­dził z niego na spa­cery beto­no­wymi alej­kami, a gdy nikogo nie było w pobliżu, pozwa­lał psu bie­gać mię­dzy osie­dlo­wymi ław­kami.

– Wiem, kochana. To nie las – powta­rzał. – Ale jesz­cze chwila. Jesz­cze chwila i będzie las, może jezioro. Sarny. Lubisz sarny. Będzie wiatr, bo tu, kurwa, nie ma wia­tru.

Kiedy tak cho­dził mię­dzy blo­kami, ludzie patrzyli na niego jak na wariata. Łysy, wielki facet, który cichym i cie­płym gło­sem mówi do psa. Sza­le­niec jak nic. Ale Maks nie reago­wał. Nie zwra­cał uwagi na zaczepki. Nie był też nie­uprzejmy. Kiwał głową, gdy ktoś się mu kła­niał. A gdy dzieci pytały, jak ma na imię pie­sek, odpo­wia­dał. Co zazwy­czaj koń­czyło się tym, że zner­wi­co­wane mamy odcią­gały szybko od niego pocie­chy. Mak­sowi to paso­wało. Im mniej ludzi, tym lepiej.

Pod­czas jed­nej z takich prze­bie­żek odkrył, że osie­dlowa biblio­teka pro­wa­dzi coś takiego jak _book-cros­sing_. Wkur­wiały go angiel­skie nazwy, ale ponie­waż stały się już natu­ralną czę­ścią oto­cze­nia, prze­stał się nimi przej­mo­wać. _Book­cros­sing_. Dla niego zna­czyło to tyle, że mógł ścią­gać z pó­łek książki, któ­rych nikt nie chciał, i czy­tać je w domu. Tak w ręce wpadł mu C.J. Box. _Na bez­lud­nym szlaku_. Przy­jemna powieść, w któ­rej nic się nie działo, a mimo to nie mógł prze­stać jej czy­tać.

– Zabawne – mówił do Suki. – To jest naprawdę zabawne. Koleś jedzie konno przez Góry Ska­li­ste. Szkoda, że w życiu te wszyst­kie akcje, strze­la­niny i poje­dynki nie są tak ładne i barwne. Co nie…

Nie były.

W życiu nie było samot­nych kow­bo­jów. Ojców, któ­rzy zro­bią wszystko dla swo­ich dzieci. W życiu był tylko huk wystrzału, dziura w gło­wie i odcię­cie prądu.

Cza­sami Maks budził się w nocy z krzy­kiem. Wtedy śniły mu się twa­rze ludzi, któ­rym odciął prąd.

Za dużo ich było. Sta­now­czo za dużo.

Być może był to efekt tego, że przed komi­sją musiał spo­wia­dać się ze wszyst­kiego, co robił w życiu. A może po pro­stu po latach dopa­dły go wyrzuty sumie­nia. Nie miał poję­cia i nie chciał mieć. Ale od dłuż­szego czasu myślał o ludziach, któ­rych odłą­czył.

Szcze­gól­nie o jed­nym. Otman al-Yas­sin. Gene­rał. Mówiono o nim, że był dobrym czło­wie­kiem sto­ją­cym po złej stro­nie bary­kady. Gene­rał chciał pokoju, ale pokój nie był tym, czego chcieli dowódcy sił sta­bi­li­za­cji. Pamię­tał, że przy­szli do niego nocą. Dwóch. Polak i Ame­ry­ka­nin. Ame­ry­ka­nin mówił, Polak kiwał głową. Mieli wyje­chać od razu. Według CIA, gene­rał Yas­sin wydał roz­kaz ataku na woj­ska sprzy­mie­rzone. Tylko zdję­cie go mogło zagwa­ran­to­wać spo­kój. Pol­ska była mocno zaan­ga­żo­wana w akcję, bo armia Yas­sina miała przy­pu­ścić atak na teren, na któ­rym sta­cjo­no­wały pol­skie oddziały. Szybka akcja.

Skąd to znał.

Wpadł, wypadł.

Gene­rał miał ukry­wać się w Al-Hill. Nie mieli czasu na opra­co­wa­nie stra­te­gii. Musieli opie­rać się na danych z CIA.

Wpadł, wypadł.

Pamię­tał, jak zoba­czył twarz gene­rała w celow­niku. Mówili, że zdej­mie go pod­czas narady woj­sko­wej. Ale Yas­sin nie był na nara­dzie. Yas­sin sie­dział w swoim domu, bawił się z wnu­kami. Jego córka wno­siła do pokoju her­batę. Dzieci bie­gały. Ni­gdzie dookoła nie było śladu woj­ska. Oddzia­łów. Nikogo.

Odciął go, gdy Yas­sin pod­no­sił do ust fili­żankę.

Krew roz­pry­sła się na wnuka i córkę. Był za daleko, żeby sły­szeć ich krzyk.

Mówili mu potem, że ura­to­wał region i pol­skich żoł­nie­rzy. Dostał nawet za to medal.

Ale Maks wie­dział swoje. Jed­nym strza­łem stwo­rzył kolej­nego ter­ro­ry­stę. Wnuk Yas­sina w chwili zama­chu miał osiem lat. Sześć lat póź­niej miał zale­d­wie czter­na­ście i zapla­no­wał atak na dom, w któ­rym miesz­kał jeden z ame­ry­kań­skich puł­kow­ni­ków. Zgi­nęli wszy­scy. Puł­kow­nik, jego żona, para przy­ja­ciół i osiem­na­sto­let­nia córka puł­kow­nika, która przy­je­chała do ojca, bo sama chciała wstą­pić do armii.

Młody Yas­sin wciąż był poszu­ki­wany listem goń­czym. Nikt nie wie­dział, gdzie jest i jak teraz wygląda.

Jedno naci­śnię­cie spu­stu zabiło nie tylko cel, który stał po dru­giej stro­nie, ale też nie­po­li­czalną dziś ilość osób.

Jedno naci­śnię­cie spu­stu. Komuś odbiera życie, a komuś je daje.

Cza­sami też śnił mu się dom. Wtedy nie budził się z krzy­kiem, ale z pła­czem.

Suka, kochana Suka.

Wcho­dziła wtedy na łóżko i kła­dła na jego klatce pier­sio­wej łeb. Nie robiła niczego innego. Po pro­stu leżała, jakby cze­kała, aż serce Maksa się uspo­koi. Aż pozwoli mu zasnąć. Maks gła­skał ją po gło­wie. Dawał się lizać po twa­rzy. A cza­sami, gdy miał siłę, opo­wia­dał jej. O ujku, o ojcu, o wszyst­kim, co ode­szło. Suka, oddy­cha­jąc spo­koj­nie, słu­chała jego histo­rii jak naj­lep­szy tera­peuta w mie­ście. A gdy koń­czył, wsta­wała i lizała sobie pazury w tyl­nych łapach. Jakby ilość smutku, który wyle­wał na nią Maks, zmu­szała ją do zaję­cia się sobą. W końcu była kobietą, więc reago­wała jak należy, nad­miar złych emo­cji regu­lo­wała psim spa.

II

Każdy dzień, odkąd wró­cili z Łabę­dziem z Bruk­seli, był taki sam. Pobudka. Prze­bieżka. Śnia­da­nie. Cze­ka­nie na wezwa­nie. Obiad. Prze­bieżka. Wezwa­nie albo jego brak. Kola­cja. Prze­bieżka. Sen.

Rutyna zawsze pomaga nie myśleć. Dzia­ła­nie w sche­ma­cie deter­mi­nuje kon­cen­tro­wa­nie się na wyko­na­niu zada­nia, a nie na zasta­na­wia­niu się nad tym, co dalej. O tym musiała myśleć Łabę­dziowa. Kiedy rok temu za jej namową wyjeż­dżał na pogrzeb ojca, miała firmę kon­sul­tin­gową. Dawała pracę wszyst­kim chło­pa­kom z ich daw­nego oddziału. Dbała o nich. Wspie­rała. Rok póź­niej nie miała już niczego. Wszystko przez to, że Maks roz­pę­tał wojnę.

Ofia­rami tej wojny byli wszy­scy chłopcy z oddziału. Zgi­nęli w zasadzce. Zgi­nęła też jego… nie wie­dział, jak ją nazwać. Wszy­scy zgi­nęli. Tylko nie ich trójka.

– Mamy szczę­ście, co, Suka? – rzu­cił do psa znad książki.

Suka unio­sła łeb, spoj­rzała na niego, a potem odwró­ciła się zadem i poszła spać.

Coraz wię­cej spała.

To mar­twiło Maksa.

Miała już dzie­sięć lat i była jak kot. Miała dzie­więć żyć. Ile jej zostało? Może cztery, może rok? A może zaraz, za chwilę. Łapały ją skur­cze łap. Cza­sami była zbyt zmę­czona, by spa­ce­ro­wać i zapie­ra­jąc się łapami, dawała mu znać, że ma w dupie jego pomy­sły.

_Sta­rość nikogo nie oszczę­dza_ – pomy­ślał, patrząc na siwy pysk Suki.

Nie chciał nawet myśleć o tym, co się sta­nie, gdy jej zabrak­nie. Nie i już. Może to będzie dobry pre­tekst.

Się­gnąć po swo­jego glocka i odciąć tym razem sie­bie. Skoń­czyć raz na zawsze z prze­klę­tym rodem Ach­te­li­ków.

Ale jesz­cze nie teraz.

Jesz­cze nie.

Póki Suka żyła, był jej potrzebny. A ona jemu.

Dźwięk tele­fonu spro­wa­dził go na zie­mię. Spoj­rzał na wyświe­tlacz. Łabędź. Prze­su­nął strzałkę w prawo.

– No? – rzu­cił do słu­chawki.

– Jakie, kurwa, no? Ja się pytam, Dia­beł, czy jesteś gotowy?

– Do czego?

– Wie­dzia­łam, że tak będzie.

– Jak?

– Zawsze taki sam. Pamię­tasz? Opera. _Medea_. Ty. Pre­miera. Czarny gar­ni­tur. Szafa.

Ni­gdy tyle razy nie cho­dził w gar­ni­tu­rze, co ostat­nio. W zasa­dzie to tak naprawdę cho­dził w nim pierw­szy raz w życiu, i to od razu w ilo­ści hur­to­wej.

– Myśla­łem, że robisz sobie jaja.

Kilka dni temu Łabę­dziowa wpa­dła na pomysł, który wyda­wał mu się naj­głup­szą rze­czą od czasu wymy­śle­nia przez Hitlera frontu wschod­niego. Otóż jego naj­lep­sza przy­ja­ciółka, była dowód­czyni i kobieta, która znała nie­mal każdy jego sekret, uznała, że Dia­beł pój­dzie na pre­mierę _Medei_ do Teatru Wiel­kiego. Maks lubił muzykę. Dawno temu, w cza­sach liceum, grał nawet w zespole, ale opera zawsze była poza jego zasię­giem. Lecz Łabę­dziowa miała plan.

– W dupie mam tę operę. Po pro­stu tam idź. Zacho­wuj się. Uda­waj, że prze­ży­wasz, i wyjdź.

– Po co? – dopy­ty­wał.

– Bo na tej jeba­nej sali będzie trzy czwarte ludzi z naszej komi­sji. Po pro­stu im się pokaż.

– Prze­cież mnie nie zauważą.

– Zauważą. Dobrze o tym wiesz.

– I co nam to da?

– Dia­beł… Postrze­lili cię w klatkę pier­siową, a nie w głowę.

Ponad rok temu Maks został postrze­lony przez najem­nika nie­mal pro­sto w serce. Nie­mal. Kilka cen­ty­me­trów w lewo i by go odciął. Ale mu się nie udało. Za to Maks spę­dził kilka tygo­dni w szem­ra­nym szpi­talu gdzieś po cze­skiej stro­nie. Ukry­wali się jak zaszczuta zwie­rzyna. On, Suka, Łabędź, Kaja, dziew­czyna, która… Oddział. A wszystko to przez niego. I dawne, brudne sprawy, w które zamie­szana była jego rodzina.

– To mi wytłu­macz.

– Pamię­tasz Lebiegę?

Pamię­tał Lebiegę. Tak nazy­wali pewną star­szą panią, która z upo­rem god­nym lep­szej sprawy bez­u­stan­nie skła­dała na nich donosy do dowódz­twa. To było dawno, dawno temu. On ledwo co tra­fił do jed­nostki. Mieli szko­le­nia w ośrodku na Mazu­rach, cza­sami, gdy mieli wolne, wycho­dzili ekipą na piwo w lokal­nym barze. Był śro­dek lata. Sie­dzieli w ogródku. Piwiar­nia mie­ściła się na rynku sta­rego ponie­miec­kiego mia­steczka. I z okna w kamie­nicy naprze­ciwko wypa­try­wała ich ona, Lebiega, jak ją nazwali. Miała może osiem­dzie­siąt lat, sie­działa w oknie i patrzyła na plac swoim bazy­lisz­ko­wa­tym wzro­kiem. Gdy tylko ktoś z nich pod­niósł głos, ona natych­miast dzwo­niła po służby. Jakby mia­sto i wszystko, co było dookoła, nale­żało do niej, a dono­śny głos mógł zbu­rzyć pod­stawy jej kru­chej egzy­sten­cji.

Naj­pierw zadzwo­niła po poli­cję. Mun­du­rowi przy­je­chali i szybko odje­chali. Nie mogli im nic zro­bić. Tak Lebiega dowie­działa się, że ci, któ­rzy gło­śno gadają, to żoł­nie­rze, a do nich musi przy­jeż­dżać żan­dar­me­ria. Więc jakimś cudem zdo­była numer i dzwo­niła. Żan­dar­me­ria przy­jeż­dżała. Odwo­ziła ich do jed­nostki. Sytu­acja powta­rzała się co dwa, trzy dni. Ponie­waż szko­le­nia miały trwać całe lato, wszy­scy powoli zaczy­nali mieć dość Lebiegi i jej dono­sów.

Pew­nego dnia Maks, spa­ce­ru­jąc po oko­licy, tra­fił do malut­kiego kościoła. Była szó­sta rano. Pierw­sza msza. Ksiądz koń­czył kaza­nie. Kościół był wypeł­niony star­szymi oso­bami. Ponie­waż Maks nie chciał prze­szka­dzać, a przy oka­zji miał ochotę obej­rzeć wnę­trze kościoła, przy­siadł na ławce i wpa­try­wał się w ołtarz. Dla kogoś postron­nego wyglą­dało to tak, jakby patrzył wprost na księ­dza. Tą postronną osobą była Lebiega. Po mszy pode­szła do Maksa, uści­snęła mu mocno dłoń i rzu­ciła coś w rodzaju: „Boga w sercu masz, synu”.

I poszła.

Gdyby znała ksywę Maksa, pew­nie zare­ago­wa­łaby ina­czej, ale nikt jej w to nie wta­jem­ni­czał. Do końca ćwi­czeń nie zadzwo­niła po służby ani razu.

– Suge­ru­jesz, że jeśli ktoś mnie zoba­czy na pre­mie­rze opery, to będzie patrzył przy­chyl­niej­szym okiem na nasze zezna­nia?

– Nie wiem. Ale warto spró­bo­wać. Poza tym nic nie tra­cimy.

– Poza tym, że muszę tam sie­dzieć dwie godziny.

– Trzy.

– Co?

– Trzy. Opera trwa bli­sko sto osiem­dzie­siąt minut.

– Zabiję cię.

– Nie zabi­jesz. A nuż ci się spodoba.

Miała rację. Nie zabije.

I niczego nie tra­cili. Poza tym nie miał już ksią­żek do czy­ta­nia, a na book­cros­singu nie zna­lazł niczego nowego.

– To co, idziemy do opery? – zapy­tał Sukę, która wydała z sie­bie kla­syczny psi przed­szczek. Maks nie miał poję­cia, co on zna­czył.

III

Po odej­ściu ze służby kupił sobie zde­ze­lo­wa­nego, sta­rego jeepa che­ro­kee, ale stra­cił go pod­czas strze­la­niny w rodzin­nym mie­ście. W jeepie nie dzia­łały tylne drzwi, kie­row­nica miała luzy, a szyby opa­dały, kiedy tylko miały ochotę, więc w sumie nawet tego nie żało­wał. Jeśli cze­goś żało­wał, to zdję­cia, które trzy­mał w schowku. Był na nim on, tata, mama i jego brat. Stare zdję­cie z cza­sów, kiedy byli rodziną.

Teraz jeź­dził starą hondą accord. Była brzydka, czer­wona i prze­miesz­czała się z punktu A do punktu Z. To mu wystar­czało. Pre­miera zaczy­nała się o dzie­więt­na­stej. Nie miał poję­cia, kto będzie śpie­wał. Nie miał poję­cia, kto to reży­se­ro­wał. W zasa­dzie to nie miał poję­cia o niczym, poza tym, że droga z ich osie­dla do Teatru Wiel­kiego zaj­mie jakąś godzinę i powinni wyje­chać przed osiem­na­stą.

Na zapro­sze­niu było napi­sane, że goście mają zja­wić się kwa­drans przed roz­po­czę­ciem ze względu na trans­mi­sję na żywo, która zaczyna się w TVP Kul­tura punk­tu­al­nie o dzie­więt­na­stej.

Docho­dziła szes­na­sta. Mieli około dwóch godzin wol­nego. Ide­al­nie, żeby przejść się jesz­cze raz pod biblio­tekę, po dro­dze obsi­ku­jąc kilka kra­węż­ni­ków.

Gwizd­nął.

Suka pode­rwała się na łapy.

Może miała już swoje lata, może szyb­ciej się męczyła, ale wciąż była gotowa na jeden sygnał.

– Dobra, Suka. Chodź. Pój­dziemy na spa­cer. Może spo­tkamy kogoś cie­ka­wego.

Suka nie wyglą­dała tak, jakby cie­ka­wił ją kto­kol­wiek obcy. Po pro­stu cie­szyła się, że może wyjść ze swoim czło­wie­kiem. Stała więc pod drzwiami, cze­ka­jąc, aż Maks wsu­nie stopy w buty.Rozdział drugi

I

Mar­keta Popo­wska wła­śnie dowie­działa się, że odmó­wiono jej akre­dy­ta­cji na pre­mierę _Medei_. Od czasu zmiany wła­dzy redak­cja, w któ­rej pra­co­wała, bez­u­stan­nie miała pod górkę. Czasy, kiedy mogła wejść na każdy event, bo pra­co­wała w ulu­bio­nym tygo­dniku pana pre­miera, ode­szły w zapo­mnie­nie wraz z pre­mie­rem. Jej tele­fon, nie­gdyś pełen nume­rów, za które więk­szość dzien­ni­ka­rzy dałaby się zabić, zamie­nił się w bez­u­ży­teczny kawa­łek pla­stiku, a numery albo prze­stały być aktywne, albo stały się tak samo bez­u­ży­teczne jak ich wła­ści­ciele.

Mini­ster spra­wie­dli­wo­ści, ten sam, który mówił jej, że mar­nuje się w dzien­ni­kar­stwie i powinna zająć się czymś waż­nym, jak praca dla rządu, cze­kał na prze­słu­cha­nie przed Try­bu­na­łem Stanu. Mini­ster kul­tury, bar­dzo miły czło­wiek, jesz­cze pół roku temu, pijąc z nią wino w pew­nym sły­ną­cym z dys­kre­cji hotelu, obie­cy­wał jej karierę w branży fil­mo­wej, dziś miał pro­blemy z roz­li­cze­niem dele­ga­cji. W tym pew­nie jed­nego wyjazdu z mediami, pod­czas któ­rego poka­zał Mar­ke­cie, jak bar­dzo nie­do­ce­niane jest przez wielu tzw. wej­ście od zaple­cza. Po wszyst­kim zaple­cze czuła jesz­cze przez tydzień.

Mogła wyli­czać ich wszyst­kich w myślach, spraw­dzać w komórce, ale wszystko to było na nic. Nowa wła­dza odsu­nęła tygo­dnik „Prawda” od wszyst­kich rze­czy, od jakich mogła go odsu­nąć. Począw­szy od reklam spółek Skarbu Pań­stwa, przez dostęp do infor­ma­cji, na zapro­sze­niach na eventy koń­cząc. Dla Mar­kety to ostat­nie było naj­bar­dziej bole­sne, bo dzięki rzą­do­wym impre­zom, na któ­rych bywała przez poprzed­nich kilka lat, zdo­była nie tylko wiele kon­tak­tów, ale przede wszyst­kim cie­szyła się powo­dze­niem pośród męż­czyzn, któ­rzy cenili jej towa­rzy­stwo. I potra­fili je wysoko wyce­nić. Pisa­nie tek­stów było rze­czą dru­go­rzędną. Tak naprawdę ni­gdy nie musiała się tym mar­twić, bo zawsze przed ter­mi­nem odda­nia tek­stu do druku dosta­wała go na swój e-mail od ludzi, któ­rzy wie­dzieli, co ma być w „Praw­dzie” opu­bli­ko­wane.

Ale te czasy się skoń­czyły. Teraz nastały nowe, w któ­rych przed­się­bior­czość zarówno sze­fów „Prawdy”, jak i jej samej, nazy­wano pato­lo­gią. Dla­czego? Mar­keta nie miała poję­cia. Pato­lo­gia koja­rzyła się jej z zasra­nym bez­dom­nym na Dworcu Cen­tral­nym, a nie torebką Coco Cha­nel.

Jej naczelny, Sła­wek Bar­decki, też nie nale­żał do pato­lo­gii. Ow­szem, miała mu za złe, że jego ubra­nia wyglą­dały jak z kata­logu mody Car­re­fo­ura z roku 2009, ale poza tym był czło­wie­kiem nie­zwy­kle elo­kwent­nym i bły­sko­tli­wym. Uczył ją dzien­ni­kar­stwa i poświę­cał jej bar­dzo dużo czasu. Ale Sła­wek poszedł w odstawkę. Coraz czę­ściej prze­bą­ki­wał, że być może trzeba będzie porzu­cić dru­ko­wa­nie maga­zynu i iść w digi­tal. Mar­ke­cie ten pomysł się nie podo­bał. W inter­ne­cie tre­ści było dużo, zbyt dużo. A w papie­rze tylko ona. Wro­go­wie z lewej strony mówili o niej Słońce Pre­miera. I się nie mylili, słońce jest jedno. I słońce nie gaśnie.

Po wybo­rach pró­bo­wała skon­tak­to­wać się z nowym mini­strem oświaty. Wyda­wał się miły, młody, sym­pa­tyczny. Uznała, że od niego zacznie, bo sama była młoda, miła i sym­pa­tyczna. Umó­wiła się z nim na kawę. Mini­ster przy­szedł w asy­ście jakichś ludzi. Powie­dział jej, że pra­cuje dla firmy, któ­rej źró­dło finan­so­wa­nia pocho­dzi z Rosji i że działa prze­ciwko Pol­sce. Nic z tego nie rozu­miała, a mini­ster się mylił. Mar­keta ni­gdy nie dostała wypłaty w rublach. I zawsze dzia­łała dla Pol­ski. Nikt nie dzia­łał dla Pol­ski tak jak ona. Kie­dyś powie­dział jej to mini­ster finan­sów. Że gdyby nie było Mar­kety, cho­dziłby spięty i popeł­niał błędy. A to chyba coś zna­czy.

Mar­keta pla­no­wała iść na pre­mierę, bo na sali miał być pre­zy­dent Łukasz Kamiń­ski – ostatni bastion par­tii we wła­dzy. Kamiń­ski ją lubił, choć tylko raz było dane im spę­dzić wię­cej czasu sam na sam. Po czę­ści wyni­kało to z faktu, że nie odstę­po­wali go SOP-owcy, a po czę­ści z tego, że mini­ster powie­dział jej, że pre­zy­dent i tak pod­pi­sze wszystko, co chce pre­mier. Więc wolała spę­dzać czas z pre­mierem. Tyle że teraz pre­miera już nie było. Wró­cił do domu, żony i szczę­ścia, które jesz­cze kilka mie­sięcy temu, jak dobrze pamię­tała, nie ist­niało. Prze­grana wiele zmie­nia.

Ponie­waż ci, któ­rzy ją znali, nie mieli już bile­tów, a ci, któ­rzy jej uni­kali, wciąż robili to sku­tecz­nie, Mar­keta w sukni wie­czo­ro­wej stała na tyłach budynku Teatru Wiel­kiego, łudząc się, że ktoś ją zauważy, pozna i zabie­rze ze sobą, niczym samotną, porzu­coną przez dzieci przy­tu­lankę.

II

– Nie chce mi się – powie­dział pre­zy­dent Kamiń­ski, leżąc na wiel­kim łożu z bal­da­chi­mem.

– Nie marudź – odparła jego żona.

Pierw­sza dama, Karo­lina Wuk-Kamiń­ska, miała czter­dzie­ści sie­dem lat i ciało czir­li­derki. Była z niego dumna, bo wło­żyła w nie masę czasu i pracy. Co się opła­ciło. Za każ­dym razem, gdy podró­żo­wała gdzieś z mężem, media zwra­cały uwagę na jej figurę. Pisano, że jest natu­ralną odpo­wie­dzią na sili­kon Mela­nii Trump. I bar­dzo jej to odpo­wia­dało. Cza­sami żar­to­wała z Łuka­szem, że jesz­cze jedno porów­na­nie do Mela­nii, a USA zerwie sto­sunki dyplo­ma­tyczne z Pol­ską. Łukasz zawsze odpo­wia­dał tak samo – że to Trump chciałby nawią­zać z nią sto­sunki. I nawet tego nie ukrywa. Bycie obiek­tem sek­su­al­nej fan­ta­zji pre­zy­denta mocar­stwa jej schle­biało. Choć pry­wat­nie sta­now­czo wolała młod­szych chłop­ców. Wykań­cza­nie ich w sypialni. Spra­wia­nie, że ich dwu­dzie­sto­let­nie ciała się pod­da­wały i nie były w sta­nie speł­nić jej zachcia­nek, było dla niej o wiele więk­szym kom­ple­men­tem niż aten­cja poma­rań­czo­wego pre­zy­denta. Zresztą oka­zało się, że miała rację. Trump stra­cił sto­łek, a ona wyglą­dała jesz­cze lepiej.

Stała na środku pre­zy­denc­kiej sypialni, mając na sobie tylko wycięte, przy­le­ga­jące do ciała majtki. Prze­glą­dała się w lustrze i podo­bało się jej to, co widzi. Piersi wciąż miała natu­ralne. Nie za duże i nie za małe. Ni­gdy nie rozu­miała kobiet, które mówiły, że każda matka po uro­dze­niu dwójki dzieci musi zro­bić sobie cycki. Ona nie chciała. Pew­nie, nie były już tak sprę­ży­ste jak kie­dyś. Poja­wiły się na nich roz­stępy, a lewa cią­żyła tro­chę bar­dziej w dół od pra­wej, ale za to jakże były deli­katne. Jak czułe na naj­mniej­szy dotyk. Chi­rur­gia i kosme­tyka? Może kie­dyś. Może. Ale będzie musiała być pewna, że inge­ren­cja w biust nie pozbawi go tej natu­ralnej tkli­wo­ści, która spra­wiała, że zagry­zała wargi i pro­siła o wię­cej.

– Co myślisz? – zapy­tała męża.

– O czym? – odparł, nie spo­glą­da­jąc w jej stronę.

– O mnie, ośle. Nawet na mnie nie patrzysz.

Pre­zy­dent odło­żył tele­fon. Ode­zwała się do niego Mar­keta. Dzien­ni­karka-mate­rac z „Prawdy”. Przy­datne sło­neczko byłego pre­miera, które mimo swo­ich nie­za­prze­czal­nych zdol­no­ści oral­nych powoli gasło. Wybory są nie­za­leżne od talen­tów. Nie odpi­sał jej.

– Wyglą­dasz zaje­bi­ście – powie­dział, patrząc na żonę. Nie kła­mał. Karo­lina naprawdę wyglą­dała zaje­bi­ście.

– Cie­szę się. Mamy dwie godziny. Muszę się wyszy­ko­wać. Maki­jaż może być?

– Nie widzę.

– Jak to nie?

– No nie, za daleko jesteś.

– A teraz? – zro­biła krok w stronę Łuka­sza.

– Dalej nie.

– Co nie?

– Dalej nie widzę.

– Sto­lecki ci mówił, żebyś poszedł do oku­li­sty.

– Sto­lecki niech się cie­szy, że jesz­cze jest pod­se­kre­ta­rzem – zaśmiał się. – Jesz­cze jedna taka rada i go zwol­nię.

– To kto będzie za cie­bie…

Tanecz­nym kro­kiem zbli­żała się do męża. Lubiła go. To chyba było naj­waż­niej­sze. Pew­nie, szu­kała doznań poza domem, tak samo jak on. Od czasu, gdy został pre­zy­den­tem, stało się to o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wane, a dla niej przez to, para­dok­sal­nie, o wiele bar­dziej pod­nie­ca­jące. Ale lubiła swo­jego pre­zy­denta. Mimo że ją igno­ro­wał, że wolał dużo, dużo młod­sze i trak­to­wał czę­sto tak, jakby była skoń­czoną idiotką. Lubiła.

– I?

– I lepiej.

– Ład­nie?

– Ład­nie. Nie­wy­zy­wa­jąco.

– No prze­cież. To opera, będą na nas patrzeć.

– Zawsze patrzą. Jesteś pierw­szą damą.

– Fakt.

– Długo usta?

– Co usta?

– Czy długo zaj­muje ci zro­bie­nie ich tak. Szminka i to wszystko.

– Nie. A co?

– A to – odparł, ścią­ga­jąc bok­serki.

Karo­lina uśmiech­nęła się. Pre­zy­dencki penis kiwał się wyprę­żony.

– Nie­grzeczny… – wyszep­tała, powoli wcho­dząc na łóżko.

Podo­bało się jej to, że wciąż na niego dzia­łała. Poło­żyła jedną dłoń na jego pod­brzu­szu. Drugą ujęła penisa i powoli nachy­liła się w jego stronę. Wsu­nęła go w usta, zosta­wia­jąc na nim deli­katne ślady szminki. W chwili, gdy chciała przy­mknąć oczy i zająć się mężem tak jak lubił naj­bar­dziej, kątem oka zoba­czyła na wyświe­tla­czu zdję­cie Mar­kety z „Prawdy”.

_A to ci kurewka, jesz­cze nie zde­chła…_ – pomy­ślała Karo­lina i odru­chowo wbiła zęby w narząd męża.

Ostat­nim razem, gdy Mar­keta zada­wała się z jej mężem, przez dwa tygo­dnie sie­dzieli na peni­cy­li­nie. Ale to było dawno temu. W innych cza­sach, kiedy rząd i Pol­ska nale­żeli do nich. Te czasy już nie wrócą. Nie za jej kaden­cji.

– Uwa­żaj, to boli – wysa­pał pre­zy­dent.

III

– Naj­pierw usta­wi­cie się przed budyn­kiem – zaczął odprawę Bog­dan Matecki, szef działu kul­tury i opi­nii w dzien­niku „Gazeta Powszechna”.

Przed nim sie­działo sied­miu dzien­ni­ka­rzy. Ano­ni­mo­wych dla Bog­dana media wor­ke­rów, któ­rzy zapewne za pół roku odejdą z redak­cji szu­kać lep­szej pen­sji i zasię­gów gdzieś w sek­to­rze plo­tek i tan­dety. Ot, przy­szłość dzien­ni­kar­stwa.

– To pierw­sze od wybo­rów publiczne spo­tka­nie pre­zy­denta i pre­miera Kurka. Dla­tego ta zasrana, jebana pre­miera jakiejś opery, na którą nikt nie zwró­ciłby naj­mniej­szej uwagi, ura­sta do rangi poli­tycz­nego wyda­rze­nia. W świe­tle tego, że pre­zy­dent bez­u­stan­nie blo­kuje pre­miera, do tego wszy­scy wiemy, jak fatalną mamy sytu­ację z armią… W świe­tle tego wszyst­kiego nasze sze­fo­stwo chce wyko­rzy­stać tę pre­mierę do sztucz­nego wywo­ła­nia zwar­cia mię­dzy naszymi poli­ty­kami. Nie muszę wam przy­po­mi­nać, że jeste­śmy ci dobrzy, strona pre­miera. Oni, pre­zy­dent, to ci źli.

– A co z pierw­szą damą? – zapy­tała młoda dzien­ni­karka.

– Jak masz na imię, dziecko?

– Basia.

– Więc, Basiu, co z panią pre­zy­den­tową?

– No, krąży plotka, że ona…

– Co? – prze­rwał jej ziry­to­wany.

– No, że ona jest…

– Jaka jest, Basiu, wyduś to z sie­bie.

– No ten, no…

– Jaka? No ten no? Co to zna­czy?

– Rety…

– Jest no ten no rety…

Dzien­ni­karka zro­biła się czer­wona. Basia pocho­dziła z dobrego domu, uczono ją zasad i war­to­ści. I tego, że pre­zy­denta i pre­miera należy sza­no­wać ze względu na wagę peł­nio­nych przez nich urzę­dów. Dla­tego też nie potra­fiła z sie­bie wydu­sić tego, co chciała.

– Nie. Cho­dzi o to, że krąży plotka, że pani Karo­lina, zna­czy, pierw­sza dama, jest bar­dzo gościnna…

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: