- W empik go
Melancholicy, T. I - ebook
Melancholicy, T. I - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 319 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
…„Niech diabli wezmą takie życie, jak to, które nam urządziła ta nasza wielka, znakomita cywilizacja! Było, zaprawdę, po co przez tyle wieków suszyć sobie głowy, łamać karki i nadwerężać kości! Tylu mędrców i bohaterów, tyle geniuszów i talentów, tyle kłótni, wojen, hałasu, a nade wszystko pracy, i cóż z tego wyniknęło? Policzyli na niebie gwiazdy i zbadali drogi, którymi one podróżuję, zmierzyli ziemię i naokoło ją objechali, do usług swoich zaprzęgli zwierzęta i użyźnili pustynie, góry poprzebijali na wylot i połączyli morza, najlotniejsze w naturze żywioły w posłuszne sobie niewolnice zamienili, nabudowali przepaść miast, pałaców, muzeów, cudownych katedr, bajecznych wież, zasmarowali farbami bezmiar płótna i zapisali różnymi sposobami nieskończoność cegiełek, papirusów, pergaminów i bibuły, w sztuce pasztetnictwa dosięgli najwyższego stopnia doskonałości i doprowadzili storczyki do bajecznej ceny dwudziestu pięciu rubli za jeden egzemplarz – i cóż z tego wyniknęło? Oto, że ja, ja, ja czuję się tak nieszczęśliwym, iż dłużej żyć nie chcę. Może tam ktokolwiek z tych wszystkich prac i zdobyczy odniósł jaką korzyść; nawet tak, najpewniej, odniosła ją garść pączków pływających w maśle, Heliogabalów przewracających się na fiołkach, Midasów, którzy aż po swoje długie uszy grzęzną w złocie. Ale ja nie posiadam nic, we mnie istnieje kolosalna suma nie zaspokojonych potrzeb, mnie zawiodły najsłuszniejsze ambicje i nadzieje, mnie zdradziło w cudownie pięknym ciele mieszkające szatańskie serce kobiety, mnie od szyi do pięt obsiadły pasożyty długów – więc ja mam prawo gardzić tą ludzkością, tą cywilizacją i tym życiem, które nie dały mi nic prócz złudzeń, zawodów i ochoty do wczesnej śmierci.
„Bo zastanówmy się tylko. Przez kogo i dla kogo wytworzone została cywilizacja? Naturalnie, przez ludzkość i dla ludzkości… Kimże ja jestem? Człowiekiem. Więc mam niezaprzeczenie prawo do udziału we wszystkich korzyściach i zyskach, przez ród mój zdobytych, i nikt przekonać mię nie zdoła, aby sprawiedliwym było, że jakiś głupi lord angielski posiada pyszny pałac ze wspaniałym parkiem, a ja żyć muszę w trzech pokojach tej psiej kamienicy, za które w dodatku od dawna komornego nie uiszczam. Dlaczego, jakim prawem Rotszyld posiada miliony, Wiktor Hugo wszechświatową sławę, Bismarck trzęsie światem jak workiem kartofli, słynny tenor tyle zbiera złota i laurów, że mu się przez garście przelewają, a ja, ja jestem biczowanym przez lichwiarzy golcem, przez jakąś setkę zaledwie osób z nazwiska znanym mizerakiem, samotnikiem zdradzonym przez tę obmierzłą lalkę, wszechstronnym bankrutem życia? Jeżeli takie źródła różnostronnych rozkoszy, jak bogactwo, sława, władza, miłość, są wytworami cywilizacji powszechnej, powinny też być własnością powszechną, zatem i moją; a skoro tak nie jest, kpię z cywilizacji, która mnie wystrychnęła na dudka! Widzę, widzę, szanowni doktorowie Tym lepiej, jak kiwacie głowami i wskazujące palce wznosząc w górę mówicie: ”To geniusze, kochanku, to są geniusze, różnostronne, nierównej wartości, ale geniusze! Ty zaś…" Cóż ja? Naprzód nie jest wcale rzeczą dowiedzioną, że geniuszu nie posiadam. Owszem, nieraz czuję w sobie prawdziwie niepospolite porywy i natchnienia, które rozwinąć i w konkretną formę przyodziać się nie mogą tylko dla braku odpowiednich warunków. Już w dzieciństwie wyróżniałem się spośród rówieśników płynnością i obfitością wymowy, a po głowie plątały mi się dziwnie oryginalne i malownicze obrazy i przenośnie.
Byłbym niezawodnie wielkim mówcą albo poetą, gdyby nie brak odpowiednich warunków. Urodziłem się z rodziców biednych jak szczury (jedyne szczęście, że nie z pospólstwa, lecz z podupadłych karmazynów pochodzących), przez całą też młodość byłem szczurem, który marząc o holenderskim serze ze złością gryzie stare podeszwy. Niech diabli wezmą najzłośliwszy ze wszystkich traf urodzenia! Wiem dobrze, iż w dziejach nauki i sztuki znaleźć można sporo ludzi, którzy żywiąc się starymi podeszwami dokonywali prac wielkich i tworzyli dzieła, czasem arcydzieła. Ale były to jakieś osobne, niepojęte dla mnie organizacje, były to nawet – śmiem twierdzić – pomimo wszystkiego, co uczyniły, odkryły, utworzyły, organizacje niższego rzędu. Bo ażeby móc żyć i pracować w tych ciasnych i szarych warunkach, które wytwarza ubóstwo, trzeba mieć duszę niewolniczą i niski poziom smaku. Dzieła i arcydzieła biedaków wydobyły się z nich nie wiedzieć jak, same przez się chyba, w zupełnie tajemniczy dla mnie sposób, ale dusze ich, do tego stopnia pokorne i ograniczone w żądaniach, ażeby bez swobody ruchów i piękności otoczenia móc aż tworzyć, poczytuję za niewątpliwie ubogie i ciasne. Mnie natura stworzyła wcale inaczej. Ja myślą, wyobraźnią, żądaniami zataczam niezmiernie rozległe koło i potrzebuję obracać się w tym kole z zupełną swobodą ruchów i wyboru. Wszelka niemożność dosięgnięcia w rzeczywistości tego, o czym wiem, co sobie wyobrażam, czego pożądam, wprawia mię w gniew i zniecierpliwienie, które ubezwładniają najwyraźniejsze moje zdolności. Smak także posiadam tak wykwintny i wysubtelniony, że jeden gwóźdź wystający z podłogi lub najlżejsza dysharmonia linii czy barw na ścianie tak mię drażni, iż zapał mój stygnie, a imaginacja ku ziemi opada. W ogóle jestem naturą subtelną, wytworną, która jak ptak powietrza lub ryba wody potrzebuje przede wszystkim piękna, a następnie wrażeń, coraz nowych, coraz wznioślejszych lub namiętniejszych wrażeń. To nawet wszelkie wyobrażenie przechodzi, jakim ja jestem pożeraczem wrażeń, jak wiele ich trzeba i w jak wybornym gatunku być one muszą, aby moją myśl, uczucie, wyobraźnię rozgrzać i w ruch wprawić. Ilekroć przez czas nieco dłuższy obracam się w kole jednostajnych widoków, twarzy, wypadków, stygnę, zamieram, samemu sobie do kamienia staję się podobnym. Nie mam w sobie nic wcale z grzyba wrosłego w jedno miejsce, ani z psa, który przez całe życie u wrót jednego podwórka stróżuje. Łańcuchów przywiązania i wierności nie rozumiem, bom nigdy na sobie ich nie czuł, i nie tęsknię do nich, bo wydają mi się niegodnymi natur ludzkich nad zwykły poziom wyższych. Mnie trzeba, jak ptakowi, ciągłych wzlotów i przelotów. Skrzydłami mymi muszą być coraz nowe, łagodnie rozmarzające lub namiętnie rozpalające wrażenia; kiedy zbliżanie się chłodów i mgieł uczuwam, potrzebuję przelatywać w inną stronę, tam, kędy znowu może mi być słonecznie i ciepło. Wiecznego słońca, wiecznie a harmonijnie grających w koło mnie tonów i barw, wiecznych gromów i błyskawic mi potrzeba; ach, orlimi skrzydły lecieć mi potrzeba na niebotyczne szczyty, skrętami gadu wślizgiwać się w tajemnicze groty, bluszczem wyrastać z ciemnych szczelin skał, zwinnym rekinem pływać po morzach… Wszędzie być, wszystkim się poić, przed wszystkimi pięknościami przyrody i sztuki na klęczki upadać… i nigdy nie zetknąć się z tą lichą poziomością, którą jest – troska o pieniądz, z tym więziennym strażnikiem, któremu imię: praca na chleb, i z tą najwyższą szpetotą ziemską, którą przedstawia oblicze lichwiarza!
„Taką jest moja natura, i właśnie dlatego, że jest taką, wierzę, iż zamieszkuje w niej przynajmniej zaczątek geniuszu. Kto mówi: geniusz, mówi: niepokój, burza, bunt przeciw gminnym szarzyznom życia. Jestem duszą niespokojną, burzliwą i zbuntowaną tak dalece, że pośrodku życia stojąc pragnę kres mu położyć, i byłbym to już od dość dawna uczynił, gdyby nie ta gorzka ironia, która we wszelkim stworzeniu żyjącym istnieje pod postacią zachowawczego instynktu.
„Traf, który sprowadza na świat człowieka pośród warunków i stosunków jak najmniej z naturą jego zgodnych –- to raz; instynkt zachowawczy, który powstrzymuje go od dobrowolnego wytrącenia się z piekielnego koła tych warunków i stosunków – to dwa. Przywiązanie do wszelkiego życia tych dwóch właściwości poczytuję za najgrubszy i najnieprzyjemniejszy z żartów, które wyprawia z życiem siła nieznana w nieznanych mu celach. Ślepym rodzący się gatunek jaszczurek nie prosił o przyjście na świat w podziemnych kanałach ani o ślepotę, dlatego ponoszoną, że tam mu na świat przyjść wypadło; gdyby zając tutejszy nie upodobniał się sierścią do kamienia, a sybirski do śniegu, prędzej kula myśliwca położyłaby kres jego nędznemu istnieniu. Dać zającowi w udziale wieczny głód i trwogę, a sierści jego taki instynkt zachowawczy, aby wyrabiał sobie barwę mylącą oko strzelca – jestże w tym cień sprawiedliwości? Kilka już razy wydobywałem z szuflady rewolwer, oglądałem go, nabijałem, i zawsze, nie wiedzieć jak i kiedy, drżące moje ręce ukrywały napowrót w ciemnościach szuflady tę małą, cienką rurkę, przez którą życie moje ulecieć miało – nie wiem dokąd – może w płatki róży kwitnącej pod oknem pięknej kobiety albo w pierś rumaka przelatującego stepy, w pióra orle lub w uszy ośle, najpewniej –- wszędzie po trochu. Ta rozsypka po świecie moich atomów nabawia je trwogą i wstrętem; opierając się jej czynią ze mnie na pozór tchórza. Ale to tylko pozór. To tylko atomy moje nie chcą rozlatywać się w różne strony i wchodzić do nowych, niewiadomych związków. Ja zaś, który jestem ich świadomością i samopoznaniem, pragnę umrzeć i dziś… jutro… Tymczasem bawi mię jeszcze i zajmuje zastanawianie się nad głupotą i niesprawiedliwością tego wszystkiego, co w ludzkim języku nazywa się światem, życiem, losem…
…„Ten pokój, na przykład, po którym teraz biegam, jak w menażeriach biegają po swoich klatkach hieny i tygrysy, cóż w nim osobliwego? Kobierzec, który posadzkę jego okrywa, jestże perskim, tureckim, babilońskim? Gdzie tam! pochodzi z krajowej fabryki i tani jego gatunek trochę tylko wynagradza się znośnym skopiowaniem wschodnich barw i wzorów. Sprzęty są miękkie i dość zgrabne, ale tandetnej roboty, wcale nie stylowe, a okrywający je plusz dość okazale wygląda, bo czerwony, zaś po przypatrzeniu się – Boże odpuść! nie wiem nawet, czy bardzo smakowałby molom, taki lichy. Te lampy i świeczniki – cóż? japońskie? rzymskie? Louis XIV? Empire? At! Styl ich tyleż ma wartości, co i pozłota! Świecąca fuszerka, i tyle. A na ścianach co ja mam takiego? Rubensy? Van Dycki? Greuzy? Meissoniery? Cha, cha, cha! Oleodruki, tout simplement, oleodruki, dość drogie wprawdzie i w bardzo błyszczących ramach, ale które wobec dzieł sztuki, wobec prawdziwego artyzmu czymże są? – po prostu: śmieciem. Zdaje się, że dla człowieka ucywilizowanego, dla człowieka z ukształconym smakiem, dla człowieka, bądź co bądź, dobrze urodzonego, trudno wymyśleć coś bardziej skromnego i mizernego i nawet takiemu człowiekowi w takim otoczeniu trudno wyżyć. Jednak kiedy rozpoczynając zawód swój mieszkanie to urządziłem, wielu było takich, którzy nazywali je zbytkownym. Z tego powodu zerwał się nawet jeden z najdawniejszych moich stosunków. Kolega Zygmunt, ten tak szlachetny z pozoru chłopak, gdy tylko dowiedział się, że na stałe już gdzieś zamieszkałem, wpadł do mnie i nagle – jak słup stanął.
– Czy to twoje mieszkanie? – pyta.
Z paru doświadczeń przewidywałem już, co nastąpi.
– A no, moje – mówię. – Czegóż się tak dziwisz?
– Czy sukcesję jaką otrzymałeś?
– Żeby tak pies płakał, jak ja kiedy jakąkolwiek sukcesję otrzymam… z gołych szczurów zrodzony…