- W empik go
Melancholicy, T. II - ebook
Melancholicy, T. II - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 348 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Z szelestem grubego płótna rozchyliła się na dwie strony biała zasłona i odsłoniła ogromną, żelazną kratę rozdzielającą prezbiterium kościelne z klasztornym chórem. Wtedy organy rzuciły z wysoka wielką falę głębokich tonów, ołtarz zagorzał w olśniewającym świetle i u jego stopni wybuchnął potężny śpiew kleru, towarzyszącego wspaniałej celebrze biskupa.
Boże, ku wspomożeniu memu wejrzyj, Panie, ku ratunkowi memu pośpiesz się…
Z coraz głębszą i coraz przenikliwszymi tonami napojoną grą organów, we wzrastającym świetle, w migotliwych błyskach złoceń okrywających smukłe kolumny ołtarza, złotem i srebrem naszytych kap, infuły, pastorału i podnoszonych, to opuszczanych ksiąg w drogocennych oprawach, w tłumnych ruchach białych komży, barwnie haftowanych stuł, aksamitnych biretów, szkarłatnych peleryn, a dalej spiętrzonych i wzajem zasłaniających się, to odsłaniających odkrytych głów męskich i wstęg, piór, woalów, szerokich skrzydeł kapeluszy na kobiecych głowach – w pierwszych kłębach dymu i jałowcowej woni wybuchających z rozkołysanych i w pozłoconym powietrzu rytmicznie pobrzękujących srebrnych kadzielnic – z tej i tamtej strony kraty brzmiały ogromne, tryumfalne chóry:
– Chwała tobie, o Trójco, jedyne i równe bóstwo, teraz i przez nieskończone wieki wieków!
Od paru szerokich wschodów rozdzielających kratę z posadzką, kunsztownie z drogocennego drzewa ułożoną, aż ku najdalszej głębi bardzo wysokiej i długiej sali, gdzie w głębokiej niszy róże i lampy otaczały ze srebra ulany posąg świętej patronki klasztoru, zakonnice stały dwoma z rzadka rozproszonymi szeregami, więcej niż połową ciał wyrastające znad ciemnych ławek, w czarnych sukniach, ostro przerzniętych złotymi liniami krzyży u piersi i śnieżną białością płócien opasujących czoła i szyje. Na białe płótna zarzucone zwoje czarnych welonów z głów ich spływały poniżej skórzanych pasów i zwisających u nich różańców, a opuszczonymi rąbkami ukrywały twarze, aż po rozmodlone i w śpiewie rozwarte usta.
U góry, prawie w zupełnym mroku, niewyraźnie majaczyły spiczaste linie sklepień i zarysy wysmukłych okien, z zewnątrz ciemnością wieczoru okrytych. U dołu z pośrodku sali wyrastał olbrzymi świecznik, niby mistyczne drzewo, podnoszący wysoko symbol wiecznej i ani na chwilę nie mającej ustawać adoracji: ani na chwilę od wieków nie gasnący płomień ogromnej świecy. U dołu także, przy samej ziemi, u samych stóp wyniesionych nieco nad poziom ławek, bielały dwa rzędy lekkich woalów, przysłaniających setkę dziecinnych i dziewczęcych głów.
Od ciemnych poręczy wzdłuż ławek biegnących ostro odrzynały się szeregi splecionych, białych rąk zakonnic, które teraz, z kolei, jedne po drugich rozplatały się i sięgały po zapaloną świecę, podawaną im przez równie białą, z czarnych zwojów habitu wyłaniającą się rękę. W habitach, które od skórzanego pasa długą i ciężką falą opadały za nimi na żółte kwadraty posadzki, dwie postacie smukłe, ciche, ze złotymi krzyżami na piersiach, z twarzami aż po zamknięte usta zasłoniętymi rąbkami welonów, bez najlżejszego szelestu sunęły wzdłuż dwu szeregów ławek i z pęków świec na ramieniu niesionych, a woskową żółtością wśród czerni habitów płonących, jedną po drugiej zapalały i podawały wyciągającym się ku nim znad ciemnej poręczy rękom. Teraz dwa rzędy płomyków, wydłużając się coraz, podobnymi stawały się do strumieni świateł niecierpliwie dążących ku temu ich morzu, w którym nurzał się ołtarz. Lecz nagle pochód jednego z nich ustaje, jedna z par rąk na poręczy ławek opartych nie rozplata się i po świecę jej podawaną nie sięga. Podająca czeka chwilę i cicho spod rąbka welonu szepce:
– Siostro Mechtyldo!
– „Będę cię wyznawał wszystkim sercem moim!…” – po chwilowej ciszy wybuchają z dwu stron kraty dwa potężne chóry i organy z wysokości rzucają pełne, długie akordy.
Siostra Mechtylda nie śpiewa, głowę nisko ma pochyloną i silnie splecione ręce, a blade jej usta powoli poruszają się w szepcie:
– Panie, dlaczegoś mię opuścił? Chryste, czy łask Twoich godną być przestałam?
– „Wielkie są sprawy Pańskie… – śpiewają dwa chóry głosów i wtórzą im drżące tryle organów.
Ramię z ciężką świecą długo już wyciągnięte drżeć zaczyna.
– Siostro Mechtyldo!
Ona nie słyszy, nie podnosi głowy i rąk nie rozplata, a pomimo nieruchomości postaci niezgłębiony smutek wieje z powolnego jej szeptu:
– Dusza moja zagasła i od ognia, w którym płonęła, odsunięta, drży z zimna i trwogi!
Po szczupłych jej ramionach przebiega lekkie drżenie, głowa niżej jeszcze opada i końce cienkich, splecionych palców głęboko wpijają się w liliowe żyły przebiegające białą i przezroczystą jak płatek lilii skórę rąk.
W pochodzie swoim powstrzymana i pochód świateł ku ognisku ich powstrzymująca zakonnica dziwi się: „Co jej się stało? Co stało się tej najświętobliwszej, tej najhojniej łaskę Pana udarowanej siostrze zakonnej, tej najgorliwszej z pańskich służebnic? Głosu swojego ze śpiewem sióstr nie łączy, i jednego z obrządków wielkiego dziś nabożeństwa spełnić nie śpieszy! Może doświadcza jednej z tych świętych wizji, którymi ją, ją jedną spomiędzy sióstr, Pan niekiedy nawiedzać raczy? może jej dusza wnet, wnet przez blade usta krwawym płomieniem uleci i w tym ognisku światła, które za kratą ołtarz oblewa, utonie?” Pełna pokory wobec duchowej wyższości tej siostry zakonnica z pękiem żółtych świec na ramieniu, a jedną zapaloną w ręku, chwilę jeszcze stoi i czeka, aż nieśmiałym ruchem habitu jej dotyka i znowu szepcze:
– Siostro Mechtyldo!
Na koniec usłyszała i nie podnosząc głowy, ruchem istoty w śnie pogrążonej rękę po świecę wyciągnęła. Z przenikliwymi tonami dzwonków, które teraz u stopni ołtarza rozbrzmiały, i światłami oszklonych pochodni, którymi sługi kościelne nad swoimi szkarłatnymi pelerynami wysoko w powietrzu chwieją, z drżącym głosem starca, który spod ciężkiej i błyskami diamentów migocącej infuły sam jeden śpiewa: „Beatus vir, qui timet Dominum”, łączy się niedosłyszalny, bezdennie smutny szept jej bladych, powoli poruszających się ust:
– Do łaskawości twojej przywykłam, Zbawco mój, i gdy mi ją odjąłeś, mdleję i konam!
Od dobywającego się z samego dna jej piersi westchnienia podnosi się i chwilę nad jej ustami drży w powietrzu rąbek welonu. Od dość dawna Pan duszę jej zamykać począł w twardej i suchej skorupie, w której jest ona jako łani zbłąkana od źródła, z którego się poiła. Zimnym stało się jej wnętrze, panuje w nim martwa senność i z kolei tęsknota tak wielka, że smutki jej czuje nieszczęśliwa w szpiku swoich kości i w najdalszych głębiach udręczonego mózgu. Tęskni za życiem gorących uczuć i wysokich wzlotów, które tak długo było jej udziałem, za Boskim Oblubieńcem, którego oblicza, wejrzenia, ran namiętnie umiłowanych już od dawna, ach, od jak dawna, nie widzi… bo chociaż oczami ciała na ich wyobrażenia patrzy, oczy jej ducha oślepły i leniwie do snu pokładły się tajemnicze jego natchnienia i siły…
Od małego ogniska świateł, które przed posągiem świętej patronki w głębokiej niszy płonie, aż do tego ich morza, którym ołtarz jest oblany, w całej długości u dwóch ścian chóru wyciągnęły się już dwa łańcuchy płomieni, do dwu strumyków ku morzu dążących podobne. Wszystkie u szczytów wielkich świec palą się prosto i równo, rzucając w górę cienkie nitki dymu, z którymi płyną w (powietrze zmieszane wonie miodu i wosku; tylko z drżącej i pochylającej się w ręku siostry Mechtyldy świecy grube, żółte krople padają na poręcz ławki i usiewają rękaw jej habitu okruchami twardej skorupy. Ona usiłuje obudzić się, rozgrzać i jako ziarnko kadzidła roztopić się w brzmiącej dokoła chwale Pana.
Odmęt tonów, dźwięków, szmerów. Śpiewy umilkły, ale organy nieprzerwanie snują przędzę melodii, która kłębami opada na dół i głębokimi, to na przemian rozpłakanymi tonami bez przerwy i końca rozsnuwa się po świątyni. U ołtarza jęczą co chwilę wstrząsane dzwonki, brzęczą łańcuchy kołysanych w powietrzu kadzielnic, rozlegają się ciężkie stuki na pulpitach składanych ksiąg, wszędzie jak krótkie szumy wichru wzbijają się i opadają zbiorowe westchnienia i jak szemrzące strumienie płyną zbiorowe, rozmodlone szepty. W tym niezmiernym zbiorowisku dźwięków, na samym dnie jego, ucho siostry Mechtyldy rozróżnia jeden jeszcze, najmniejszy. Jest to ciche, małe, tuż w jej pobliżu, przy samej ziemi drgające łkanie. Przez myśl jej przebiegają słowa: „Ktoś płacze!” i nikną pozostawiając ją tak oschłą i zimną, jaką była przedtem. Nic, nic! Ani jednego wzlotu myśli, ani jednego rzutu uczuć ku niebu i Bogu! Pod rąbkiem welonu oczy jej zgasłe i osłupiałe są, tak jak i dusza.
Chóry z obu stron kraty po chwilowym milczeniu budzą się i wybuchają śpiewem:
– „Chwalcie, dzieci, Pana, chwalcie imię Pańskie…” Siostra Mechtylda śpiewa także, a gdy z piersi jej wychodzą uroczyste tony psalmu, ucho słyszy znowu ciche, niskie, wielkim odmętem dźwięków jakby do samej ziemi przytłoczone łkanie.
„Ktoś płacze!”
Nieszpory zbliżają się ku końcowi; tłum nuży się i coraz bliżej przylega do dolnej części kraty, przez którą, od chwili do chwili, gorący jego oddech, na kształt powiewu upalnego wiatru, wnika do klasztornego chóru, wzmagając i rozgrzewając w powietrzu napełniające je wonie jałowcu, miodu i wosku. Krata u samego tylko dołu wydaje się czarną, powyżej bowiem stoi cała w złotym blasku, którym ją oblewa zwisający pośrodku prezbiterium na srebrnych łańcuchach świecznik, olbrzymim snopem płomieni będący. W dole, za czarnym szlakiem żelaznych wiązań, z pełną dokładnością zarysów uwypuklają się niektóre postacie z tłumu. Jakieś kapelusze kobiece, błękitne i białe, na kształt wiosennych motyli, nad ciemną' masą kołyszą się w świetle; jakiś starzec przykląkł u załomu ściany i w żarliwym nabożeństwie trzęsie twarzą, jakby ołtarzowi, ku któremu ją podnosi, z zapałem opowiadał jakąś długą, żałosną historię; bliżej jeszcze jakieś pary dziecinnych rąk z całej siły czepiają się żelaznych prętów i małe, rumiane twarze ciekawe spojrzenia w głąb klasztornego chóru zapuszczają; a dalej wyosobnione nieco chwieją się nad białymi komżami aksamitne birety, zbliżając się, to oddalając po stopniach ołtarza do tego jego środkowego punktu, kędy pośród smukłych i złotem opływających kolumn, nisko, u stóp wielkiego krzyża, a wysoko ponad wszystkim, wzbija się tęczowy ostrosłup infuły.
– „Jam sol recedit igneus.” – spod infuły wypływa drżący głos starca.
– „Odchodzi słońce ogniste, o Trójco błogosławiona…” – słowa hymnu powtarza siostra Mechtylda, a ucho jej u spodu modlitewnego szmeru, który napełnia chór, łowi mały, cichy, od ziemi ku niej podnoszący się szmer czyjegoś łkania i przez myśl przebiega jej pytanie:
„Kto tam płacze?”
Zbyt dawno ziemskie płacze, zarówno jak śmiechy, są dla niej marnym pyłem; zbyt głęboko wpiło się w nią przeświadczenie, iż źródła jednych i drugich, jak zresztą wszystkiego, co ziemskie, są mętne i wzgardy godne, aby mogła ona teraz spuścić spojrzenie i zobaczyć, kto tam przy samej ziemi płacze. Jednak pytanie to bez jej wiedzy w mózgu jej pozostaje i kędyś, w niezmiernie oddalonym zakącie jej istoty budzi od dawna śpiącą strunę ziemskiej tkliwości. Gdy więc głos dostojnika kościoła spod tęczowego ostrosłupa rozchodzi się samotny, a w drżącym i śpiewnym jego szmerze, któremu głęboka cisza towarzyszy, małe, ciche łkania u ziemi wyraźniejszymi się stają, w myśli siostry Mechtyldy słowa: „Kto tam płacze?” powtarzają się ciągle, jak niepozbyty wtór tym, które szepczą usta:
– Niech się wzniesie, Panie, modlitwa moja, jako kadzidło przed oblicze Twoje!
Daremnie! daremnie z wytężeniem wszystkiej swej woli usiłuje ona modlitwę rzucić jak kadzidło wysoko przed oblicze Pana; myśl jej, jak ptak z ociężałymi skrzydłami, opada ku ziemi z pytaniem: „Kto płacze?”
Myśl, nie wzrok; ten bowiem zza cienkiej zasłony utkwiony jest w jedyne źródło chwały i nadziei, w jedyny cel dla oczu nieba spragnionych, ziemią gardzących – w ołtarz.
Ale w tej chwili przy więcej niż kiedy pełnym, rozgłośnym, tryumfalnym hymnie: „Wielbij, dusza moja, Pana” rozlega się przeciągły szelest mnóstwa upadających na ziemię kolan, z tamtej strony kraty tłum jak opadająca fala zniża się i po ziemi rozściela, z tej zakonnice jedna za drugą, z twarzami ku ołtarzowi zwróconymi, w ławkach swych klękając znad ich poręczy znikają, i widać tylko wśród czarnych habitów błyskające płomyki ich zapalonych świec. Klękając i ukrywając się w ławkach, podnoszą one rąbki welonów i odsłaniają śnieżnymi płótnami opasane czoła. Siostra Mechtylda klęka także i kiedy górną część twarzy odsłania, tuż, tuż przy sobie, w bezpośredniej już swojej bliskości, słyszy znowu na dnie rozgłośnego hymnu szlochające, małe, do ziemi przytłoczone łkanie. Jedno tylko, szybkie jak strzała wejrzenie rzuca w stronę i znowu z oczami wlepionymi w ołtarz powtarza słowa hymnu:
– „Iż wejrzał na pokorę służebnicy swojej…”
A przez myśl jej, jak strzała szybkie, przebiegają słowa:
„Dziecko płacze!”
Było to małe, siedmioletnie może stworzenie, które klęcząc do samej ziemi przychylało twarz w czerwonych, drobnych rączętach ukrytą i osłoniętą zsuwającymi się z ramion skrzydłami muślinowego woalu. Pensjonarski mundurek, ciemny i krótki, do połowy tylko zasłaniał jej nogi w białych pończoszkach, u których końca drobne stopy, żółtą podeszwą obuwia świecące, od chwili do chwili uderzały o siebie w spazmie płaczu, który ramionami jej wstrząsał i którego grube krople przeciekały przez drobne, czerwone palce. Płakała, jak płaczą małe dzieci, deszczem łez, z drżeniem całego ciała, z ciągłym, obfitym szlochaniem. Nagle uczuła, że czyjaś ręka dotknęła muślinu małego jej woalu i tuż przy swoim uchu usłyszała szept:
– Czego płaczesz?
Podniosła znad ziemi głowę, lecz była tak rozpłakaną, że czerwonymi piąstkami oczy przyciskając, wydętymi w skardze ustami wymówić tylko mogła:
– Za mamą…
Zaraz jednak, jakby przypomniawszy sobie krzywdę ko – muś wyrządzoną i nowy potok łez piąstkami, jakby korkami, tamując dodała:
– I za tatką…
Nad samem jej uchem bardzo cichy szept zapytał jeszcze:
– Kiedy tu przybyłaś?
– Wczoraj.
– Jak ci na imię?
Teraz dziewczynka, wszystkie łzy zatamować już zdoławszy, ku pytającej twarz odwróciła.
– Klarcia – szepnęła i oczami, w których zdziwienie i trwoga łzy osuszały, wpatrzyła się w zakonnicę, która wśród ciemnych poręczy ławki, wysmukła i prosta, z zapaloną w ręku świecą klęcząc, wzrok w nią wpijała. Przez chwilę ascetka i dziecko twarzą w twarz na siebie patrzyły. Po delikatnych, chudością policzków i nosa zaostrzonych, białą jak opłatek skórą powleczonych rysach siostry Mechtyldy przebiegło szybkie drgnienie; oczy jej, pod białą opaską głęboko zapadłe, nagle jak dwa ogniska bólu i trwogi zapłonęły. Imię dziewczynki jak strzała w pierś jej wpadło. Tak niezmiernie dawno już go nie słyszała, a tak niezmiernie często wymawiała je niegdyś… w innym życiu, na innym świecie!… Z innego życia i świata, z jej własnej, jednak odległej, z duszy wyrwanej, na śmietnisko wzgardy rzuconej przeszłości, przybywało to imię, niegdyś tak drogie jej, a potem tak ohydne? Ale kiedy dziecko, twarzą ku niej zwrócone, wpiło w nią wzrok ciekawy i nieśmiały, siostra Mechtylda zesztywniała w niewysłowionej grozie. Te oczy, duże, ciemne, od złotych rzęs i włosów nabierające wielkiej słodyczy i głębi, znanymi są jej także. To dwa źródła, z których niegdyś, w innym życiu, biło dla niej zrazu szczęście bez granic, a potem niewymowna męka… Jej imię i jego oczy… „Czy w postaci tego dziecka zły duch… Czy to nowa próba, którą zsyłasz na mnie, Zbawco mój?…”
Pełna przestrachu, jak jaskółka w szponach jastrzębia od stóp do głowy drżąca, siostra Mechtylda ku ołtarzowi twarz obraca.
„Te ziemskie, obrzydłe, wzgardzone wspomnienia sąż karą, przestrogą lub próbą, którą zesłałeś na mnie, Panie mój, wtedy właśnie, gdy duch mój, oschły i roztargniony, leniwie i z udręczeniem skrzydła ku Tobie podnosił?”
Ale uwielbione imię Pana na ustach jej zamiera, z myśli ustępuje światło przytomności i ze świętym przestrachem, który miesza się z upajającą rozkoszą, czuje ona zbliżanie się jednego z tych zachwyconych widzeń, których już parę razy w zakonnym życiu swym dostąpiła. Ale wtedy widziała ona i słyszała to, co ją całą napełniało; teraz zaś oczom jej ukazuje się obraz, który dziś jeszcze, przed kilku minutami, tak był od niej odległym, jak od przeistoczonej do głębi istoty człowieka odległą jest jej własna, lecz falą czasu i własnych jej odmian odepchnięta przeszłość. Za ogromną, w złotych błyskach zdającą się drgać kratą, zamiast ołtarza, wysokich sklepień świątyni i nisko na ziemi rozesłanego tłumu, widzi ona pod błękitną kopułą nieba pole ścielące się złotem kłosów, kwiecistymi miedzami przerznięte, oświecone płonącym pośrodku kopuły wielkim, złotym słońcem… Na twarzy i ustach czuje przelatujący powiew upalnego wiatru i wraz z nim lecącą miodową woń kwiatów, a z oddali, z oddali – z głębi jej duszy, którą za umarłą miała, lecz która była tylko uśpioną, dobywa się głos dźwięczny, wołający: „Klarciu! Klarciu!” i tuż za jego dźwiękami spod słońca w rozpromienione powietrze, spływa para ciemnych, głębokich i słodkich oczu, które patrzą na nią… a ona od nich wzroku odwrócić nie może…
Krzykiem, który wydała z piersi, zgaszona świeca z ręki jej wypadła i czoło ze stukiem uderzyło o drewnianą podstawę ławki, lecz krzyku ani stuknięcia nikt nie usłyszał.
Przed ołtarzem, twarzą ku ludowi zwrócony, dostojnik kościoła w rękach owiniętych złotem przetykaną krepą trzyma rozbłysłą jak słońce monstrancję i powolnym, wspaniałym ruchem kreśli nią w powietrzu nad rozesłanym przed nią ludem wielkie znaki krzyża. Głos jego wzmaga się w brzmienie i siłę, coraz też głębiej, błagalniej wtórują mu organy, coraz gęstszymi powiewy wybuchają oddechy tłumu, a szepty jego, do szmerów morza podobne, coraz wyżej wzdymają się westchnieniami:
– „Salvum fac populum tuum, Domine!…”
W ławkach, w których głowy zakonnic pochylają się ku samej ziemi, biegną żarliwe półgłosy:
– „Zbaw lud Twój, Panie…”
Jeszcze jeden wybuch ogromnego, chóralnego śpiewu, jeszcze najpotężniejszy akord organów, jeszcze kilka słonecznych rozbłysków monstrancji, wielki w powodzi świateł krzyż zakreślającej, głuche stuknięcie zamykanego cyborium, tłumne stąpanie kleru postępującego za odchodzącym od ołtarza swoimi zwierzchnikiem i – z szelestem grubego płótna zsuwająca się biała zasłona zakrywa ogromną, żelazną, w gasnących światłach pociemniałą kratę.
Zakonnice powstają z klęczek, gaszą świece i z głuchymi stukami składają je na poręczach ławek. Wysoką i długą salę napełnia zmrok, w którym nikną u góry spiczaste linie sklepienia, a u dołu mętnie na ciemnym tle drzewa rysują się dwa szeregi czarnych, złotem krzyży i białością płócien pobłyskujących postaci. Jaśniej i goręcej w zamian płonie teraz na tle zmroku pełna lamp i róż nisza ze świętym posągiem, a w blasku od niej padającym z doskonałą wyrazistością zarysów uwypukla się postać w najdalszej głębi chóru, w odosobnionej i najwyżej wyniesionej ławce siedząca. Jest to przełożona klasztoru, której oczy z dala nawet jaśnieją pogodnym i czystym szafirem, a twarz, starzejąca się, ale jeszcze czerstwym rumieńcem oblana, z wyrazem powagi łączy przyrosły jakby do niej, wpółdobroduszny, wpółmądry uśmiech. Trochę energii i wiele dobroci jest w tej pełnej, rumianej twarzy, prze – ślicznym szafirem źrenic oświeconej i która wyłaniając się z bieli opasek, po długich modlitwach zda się powracać z nieba na ziemię w pokoju i zgodzie z niebem i z ziemią. Ręce ma pobożnie splecione, ustami w cichej modlitwie porusza, ale wzrokiem, zdającym się pomimo jej woli uśmiechać i pieścić, ściga białe woalki dzieci, które gromadnie, z tętentem drobnych stóp wśród ciszy i zmroku chór opuszczają. Potem, gdy za ostatnim już ich rzędem zamykają się wysokie drzwi chóru, podniesionym głosem rozpoczyna modlitwę, którą półgłosami podejmują stojące w ławkach swych zakonnice. W jednym przecież z ich szeregów istnieje szczerba; siostra Mechtylda pozostaje niewidzialną, bo nieruchoma klęczy ciągle w głębi wysokiej ławki, z czołem do podstawy jej przyciśniętym.
Po mrocznym chórze rozchodzi się tłumnym szmerem wymówione: „Amen” i zapanowuje chwilowa cisza. Wtedy siostra Mechtylda podnosi się w swej ławce, powoli z podstawy jej zstępuje i jak wysmukły, cichy cień, ciągnąc za sobą długie zwoje habitu, szybko, a bez szelestu przesuwa się przez padającą od świętego posągu smugę światła i u kolan przełożonej z pokornie schyloną twarzą i splecionymi u piersi rękami klęka. Nie mówi jednak nic; zapytania, które ma być zarazem pozwoleniem mówienia, oczekuje. Przełożona nie daje długo na nie oczekiwać.
– Czego żądasz, siostro w Chrystusie?
Wtedy ona głosem słabym, ale tak wyraźnym, że każde jej słowo przez ostatnie z dwu szeregów sióstr usłyszanym być może, mówi:
– Upokarzam się przed tobą, matko wielebna, i przed całym zgromadzeniem moich sióstr w Chrystusie i wyznaję ciężki grzech, jakiego się dziś przeciw Panu mojemu dopuściłam. Oto zamiast roztapiać się razem z siostrami mymi w rozważaniu i chwale Jego wielkości dusza moja zajętą była ziemskimi myślami i wpatrywała się w ziemskie widoki, które przed nią roztaczał duch złego. Dla tej to ciężkiej winy mojej, proszę cię, matko wielebna, w imię Jezusa Chrystusa Pana naszego, o pozwolenie przepędzenia całej nocy dzisiejszej na pokutnych modlitwach w kaplicy Najświętszego Serca.
Przy ostatnich wyrazach głos jej drżał łzami i przejmującym cierpieniem.
Przełożona nie zaraz odpowiedziała; na pogodną twarz jej wybił się wyraz niezadowolenia i frasunku. Wielce dbała o duchową czystość i doskonałość sióstr jej zwierzchnictwu poddanych, dla zdrowia ciał ich nie była także obojętną, a zbyteczne ich umartwianie niewiele zajmowało miejsca w prostym i łagodnym całokształcie głębokiej przecież jej wiary. Chudość i przezroczysta bladość siostry Mechtyldy od dawna już ją niepokoiły, i wiedziała ona dobrze, czym dla kruchego naczynia duszy musiała być noc spędzona bez snu i spoczynku, w roztkliwieniach skruchy i pokuty, na marmurowej posadzce najświętszej z klasztornych kaplic. Więc po chwilowym milczeniu pełnym powagi głosem zaczęła:
– Ułomnym człowiek jest, ale miłosierdzie Pańskie bez granic. Rozważ, siostro, czy nie popełniasz grzechu zwątpienia o miłosierdziu Pana?
Siostra Mechtylda nieruchomą pozostała, ale na zaostrzonych jej rysach i w zaciśnięciu się rąk splecionych odmalował się upór żelazny. Tym samym, co wprzódy, cichym, ale wyraźnym głosem odrzekła:
– Święta reguła nasza rozkazuje nam za grzech popełniony czynić bezzwłoczną pokutę.
Miała słuszność, i przełożona wiedziała o tym dobrze. Wiedziała ona także, iż jej energia gięła się zawsze i ustępować musiała przed biegłym znawstwem klasztornej reguły i nieugiętą w duchowych sprawach wolą tej siostry. Inna, zrozumiawszy w radzie ukryty rozkaz, powstałaby od jej kolan w sumieniu swoim uspokojona; ta przypomniała jej, że zwierzchnictwo przełożonej i posłuszeństwo podwładnej mają granicę, którą jest święta reguła klasztoru. Po chwilowym więc milczeniu końcami palców pochylonej przed nią głowy dotykając wymówiła:
– Idź i czyń w Bogu pokutę swoją.
Siostra Mechtylda, z klęczek powstawszy, prosta i wysmukła, choć z głową schyloną, przeszła znowu przez smugę światła i w prowadzących ku wyjściu mrocznych głębiach chóru zniknęła.
W kwadrans potem trzy lampy w żelaznych oprawach, od wysokich sklepień sufitu na grubych łańcuchach zwisające, mętne półświatło rzucały na wysokie ściany refektarza, na wąskie jego okna, posadzkę z kamiennych płyt ułożoną i cztery długie stoły grubym płótnem okryte, a przez siedzące dokoła nich zakonnice otoczone. Spożywając wieczerzę siostry powściągliwymi głosy ze sobą rozmawiały, tu i ówdzie nawet w półgwarze i półświetle zadzwonił mały, wnet stłumiony śmieszek. Miejsce siostry Mechtyldy było próżne. W połowie wieczerzy trudniąca się kuchennym dozorem matka Florianna, sztywna, koścista i żwawa, w swym wysoko podniesionym dla gospodarskich potrzeb habicie, z dwoma cynowymi talerzami w ręku, wstąpiwszy na wyniesienie, na którym wyosobniona i nad całym zgromadzeniem górująca siedziała przełożona, jadło na małym stole postawiła i z cicha rzekła:
– Zdaje mi się, matko Romualdo, że siostra Mechtylda zgrzeszyła dziś nieposłuszeństwem względem zwierzchności. Wszak wyraźnie do zrozumienia jej dawałaś, że odbywanie całonocnej pokuty dla błahych przyczyn sprzeciwia się twojej woli!
Matka Romualda podniosła na mówiącą swoje pogodne, szafirowe oczy i w znak porozumienia uśmiechnęła się do siostry, z którą długi, wspólny pobyt w klasztorze związał ją zażyłą przyjaźnią. Tym trochę żartobliwym uśmiechem matka Romualda zdawała się mówić: „Cóż poradzę z tą żarliwą i w znajomości reguły tak biegłą!”. Ale wnet uczuła skrupuł sumienia. Jeżeli bowiem surowość siostry Mechtyldy dla samej siebie i w ogóle dla wszystkiego, co cielesne i ziemskie, zdawała się jej przechodzić nieraz granice przez wiarę i przez regułę zakreślone, to jednak czuła ona w niej i czciła większy niż u innych żar i polot ducha. Więc i teraz po żartobliwym uśmiechu i wzruszeniu ramion spoważniała.
– W pokorze ducha wyznajmy, matko Florianno – rzekła – że spomiędzy nas wszystkich siostra Mechtylda posiadła z łaski Pana najżarliwszą pobożność i najwyższą pogardę dla świata.
Z półgłośnym szmerem wspólnej modlitwy zgromadzenie refektarz opuściło, a wkrótce potem przenikliwy odgłos dzwonka rozchodzący się po klasztornych korytarzach, salach, celach i przez grube mury wydostający się na dziedzińce i ogrody ogłaszał silentium, to jest porę, od której wszelkie rozmowy na całą noc ustać były powinny i w której siostry kładły się do niedługiego, lecz spokojnego snu.
Potem na wieży kościelnej, na chórze, w różnych częściach rozległych klasztornych gmachów zegary godzinę po godzinie, wybijały; o jednej z nich rozległy się słabe, ale gwarne dzwonki zakonnice na jutrznię budzące, a po jutrzni, której chóralne śpiewy melancholijnymi tonami płynęły w ciemnościach długich korytarzy, z rzadka palącymi się lampami tu i ówdzie rozpraszanych, znowu zapanowały sen i spoczynek. Ale w kaplicy, której ciemne ściany w skąpym świetle płonącej przed ołtarzem lampy mętnie, lecz ze stron wszystkich błyskały okrywającymi je złoceniami, przed ołtarzem, na którego ciemnych kolumnach i ramach wśród pąsowych aksamitów i atłasów pobożne wota rozwiesiły mnóstwo różnej wielkości złotych i srebrnych serc, siostra Mechtylda leżała na marmurowej posadzce, z grubym powrozem dokoła szyi po kilkakroć owiniętym, z czołem o zimny marmur opartym i rozpiętymi w znak krzyża rękami. Powoli, jedna za drugą wlokły się nocne godziny; gwałtowny wiatr marcowy z przeciągłymi szumami uderzał o ściany kaplicy i ostrymi strugami wnikał do niej przez szczeliny wysokich okien; chłód podłogi przejmował leżącą, nieznośne kurcze zdejmowały rozciągnięte jej członki, ona jednak w tej męczącej postawie nieruchomą zostawała, w śmiertelnej trwodze i walce błagając Pana, aby przykrócił zesłaną na nią próbę i oddalił od niej te dźwięki i te widzenia, które z ust i twarzy rozpłakanego dziecka wyłonione, nieustannie, nieprzeparcie otwierały na dnie jej duszy od dawna tam zamknięte i obrzydzone groby ziemskich wspomnień…