Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Melancholicy, T. II - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Melancholicy, T. II - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 348 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ASCET­KA I

Z sze­le­stem gru­be­go płót­na roz­chy­li­ła się na dwie stro­ny bia­ła za­sło­na i od­sło­ni­ła ogrom­ną, że­la­zną kra­tę roz­dzie­la­ją­cą pre­zbi­te­rium ko­ściel­ne z klasz­tor­nym chó­rem. Wte­dy or­ga­ny rzu­ci­ły z wy­so­ka wiel­ką falę głę­bo­kich to­nów, oł­tarz za­go­rzał w olśnie­wa­ją­cym świe­tle i u jego stop­ni wy­buch­nął po­tęż­ny śpiew kle­ru, to­wa­rzy­szą­ce­go wspa­nia­łej ce­le­brze bi­sku­pa.

Boże, ku wspo­mo­że­niu memu wej­rzyj, Pa­nie, ku ra­tun­ko­wi memu po­śpiesz się…

Z co­raz głęb­szą i co­raz prze­ni­kliw­szy­mi to­na­mi na­po­jo­ną grą or­ga­nów, we wzra­sta­ją­cym świe­tle, w mi­go­tli­wych bły­skach zło­ceń okry­wa­ją­cych smu­kłe ko­lum­ny oł­ta­rza, zło­tem i sre­brem na­szy­tych kap, in­fu­ły, pa­sto­ra­łu i pod­no­szo­nych, to opusz­cza­nych ksiąg w dro­go­cen­nych opra­wach, w tłum­nych ru­chach bia­łych kom­ży, barw­nie ha­fto­wa­nych stuł, ak­sa­mit­nych bi­re­tów, szkar­łat­nych pe­le­ryn, a da­lej spię­trzo­nych i wza­jem za­sła­nia­ją­cych się, to od­sła­nia­ją­cych od­kry­tych głów mę­skich i wstęg, piór, wo­alów, sze­ro­kich skrzy­deł ka­pe­lu­szy na ko­bie­cych gło­wach – w pierw­szych kłę­bach dymu i ja­łow­co­wej woni wy­bu­cha­ją­cych z roz­ko­ły­sa­nych i w po­zło­co­nym po­wie­trzu ryt­micz­nie po­brzę­ku­ją­cych srebr­nych ka­dziel­nic – z tej i tam­tej stro­ny kra­ty brzmia­ły ogrom­ne, try­um­fal­ne chó­ry:

– Chwa­ła to­bie, o Trój­co, je­dy­ne i rów­ne bó­stwo, te­raz i przez nie­skoń­czo­ne wie­ki wie­ków!

Od paru sze­ro­kich wscho­dów roz­dzie­la­ją­cych kra­tę z po­sadz­ką, kunsz­tow­nie z dro­go­cen­ne­go drze­wa uło­żo­ną, aż ku naj­dal­szej głę­bi bar­dzo wy­so­kiej i dłu­giej sali, gdzie w głę­bo­kiej ni­szy róże i lam­py ota­cza­ły ze sre­bra ula­ny po­sąg świę­tej pa­tron­ki klasz­to­ru, za­kon­ni­ce sta­ły dwo­ma z rzad­ka roz­pro­szo­ny­mi sze­re­ga­mi, wię­cej niż po­ło­wą ciał wy­ra­sta­ją­ce znad ciem­nych ła­wek, w czar­nych suk­niach, ostro prze­rznię­tych zło­ty­mi li­nia­mi krzy­ży u pier­si i śnież­ną bia­ło­ścią płó­cien opa­su­ją­cych czo­ła i szy­je. Na bia­łe płót­na za­rzu­co­ne zwo­je czar­nych we­lo­nów z głów ich spły­wa­ły po­ni­żej skó­rza­nych pa­sów i zwi­sa­ją­cych u nich ró­żań­ców, a opusz­czo­ny­mi rąb­ka­mi ukry­wa­ły twa­rze, aż po roz­mo­dlo­ne i w śpie­wie roz­war­te usta.

U góry, pra­wie w zu­peł­nym mro­ku, nie­wy­raź­nie ma­ja­czy­ły spi­cza­ste li­nie skle­pień i za­ry­sy wy­smu­kłych okien, z ze­wnątrz ciem­no­ścią wie­czo­ru okry­tych. U dołu z po­środ­ku sali wy­ra­stał ol­brzy­mi świecz­nik, niby mi­stycz­ne drze­wo, pod­no­szą­cy wy­so­ko sym­bol wiecz­nej i ani na chwi­lę nie ma­ją­cej usta­wać ad­o­ra­cji: ani na chwi­lę od wie­ków nie ga­sną­cy pło­mień ogrom­nej świe­cy. U dołu tak­że, przy sa­mej zie­mi, u sa­mych stóp wy­nie­sio­nych nie­co nad po­ziom ła­wek, bie­la­ły dwa rzę­dy lek­kich wo­alów, przy­sła­nia­ją­cych set­kę dzie­cin­nych i dziew­czę­cych głów.

Od ciem­nych po­rę­czy wzdłuż ła­wek bie­gną­cych ostro od­rzy­na­ły się sze­re­gi sple­cio­nych, bia­łych rąk za­kon­nic, któ­re te­raz, z ko­lei, jed­ne po dru­gich roz­pla­ta­ły się i się­ga­ły po za­pa­lo­ną świe­cę, po­da­wa­ną im przez rów­nie bia­łą, z czar­nych zwo­jów ha­bi­tu wy­ła­nia­ją­cą się rękę. W ha­bi­tach, któ­re od skó­rza­ne­go pasa dłu­gą i cięż­ką falą opa­da­ły za nimi na żół­te kwa­dra­ty po­sadz­ki, dwie po­sta­cie smu­kłe, ci­che, ze zło­ty­mi krzy­ża­mi na pier­siach, z twa­rza­mi aż po za­mknię­te usta za­sło­nię­ty­mi rąb­ka­mi we­lo­nów, bez naj­lżej­sze­go sze­le­stu su­nę­ły wzdłuż dwu sze­re­gów ła­wek i z pę­ków świec na ra­mie­niu nie­sio­nych, a wo­sko­wą żół­to­ścią wśród czer­ni ha­bi­tów pło­ną­cych, jed­ną po dru­giej za­pa­la­ły i po­da­wa­ły wy­cią­ga­ją­cym się ku nim znad ciem­nej po­rę­czy rę­kom. Te­raz dwa rzę­dy pło­my­ków, wy­dłu­ża­jąc się co­raz, po­dob­ny­mi sta­wa­ły się do stru­mie­ni świa­teł nie­cier­pli­wie dą­żą­cych ku temu ich mo­rzu, w któ­rym nu­rzał się oł­tarz. Lecz na­gle po­chód jed­ne­go z nich usta­je, jed­na z par rąk na po­rę­czy ła­wek opar­tych nie roz­pla­ta się i po świe­cę jej po­da­wa­ną nie się­ga. Po­da­ją­ca cze­ka chwi­lę i ci­cho spod rąb­ka we­lo­nu szep­ce:

– Sio­stro Mech­tyl­do!

– „Będę cię wy­zna­wał wszyst­kim ser­cem moim!…” – po chwi­lo­wej ci­szy wy­bu­cha­ją z dwu stron kra­ty dwa po­tęż­ne chó­ry i or­ga­ny z wy­so­ko­ści rzu­ca­ją peł­ne, dłu­gie akor­dy.

Sio­stra Mech­tyl­da nie śpie­wa, gło­wę ni­sko ma po­chy­lo­ną i sil­nie sple­cio­ne ręce, a bla­de jej usta po­wo­li po­ru­sza­ją się w szep­cie:

– Pa­nie, dla­cze­goś mię opu­ścił? Chry­ste, czy łask Two­ich god­ną być prze­sta­łam?

– „Wiel­kie są spra­wy Pań­skie… – śpie­wa­ją dwa chó­ry gło­sów i wtó­rzą im drżą­ce try­le or­ga­nów.

Ra­mię z cięż­ką świe­cą dłu­go już wy­cią­gnię­te drżeć za­czy­na.

– Sio­stro Mech­tyl­do!

Ona nie sły­szy, nie pod­no­si gło­wy i rąk nie roz­pla­ta, a po­mi­mo nie­ru­cho­mo­ści po­sta­ci nie­zgłę­bio­ny smu­tek wie­je z po­wol­ne­go jej szep­tu:

– Du­sza moja za­ga­sła i od ognia, w któ­rym pło­nę­ła, od­su­nię­ta, drży z zim­na i trwo­gi!

Po szczu­płych jej ra­mio­nach prze­bie­ga lek­kie drże­nie, gło­wa ni­żej jesz­cze opa­da i koń­ce cien­kich, sple­cio­nych pal­ców głę­bo­ko wpi­ja­ją się w li­lio­we żyły prze­bie­ga­ją­ce bia­łą i prze­zro­czy­stą jak pła­tek li­lii skó­rę rąk.

W po­cho­dzie swo­im po­wstrzy­ma­na i po­chód świa­teł ku ogni­sku ich po­wstrzy­mu­ją­ca za­kon­ni­ca dzi­wi się: „Co jej się sta­ło? Co sta­ło się tej naj­świę­to­bliw­szej, tej naj­hoj­niej ła­skę Pana uda­ro­wa­nej sio­strze za­kon­nej, tej naj­gor­liw­szej z pań­skich słu­żeb­nic? Gło­su swo­je­go ze śpie­wem sióstr nie łą­czy, i jed­ne­go z ob­rząd­ków wiel­kie­go dziś na­bo­żeń­stwa speł­nić nie śpie­szy! Może do­świad­cza jed­nej z tych świę­tych wi­zji, któ­ry­mi ją, ją jed­ną spo­mię­dzy sióstr, Pan nie­kie­dy na­wie­dzać ra­czy? może jej du­sza wnet, wnet przez bla­de usta krwa­wym pło­mie­niem ule­ci i w tym ogni­sku świa­tła, któ­re za kra­tą oł­tarz ob­le­wa, uto­nie?” Peł­na po­ko­ry wo­bec du­cho­wej wyż­szo­ści tej sio­stry za­kon­ni­ca z pę­kiem żół­tych świec na ra­mie­niu, a jed­ną za­pa­lo­ną w ręku, chwi­lę jesz­cze stoi i cze­ka, aż nie­śmia­łym ru­chem ha­bi­tu jej do­ty­ka i zno­wu szep­cze:

– Sio­stro Mech­tyl­do!

Na ko­niec usły­sza­ła i nie pod­no­sząc gło­wy, ru­chem isto­ty w śnie po­grą­żo­nej rękę po świe­cę wy­cią­gnę­ła. Z prze­ni­kli­wy­mi to­na­mi dzwon­ków, któ­re te­raz u stop­ni oł­ta­rza roz­brzmia­ły, i świa­tła­mi oszklo­nych po­chod­ni, któ­ry­mi słu­gi ko­ściel­ne nad swo­imi szkar­łat­ny­mi pe­le­ry­na­mi wy­so­ko w po­wie­trzu chwie­ją, z drżą­cym gło­sem star­ca, któ­ry spod cięż­kiej i bły­ska­mi dia­men­tów mi­go­cą­cej in­fu­ły sam je­den śpie­wa: „Be­atus vir, qui ti­met Do­mi­num”, łą­czy się nie­do­sły­szal­ny, bez­den­nie smut­ny szept jej bla­dych, po­wo­li po­ru­sza­ją­cych się ust:

– Do ła­ska­wo­ści two­jej przy­wy­kłam, Zbaw­co mój, i gdy mi ją od­ją­łeś, mdle­ję i ko­nam!

Od do­by­wa­ją­ce­go się z sa­me­go dna jej pier­si wes­tchnie­nia pod­no­si się i chwi­lę nad jej usta­mi drży w po­wie­trzu rą­bek we­lo­nu. Od dość daw­na Pan du­szę jej za­my­kać po­czął w twar­dej i su­chej sko­ru­pie, w któ­rej jest ona jako łani zbłą­ka­na od źró­dła, z któ­re­go się po­iła. Zim­nym sta­ło się jej wnę­trze, pa­nu­je w nim mar­twa sen­ność i z ko­lei tę­sk­no­ta tak wiel­ka, że smut­ki jej czu­je nie­szczę­śli­wa w szpi­ku swo­ich ko­ści i w naj­dal­szych głę­biach udrę­czo­ne­go mó­zgu. Tę­sk­ni za ży­ciem go­rą­cych uczuć i wy­so­kich wzlo­tów, któ­re tak dłu­go było jej udzia­łem, za Bo­skim Ob­lu­bień­cem, któ­re­go ob­li­cza, wej­rze­nia, ran na­mięt­nie umi­ło­wa­nych już od daw­na, ach, od jak daw­na, nie wi­dzi… bo cho­ciaż ocza­mi cia­ła na ich wy­obra­że­nia pa­trzy, oczy jej du­cha ośle­pły i le­ni­wie do snu po­kła­dły się ta­jem­ni­cze jego na­tchnie­nia i siły…

Od ma­łe­go ogni­ska świa­teł, któ­re przed po­są­giem świę­tej pa­tron­ki w głę­bo­kiej ni­szy pło­nie, aż do tego ich mo­rza, któ­rym oł­tarz jest ob­la­ny, w ca­łej dłu­go­ści u dwóch ścian chó­ru wy­cią­gnę­ły się już dwa łań­cu­chy pło­mie­ni, do dwu stru­my­ków ku mo­rzu dą­żą­cych po­dob­ne. Wszyst­kie u szczy­tów wiel­kich świec palą się pro­sto i rów­no, rzu­ca­jąc w górę cien­kie nit­ki dymu, z któ­ry­mi pły­ną w (po­wie­trze zmie­sza­ne wo­nie mio­du i wo­sku; tyl­ko z drżą­cej i po­chy­la­ją­cej się w ręku sio­stry Mech­tyl­dy świe­cy gru­be, żół­te kro­ple pa­da­ją na po­ręcz ław­ki i usie­wa­ją rę­kaw jej ha­bi­tu okru­cha­mi twar­dej sko­ru­py. Ona usi­łu­je obu­dzić się, roz­grzać i jako ziarn­ko ka­dzi­dła roz­to­pić się w brzmią­cej do­ko­ła chwa­le Pana.

Od­męt to­nów, dźwię­ków, szme­rów. Śpie­wy umil­kły, ale or­ga­ny nie­prze­rwa­nie snu­ją przę­dzę me­lo­dii, któ­ra kłę­ba­mi opa­da na dół i głę­bo­ki­mi, to na prze­mian roz­pła­ka­ny­mi to­na­mi bez prze­rwy i koń­ca roz­snu­wa się po świą­ty­ni. U oł­ta­rza ję­czą co chwi­lę wstrzą­sa­ne dzwon­ki, brzę­czą łań­cu­chy ko­ły­sa­nych w po­wie­trzu ka­dziel­nic, roz­le­ga­ją się cięż­kie stu­ki na pul­pi­tach skła­da­nych ksiąg, wszę­dzie jak krót­kie szu­my wi­chru wzbi­ja­ją się i opa­da­ją zbio­ro­we wes­tchnie­nia i jak szem­rzą­ce stru­mie­nie pły­ną zbio­ro­we, roz­mo­dlo­ne szep­ty. W tym nie­zmier­nym zbio­ro­wi­sku dźwię­ków, na sa­mym dnie jego, ucho sio­stry Mech­tyl­dy roz­róż­nia je­den jesz­cze, naj­mniej­szy. Jest to ci­che, małe, tuż w jej po­bli­żu, przy sa­mej zie­mi drga­ją­ce łka­nie. Przez myśl jej prze­bie­ga­ją sło­wa: „Ktoś pła­cze!” i nik­ną po­zo­sta­wia­jąc ją tak oschłą i zim­ną, jaką była przed­tem. Nic, nic! Ani jed­ne­go wzlo­tu my­śli, ani jed­ne­go rzu­tu uczuć ku nie­bu i Bogu! Pod rąb­kiem we­lo­nu oczy jej zga­słe i osłu­pia­łe są, tak jak i du­sza.

Chó­ry z obu stron kra­ty po chwi­lo­wym mil­cze­niu bu­dzą się i wy­bu­cha­ją śpie­wem:

– „Chwal­cie, dzie­ci, Pana, chwal­cie imię Pań­skie…” Sio­stra Mech­tyl­da śpie­wa tak­że, a gdy z pier­si jej wy­cho­dzą uro­czy­ste tony psal­mu, ucho sły­szy zno­wu ci­che, ni­skie, wiel­kim od­mę­tem dźwię­ków jak­by do sa­mej zie­mi przy­tło­czo­ne łka­nie.

„Ktoś pła­cze!”

Nie­szpo­ry zbli­ża­ją się ku koń­co­wi; tłum nuży się i co­raz bli­żej przy­le­ga do dol­nej czę­ści kra­ty, przez któ­rą, od chwi­li do chwi­li, go­rą­cy jego od­dech, na kształt po­wie­wu upal­ne­go wia­tru, wni­ka do klasz­tor­ne­go chó­ru, wzma­ga­jąc i roz­grze­wa­jąc w po­wie­trzu na­peł­nia­ją­ce je wo­nie ja­łow­cu, mio­du i wo­sku. Kra­ta u sa­me­go tyl­ko dołu wy­da­je się czar­ną, po­wy­żej bo­wiem stoi cała w zło­tym bla­sku, któ­rym ją ob­le­wa zwi­sa­ją­cy po­środ­ku pre­zbi­te­rium na srebr­nych łań­cu­chach świecz­nik, ol­brzy­mim sno­pem pło­mie­ni bę­dą­cy. W dole, za czar­nym szla­kiem że­la­znych wią­zań, z peł­ną do­kład­no­ścią za­ry­sów uwy­pu­kla­ją się nie­któ­re po­sta­cie z tłu­mu. Ja­kieś ka­pe­lu­sze ko­bie­ce, błę­kit­ne i bia­łe, na kształt wio­sen­nych mo­ty­li, nad ciem­ną' masą ko­ły­szą się w świe­tle; ja­kiś sta­rzec przy­kląkł u za­ło­mu ścia­ny i w żar­li­wym na­bo­żeń­stwie trzę­sie twa­rzą, jak­by oł­ta­rzo­wi, ku któ­re­mu ją pod­no­si, z za­pa­łem opo­wia­dał ja­kąś dłu­gą, ża­ło­sną hi­sto­rię; bli­żej jesz­cze ja­kieś pary dzie­cin­nych rąk z ca­łej siły cze­pia­ją się że­la­znych prę­tów i małe, ru­mia­ne twa­rze cie­ka­we spoj­rze­nia w głąb klasz­tor­ne­go chó­ru za­pusz­cza­ją; a da­lej wy­osob­nio­ne nie­co chwie­ją się nad bia­ły­mi kom­ża­mi ak­sa­mit­ne bi­re­ty, zbli­ża­jąc się, to od­da­la­jąc po stop­niach oł­ta­rza do tego jego środ­ko­we­go punk­tu, kędy po­śród smu­kłych i zło­tem opły­wa­ją­cych ko­lumn, ni­sko, u stóp wiel­kie­go krzy­ża, a wy­so­ko po­nad wszyst­kim, wzbi­ja się tę­czo­wy ostro­słup in­fu­ły.

– „Jam sol re­ce­dit igneus.” – spod in­fu­ły wy­pły­wa drżą­cy głos star­ca.

– „Od­cho­dzi słoń­ce ogni­ste, o Trój­co bło­go­sła­wio­na…” – sło­wa hym­nu po­wta­rza sio­stra Mech­tyl­da, a ucho jej u spodu mo­dli­tew­ne­go szme­ru, któ­ry na­peł­nia chór, łowi mały, ci­chy, od zie­mi ku niej pod­no­szą­cy się szmer czy­je­goś łka­nia i przez myśl prze­bie­ga jej py­ta­nie:

„Kto tam pła­cze?”

Zbyt daw­no ziem­skie pła­cze, za­rów­no jak śmie­chy, są dla niej mar­nym py­łem; zbyt głę­bo­ko wpi­ło się w nią prze­świad­cze­nie, iż źró­dła jed­nych i dru­gich, jak zresz­tą wszyst­kie­go, co ziem­skie, są męt­ne i wzgar­dy god­ne, aby mo­gła ona te­raz spu­ścić spoj­rze­nie i zo­ba­czyć, kto tam przy sa­mej zie­mi pła­cze. Jed­nak py­ta­nie to bez jej wie­dzy w mó­zgu jej po­zo­sta­je i kę­dyś, w nie­zmier­nie od­da­lo­nym za­ką­cie jej isto­ty bu­dzi od daw­na śpią­cą stru­nę ziem­skiej tkli­wo­ści. Gdy więc głos do­stoj­ni­ka ko­ścio­ła spod tę­czo­we­go ostro­słu­pa roz­cho­dzi się sa­mot­ny, a w drżą­cym i śpiew­nym jego szme­rze, któ­re­mu głę­bo­ka ci­sza to­wa­rzy­szy, małe, ci­che łka­nia u zie­mi wy­raź­niej­szy­mi się sta­ją, w my­śli sio­stry Mech­tyl­dy sło­wa: „Kto tam pła­cze?” po­wta­rza­ją się cią­gle, jak nie­po­zby­ty wtór tym, któ­re szep­czą usta:

– Niech się wznie­sie, Pa­nie, mo­dli­twa moja, jako ka­dzi­dło przed ob­li­cze Two­je!

Da­rem­nie! da­rem­nie z wy­tę­że­niem wszyst­kiej swej woli usi­łu­je ona mo­dli­twę rzu­cić jak ka­dzi­dło wy­so­ko przed ob­li­cze Pana; myśl jej, jak ptak z ocię­ża­ły­mi skrzy­dła­mi, opa­da ku zie­mi z py­ta­niem: „Kto pła­cze?”

Myśl, nie wzrok; ten bo­wiem zza cien­kiej za­sło­ny utkwio­ny jest w je­dy­ne źró­dło chwa­ły i na­dziei, w je­dy­ny cel dla oczu nie­ba spra­gnio­nych, zie­mią gar­dzą­cych – w oł­tarz.

Ale w tej chwi­li przy wię­cej niż kie­dy peł­nym, roz­gło­śnym, try­um­fal­nym hym­nie: „Wiel­bij, du­sza moja, Pana” roz­le­ga się prze­cią­gły sze­lest mnó­stwa upa­da­ją­cych na zie­mię ko­lan, z tam­tej stro­ny kra­ty tłum jak opa­da­ją­ca fala zni­ża się i po zie­mi roz­ście­la, z tej za­kon­ni­ce jed­na za dru­gą, z twa­rza­mi ku oł­ta­rzo­wi zwró­co­ny­mi, w ław­kach swych klę­ka­jąc znad ich po­rę­czy zni­ka­ją, i wi­dać tyl­ko wśród czar­nych ha­bi­tów bły­ska­ją­ce pło­my­ki ich za­pa­lo­nych świec. Klę­ka­jąc i ukry­wa­jąc się w ław­kach, pod­no­szą one rąb­ki we­lo­nów i od­sła­nia­ją śnież­ny­mi płót­na­mi opa­sa­ne czo­ła. Sio­stra Mech­tyl­da klę­ka tak­że i kie­dy gór­ną część twa­rzy od­sła­nia, tuż, tuż przy so­bie, w bez­po­śred­niej już swo­jej bli­sko­ści, sły­szy zno­wu na dnie roz­gło­śne­go hym­nu szlo­cha­ją­ce, małe, do zie­mi przy­tło­czo­ne łka­nie. Jed­no tyl­ko, szyb­kie jak strza­ła wej­rze­nie rzu­ca w stro­nę i zno­wu z ocza­mi wle­pio­ny­mi w oł­tarz po­wta­rza sło­wa hym­nu:

– „Iż wej­rzał na po­ko­rę słu­żeb­ni­cy swo­jej…”

A przez myśl jej, jak strza­ła szyb­kie, prze­bie­ga­ją sło­wa:

„Dziec­ko pła­cze!”

Było to małe, sied­mio­let­nie może stwo­rze­nie, któ­re klę­cząc do sa­mej zie­mi przy­chy­la­ło twarz w czer­wo­nych, drob­nych rą­czę­tach ukry­tą i osło­nię­tą zsu­wa­ją­cy­mi się z ra­mion skrzy­dła­mi mu­śli­no­we­go wo­alu. Pen­sjo­nar­ski mun­du­rek, ciem­ny i krót­ki, do po­ło­wy tyl­ko za­sła­niał jej nogi w bia­łych poń­czosz­kach, u któ­rych koń­ca drob­ne sto­py, żół­tą po­de­szwą obu­wia świe­cą­ce, od chwi­li do chwi­li ude­rza­ły o sie­bie w spa­zmie pła­czu, któ­ry ra­mio­na­mi jej wstrzą­sał i któ­re­go gru­be kro­ple prze­cie­ka­ły przez drob­ne, czer­wo­ne pal­ce. Pła­ka­ła, jak pła­czą małe dzie­ci, desz­czem łez, z drże­niem ca­łe­go cia­ła, z cią­głym, ob­fi­tym szlo­cha­niem. Na­gle uczu­ła, że czy­jaś ręka do­tknę­ła mu­śli­nu ma­łe­go jej wo­alu i tuż przy swo­im uchu usły­sza­ła szept:

– Cze­go pła­czesz?

Pod­nio­sła znad zie­mi gło­wę, lecz była tak roz­pła­ka­ną, że czer­wo­ny­mi piąst­ka­mi oczy przy­ci­ska­jąc, wy­dę­ty­mi w skar­dze usta­mi wy­mó­wić tyl­ko mo­gła:

– Za mamą…

Za­raz jed­nak, jak­by przy­po­mniaw­szy so­bie krzyw­dę ko – muś wy­rzą­dzo­ną i nowy po­tok łez piąst­ka­mi, jak­by kor­ka­mi, ta­mu­jąc do­da­ła:

– I za tat­ką…

Nad sa­mem jej uchem bar­dzo ci­chy szept za­py­tał jesz­cze:

– Kie­dy tu przy­by­łaś?

– Wczo­raj.

– Jak ci na imię?

Te­raz dziew­czyn­ka, wszyst­kie łzy za­ta­mo­wać już zdo­ław­szy, ku py­ta­ją­cej twarz od­wró­ci­ła.

– Klar­cia – szep­nę­ła i ocza­mi, w któ­rych zdzi­wie­nie i trwo­ga łzy osu­sza­ły, wpa­trzy­ła się w za­kon­ni­cę, któ­ra wśród ciem­nych po­rę­czy ław­ki, wy­smu­kła i pro­sta, z za­pa­lo­ną w ręku świe­cą klę­cząc, wzrok w nią wpi­ja­ła. Przez chwi­lę ascet­ka i dziec­ko twa­rzą w twarz na sie­bie pa­trzy­ły. Po de­li­kat­nych, chu­do­ścią po­licz­ków i nosa za­ostrzo­nych, bia­łą jak opła­tek skó­rą po­wle­czo­nych ry­sach sio­stry Mech­tyl­dy prze­bie­gło szyb­kie drgnie­nie; oczy jej, pod bia­łą opa­ską głę­bo­ko za­pa­dłe, na­gle jak dwa ogni­ska bólu i trwo­gi za­pło­nę­ły. Imię dziew­czyn­ki jak strza­ła w pierś jej wpa­dło. Tak nie­zmier­nie daw­no już go nie sły­sza­ła, a tak nie­zmier­nie czę­sto wy­ma­wia­ła je nie­gdyś… w in­nym ży­ciu, na in­nym świe­cie!… Z in­ne­go ży­cia i świa­ta, z jej wła­snej, jed­nak od­le­głej, z du­szy wy­rwa­nej, na śmiet­ni­sko wzgar­dy rzu­co­nej prze­szło­ści, przy­by­wa­ło to imię, nie­gdyś tak dro­gie jej, a po­tem tak ohyd­ne? Ale kie­dy dziec­ko, twa­rzą ku niej zwró­co­ne, wpi­ło w nią wzrok cie­ka­wy i nie­śmia­ły, sio­stra Mech­tyl­da ze­sztyw­nia­ła w nie­wy­sło­wio­nej gro­zie. Te oczy, duże, ciem­ne, od zło­tych rzęs i wło­sów na­bie­ra­ją­ce wiel­kiej sło­dy­czy i głę­bi, zna­ny­mi są jej tak­że. To dwa źró­dła, z któ­rych nie­gdyś, w in­nym ży­ciu, biło dla niej zra­zu szczę­ście bez gra­nic, a po­tem nie­wy­mow­na męka… Jej imię i jego oczy… „Czy w po­sta­ci tego dziec­ka zły duch… Czy to nowa pró­ba, któ­rą zsy­łasz na mnie, Zbaw­co mój?…”

Peł­na prze­stra­chu, jak ja­skół­ka w szpo­nach ja­strzę­bia od stóp do gło­wy drżą­ca, sio­stra Mech­tyl­da ku oł­ta­rzo­wi twarz ob­ra­ca.

„Te ziem­skie, obrzy­dłe, wzgar­dzo­ne wspo­mnie­nia sąż karą, prze­stro­gą lub pró­bą, któ­rą ze­sła­łeś na mnie, Pa­nie mój, wte­dy wła­śnie, gdy duch mój, oschły i roz­tar­gnio­ny, le­ni­wie i z udrę­cze­niem skrzy­dła ku To­bie pod­no­sił?”

Ale uwiel­bio­ne imię Pana na ustach jej za­mie­ra, z my­śli ustę­pu­je świa­tło przy­tom­no­ści i ze świę­tym prze­stra­chem, któ­ry mie­sza się z upa­ja­ją­cą roz­ko­szą, czu­je ona zbli­ża­nie się jed­ne­go z tych za­chwy­co­nych wi­dzeń, któ­rych już parę razy w za­kon­nym ży­ciu swym do­stą­pi­ła. Ale wte­dy wi­dzia­ła ona i sły­sza­ła to, co ją całą na­peł­nia­ło; te­raz zaś oczom jej uka­zu­je się ob­raz, któ­ry dziś jesz­cze, przed kil­ku mi­nu­ta­mi, tak był od niej od­le­głym, jak od prze­isto­czo­nej do głę­bi isto­ty czło­wie­ka od­le­głą jest jej wła­sna, lecz falą cza­su i wła­snych jej od­mian ode­pchnię­ta prze­szłość. Za ogrom­ną, w zło­tych bły­skach zda­ją­cą się drgać kra­tą, za­miast oł­ta­rza, wy­so­kich skle­pień świą­ty­ni i ni­sko na zie­mi ro­ze­sła­ne­go tłu­mu, wi­dzi ona pod błę­kit­ną ko­pu­łą nie­ba pole ście­lą­ce się zło­tem kło­sów, kwie­ci­sty­mi mie­dza­mi prze­rznię­te, oświe­co­ne pło­ną­cym po­środ­ku ko­pu­ły wiel­kim, zło­tym słoń­cem… Na twa­rzy i ustach czu­je prze­la­tu­ją­cy po­wiew upal­ne­go wia­tru i wraz z nim le­cą­cą mio­do­wą woń kwia­tów, a z od­da­li, z od­da­li – z głę­bi jej du­szy, któ­rą za umar­łą mia­ła, lecz któ­ra była tyl­ko uśpio­ną, do­by­wa się głos dźwięcz­ny, wo­ła­ją­cy: „Klar­ciu! Klar­ciu!” i tuż za jego dźwię­ka­mi spod słoń­ca w roz­pro­mie­nio­ne po­wie­trze, spły­wa para ciem­nych, głę­bo­kich i słod­kich oczu, któ­re pa­trzą na nią… a ona od nich wzro­ku od­wró­cić nie może…

Krzy­kiem, któ­ry wy­da­ła z pier­si, zga­szo­na świe­ca z ręki jej wy­pa­dła i czo­ło ze stu­kiem ude­rzy­ło o drew­nia­ną pod­sta­wę ław­ki, lecz krzy­ku ani stuk­nię­cia nikt nie usły­szał.

Przed oł­ta­rzem, twa­rzą ku lu­do­wi zwró­co­ny, do­stoj­nik ko­ścio­ła w rę­kach owi­nię­tych zło­tem prze­ty­ka­ną kre­pą trzy­ma roz­bły­słą jak słoń­ce mon­stran­cję i po­wol­nym, wspa­nia­łym ru­chem kre­śli nią w po­wie­trzu nad ro­ze­sła­nym przed nią lu­dem wiel­kie zna­ki krzy­ża. Głos jego wzma­ga się w brzmie­nie i siłę, co­raz też głę­biej, bła­gal­niej wtó­ru­ją mu or­ga­ny, co­raz gęst­szy­mi po­wie­wy wy­bu­cha­ją od­de­chy tłu­mu, a szep­ty jego, do szme­rów mo­rza po­dob­ne, co­raz wy­żej wzdy­ma­ją się wes­tchnie­nia­mi:

– „Sa­lvum fac po­pu­lum tuum, Do­mi­ne!…”

W ław­kach, w któ­rych gło­wy za­kon­nic po­chy­la­ją się ku sa­mej zie­mi, bie­gną żar­li­we pół­gło­sy:

– „Zbaw lud Twój, Pa­nie…”

Jesz­cze je­den wy­buch ogrom­ne­go, chó­ral­ne­go śpie­wu, jesz­cze naj­po­tęż­niej­szy akord or­ga­nów, jesz­cze kil­ka sło­necz­nych roz­bły­sków mon­stran­cji, wiel­ki w po­wo­dzi świa­teł krzyż za­kre­śla­ją­cej, głu­che stuk­nię­cie za­my­ka­ne­go cy­bo­rium, tłum­ne stą­pa­nie kle­ru po­stę­pu­ją­ce­go za od­cho­dzą­cym od oł­ta­rza swo­imi zwierzch­ni­kiem i – z sze­le­stem gru­be­go płót­na zsu­wa­ją­ca się bia­ła za­sło­na za­kry­wa ogrom­ną, że­la­zną, w ga­sną­cych świa­tłach po­ciem­nia­łą kra­tę.

Za­kon­ni­ce po­wsta­ją z klę­czek, ga­szą świe­ce i z głu­chy­mi stu­ka­mi skła­da­ją je na po­rę­czach ła­wek. Wy­so­ką i dłu­gą salę na­peł­nia zmrok, w któ­rym nik­ną u góry spi­cza­ste li­nie skle­pie­nia, a u dołu męt­nie na ciem­nym tle drze­wa ry­su­ją się dwa sze­re­gi czar­nych, zło­tem krzy­ży i bia­ło­ścią płó­cien po­bły­sku­ją­cych po­sta­ci. Ja­śniej i go­rę­cej w za­mian pło­nie te­raz na tle zmro­ku peł­na lamp i róż ni­sza ze świę­tym po­są­giem, a w bla­sku od niej pa­da­ją­cym z do­sko­na­łą wy­ra­zi­sto­ścią za­ry­sów uwy­pu­kla się po­stać w naj­dal­szej głę­bi chó­ru, w od­osob­nio­nej i naj­wy­żej wy­nie­sio­nej ław­ce sie­dzą­ca. Jest to prze­ło­żo­na klasz­to­ru, któ­rej oczy z dala na­wet ja­śnie­ją po­god­nym i czy­stym sza­fi­rem, a twarz, sta­rze­ją­ca się, ale jesz­cze czer­stwym ru­mień­cem ob­la­na, z wy­ra­zem po­wa­gi łą­czy przy­ro­sły jak­by do niej, wpół­do­bro­dusz­ny, wpół­mą­dry uśmiech. Tro­chę ener­gii i wie­le do­bro­ci jest w tej peł­nej, ru­mia­nej twa­rzy, prze – ślicz­nym sza­fi­rem źre­nic oświe­co­nej i któ­ra wy­ła­nia­jąc się z bie­li opa­sek, po dłu­gich mo­dli­twach zda się po­wra­cać z nie­ba na zie­mię w po­ko­ju i zgo­dzie z nie­bem i z zie­mią. Ręce ma po­boż­nie sple­cio­ne, usta­mi w ci­chej mo­dli­twie po­ru­sza, ale wzro­kiem, zda­ją­cym się po­mi­mo jej woli uśmie­chać i pie­ścić, ści­ga bia­łe wo­al­ki dzie­ci, któ­re gro­mad­nie, z tę­ten­tem drob­nych stóp wśród ci­szy i zmro­ku chór opusz­cza­ją. Po­tem, gdy za ostat­nim już ich rzę­dem za­my­ka­ją się wy­so­kie drzwi chó­ru, pod­nie­sio­nym gło­sem roz­po­czy­na mo­dli­twę, któ­rą pół­gło­sa­mi po­dej­mu­ją sto­ją­ce w ław­kach swych za­kon­ni­ce. W jed­nym prze­cież z ich sze­re­gów ist­nie­je szczer­ba; sio­stra Mech­tyl­da po­zo­sta­je nie­wi­dzial­ną, bo nie­ru­cho­ma klę­czy cią­gle w głę­bi wy­so­kiej ław­ki, z czo­łem do pod­sta­wy jej przy­ci­śnię­tym.

Po mrocz­nym chó­rze roz­cho­dzi się tłum­nym szme­rem wy­mó­wio­ne: „Amen” i za­pa­no­wu­je chwi­lo­wa ci­sza. Wte­dy sio­stra Mech­tyl­da pod­no­si się w swej ław­ce, po­wo­li z pod­sta­wy jej zstę­pu­je i jak wy­smu­kły, ci­chy cień, cią­gnąc za sobą dłu­gie zwo­je ha­bi­tu, szyb­ko, a bez sze­le­stu prze­su­wa się przez pa­da­ją­cą od świę­te­go po­są­gu smu­gę świa­tła i u ko­lan prze­ło­żo­nej z po­kor­nie schy­lo­ną twa­rzą i sple­cio­ny­mi u pier­si rę­ka­mi klę­ka. Nie mówi jed­nak nic; za­py­ta­nia, któ­re ma być za­ra­zem po­zwo­le­niem mó­wie­nia, ocze­ku­je. Prze­ło­żo­na nie daje dłu­go na nie ocze­ki­wać.

– Cze­go żą­dasz, sio­stro w Chry­stu­sie?

Wte­dy ona gło­sem sła­bym, ale tak wy­raź­nym, że każ­de jej sło­wo przez ostat­nie z dwu sze­re­gów sióstr usły­sza­nym być może, mówi:

– Upo­ka­rzam się przed tobą, mat­ko wie­leb­na, i przed ca­łym zgro­ma­dze­niem mo­ich sióstr w Chry­stu­sie i wy­zna­ję cięż­ki grzech, ja­kie­go się dziś prze­ciw Panu mo­je­mu do­pu­ści­łam. Oto za­miast roz­ta­piać się ra­zem z sio­stra­mi mymi w roz­wa­ża­niu i chwa­le Jego wiel­ko­ści du­sza moja za­ję­tą była ziem­ski­mi my­śla­mi i wpa­try­wa­ła się w ziem­skie wi­do­ki, któ­re przed nią roz­ta­czał duch złe­go. Dla tej to cięż­kiej winy mo­jej, pro­szę cię, mat­ko wie­leb­na, w imię Je­zu­sa Chry­stu­sa Pana na­sze­go, o po­zwo­le­nie prze­pę­dze­nia ca­łej nocy dzi­siej­szej na po­kut­nych mo­dli­twach w ka­pli­cy Naj­święt­sze­go Ser­ca.

Przy ostat­nich wy­ra­zach głos jej drżał łza­mi i przej­mu­ją­cym cier­pie­niem.

Prze­ło­żo­na nie za­raz od­po­wie­dzia­ła; na po­god­ną twarz jej wy­bił się wy­raz nie­za­do­wo­le­nia i fra­sun­ku. Wiel­ce dba­ła o du­cho­wą czy­stość i do­sko­na­łość sióstr jej zwierzch­nic­twu pod­da­nych, dla zdro­wia ciał ich nie była tak­że obo­jęt­ną, a zby­tecz­ne ich umar­twia­nie nie­wie­le zaj­mo­wa­ło miej­sca w pro­stym i ła­god­nym ca­ło­kształ­cie głę­bo­kiej prze­cież jej wia­ry. Chu­dość i prze­zro­czy­sta bla­dość sio­stry Mech­tyl­dy od daw­na już ją nie­po­ko­iły, i wie­dzia­ła ona do­brze, czym dla kru­che­go na­czy­nia du­szy mu­sia­ła być noc spę­dzo­na bez snu i spo­czyn­ku, w roz­tkli­wie­niach skru­chy i po­ku­ty, na mar­mu­ro­wej po­sadz­ce naj­święt­szej z klasz­tor­nych ka­plic. Więc po chwi­lo­wym mil­cze­niu peł­nym po­wa­gi gło­sem za­czę­ła:

– Ułom­nym czło­wiek jest, ale mi­ło­sier­dzie Pań­skie bez gra­nic. Roz­waż, sio­stro, czy nie po­peł­niasz grze­chu zwąt­pie­nia o mi­ło­sier­dziu Pana?

Sio­stra Mech­tyl­da nie­ru­cho­mą po­zo­sta­ła, ale na za­ostrzo­nych jej ry­sach i w za­ci­śnię­ciu się rąk sple­cio­nych od­ma­lo­wał się upór że­la­zny. Tym sa­mym, co wprzó­dy, ci­chym, ale wy­raź­nym gło­sem od­rze­kła:

– Świę­ta re­gu­ła na­sza roz­ka­zu­je nam za grzech po­peł­nio­ny czy­nić bez­zwłocz­ną po­ku­tę.

Mia­ła słusz­ność, i prze­ło­żo­na wie­dzia­ła o tym do­brze. Wie­dzia­ła ona tak­że, iż jej ener­gia gię­ła się za­wsze i ustę­po­wać mu­sia­ła przed bie­głym znaw­stwem klasz­tor­nej re­gu­ły i nie­ugię­tą w du­cho­wych spra­wach wolą tej sio­stry. Inna, zro­zu­miaw­szy w ra­dzie ukry­ty roz­kaz, po­wsta­ła­by od jej ko­lan w su­mie­niu swo­im uspo­ko­jo­na; ta przy­po­mnia­ła jej, że zwierzch­nic­two prze­ło­żo­nej i po­słu­szeń­stwo pod­wład­nej mają gra­ni­cę, któ­rą jest świę­ta re­gu­ła klasz­to­ru. Po chwi­lo­wym więc mil­cze­niu koń­ca­mi pal­ców po­chy­lo­nej przed nią gło­wy do­ty­ka­jąc wy­mó­wi­ła:

– Idź i czyń w Bogu po­ku­tę swo­ją.

Sio­stra Mech­tyl­da, z klę­czek po­wstaw­szy, pro­sta i wy­smu­kła, choć z gło­wą schy­lo­ną, prze­szła zno­wu przez smu­gę świa­tła i w pro­wa­dzą­cych ku wyj­ściu mrocz­nych głę­biach chó­ru znik­nę­ła.

W kwa­drans po­tem trzy lam­py w że­la­znych opra­wach, od wy­so­kich skle­pień su­fi­tu na gru­bych łań­cu­chach zwi­sa­ją­ce, męt­ne pół­świa­tło rzu­ca­ły na wy­so­kie ścia­ny re­fek­ta­rza, na wą­skie jego okna, po­sadz­kę z ka­mien­nych płyt uło­żo­ną i czte­ry dłu­gie sto­ły gru­bym płót­nem okry­te, a przez sie­dzą­ce do­ko­ła nich za­kon­ni­ce oto­czo­ne. Spo­ży­wa­jąc wie­cze­rzę sio­stry po­wścią­gli­wy­mi gło­sy ze sobą roz­ma­wia­ły, tu i ów­dzie na­wet w pół­gwa­rze i pół­świe­tle za­dzwo­nił mały, wnet stłu­mio­ny śmie­szek. Miej­sce sio­stry Mech­tyl­dy było próż­ne. W po­ło­wie wie­cze­rzy trud­nią­ca się ku­chen­nym do­zo­rem mat­ka Flo­rian­na, sztyw­na, ko­ści­sta i żwa­wa, w swym wy­so­ko pod­nie­sio­nym dla go­spo­dar­skich po­trzeb ha­bi­cie, z dwo­ma cy­no­wy­mi ta­le­rza­mi w ręku, wstą­piw­szy na wy­nie­sie­nie, na któ­rym wy­osob­nio­na i nad ca­łym zgro­ma­dze­niem gó­ru­ją­ca sie­dzia­ła prze­ło­żo­na, ja­dło na ma­łym sto­le po­sta­wi­ła i z ci­cha rze­kła:

– Zda­je mi się, mat­ko Ro­mu­al­do, że sio­stra Mech­tyl­da zgrze­szy­ła dziś nie­po­słu­szeń­stwem wzglę­dem zwierzch­no­ści. Wszak wy­raź­nie do zro­zu­mie­nia jej da­wa­łaś, że od­by­wa­nie ca­ło­noc­nej po­ku­ty dla bła­hych przy­czyn sprze­ci­wia się two­jej woli!

Mat­ka Ro­mu­al­da pod­nio­sła na mó­wią­cą swo­je po­god­ne, sza­fi­ro­we oczy i w znak po­ro­zu­mie­nia uśmiech­nę­ła się do sio­stry, z któ­rą dłu­gi, wspól­ny po­byt w klasz­to­rze zwią­zał ją za­ży­łą przy­jaź­nią. Tym tro­chę żar­to­bli­wym uśmie­chem mat­ka Ro­mu­al­da zda­wa­ła się mó­wić: „Cóż po­ra­dzę z tą żar­li­wą i w zna­jo­mo­ści re­gu­ły tak bie­głą!”. Ale wnet uczu­ła skru­puł su­mie­nia. Je­że­li bo­wiem su­ro­wość sio­stry Mech­tyl­dy dla sa­mej sie­bie i w ogó­le dla wszyst­kie­go, co cie­le­sne i ziem­skie, zda­wa­ła się jej prze­cho­dzić nie­raz gra­ni­ce przez wia­rę i przez re­gu­łę za­kre­ślo­ne, to jed­nak czu­ła ona w niej i czci­ła więk­szy niż u in­nych żar i po­lot du­cha. Więc i te­raz po żar­to­bli­wym uśmie­chu i wzru­sze­niu ra­mion spo­waż­nia­ła.

– W po­ko­rze du­cha wy­znaj­my, mat­ko Flo­rian­no – rze­kła – że spo­mię­dzy nas wszyst­kich sio­stra Mech­tyl­da po­sia­dła z ła­ski Pana naj­żar­liw­szą po­boż­ność i naj­wyż­szą po­gar­dę dla świa­ta.

Z pół­gło­śnym szme­rem wspól­nej mo­dli­twy zgro­ma­dze­nie re­fek­tarz opu­ści­ło, a wkrót­ce po­tem prze­ni­kli­wy od­głos dzwon­ka roz­cho­dzą­cy się po klasz­tor­nych ko­ry­ta­rzach, sa­lach, ce­lach i przez gru­be mury wy­do­sta­ją­cy się na dzie­dziń­ce i ogro­dy ogła­szał si­len­tium, to jest porę, od któ­rej wszel­kie roz­mo­wy na całą noc ustać były po­win­ny i w któ­rej sio­stry kła­dły się do nie­dłu­gie­go, lecz spo­koj­ne­go snu.

Po­tem na wie­ży ko­ściel­nej, na chó­rze, w róż­nych czę­ściach roz­le­głych klasz­tor­nych gma­chów ze­ga­ry go­dzi­nę po go­dzi­nie, wy­bi­ja­ły; o jed­nej z nich roz­le­gły się sła­be, ale gwar­ne dzwon­ki za­kon­ni­ce na jutrz­nię bu­dzą­ce, a po jutrz­ni, któ­rej chó­ral­ne śpie­wy me­lan­cho­lij­ny­mi to­na­mi pły­nę­ły w ciem­no­ściach dłu­gich ko­ry­ta­rzy, z rzad­ka pa­lą­cy­mi się lam­pa­mi tu i ów­dzie roz­pra­sza­nych, zno­wu za­pa­no­wa­ły sen i spo­czy­nek. Ale w ka­pli­cy, któ­rej ciem­ne ścia­ny w ską­pym świe­tle pło­ną­cej przed oł­ta­rzem lam­py męt­nie, lecz ze stron wszyst­kich bły­ska­ły okry­wa­ją­cy­mi je zło­ce­nia­mi, przed oł­ta­rzem, na któ­re­go ciem­nych ko­lum­nach i ra­mach wśród pą­so­wych ak­sa­mi­tów i atła­sów po­boż­ne wota roz­wie­si­ły mnó­stwo róż­nej wiel­ko­ści zło­tych i srebr­nych serc, sio­stra Mech­tyl­da le­ża­ła na mar­mu­ro­wej po­sadz­ce, z gru­bym po­wro­zem do­ko­ła szyi po kil­ka­kroć owi­nię­tym, z czo­łem o zim­ny mar­mur opar­tym i roz­pię­ty­mi w znak krzy­ża rę­ka­mi. Po­wo­li, jed­na za dru­gą wlo­kły się noc­ne go­dzi­ny; gwał­tow­ny wiatr mar­co­wy z prze­cią­gły­mi szu­ma­mi ude­rzał o ścia­ny ka­pli­cy i ostry­mi stru­ga­mi wni­kał do niej przez szcze­li­ny wy­so­kich okien; chłód pod­ło­gi przej­mo­wał le­żą­cą, nie­zno­śne kur­cze zdej­mo­wa­ły roz­cią­gnię­te jej człon­ki, ona jed­nak w tej mę­czą­cej po­sta­wie nie­ru­cho­mą zo­sta­wa­ła, w śmier­tel­nej trwo­dze i wal­ce bła­ga­jąc Pana, aby przy­kró­cił ze­sła­ną na nią pró­bę i od­da­lił od niej te dźwię­ki i te wi­dze­nia, któ­re z ust i twa­rzy roz­pła­ka­ne­go dziec­ka wy­ło­nio­ne, nie­ustan­nie, nie­prze­par­cie otwie­ra­ły na dnie jej du­szy od daw­na tam za­mknię­te i obrzy­dzo­ne gro­by ziem­skich wspo­mnień…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: