Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • promocja
  • Empik Go W empik go

Melmoth - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
26 lipca 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Melmoth - ebook

Czy miewasz wrażenie, że ktoś cię obserwuje? Albo w ciemnej uliczce słyszysz kroki, lecz gdy się odwracasz, nikogo nie ma? Czy patrząc w ciemność, widzisz czasem tajemniczy kształt i szybko zasłaniasz okno, mówiąc sobie, że coś ci się przywidziało?

Helen Franklin to samotna Angielka od lat mieszkająca w Pradze i narzucająca sobie pokutę za dawne winy. Pewnego zimowego dnia spotyka jednego z nielicznych przyjaciół, który z obłędem w oczach wręcza jej tajemniczy rękopis. Helen zaczyna poznawać kolejne historie, które łączy postać w czarnej szacie. To Melmoth, kobieta o zakrwawionych stopach, która przez wieki wędruje po ziemi, zna wszystkie ludzkie winy i czasem wzywa kogoś na wieczną potępieńczą tułaczkę.

Sarah Perry, autorka zekranizowanego Węża z Essex, zagłębia się w mroczne otchłanie sumienia i pokazuje, jak w wyniku strachu, konformizmu i zawiści niepozorne działania przyczyniają się do najgorszych okrucieństw. W tej szkatułkowej powieści widzimy świat oczami XVI-wiecznej luteranki skazanej na stos, niemieckiego chłopca mieszkającego w okupowanej przez nazistów Pradze i dwóch tureckich urzędników u schyłku imperium osmańskiego. Helen zaś wspomina Manilę, gdzie w młodości poznała farmaceutę oraz kobietę oszpeconą przez narzeczonego.

To niezwykła powieść przepełniona aurą niesamowitości.

Sarah Perry urodziła się w angielskim hrabstwie Essex w 1979 roku. Była rezydentką literacką w walijskiej Bibliotece Gladstone’a oraz w Pradze jako Mieście Literatury UNESCO. W 2014 roku jej pierwsza powieść After Me Comes the Flood otrzymała nominację do nagrody „Guardiana” za najlepszy debiut literacki oraz do Nagrody Folio i zdobyła East Anglian Book of the Year Award. Jej druga powieść, Wąż z Essex (Marginesy 2019), zajęła pierwsze miejsce na liście bestsellerów, uzyskała tytuł książki roku sieci Waterstones oraz w konkursie British Book Awards. Znalazła się też w finale konkursów Costa Novel Award i Dylan Thomas Prize, a także otrzymała nominację do nagrody Bailey’s Women’s Prize for Fiction. Książki autorki przetłumaczono na dwadzieścia dwa języki. Sarah Perry mieszka w Norwich.

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-67790-49-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

.

Spójrz! Nad zi­mową Pragę, matkę miast sły­nącą z ty­siąca iglic, wzbija się noc. Spójrz w dół, na ciem­ność wo­kół two­ich stóp, która za­lega we wszyst­kich ulicz­kach i za­uł­kach jak miękki czarny pył za­mia­tany mio­tłą; spójrz na ka­mien­nych apo­sto­łów na sta­rym mo­ście Ka­rola i na błę­kit­no­okie kawki na ra­mio­nach Świę­tego Jana Ne­po­mu­cena. Spójrz! Idzie mo­stem, z głową zwie­szoną ku bia­ła­wemu bru­kowi – He­len Fran­klin, czter­dzie­ści dwa lata, nie za wy­soka i nie za ni­ska, o wło­sach nie za ciem­nych i nie za ja­snych, na no­gach ma cięż­kie buty, które jej służą od li­sto­pada do marca, a na nad­garstku sta­lowy ze­ga­rek po matce. Lśniący śnieg, su­chy jak sól, opada na jej ra­miona, na rę­kawy po­rząd­nego płasz­cza prze­wią­za­nego pa­skiem i rów­nie bez­barw­nego jak ona sama, no­szo­nego już dzie­wiąty rok. Przez jej pierś bie­gnie uko­śnie wą­ski pa­sek torby, w środku spo­czywa dzieło ostat­niego po­po­łu­dnia (in­struk­cja ob­sługi pralki, prze­kład z nie­miec­kiego na an­giel­ski) oraz zie­lone jabłko.

Co mo­głoby cię skło­nić do zwró­ce­nia uwagi na tak ni­jaką po­stać, gdy nad jej głową roz­cho­dzą się ni­skie chmury, a z prze­chy­lo­nej czary srebr­nego księ­życa spływa do rzeki stru­mień mleka? Nic, zu­peł­nie nic – poza jed­nym: te go­dziny, dłu­gie mi­nuty krót­kiego dnia to ostat­nie chwile, w któ­rych nic ona nie wie o Mel­moth – gdy grzmot wciąż jesz­cze jest tylko grzmo­tem, a cień po pro­stu ciemną plamą na mu­rze. Gdyby coś ci ka­zało te­raz jej o tym po­wie­dzieć (Zbliż się! Chwyć ją za nad­gar­stek i szep­nij!), może za­trzy­ma­łaby się, po­bla­dła i zdez­o­rien­to­wana utkwiła wzrok w two­ich oczach, może spoj­rza­łaby w górę, na oświe­tlony re­flek­to­rami za­mek wy­soko nad We­łtawą, i w dół, na białe ła­bę­dzie śpiące na brzegu rzeki, a po­tem ob­ró­ciła się na ni­skim ob­ca­sie i po­pę­dziła z po­wro­tem, prze­dzie­ra­jąc się przez nad­cho­dzący tłum. Och, ale to na nic – tylko by się bez­na­mięt­nie uśmiech­nęła, na wpół roz­ba­wiona (jak to ona), strzep­nęła z sie­bie twój do­tyk i da­lej szła do domu.

He­len Fran­klin staje w miej­scu, w któ­rym most spo­tyka się z na­brze­żem. Tram­waje pę­dzą z tur­ko­tem w stronę Te­atru Na­ro­do­wego, gdzie w ka­nale or­kie­stry obo­iści trzy­mają w ustach stro­iki, a pierw­sza skrzy­paczka trzy­krot­nie ude­rza smycz­kiem o pul­pit. Już dwa ty­go­dnie po Bo­żym Na­ro­dze­niu, lecz me­cha­niczna cho­inka na Rynku Sta­rego Mia­sta wciąż jesz­cze się ob­raca i po raz ostatni gra przy­jemną me­lo­dię Straussa, a an­giel­skie tu­rystki dzierżą w dło­niach pa­pie­rowe ku­beczki z pa­ru­ją­cym wi­nem. Ulicą Ka­rola nie­sie się za­pach szynki, pa­lo­nego drewna i na­bi­tego cu­krem cia­sta pie­czo­nego nad roz­ża­rzo­nymi wę­glami; sowa sie­dząca na czy­imś osło­nię­tym rę­ka­wicą nad­garstku zo­sta­nie po­chwa­lona za swoje upie­rze­nie, a chwilę póź­niej ktoś za garść mo­net bę­dzie mógł ją ostroż­nie po­trzy­mać. To wszystko te­atralne de­ko­ra­cje za­wie­szone na li­nach i blocz­kach: przy­jemne, gdy wie­czo­rem czło­wiek chce ulec złu­dze­niu, ale nic poza tym. He­len nie ma złu­dzeń, ni­gdy ich zresztą nie miała – nie dla niej pra­skie roz­ko­sze. Ni­gdy nie wpa­try­wała się w ru­chome fi­gurki na tar­czy ze­gara astro­no­micz­nego, któ­rego twórcy po­noć wy­kłuto oczy, by nie mógł zhań­bić mia­sta, kon­stru­ując wspa­nial­szy ze­gar gdzie in­dziej; nie prze­zna­czała pie­nię­dzy na za­kup ma­trio­szek w szkar­łat­nych bar­wach an­giel­skiej dru­żyny; nie sie­działa bez­czyn­nie o zmierz­chu nad brze­giem We­łtawy. Ma­jąc na su­mie­niu zbrod­nię, za którą ni­gdy nie zdoła za­dość­uczy­nić, ska­zała się na wy­gna­nie, sama so­bie bę­dąc sę­dzią i ławą przy­się­głych, i z wła­snej woli od­bywa do­ży­wotni wy­rok.

Świa­tło się zmie­nia, tłum na­piera, a He­len, po­rwana przez tę hu­czącą falę, do­bija do że­liw­nej ba­rierki i wy­ciąga rę­ka­wiczki z kie­szeni. I wtedy wła­śnie sły­szy – po­nad gwa­rem za­moż­nych Ko­re­ań­czy­ków zmie­rza­ją­cych ku za­cu­mo­wa­nym przy na­brzeżu stat­kom o mie­dzia­nych oku­ciach – swoje imię i na­zwi­sko, uno­szące się na wie­trze, który wieje znad rzeki.

– He­len! He­len Fran­klin! – woła ktoś go­rącz­kowo, jakby zgu­biła port­fel.

Ko­bieta pod­nosi wzrok, za­sła­nia­jąc usta dło­nią, i wi­dzi sto­ją­cego nie­ru­chomo w świe­tle la­tarni wy­so­kiego męż­czy­znę bez płasz­cza, w nie­bie­skiej ko­szuli, który drży i przy­ci­ska do piersi spory ciemny przed­miot. Ich oczy się spo­ty­kają, ręka wy­ciąga się w górę.

– Tak? – pyta He­len na­gląco i nie­cier­pli­wie.

– Tak! Mo­żesz tu po­dejść? Po­dejdź, pro­szę. – Męż­czy­zna szar­pie ma­te­riał ko­szuli, jakby de­li­katny je­dwab draż­nił mu skórę; jego ciało gwał­tow­nie się trzę­sie.

– Ka­rel – mówi He­len, ale jesz­cze ku niemu nie ru­sza.

To Ka­rel Pra­žan, sta­no­wiący do­kład­nie po­łowę jej przy­ja­ciół, po­znany w ka­wiarni Bi­blio­teki Na­ro­do­wej Re­pu­bliki Cze­skiej pew­nego ranka, gdy nie było już wol­nych sto­li­ków. Wy­soki, bar­dzo szczu­pły, ciemne, nie­zmien­nie lśniące włosy, je­dwabne ko­szule, buty za­mszowe lub z gład­kiej cie­lę­cej skóry, za­leż­nie od pory roku; nie jest przy­stojny, lecz spra­wia ta­kie wra­że­nie, za­wsze też wy­gląda na świeżo ogo­lo­nego. Na­wet jed­nak z tej od­le­gło­ści po­śród prze­py­cha­ją­cych się dzieci w ko­lo­ro­wych pu­chów­kach można do­strzec zie­mi­stą bla­dość cery i za­pad­nięte oczy czło­wieka, który źle sy­pia. Chłód opró­szył jego wargi błę­ki­tem, ręka przy­ci­ska­jąca przed­miot do drżą­cej piersi znie­ru­cho­miała, jakby jej stawy cał­kiem za­sty­gły.

– Ka­rel – po­wta­rza He­len i ru­sza nie­spiesz­nie w jego stronę.

Po dzie­się­ciu kro­kach za­uważa, że męż­czy­zna trzyma teczkę z szorst­kiej czar­nej skóry, prze­tartą na brze­gach od zu­ży­cia i trzy­krot­nie owi­niętą rze­mie­niem. W świe­tle la­tarni wi­dać znak w rogu, lecz He­len nie może do­strzec szcze­gó­łów.

– Ka­rel? Weź mój szal. Co się stało? Gdzie twój płaszcz? Nic ci nie jest? – Po chwili na­cho­dzi ją roz­sąd­niej­sza myśl. – Czy to coś z Theą? – Wy­obraża so­bie jego part­nerkę i zde­cy­do­wa­nie lep­szą po­łowę, jak sie­dzi bez ży­cia w wózku in­wa­lidz­kim w ich miesz­ka­niu na par­te­rze, ze wzro­kiem utkwio­nym w dal, gdzieś po­nad gip­so­wym su­fi­tem, za­brana nocą przez ko­lejny za­krzep w mó­zgu, czego za­wsze się oba­wiali.

– Thea? – Ka­rel się nie­cier­pliwi. – Co? Wszystko z nią w po­rządku. Nie, nie chcę. – Od­py­cha z roz­draż­nie­niem po­da­wany mu szal i przy­gląda się jej, jakby nie po­tra­fił stwier­dzić, czemu za­wraca mu głowę.

– Roz­cho­ru­jesz się.

– Za­bierz to! Nic mi nie bę­dzie. Zresztą nie­ważne. Słu­chaj, mu­simy gdzieś usiąść.

Roz­gląda się, jakby za­mie­rzał tak po pro­stu siąść ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami na chod­niku, po czym unosi skó­rzaną teczkę i nią po­trząsa. Wi­dać, że jest ciężka, pełna pa­pie­rów i po­pla­miona wodą. Ka­rel prze­suwa kciuk i od­sła­nia zło­cony mo­no­gram: J.A.H. He­len z nie­po­ko­jem za­uważa, że robi to z mie­sza­niną za­chłan­no­ści i od­razy, jakby całe ży­cie tej teczki pra­gnął, a gdy wresz­cie za­pła­cił żą­daną cenę, prze­ko­nał się, że ona cuch­nie.

– To na nic. Będę mu­siał ko­muś po­wie­dzieć, a ty jedna to znie­siesz. To zna­czy... – Tu prze­rywa i we­soło się za­śmiewa. – Pew­nie mo­głaby do cie­bie po­dejść i spoj­rzeć ci pro­sto w oczy, a ty i tak byś nie uwie­rzyła! W ani jedno słowo!

– Mo­głaby? O kim ty mó­wisz, Ka­rel? Za­bra­łeś tę teczkę ko­muś zna­jo­memu? Nie po­wi­nie­neś pró­bo­wać swo­ich sztu­czek.

– Och... – Robi się ta­jem­ni­czy. – Sama zo­ba­czysz.

I na­gle ru­sza. Woła przez ra­mię, żeby za nim szła, jak do dziecka, i to nie­zno­śnego. He­len po­dąża za nim bru­ko­waną uliczką, pod ka­mien­nym łu­kiem, który kryje się góra dzie­sięć me­trów od tu­ry­stycz­nego dep­taka, lecz któ­rego nie uda­łoby ci się zna­leźć, na­wet gdyby kie­dyś przy­szedł ci taki po­mysł do głowy. Ka­rel otwiera pchnię­ciem ma­lo­wane drzwi i wśli­zguje się mię­dzy cięż­kie ko­tary chro­niące wnę­trze przed chło­dem, a po­tem siada w ciem­nym ką­cie i przy­wo­łuje He­len ge­stem. Lo­kal wy­gląda swoj­sko: za­pa­ro­wane okna, zie­lone po­piel­niczki, czter­dzie­sto­wa­towe ża­rówki w aba­żu­rach z zie­lo­nego szkła. He­len już mniej się nie­po­koi. Siada obok przy­ja­ciela (wciąż drżą­cego), zdej­muje rę­ka­wiczki i na­ciąga rę­kawy swe­tra na nad­garstki.

– Mu­sisz coś zjeść – mówi, zwra­ca­jąc się w stronę Ka­rela. – Za­wsze by­łeś zbyt szczu­pły, a te­raz jesz­cze bar­dziej wy­chu­dłeś.

– Nie chce mi się jeść.

– Nie­mniej jed­nak... – He­len wzywa ge­stem dziew­czynę w bia­łej ko­szuli i za­ma­wia piwo dla Ka­rela, a dla sie­bie zwy­kłą wodę z kranu.

– Pew­nie my­ślisz, że mi od­biło – mówi Ka­rel. Po­pra­wia włosy, co je­dy­nie po­zwala za­uwa­żyć, że w ciągu ty­go­dnia po­sta­rzał się o pięć lat: szczu­pła twarz zmi­zer­niała, lekki za­rost po­ły­skuje si­wi­zną. – No cóż, może i tak. Spójrz tylko na mnie! Nie mogę spać, zresztą chyba wi­dać. Sie­dzę i czy­tam, wciąż na nowo... Nie chcia­łem prze­szka­dzać Thei, więc czy­ta­łem pod koł­drą. No wiesz, przy la­tarce. Jak uczniak.

– A co czy­tasz?

Na stole po­ja­wia się piwo i woda z po­je­dyn­czą kostką lodu.

– Pyta, co czy­tam! Żad­nych zbęd­nych słów. Cała ty. Od razu mi le­piej, to oczy­wi­ste! Przy to­bie to wszystko zdaje się dzi­waczną fan­ta­zją. Je­steś tak zwy­czajna, że przez samo twoje ist­nie­nie wszelka nie­zwy­kłość zdaje się nie­moż­liwa. Po­trak­tuj to jako kom­ple­ment.

– Ja­sne. Po­wiedz w ta­kim ra­zie... – He­len prze­suwa szklankę do­kład­nie na śro­dek pa­pie­ro­wej pod­kładki. – Po­wiedz przy­naj­mniej, co czy­ta­łeś. Może to, co masz w tej teczce?

– Tak. – Ka­rel po­trząsa pa­pie­ro­sem Pe­tra; za trze­cim ra­zem udaje mu się go za­pa­lić. – Weź ją. No już, otwórz.

W jego spoj­rze­niu czai się coś nie­mal zło­śli­wego, jak u dzie­ciaka czę­stu­ją­cego cu­kier­kami z torby, do któ­rej po­wrzu­cał pa­jąki. He­len wy­ciąga rękę po teczkę (jest lo­do­wata, jakby prze­jęła wię­cej chłodu z noc­nego po­wie­trza, niż po­winna) i z tru­dem mo­cuje się z cia­sno za­ci­śnię­tym rze­mie­niem, który jest splą­tany i pe­łen su­płów, lecz w końcu na­gle nie­ocze­ki­wa­nie ustę­puje – teczka się otwiera i na sto­lik wy­pada plik po­żół­kłych pa­pie­rów.

– Pro­szę! – woła Ka­rel. – Pro­szę!

Wbija w kartki pa­lec wska­zu­jący, po czym od­suwa się i opiera o ścianę.

– Mogę po­pa­trzeć?

– Je­śli chcesz... Ale cze­kaj, cze­kaj... – Drzwi na­gle się otwie­rają, a plu­szowe za­słony wy­dy­mają się na wie­trze. – Czy to ona? Już przy­szła? W i d z i s z j ą?

He­len się od­wraca. Do lo­kalu wcho­dzi dwóch wy­rost­ków, góra osiem­na­sto­let­nich, puch­ną­cych z dumy, że za­ro­bili dniówkę i mogą ją do­brze wy­dać. Tu­pią, żeby otrze­pać ro­bo­cze bu­ciory ze śniegu, dość ob­ce­sowo wzy­wają kel­nerkę, a po­tem wpa­trują się w te­le­fony.

– To tylko dwaj chłopcy – mówi He­len. – Cał­kiem zwy­czajni mło­dzi lu­dzie.

Ka­rel śmieje się, wzru­sza ra­mio­nami, raz jesz­cze pod­nosi się z miej­sca.

– Nie zwra­caj na mnie uwagi – mówi. – Wiesz, to z braku snu. Zda­wało mi się po pro­stu... że wi­dzia­łem ko­goś zna­jo­mego.

He­len przez chwilę mu się przy­gląda. Wi­dzi na jego twa­rzy mie­sza­ninę nie­po­koju i za­kło­po­ta­nia i czuje, że za­czyna w niej wzbie­rać cie­ka­wość, jak na­ra­sta­jący głód. Wy­grywa jed­nak życz­li­wość; He­len uznaje, że Ka­rel sam za­cznie mó­wić, gdy bę­dzie go­tów, zwraca się więc ku pa­pie­rom. Tekst jest wy­ka­li­gra­fo­wany po nie­miecku po­chy­łym pi­smem, które za­pewne rów­nie trudno opa­no­wać, jak od­czy­tać; nie­które słowa są prze­kre­ślone, przy in­nych umiesz­czono przy­pisy nu­me­ryczne – efekt przy­po­mina pa­limp­sest wy­cią­gnięty z mu­ze­al­nego ar­chi­wum, tyle że na stro­nie ty­tu­ło­wej wid­nieje rok 2016. Na od­dziel­nej kartce, przy­mo­co­wa­nej do reszty spi­na­czem, znaj­duje się ma­szy­no­pis w ję­zyku cze­skim opa­trzony datą z po­przed­niego ty­go­dnia i ad­re­so­wany do Ka­rela.

– To nie do mnie – stwier­dza He­len i od­wraca kartkę. Czuje się nie­zręcz­nie, przez co mówi ostrzej, niżby chciała. – Och, nie mo­żesz po pro­stu po­wie­dzieć, o co cho­dzi? Za­cho­wu­jesz się jak dziecko, któ­remu śni się coś złego. Obudź się wresz­cie!

– Chciał­bym! Chciał­bym! No do­brze. – Ka­rel bie­rze głę­boki wdech, kła­dzie obie dło­nie pła­sko na pa­pie­rach i przez chwilę tak trwa bez ru­chu. Po­tem zaś mówi da­lej, lekko, swo­bod­nie, jakby jego słowa nie miały nic wspól­nego z nur­tu­jącą go kwe­stią. – Po­wiedz, czy sły­sza­łaś kie­dyś imię Mel­moth?

– Mel­moth? Nie. Za­pa­mię­ta­ła­bym je chyba. To nie jest cze­skie imię, prawda? Mel­moth... An­giel­skie też nie bar­dzo...

Po­wta­rza je jesz­cze raz, i znowu, jakby po­czuła na ję­zyku nie­zna­jomy smak, może nieco gorzki. Jej to­wa­rzysz na­gle się na to dziw­nie oży­wia, w jego pod­krą­żo­nych oczach po­ja­wia się ocho­czy błysk.

– Nie, pew­nie nie sły­sza­łaś, bo i skąd, mnie sa­memu jesz­cze przed ty­go­dniem nic ono nie mó­wiło. Tylko ty­dzień? Tak krótko? – Znów ten udrę­czony śmiech. – Mel­moth, ona...

Ka­rel mu­ska dłońmi pa­piery w dzi­waczny spo­sób, jak ktoś ner­wowo głasz­czący nie­obli­czal­nego kota.

– Czy czu­jesz cza­sem, że kark ci się jeży, uno­szą się na nim włosy, jakby do po­koju wpadł zimny wiatr i wy­tro­pił wła­śnie cie­bie, ni­kogo wię­cej? My­ślisz so­bie, że to nic ta­kiego, zwy­kła gę­sia skórka. Jak to się mówi po an­giel­sku? „Gęś ci prze­szła po gro­bie”, tak? Gdy­byś jed­nak wie­działa! – Kręci głową, za­pala ko­lej­nego pa­pie­rosa, za­ciąga się głę­boko, w końcu go gasi. – To na nic. Nie uwie­rzysz mi, nie by­łoby to zresztą roz­sądne, gdy­byś uwie­rzyła. Pro­szę, zo­bacz, weź ten list. – Wy­ciąga spod spi­na­cza stronę ma­szy­no­pisu. – Za­mó­wię jesz­cze coś do pi­cia (Bóg mi świad­kiem, że mi się na­leży) i dam ci chwilę, że­byś to prze­czy­tała. Weź, no już, prze­cież wy, ko­biety, za­wsze je­ste­ście wszyst­kiego cie­kawe, wiecz­nie tkwi­cie z uchem przy drzwiach.

He­len czuje się za­wie­szona mię­dzy ciemną to­nią a bez­piecz­nym brze­giem. Przez tyle lat Ka­rel ni­gdy nie oka­zy­wał żad­nych lę­ków ani skłon­no­ści do prze­są­dów czy da­wa­nia wiary le­gen­dom. Zmiana, która w nim na­stą­piła, jest nie mniej­sza niż przej­ście od śmier­tel­no­ści do nie­śmier­tel­no­ści: w jed­nej chwili He­len uświa­da­mia so­bie, jak ni­gdy do­tąd, że on umrze, że śmierć już na­zna­czyła za­równo jego, jak i te dni, któ­rych jesz­cze nie prze­żył, zo­sta­wiła swój ślad, ni­czym znak wodny na czy­stych kart­kach pa­pieru. Ka­rel stoi przy ba­rze, po­chyla się zgar­biony, co jest tym bar­dziej nie­po­ko­jące, że dla niego nie­ty­powe. He­len wspo­mina, jak wy­soki się wcze­śniej zda­wał, jaki był wy­pro­sto­wany, gdy po raz pierw­szy do niej pod­szedł w bi­blio­tecz­nej ka­wiarni, gdzie za­bra­kło wol­nych sto­li­ków.

– Można? – spy­tał po cze­sku i na­wet nie za­cze­kał na jej re­ak­cję, tylko od razu usiadł i sku­pił się na ana­li­zo­wa­niu nie­sły­cha­nie skom­pli­ko­wa­nego wy­kresu (prze­ci­na­jące się okręgi, zbie­ga­jące się li­nie) oraz kon­sump­cji rożka z jabł­kami.

Jej wła­sna fi­li­żanka kawy, zim­nej i gorz­kiej, stała obok bro­szurki tłu­ma­czo­nej wła­śnie z nie­miec­kiego na an­giel­ski za dzie­więć pen­sów od słowa. He­len my­ślała so­bie póź­niej, że wy­glą­dali ra­zem jak paw i wró­bel: dok­tor Ka­rel Pra­žan w fioł­ko­wym kasz­mi­ro­wym swe­trze, He­len Fran­klin w ta­niej bez­barw­nej ko­szuli. Z tego spo­tka­nia z pew­no­ścią nie­wiele by wy­ni­kło, gdyby nie zja­wiła się Thea. He­len pod­nio­sła wzrok i zo­ba­czyła ko­bietę śred­niego wzro­stu i w śred­nim wieku, która stała z dłońmi w kie­sze­niach weł­nia­nych spodni z sze­ro­kimi man­kie­tami i po­chy­lała się, żeby po­ca­ło­wać Ka­rela w czoło. Rude włosy miała krótko przy­cięte, pach­niała wodą ko­loń­ską. We­soło zmie­rzyła He­len wzro­kiem.

– O, po­zna­łeś ko­goś no­wego? – spy­tała po an­giel­sku, a He­len aż się za­ru­mie­niła, bo za­brzmiało to może nie tyle nie­miło, ile ra­czej po­wąt­pie­wa­jąco.

Ka­rel pod­niósł wzrok znad no­ta­tek i spoj­rzał na He­len z nieco mgli­stym za­sko­cze­niem, jakby przez ostat­nie mi­nuty za­po­mniał o jej obec­no­ści, po czym szybko po­wie­dział po cze­sku, że prze­pra­sza za za­kłó­ce­nie spo­koju i że już so­bie idą.

Świa­doma wła­snej chęci za­sko­cze­nia tej ele­ganc­kiej pary, He­len od­parła po an­giel­sku:

– Pro­szę się mną nie kło­po­tać, i tak już mia­łam wy­cho­dzić. – Za­częła pa­ko­wać pa­piery do torby.

Thea się roz­pro­mie­niła: na jej twarz wy­pły­nął na­gły blask za­chwytu, zdra­dza­jący jej umie­jęt­ność czer­pa­nia przy­jem­no­ści w każ­dej chwili, z do­wol­nego źró­dła, o czym He­len miała się jesz­cze prze­ko­nać.

– Och, jaki ak­cent! Aż mi tu na wy­gna­niu po­wiało do­mem! Lon­dyn? Czy może Es­sex? Pro­szę, niech pani zo­sta­nie i z nami po­sie­dzi, przy­niosę jesz­cze kawy. Ka­rel, po­proś pa­nią, żeby nie od­cho­dziła. Chce so­bie pójść, ale ja się nie zga­dzam!

Ka­rel i He­len wy­mie­nili wy­mowne spoj­rze­nia – „oba­wiam się, że wszelki opór tu na nic”, „nie ma sprawy, ro­zu­miem” – co sta­no­wiło znacz­nie so­lid­niej­szą bazę dla przy­jaźni niż co­kol­wiek in­nego, co przy­da­rzało się He­len przez ostat­nie lata.

Rze­czy­wi­ście, opór nie miał sensu. W week­end He­len Fran­klin – uni­ka­jąca przy­jem­no­ści i to­wa­rzy­stwa rów­nie wy­trwale, jak tra­pi­ści uni­kają roz­mów – zo­stała ugosz­czona w miesz­ka­niu, gdzie Thea mie­szała w mie­dzia­nym ron­dlu na ku­chence, a Ka­rel sie­dział przy wy­szo­ro­wa­nym stole i mie­rzył krzy­wi­znę wy­pu­kłej szkla­nej tar­czy. Jak się oka­zało, był pra­cow­ni­kiem uni­wer­sy­tec­kim spe­cja­li­zu­ją­cym się w hi­sto­rii pro­duk­cji szkła, za­równo do użytku do­mo­wego, jak i prze­my­sło­wego.

– To zwier­cia­dło te­le­skopu – wy­ja­śnił, ob­da­rza­jąc He­len nie­wiel­kim za­in­te­re­so­wa­niem i nie oka­zu­jąc naj­mniej­szej chęci po­rzu­ce­nia bie­żą­cego za­da­nia – po­winno być pa­ra­bo­liczne, a nie sfe­ryczne.

He­len zdjęła płaszcz i rę­ka­wiczki, po czym po­dała Thei bu­telkę wina (któ­rego sama nie za­mie­rzała pić). Póź­niej zaś, za­chę­cona ge­stem go­spo­dyni, usia­dła przy stole i zło­żyła dło­nie na udach.

– Chęt­nie po­słu­cham – po­wie­działa.

– Przy­go­to­wuję te­le­skop zwier­cia­dlany – wy­ja­śnił. – Szli­fuję zwier­cia­dło ręcz­nie, tak jak mógł to ro­bić New­ton w ty­siąc sześć­set sześć­dzie­sią­tym ósmym.

Odło­żył szklaną tar­czę i po­ka­zał dło­nie. Skóra wy­glą­dała na szorstką i obo­lałą, przy pa­znok­ciach ja­śniały resztki bia­łej pa­sty.

Thea po­sta­wiła na stole chleb i ma­sło. Miała na so­bie długi srebrny łań­cu­szek z oso­bli­wym zie­lo­nym wi­sior­kiem przy­po­mi­na­ją­cym kwiat za­to­piony w szkle. Na ku­chence pry­chał mie­dziany ron­del.

– Ni­gdy go nie skoń­czy.

– Ogni­skowa jest równa po­ło­wie pro­mie­nia krzy­wi­zny. – Ka­rel spoj­rzał na He­len, która jak daw­niej od­czu­wała nie­po­ha­mo­waną przy­jem­ność z po­bie­ra­nia nauk i słu­chała z nie­kła­ma­nym za­in­te­re­so­wa­niem, gdy jej ob­ja­śniał swój za­miar stwo­rze­nia po­wierzchni zwier­cia­dła po­przez na­pa­ro­wa­nie war­stwy alu­mi­nium.

Przez cały wie­czór He­len ob­ser­wo­wała go­spo­da­rzy. Thea, co naj­mniej dzie­sięć lat star­sza od Ka­rela, mat­ko­wała mu i do­ga­dzała – cza­sem też go na­po­mi­nała, gdy jej zda­niem prze­kra­czał ja­kąś gra­nicę („Nie bądź taki wścib­ski, dziew­czyna ma prze­cież prawo do swo­ich ta­jem­nic!”). He­len ob­da­rzała cie­płem i tro­ską, choć też nie­zmien­nie od­no­siła się do niej z lek­kim roz­ba­wie­niem, jakby uwa­żała ją za osobę nieco dzi­waczną, w do­brym tego słowa zna­cze­niu. Od Ka­rela na­to­miast biła aura sta­ran­nie pie­lę­gno­wa­nej iro­nii lub obo­jęt­no­ści, która ustę­po­wała głów­nie wów­czas, gdy ob­ser­wo­wał Theę, co czy­nił z wy­ra­zem mi­ło­snej wdzięcz­no­ści, lub gdy trak­to­wał He­len jak uczen­nicę. Póź­niej zro­zu­miała, że jego my­śli nie za­prząta ab­so­lut­nie nic poza part­nerką i te­ma­tem ba­dań – był ni­czym czło­wiek, który z tak wiel­kim upodo­ba­niem pa­ła­szuje ulu­bione da­nia, że ni­gdy nie ma ochoty na nic in­nego.

He­len – która po­dzię­ko­wała za wino i po­zwo­liła so­bie na­ło­żyć tylko odro­binę mięsa – spy­tała Theę:

– Też wy­kła­dasz na uni­wer­sy­te­cie?

– Je­stem już na eme­ry­tu­rze – od­parła Thea z uśmie­chem, jakby szy­ko­wała się na pro­te­sty, że prze­cież z pew­no­ścią da­leko jej jesz­cze do wieku eme­ry­tal­nego.

– Była w An­glii ad­wo­katką – wy­ja­śnił Ka­rel, wska­zu­jąc półki ugi­na­jące się pod cię­ża­rem praw­ni­czych ksią­żek. – Wciąż ma tę swoją pe­rukę z koń­skiego wło­sia, tam, w czar­nej puszce. – Po chwili do­dał z tak wielką dumą, jakby mó­wił o wła­snych osią­gnię­ciach: – Wiesz, była prze­wod­ni­czącą ko­mi­sji w śledz­twie pu­blicz­nym pro­wa­dzo­nym przez bry­tyj­ski rząd. Mo­gła otrzy­mać ty­tuł szla­checki, gdyby tylko chciała. – Ujął dłoń Thei i ją po­ca­ło­wał. – Moja uczona przy­ja­ciółka.

Thea za­pro­po­no­wała He­len ziem­niaki z ma­słem z por­ce­la­no­wego pół­mi­ska. Na jej od­mowę nic nie po­wie­działa – wi­dząc, że nie do­ja­dła tego, co miała na ta­le­rzu, a ze szklanki upiła le­d­wie parę ły­ków wody.

– Wciąż tylko praca i praca, żad­nych przy­jem­no­ści – po­wie­działa. – Po­je­cha­łam więc na urlop do Pragi, po­tem ten urlop się wy­dłu­żył, aż w końcu prze­szłam na eme­ry­turę. No i oczy­wi­ście po­ja­wił się Ka­rel.

Ka­rel przy­jął po­ca­łu­nek, po czym spoj­rzał z dez­apro­batą na ta­lerz He­len. Naj­wy­raź­niej bra­ko­wało mu taktu part­nerki.

– Nie masz ape­tytu? – spy­tał i za­raz do­dał: – Mu­szę po­wie­dzieć, że je­steś dość ma­ło­mówna.

– Po­dobno – od­parła He­len.

– No do­brze. – Thea odło­żyła wi­de­lec. – To od jak dawna miesz­kasz w Pra­dze?

– Od dwu­dzie­stu lat.

– I czym się zaj­mu­jesz?

– Pra­cuję jako tłu­maczka, choć le­piej znam nie­miecki od cze­skiego.

– Och, to cu­dow­nie! Nad czym te­raz pra­cu­jesz? Frie­drich Schil­ler? Pe­ter Stamm? Może nowe wy­da­nie dzieł Se­balda?

– In­struk­cja ob­sługi urzą­dzeń elek­trycz­nych Bosch. – He­len się wtedy uśmiech­nęła i te­raz też się uśmie­cha, gdy to wspo­mina.

– Nie będę ukry­wać roz­cza­ro­wa­nia. Ale po­wiedz, czy mia­łam ra­cję: je­steś z Lon­dynu lub z Es­sex?

– Nie­stety z Es­sex.

– No cóż, nic na to nie po­ra­dzimy. Czyli zna­la­złaś się w Pra­dze, bo...?

He­len się za­ru­mie­niła. Jak mia­łaby tej uśmiech­nię­tej, nowo po­zna­nej pa­rze wy­ja­śnić przy­czynę swo­jego wy­gna­nia, kary, którą sama na sie­bie na­ło­żyła? Thea do­strze­gła jej za­kło­po­ta­nie.

– Wy­bacz! Wciąż ja­koś nie mogę się od­uczyć sta­rych me­tod z sali są­do­wej.

– Gdyby na­sza nowa zna­joma zna­la­zła się na ła­wie oskar­żo­nych, cie­kaw je­stem, jaki za­rzut można by wo­bec niej wy­su­nąć – po­wie­dział Ka­rel. Spoj­rzał na He­len spo­nad kie­liszka, po czym na­pił się wina.

Po­czuła prze­błysk nie­chęci do tych dwojga, ich ele­ganc­kich ubrań, cie­płego miesz­ka­nia, swo­body, nie­pro­szo­nej go­ścin­no­ści, uroku oso­bi­stego, na­ma­wia­nia do zwie­rzeń. Za­raz jed­nak jej prze­szło, bo Thea uci­szyła Ka­rela, sta­now­czo kle­piąc go po dłoni, i z po­jed­naw­czym uśmie­chem zmie­niła te­mat:

– Wi­dzie­li­ście wtedy w bi­blio­tece sta­ruszka pła­czą­cego nad rę­ko­pi­sem? Jak my­śli­cie, co on pi­sał? Może li­sty mi­ło­sne do ko­goś, kto od dawna nie żyje?

Póź­niej, po­ma­ga­jąc He­len wło­żyć płaszcz, po­wie­działa:

– Tak się cie­szę, że mo­gli­śmy cię go­ścić. Przyjdź jesz­cze, to po­ga­damy o An­glii, o tym, czego w niej nie cier­pimy, i o tym, jak bar­dzo chcia­ły­by­śmy wró­cić.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: