- W empik go
Memorial Drive. Wspomnienia córki - ebook
Memorial Drive. Wspomnienia córki - ebook
Gdy Natasha Trethewey miała 19 lat, jej matka została zamordowana przez byłego partnera. Po latach autorka wraca do tej tragedii, by w pełni zrozumieć swoje doświadczenie. Przygląda się życiu na dalekim Południu, rozstaniu rodziców, przemocy domowej, która ją spotkała ze strony ojczyma i nadchodzącej katastrofie, której nie mogła dostrzec. Opowiada swą rozdzierającą serce historię, która jest również wyznaniem miłości.
Ten pamiętnik Wami wstrząśnie. Konstrukcja jest przemyślana, akcja rozwija się spokojnie. Ta powściągliwość jest po to, by w odpowiedniej chwili uwolnić napięcie.
„The New York Times”
Jednocześnie piękna i dewastująca.
„The Washington Post”
Pełne wdzięku, wzruszające wspomnienia… Subtelna proza o tragedii i żalu.
„Kirkus”
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-961473-6-3 |
Rozmiar pliku: | 355 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie licząc zdjęć jej ciała na miejscu zbrodni, ostatnia fotografia mojej matki to oficjalny portret wykonany zaledwie kilka miesięcy przed śmiercią. Pozowała do niego w zwykłym zakładzie fotograficznym, znanym z profesjonalnych, acz banalnych sesji: niemowlęta rozśmieszane pacynkami, dzieci ustawione według wzrostu i ubrane w identyczne świąteczne sweterki – wszystko na pospolitym tle. Czasami był to błękitny ekran, który wyglądał, jak gdyby ktoś przejechał po nim piórkiem umoczonym w farbie, albo jesienny pejzaż z drewnianym płotkiem obramowany czerwono-żółtymi liśćmi. W przypadku bardziej nastrojowych portretów stosowano proste czarne tło, które miało dodawać powagi lub formalnej elegancji.
Miała czterdzieści lat. Na sesję włożyła czarną suknię z długimi rękawami i wysokim, rozpinanym pod szyją kołnierzem. Nie patrzy w aparat, jej oczy są utkwione w jakimś odległym punkcie, jak gdyby tuż nad moją głową, przez co jej twarz jest tak samo nieodgadniona jak zawsze – wysokie, eleganckie czoło, gładkie, bez jednej zmarszczki, niczym niezapisany billboard. Nie uśmiecha się, więc wyraźnie widać dołek w podbródku, a nad smukłą szyją łagodnie rysuje się kanciasta linia żuchwy. Siedzi wyprostowana, choć poza nie wygląda na wymuszoną ani niewygodną. Być może zamierzała spojrzeć na to po latach i powiedzieć: „To wtedy zaczęłam nowe życie”. Przychodzi mi do głowy, że właśnie o to jej chodziło: chciała uwiecznić samą siebie jako kobietę, która tak daleko zaszła i ma przed sobą resztę życia.
Myśl o tym zawsze napawała mnie rozpaczą, dlatego latami opowiadałam sobie inne historie. W jednej z wersji wiedziała, że wkrótce zostanie zabita. Wiem, że dla zabawy wybrała się ze znajomymi z pracy do medium; powiedziała mi o tym, choć nie zwierzyła się z tego, co wówczas usłyszała. Mniej więcej w tym czasie wykupiła też kilka polis ubezpieczeniowych na życie, więc przez lata wmawiałam sobie, że na pewno przygotowywała się na to, co nieuniknione, że w ostatnich tygodniach chciała zadbać o to, by jej dzieci miały zapewnioną opiekę, gdy jej już zabraknie.
Tak naprawdę nawet jeśli tamto medium coś jej przepowiedziało, były to zapewne obietnice na temat przyszłości – może jakiś romans albo sukcesy w nowej pracy, na stanowisku dyrektorki do spraw personalnych w lokalnej instytucji zdrowia psychicznego. Wiem, że ubezpieczenie na życie najprawdopodobniej stanowiło po prostu jeden z przywilejów jej posady: wykupiła je w ramach programu dla nowych pracowników. Mimo to znajduję pocieszenie w opowieści o tym, jak ze stoickim spokojem robiła plany, choć była świadoma, co ją czeka. Inna wersja jest ponad moje siły, bo nie mogę znieść myśli o niej w tym strasznym momencie, nagłej świadomości rychłej śmierci właśnie wtedy, gdy wreszcie pozwoliła sobie na wiarę, że udało jej się uciec. Być może prawda o niej leży gdzieś pomiędzy nadzieją a pragmatyzmem.
Z perspektywy czasu widzę tę fotografię inaczej – to, jak bardzo jest ponura – jak gdyby fotograf chciał stworzyć coś artystycznego, a nie zwykły portret studyjny. Przestrzeń negatywna wokół niej tworzy ramę dla jakiejś niełatwej wiedzy: zostawiwszy za sobą mroczną przeszłość, matka zwraca oświetloną twarz ku przyszłości i nie odrywa od niej oczu.
A jednak – niezaprzeczalnie – jest tam coś jeszcze, coś o nawet już wówczas elegijnym charakterze: dziwny róg światła tuż za jej głową, być może defekt kliszy, sprawiający wrażenie, jak gdyby otworzyły się jakieś drzwi, przejście, w którym może wkrótce zniknąć. Patrząc na to zdjęcie teraz, kiedy wiem już, co potem nastąpiło, widzę, co jeszcze zrobił fotograf. Oto, jak ją sportretował: czerń jej sukienki stapia się z czarnym tłem, widać tylko twarz, a ona sama jest już częścią ciemności i wyłania się z niej niczym z odmętów pamięci.
Blisko trzydzieści lat po śmierci matki po raz pierwszy wróciłam do miejsca, w którym została zamordowana. Ostatni raz byłam tam, kiedy miałam dziewiętnaście lat i musiałam opróżnić jej mieszkanie, pozbywając się wszystkiego, czego nie mogłam – lub nie chciałam – zabrać ze sobą: mebli i przedmiotów domowego użytku, jej ubrań, jej ogromnej kolekcji płyt. Zatrzymałam tylko kilka książek, ciężki pas zrobiony z kul i roślinę, którą kochała – dieffenbachię. Przez całe dzieciństwo do moich obowiązków należało jej pielęgnowanie: co tydzień odkurzałam i zraszałam górne liście, a potem obcinałam dolne, zbrązowiałe. „Pamiętaj, żeby uważnie się z nią obchodzić” – ostrzegała matka. Drobna przestroga, pozornie niepotrzebna, ale sok dieffenbachii zawiera toksynę, która sączy się z liści i łodyg, gdy się je skaleczy. Niekiedy roślinę nazywa się „niemą trzciną”, ponieważ może czasowo porazić struny głosowe. „Oniemiał” – mówimy, gdy strach, szok lub zdumienie odbiera nam mowę; „niemy żal” – gdy żałoba nie wyraża się w wypowiedzianych na głos słowach. Nie potrafiłam wtedy pojąć metafory rośliny, mojego związku z matką, znaczenia tego, że powierzyła mi opiekę nad nią, jednocześnie mnie przed nią ostrzegając.
Kiedy opuściłam Atlantę i poprzysięgłam sobie nigdy więcej tam nie wracać, zabrałam ze sobą to, co kultywowałam przez te wszystkie lata: nieme unikanie własnej przeszłości, milczenie i dobrowolną amnezję, która głęboko się we mnie zakorzeniła. Nie wyobrażałam sobie wtedy nawet, by cokolwiek mogło sprowadzić mnie z powrotem do tego miasta, do topografii na każdym kroku przypominającej mi o przeszłości, o której byłam zdecydowana zapomnieć, choć jednocześnie próbowałam pielęgnować pamięć o niej, jak tylko potrafiłam. Kiedy jednak wróciłam tam ze względów zawodowych, objąwszy posadę wykładowczyni na uczelni, myślałam, że uda mi się odciąć od dawnego życia, jeśli tylko za wszelką cenę będę unikać przynajmniej tego jednego miejsca, bo wizyta tam była ponad moje siły. Aż pewnego dnia okazało się to konieczne.
By tam dojechać, musiałam minąć punkty orientacyjne, które przeniosły mnie do 1985 roku – gmach sądu, w którym odbywały się procesy; stację kolejową, z której moja matka jeździła do pracy do centrum; posterunek policji hrabstwa DeKalb na skrzyżowaniu z autostradą 285; pętlę obwodnicy wokół Atlanty – i pojechać wzdłuż Memorial Drive, głównej arterii wschód–zachód, która niegdyś nosiła nazwę Fair Street. Memorial zaczyna bieg w środku miasta i wije się na wschód od centrum, aż do Stone Mountain, największego w kraju pomnika Konfederacji. Metafora białej mentalności Południa wyrasta z ziemi niczym głowa zakopanego olbrzyma, któremu na czole wyryto ikony nostalgicznych snów o południowym bohaterstwie i waleczności: ogromne płaskorzeźby Stonewalla Jacksona, Roberta E. Lee i Jeffersona Davisa. Tamtego roku mieszkaliśmy nieopodal, na przecznicy Memorial 5400, pod numerem 18-D.
Wiedziałam dokładnie, gdzie to jest, znałam punkty orientacyjne prowadzące do tego miejsca, jednak przejechałam za daleko i musiałam zawrócić, żeby w końcu trafić do otoczonej drzewami bramy frontowej. W oddali widziałam Stone Mountain, która znienacka wyłoniła się znad Memorial, jak gdyby przypominając mi, o czym się tu pamięta, a co zostało zapomniane.
Kiedy ostatni raz byłam na tym osiedlu, rankiem nazajutrz po jej śmierci, widziałam wyblakły kredowy zarys jej ciała na chodniku, żółtą taśmę policyjną wciąż przyklejoną do drzwi, małą, okrągłą dziurę w ścianie obok jej łóżka, gdzie utkwiła pojedyncza kula – chybiony strzał. Dziś próżno tu szukać najmniejszych choćby śladów, mimo że ma się wrażenie, jakby strata na wszystkim wycisnęła piętno. Rzędy zardzewiałych poręczy i moskitiery znaczą zniszczone budynki – kiedy się wprowadzaliśmy, liczyły sobie zaledwie dziesięć lat – a ściany pokrywa farba w jaśniejszym odcieniu, jak gdyby miała ukryć mroczną historię, która się pod nią znajduje.
Stanęłam pod oknem sypialni matki i pomyślałam o dziurze po kuli: ot, drobny odcisk wydarzenia, które na zawsze zmieniło nasze życie. Wkrótce potem została załatana, zaszpachlowana i zamalowana, a ja zastanawiałam się teraz, czy budynek z wiekiem nie osiadł bardziej, czy ściany się nie przesunęły. Widziałam wgłębienie, które mogła pozostawić niegdyś zakryta główka gwoździa, wklęsłość w gipsowej płycie niczym otwierająca się pod powierzchnią rana. To właśnie przyciąga mnie tu ponownie: to, co ukryte, zasłonięte, niemal zupełnie wymazane. Muszę teraz nadać sens naszej historii, zrozumieć tragiczny bieg życia mojej matki i to, jak owo dziedzictwo ukształtowało moje własne życie.
Przechowuję w głowie obraz siebie samej tego pierwszego dnia po jej śmierci, w mieszkaniu. Lokalna stacja telewizyjna nagrała moment mojego przybycia, więc w tym obrazie zawiera się nie tylko te kilka chwil, ale i akt obserwowania siebie, z dystansu, gdy wkraczam w swoje dawne życie ostatni – jak wówczas sądziłam – raz. Na nagraniu idę po schodach i wchodzę do środka, po czym zamykam za sobą drzwi. Kiedy teraz o tym myślę, nie słyszę żadnych słów, nie ma głosu. Być może reporterka wypowiedziała nasze imiona, a może nazwała tylko moją matkę „ofiarą”. A w mojej głowie na dole ekranu pojawia się napis, który określa mnie mianem „córki zamordowanej kobiety”. Już wtedy czułam się tak, jakbym oglądała kogoś innego – młodą kobietę u progu życia, wkraczającą jednocześnie w dorosłość i żałobę.
Młoda kobieta, którą się stałam, kiedy kilka godzin później wyłoniłam się z tego mieszkania, nie była tą samą, która do niego weszła. W pewnym sensie ona wciąż tam jest, ta dziewczyna, moje „ja” z przeszłości, za zatrzaśniętymi drzwiami, na wieczność zamknięta w kadrze, którym kończy się nagranie. Często widzę te drzwi w snach. Dopiero teraz mogę przekroczyć ten próg.1 INNY KRAJ
Na tylnej części uda mam duże znamię. Towarzyszy mi od ponad pół wieku, nigdy jednak nie pamiętam, na której nodze znajduje się jego ciemny kontur, więc żeby to sprawdzić, muszę stanąć tyłem do lustra i spojrzeć na siebie. Za każdym razem czuję się tak, jakbym natknęła się na zapomnianą bliznę, pozostałość, która przypomina o momencie zranienia. Wracam wtedy do wczesnego dzieciństwa: długich, ciepłych dni w Missisipi, kiedy najczęściej nosiłam szorty, a znamię było ciągle na widoku, nie zaś ukryte, jak to zwykle bywa teraz. Jest wielkości dłoni, choć nie jej kształtu, i znajduje się dokładnie tam, gdzie zostałby odciśnięty ślad, gdyby – tak jak mojej matce – kazano mi siedzieć na własnych rękach.
W różnych kulturach krążą mity o piętnie, jakie matka może wycisnąć na dziecku, zanim jeszcze przekroczy ono próg świata, o tym, jak jej pragnienia czy lęki mogą objawić się na jego ciele: znamiona w kształcie czy kolorze jedzenia, na które miała ochotę, siwy pukiel tam, gdzie szarpała za własne włosy. Mówi się, że na ciążowe zachcianki dobrze jest zjeść szczyptę ziemi albo gliny; żeby uspokoić rękę, która bezwiednie chwyta za włosy, należy na niej usiąść. Gdyby matka posłuchała tych porad, być może w mojej rodzinie istniałaby spójna historia o tym, co symbolizuje moje znamię. Starsi zgadzali się jednak tylko co do tego, że wygląda ono jak miejsce na mapie, o którym moja matka mogła marzyć, ale nigdy tam nie była. Często wyobrażałam sobie, jak oczekiwała mojego przybycia, jednocześnie pełna nadziei i niepokoju o świat, o ten szczególny czas i miejsce, w którym miałam się pojawić: zaciekła tęsknota nabierała w niej kształtu.
Wiosną 1966 roku, kiedy się urodziłam, mojej matce brakowało kilku miesięcy do dwudziestych drugich urodzin. Mój ojciec wyjechał akurat w podróż służbową poza miasto, więc krótką trasę z domu mojej babci do szpitala Gulfport Memorial przebyła bez niego. W drodze na szpitalny oddział dla czarnych siłą rzeczy musiała czuć klimat tego dnia i patrzeć na powiewające na ulicach flagi: wywieszali je zwykli obywatele, ale także członkowie władz i klansmani (często zresztą oznaczało to jedno i to samo) w Gulfport i innych miasteczkach w całym stanie Missisipi. 26 kwietnia tego roku przypadała setna rocznica stanowych obchodów Konfederackiego Dnia Pamięci – święta ku czci starego Południa, straconej sprawy i białej supremacji – a ów zapał w dużej mierze stanowił także manifestację sprzeciwu wobec niedawnych postępów ruchu na rzecz praw obywatelskich. Matce nie mógł umknąć paradoks moich narodzin w tym szczególnym dniu: oto na świat przychodzi dziecko pochodzące ze skrzyżowania ras, z międzyrasowego małżeństwa, które wciąż było wówczas nielegalne w Missisipi i aż w dwudziestu innych stanach.
Zamknięta na piętrze dla „kolorowych” matka wiedziała, że kraj się zmienia, choć powoli. Latem 1965 roku skończyła dwadzieścia jeden lat, pełnoletnie życie zaczynała więc po „krwawej niedzieli”, zamieszkach w dzielnicy Watts w Los Angeles i po wielu latach morderstw na tle rasowym w Missisipi. W przeciwieństwie do mojego ojca, białego chłopca, który dorastał na prowincji Nowej Szkocji, polując, łowiąc ryby i mogąc swobodnie przemierzać otwarte lasy, moja matka wchodziła w życie jako czarna dziewczyna na Głębokim Południu, osaczona, przywiązana do świata ograniczonego przez prawa Jima Crowa. Mój ojciec wierzył wprawdzie w ideę życia na krawędzi, w konieczność podejmowania ryzyka, ale to matka doświadczyła przymusu skrywania uczuć, sztuki robienia z własnej twarzy nieodgadnionej maski w kontaktach z białymi, którzy oczekiwali od czarnych służalczej uległości. Latem 1955 roku, kiedy miała jedenaście lat, zobaczyła, jaki los może spotkać w Missisipi czarne dziecko, które nie zachowuje się zgodnie z oczekiwaniami i wykracza poza ramy rasowych zakazów. Na zdjęciu w należącym do mojej babci egzemplarzu magazynu „Jet” ujrzała zmasakrowane zwłoki Emmetta Tilla i jego skatowaną twarz.
_Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży._