Facebook - konwersja
Przeczytaj fragment on-line
Darmowy fragment

  • Empik Go W empik go

Memuar szczęściarza - czyli fantastyka, czarny humor i twoja stara - ebook

Wydawnictwo:
Format:
EPUB
Data wydania:
6 czerwca 2024
35,99
3599 pkt
punktów Virtualo

Memuar szczęściarza - czyli fantastyka, czarny humor i twoja stara - ebook

Memuar szczęściarza to rodzaj pamiętnika prowadzonego przez Brunona – największego pechowca na świecie, który zrządzeniem losu otrzymał od potężnego bóstwa dar szczęścia 🌟. Połączenie tych dwóch sprzecznych natur sprawia, że życie bohatera obfituje w niemożliwe do przewidzenia, często śmieszne sytuacje. Bitwy ze strasznymi potworami, potężna magia potrafiąca zdziałać cuda, barwne i nietuzinkowe postacie, humorystyczne dialogi, nieprzewidywalne zwroty akcji – wszystko to zaś opisane językiem kreatywnego i momentami zakręconego narratora, który sam czasami nie wie, czy wypada mu wspominać o niektórych mniej cenzuralnych wydarzeniach ze swojego życia 😐.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397128217
Rozmiar pliku: 524 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TRE­ŚCI

Nota wstępna

1. Co po­szło nie tak?

2. Marsz, marsz na front…

3. Moja pierw­sza bi­twa

4. Nocny spa­cer pe­łen nie­spo­dzia­nek

5. Ta­wer­niane opo­wie­ści

6. Pa­nie Go­lia­cie… to było nie­chcący…

7. I na­gle stał się cud

8. Szczę­ście, szczę­ście, szczę­ście!

9. Nie­udane na­tar­cie

10. Po­ga­du­chy przy ogni­sku

11. Nota Iry­diona

12. Damy w opa­łach

13. Za­bawa w kotka i myszkę

14. Randka w ciemno i spór o Ros­sów

15. Do trzech razy sztuka

16. Moja nowa ekipaNOTA WSTĘPNA

Nie wiem, po co mi był ten dzien­ni­czek. Ni­gdy nie za­mie­rza­łem ni­czego spi­sy­wać, a już tym bar­dziej wła­snych lo­sów. Moż­liwe, że w tej kwe­stii za­dzia­łał po pro­stu in­stynkt. Zło­dziej za­wsze po­zo­sta­nie zło­dzie­jem. Zo­ba­czy­łem, to wzią­łem, a jako że do dzieci mi się nie śpie­szy, to może wła­śnie w taki spo­sób, za po­mocą słów, prze­każę swoją spu­ści­znę przy­szłym po­ko­le­niom. Czło­wiek musi coś po so­bie zo­sta­wić, a ja już swoje lata mam. Trzy­dzie­ści pięć – piękny wiek dla ra­bu­sia al­ko­ho­lika z uza­leż­nie­niem od bo­skiej am­bro­zji. Zdzi­wieni? O tak, tro­chę się tego przy­smaku w ży­ciu zja­dło. Co ja mó­wię… tyle, ile tego wpie­przy­łem, to so­bie na­wet wy­obra­zić nie mo­że­cie. Ni­gdy też nie przy­ła­pano mnie na go­rą­cym uczynku. Ko­lejny do­wód na to, że bo­go­wie to tę­paki. Ale cóż… za­czą­łem od końca, a wy­pa­da­łoby ra­czej od po­czątku, prawda?

No, to jesz­cze raz, lecz tym ra­zem pre­cy­zyj­nie i po­woli. Na­zy­wam się Bruno. Uro­dzi­łem się w naj­gor­szym i naj­bar­dziej śmier­dzą­cym miej­scu na tym świe­cie, a do­kład­niej mó­wiąc – w dziel­nicy bie­doty mia­sta Ti­ga­ret. Moją matką była jedna z se­tek pra­cu­ją­cych tam pro­sty­tu­tek. Oj­ciec oczy­wi­ście przy na­ro­dzi­nach obecny nie był, z wia­do­mego po­wodu. Mo­że­cie po­wie­dzieć: „prze­cież to nic złego, mo­gło być go­rzej”. A no mo­gło, no i było. Matka za­raz po po­ro­dzie so­bie zmarła, a mną za­jęły się jej ko­le­żanki. Bur­del był moim do­mem do siód­mego roku ży­cia. Miesz­ka­łem tam, po­ma­ga­łem, sprzą­ta­łem i ro­bi­łem wszystko, by nie na­zy­wano mnie dar­mo­zja­dem.

Po­tem zaś na­stą­pił prze­łom.

Pod­czas co­dzien­nych po­rząd­ków przy dro­dze (czy­ści­łem wej­ście do na­szego przy­bytku, bo ktoś za­rzy­gał schody) zo­sta­łem do­strze­żony przez Oli­viera – miej­sco­wego, nie­spełna pięt­na­sto­let­niego przy­wódcę Brud­nej Bry­gady, czyli cze­goś w ro­dzaju ma­łej grupy zło­dziei, która skła­dała się głów­nie z bez­dom­nych dzieci i ubo­gich mło­dzi­ków. Cwa­nia­czek po pro­stu do mnie pod­szedł, spoj­rzał mi w oczy i kul­tu­ral­nie oznaj­mił, że albo będę dla niego pra­co­wał, albo mi wpier­doli. Wy­bór był pro­sty.

Tak w skró­cie za­częła się moja przy­goda z kra­dzie­żami. Ucie­kłem z bur­delu – na­wet nie wiem, czy ktoś to za­uwa­żył – i przez na­stępne lata do­ra­sta­łem wśród mło­do­cia­nych re­cy­dy­wi­stów, po­wo­lutku sta­jąc się jed­nym z nich. Naj­pierw pod­wę­dza­łem ze stra­ga­nów zwy­kłe jabłka i ziem­niaki. Cza­sami wy­sy­łano mnie też na że­bry. Po­tem dzia­ła­łem jako in­for­ma­tor. Zbie­ra­łem in­for­ma­cje, pod­słu­chi­wa­łem pry­watne roz­mowy roz­ba­wio­nych pa­nien i upi­tych żoł­nie­rzy bie­sia­du­ją­cych w pu­blicz­nych przy­byt­kach. Gdy skoń­czy­łem trzy­na­ście lat, star­sze chło­paki uznały, że pora na ko­lejny etap. Na­uczono mnie, jak za­kra­dać się do za­moż­niej­szych per­son od tyłu i jak umie­jęt­nie od­ci­nać sznu­rek zwi­sa­ją­cej przy ak­sa­mit­nych spodniach sa­kiewki. Oli­vier dał mi w tym cza­sie w pre­zen­cie piękny, ko­lo­rowy nóż, któ­rego uży­wać mia­łem z roz­wagą.

Gdy do­bi­łem do sie­dem­na­stu lat, na­sza grupka skła­dała się już z dwu­na­stu osób (dzie­ciarni nie biorę pod uwagę). Lu­dzie nas znali, sza­no­wali, a na­wet oba­wiali się. Po­lo­wa­li­śmy no­cami ni­czym dra­pieżne wilki, okryci dłu­gimi, czar­nymi płasz­czami. Tro­pi­li­śmy sa­motne, za­ko­chane pary albo pi­ja­nych miesz­czan szwen­da­ją­cych się mię­dzy ści­śnię­tymi do­mami mia­sta. Skryci w mroku bocz­nych uli­czek i ką­tów zda­wa­li­śmy się nie­moż­liwi do do­strze­że­nia, a to da­wało nam gi­gan­tyczną prze­wagę. Każdy na­pad koń­czył się suk­ce­sem. Każda kra­dzież przy­no­siła gi­gan­tyczny zysk dla na­szej bandy i aż korci mnie, by na­pi­sać, że wszystko to było moją za­sługą, lecz… nie­stety nie było, a cały ten opis na­daje się do grun­tow­nej re­for­ma­cji. Kre­atyw­ność za­chęca mnie do ściem­nia­nia i upięk­sza­nia, ale skoro moja pi­sa­nina ma być czymś w ro­dzaju pa­mięt­nika, to w su­mie chyba mogę so­bie po­zwo­lić na bru­talną szcze­rość.

Tak na­prawdę ni­gdy nie udało mi się okraść żad­nego stra­ganu. Han­dla­rze byli wy­czu­leni na punk­cie ma­łych zło­dzie­jasz­ków, a to skut­ko­wało tym, że kil­ka­dzie­siąt mo­ich prób ra­bunku za­koń­czyło się nie­złym mor­do­bi­ciem – oczy­wi­ście owa morda na­le­żała do mnie. Że­bry ni­gdy mi nie wy­cho­dziły, cza­sami je­dy­nie, gdy by­łem jesz­cze mały, ja­kaś młoda pa­nienka zli­to­wała się nade mną i mó­wiąc: „Biedne dziecko. Wy­gląda, jakby wy­szło z ka­na­łów” wrzu­cała mi do ku­beczka kilka gro­szy. Po­dob­nie sprawy miały się ze zbie­ra­niem in­for­ma­cji. Na pal­cach obu rąk i nóg nie zdo­łał­bym po­li­czyć przy­pad­ków, kiedy to zo­sta­łem zła­pany na pod­słu­chi­wa­niu, za które też za­wsze otrzy­my­wa­łem na­leżną karę w po­staci chło­sty. Gdy skoń­czy­łem trzy­na­ście lat, ko­le­dzy z bandy na­uczyli mnie jak okra­dać miesz­czan tylko dla­tego, że nie nada­wa­łem się do ni­czego in­nego. Otrzy­many od Oli­viera nóż był tak na­prawdę sta­rym, za­ostrzo­nym dłu­tem, któ­remu ko­lor nada­wała po­że­ra­jąca go rdza, a wszel­kie nocne po­lo­wa­nia koń­czyły się w moim przy­padku tra­gicz­nie. Raz od pi­ja­nego szlach­cica do­sta­łem kop­niaka w jaja, in­nym ra­zem po­biła mnie nie­wiele star­sza dziew­czyna, która po­tem, jak na iro­nię, sama chciała mnie jesz­cze okraść.

Szczy­tem zaś była sy­tu­acja ma­jąca miej­sce przed świę­tami No­wego Roku. Moim ce­lem stał się stary, znie­do­łęż­niały dziad. Cho­dził o la­sce, co chwila kasz­lał, stę­kał i po­ru­szał się z pręd­ko­ścią żół­wia. Na­wet nie mo­głem się do­my­ślić, że jest jed­nym ze zna­nych, zam­ko­wych ry­ce­rzy. Opi­su­jąc spo­tka­nie z nim w kilku sło­wach – do­sta­łem naj­więk­sze manto w ży­ciu (no może nie li­cząc wcze­śniej wspo­mnia­nej nie­wia­sty). Stra­ci­łem ząb, mia­łem dwa zła­mane że­bra, zwich­niętą kostkę i zła­many oboj­czyk. Eh, aż strach po­my­śleć, co by było, gdyby ude­rzył mnie drugi raz.

Pod­su­mo­wu­jąc, od sa­mego po­czątku mia­łem w ży­ciu gi­gan­tycz­nego pe­cha. Gdyby po­rów­nać szczę­ście do ilo­ści wody w studni, to w moim przy­padku stud­nia by­łaby pu­sta, a do tego za­sy­pana pia­skiem i ka­mie­niami. Mia­łem ta­kiego pe­cha, że na­wet nie do­sta­łem ksywki „Pe­szek”, którą co kilka lat otrzy­my­wali naj­bar­dziej pe­chowi człon­ko­wie bandy. Do­stał ją Fra­nek i to tylko dla­tego, że kie­dyś, dawno temu, zgu­bił przy­pad­kiem jedną z kilku ukra­dzio­nych sa­kie­wek.

Je­bany far­ciarz.

Ogrom mo­ich nie­po­wo­dzeń w ży­ciu do­pro­wa­dził w końcu do tego, że uda­łem się do świą­tyni w celu zwe­ry­fi­ko­wa­nia, czy aby nie sta­łem się ofiarą klą­twy rzu­co­nej przez ja­kieś nie­znane mi bó­stwo. Nie­stety, oprócz wszy i kilku plam na skó­rze, świad­czą­cych o cho­ro­bie układu po­kar­mo­wego, ka­płan nie zna­lazł u mnie ni­czego, co su­ge­ro­wać by mo­gło wpływ sił nad­przy­ro­dzo­nych. To zna­czyło, że by­łem na­tu­ral­nym pe­chow­cem z krwi i ko­ści, a moim prze­zna­cze­niem na tym świe­cie było do­sta­wać po du­pie w każ­dej moż­li­wej sy­tu­acji. Już wtedy, po stwier­dze­niu tego faktu, po­wi­nie­nem so­bie był od­pu­ścić wszel­kie próby walki z nie­przy­chylną mej eg­zy­sten­cji for­tuną. Ale cóż, młody by­łem i głupi. Jak ty­powy sie­dem­na­sto­la­tek nie mia­łem za­miaru się pod­da­wać. Za motto ob­ra­łem słowa o tym, że to czło­wiek jest ko­wa­lem swo­jego losu. Czu­łem, że mu­szę za­wal­czyć ze swoim pe­chem i już wkrótce nada­rzyła się ku temu nie lada oka­zja.

Pew­nego razu, w nocy, Oli­vier obu­dził nas roz­ocho­cony. Za­czął krzy­czeć, że do na­szego mia­sta ma przy­je­chać sama, po­wszech­nie znana księżna Lu­kre­cja, a wraz z nią jej naj­lepsi przy­ja­ciele, czyli dwa ku­fry pełne złota, klej­no­tów i in­nych kosz­tow­no­ści. Wszy­scy mie­li­śmy w oczach ten błysk. Każdy wie­dział, że nad­szedł czas na na­pad stu­le­cia. Ja sam aż pod­sko­czy­łem z ra­do­ści. Mo­men­tal­nie ze­bra­li­śmy się wo­kół Oli­viera, a ten oświad­czył, że nasz nowy cel ma przy­być do mia­sta na­stęp­nego dnia w samo po­łu­dnie, po czym przed­sta­wił plan dzia­ła­nia.

Mnie, jak zwy­kle pod­czas waż­niej­szych ope­ra­cji, przy­pa­dła nie­wdzięczna rola przy­nęty. Tylko to jedno jako tako mi wy­cho­dziło. Mu­sia­łem ścią­gnąć na sie­bie uwagę straż­ni­ków miej­skich, pod­czas gdy po­zo­stałe chło­paki zajmą się kra­dzieżą. Po­wie­dziano mi, że wszystko bę­dzie do­brze. Mia­łem wy­ko­rzy­stać dużą liczbę lu­dzi na placu zam­ko­wym oraz zna­jo­mość bocz­nych uli­czek. Uwie­rzy­łem, za­ufa­łem i kilka dni po na­pa­dzie… wy­lą­do­wa­łem w wię­zie­niu na ko­lejne pięć dłu­gich lat.1.

CO PO­SZŁO NIE TAK?

Po­bytu w wię­zie­niu, wy­bacz­cie, ale nie opi­szę. Ro­bi­łem tam wiele róż­nych i dziw­nych rze­czy, o któ­rych le­piej, aby­ście nie wie­dzieli. Po­nadto wy­daje mi się, że waż­niej­szym wąt­kiem w tym mo­men­cie jest wy­ja­śnie­nie, jak się tak w ogóle do­sta­łem. Pod­wód był ba­nalny – wy­sta­wiono mnie, a cała hi­sto­ria owego fe­ral­nego dnia pre­zen­tuje się na­stę­pu­jąco:

Ka­reta księż­nej we­dle prze­wi­dy­wań po­ja­wiła się na placu zam­ko­wym około po­łu­dnia. Moim za­da­niem, jak już o tym wspo­mnia­łem, było ro­bie­nie za przy­nętę. Mia­łem zwró­cić na sie­bie uwagę cho­ciaż kilku straż­ni­ków, by na­stęp­nie od­cią­gnąć ich od za­moż­nej pani oraz skar­bów znaj­du­ją­cych się w po­wo­zie. Człon­ko­wie mo­jej bandy cza­ili się po wszyst­kich ką­tach. Stali nie­opo­dal ob­lę­żo­nych przez lu­dzi stra­ga­nów, opie­rali się o za­mszone mury zam­kowe, a inni krę­cili się do­okoła za­ję­tej przez dzieci fon­tanny. Wszy­scy cze­kali na znak od Oli­viera. Oli­vier zaś cze­kał na mój ruch. Nie po­wiem, od­czu­wa­łem tro­chę pre­sji. Mia­łem być za­pal­ni­kiem ca­łej ope­ra­cji. Do tej pory każda taka ak­cja wy­jąt­kowo koń­czyła się dla mnie do­syć do­brze. Ła­two po­tra­fi­łem zwró­cić na sie­bie uwagę ob­cych lu­dzi. Cza­sem wy­star­czyło je­dy­nie małe, „nie­chcące” po­pchnię­cie albo na­dep­nię­cie na stopę i już każdy chciał mi wpier­do­lić. Raz kilku ty­pów go­niło mnie za sam wy­gląd mo­jej twa­rzy. Krzy­czeli coś o moim wiel­kim, ha­czy­ko­wa­tym no­sie i pod­krą­żo­nych oczach. Na­wet mój za­cny, le­dwo wi­doczny, dzie­wi­czy wą­sik im nie od­po­wia­dał. No cóż, może nie by­łem zbyt ładny, ale przy­naj­mniej po­ma­gało mi to w ro­bo­cie.

Nie­stety, gwar­dzi­ści księż­nej nie przy­po­mi­nali ty­po­wych straż­ni­ków miej­skich, z ja­kimi mia­łem już do czy­nie­nia. Oli­vier za­wczasu ostrzegł mnie, że trudno bę­dzie ich spro­wo­ko­wać sa­mym nie­tak­tem, wy­glą­dem, a na­wet prze­zwi­skami. Za­pro­po­no­wał, abym któ­re­muś na­pluł w twarz, lecz ja, ge­niusz, wpa­dłem na placu na jesz­cze lep­szy po­mysł – po­sta­no­wi­łem rzu­cić w któ­re­goś z nich ka­mie­niem. Uzna­łem, że ta­kiego prze­jawu agre­sji z mo­jej strony na pewno nie zlek­ce­ważą. Ocho­czo za­czą­łem szu­kać pod no­gami ja­kie­goś ka­wałka twar­dej skały. Mu­siał być od­po­wied­niej wiel­ko­ści. Nie za mały, aby jego ude­rze­nie było od­czu­walne, ale za­ra­zem nie za duży, by przy­pad­kiem nie zra­nił do­tkli­wie ofiary. Kie­dyś je­den chło­pak z na­szej bandy nie­chcący wy­bił pew­nemu straż­ni­kowi miej­skiemu ząb pod­czas bójki i miał przez to nie­małe kło­poty. Kiedy go zła­pano, w ra­mach re­kom­pen­saty za po­peł­niony czyn mu­siał przy­jąć na plecy czter­dzie­ści ba­tów. Ze stra­chem po­my­śla­łem wtedy o ka­rze, jaka mo­gła cze­kać głupca, który zra­niłby gwar­dzi­stę sa­mej księż­nej. Mo­men­tal­nie jed­nak z ulgą uzna­łem, że ja prze­cież ta­kim głup­cem nie je­stem i być nie za­mie­rzam. Mia­łem plan i wie­dzia­łem, jak go wy­ko­nać. Szkoda tylko, że za­bra­kło mi czasu na do­kładne przy­go­to­wa­nie…

Odro­binę za­my­ślony na­wet nie spo­strze­głem, kiedy ka­reta wje­chała na plac. Ocu­cił mnie do­piero do­no­śny stu­kot koń­skich ko­pyt. Lu­dzie za­częli umy­kać na boki, by nie dać się stra­to­wać. Ktoś tam na­wet krzyk­nął, że „wa­riat po­wozi i lu­dzi po­za­bija”, ale woź­nica miał to w po­wa­ża­niu, mach­nął tylko ręką, ostro za­je­chał przed wej­ście do ksią­żę­cej re­zy­den­cji i, po­cią­gnąw­szy za lejce, za­trzy­mał ko­nie. Dę­bowe drzwiczki otwarły się i z ciem­nego wnę­trza bo­gato zdo­bio­nego po­wozu bły­ska­wicz­nie wy­szło, a ra­czej wy­czła­pało, stare, po­marsz­czone bab­sko, któ­rego twarz po­kry­wała chyba tona bia­łego pu­dru. Na jej wi­dok aż się wzdry­gną­łem. Mógł­bym przy­siąc, że wy­glą­dała brzy­dziej ode mnie. Szyb­kim ru­chem trzę­są­cej się ręki przy­wo­łała do sie­bie słu­żą­cych i ni­czym ro­pu­cha wy­skrze­czała za­chryp­nię­tym gło­sem dwa, istotne słowa:

– Wy­jąć ku­fry!

„Stare wapno!” – po­my­śla­łem. Za­miast za­jąć się sobą, za­miast zro­bić cho­ciażby je­den wdech po wyj­ściu z ka­rety, od razu chci­wie po­my­ślała o swo­ich pie­nią­dzach! Wie­dzia­łem, że in­nej oka­zji nie bę­dzie. Słu­żący, usły­szaw­szy roz­kaz, na­tych­miast ru­szyli, aby go wy­ko­nać. Spraw­nie otwo­rzyli tylny scho­wek, a moim oczom uka­zały się uło­żone w nim dwie, wiel­kie, za­mknięte na ma­sywne kłódki skrzy­nie, które już wkrótce miały zna­leźć się za bez­piecz­nymi mu­rami ksią­żę­cej sie­dziby. W ten po­czu­łem na so­bie wzrok Oli­viera. My­ślał o tym sa­mym, co ja. Nie ba­cząc na nic, chwy­ci­łem pierw­szy lep­szy frag­ment spę­ka­nej płyty. Był nieco za duży, mo­głem nim na­wet nie­chcący zra­nić straż­nika, co, jak już wspo­mnia­łem, nie by­łoby nam na rękę, ale mi­nął czas na szu­ka­nie al­ter­na­tywy. „Te­raz albo ni­gdy” – po­my­śla­łem, po czym mocno za­par­łem się jedną nogą o zie­mię, od­chy­li­łem się i, uży­wa­jąc ca­łej siły, rzu­ci­łem. Nie chcę się te­raz chwa­lić, ale ów rzut był nie­malże per­fek­cyjny. Ka­mień po­szy­bo­wał ni­czym ptak ze zło­żo­nymi skrzy­dłami. Był pod do­sko­na­łym ką­tem na­chy­le­nia. Na­pę­dzony do­sta­teczną ilo­ścią ener­gii ciął po­wie­trze jak nóż. Mia­łem przez mo­ment wra­że­nie, że bę­dzie tak pę­dził całą wiecz­ność, taki piękny i do­stojny – sym­bol mo­jego suk­cesu. Mój pierw­szy krok do walki z od­wiecz­nym nie­szczę­ściem. Zda­wał się nie­moż­liwy do za­trzy­ma­nia. Z gra­cją prze­le­ciał obok nie­ru­cho­mej ka­rety, omi­nął nie­sforne ko­nie za­rzu­ca­jące łbami, wręcz nie­zau­wa­że­nie prze­mknął obok wą­sa­tych gwar­dzi­stów, aż w końcu z ca­łym swoim im­pe­tem tra­fił pro­sto w… łe­pe­tynę księż­nej.

Do tej pory nie wiem, dla­czego tak się stało. Wy­daje mi się, że to był po pro­stu mój za­ki­chany pech. Mie­rzy­łem w naj­bliż­szego straż­nika, w jego okryty na­pier­śni­kiem tors, a tra­fi­łem w od­da­loną od niego o kil­ka­dzie­siąt stóp starą babę. Aż chrup­nęło, gdy twarda skała roz­łu­pała jej czaszkę. Na­wet nie zdą­żyła jęk­nąć. Pa­dła na zie­mię jak wo­rek kar­to­fli, cał­ko­wi­cie nie­przy­tomna. Je­den ze straż­ni­ków, zszo­ko­wany tak samo jak wszy­scy wo­kół, rzu­cił się w jej stronę, przy­klęk­nął, do­kład­nie spraw­dził tętno, po czym ze zgrozą w oczach oznaj­mił, że księżna nie żyje.

My­śla­łem, że się ze­sram.

Oli­vier pa­trzył na mnie jak otę­piały. Sam chyba jesz­cze wtedy nie poj­mo­wał za­ist­nia­łej sy­tu­acji, choć już po chwili wy­czy­ta­łem z jego mi­miki słowa: „Co ty, kurwa, zro­bi­łeś”. Oczy­wi­ście, była mała szansa na to, że cała ta sy­tu­acja za­koń­czy się dla mnie szczę­śli­wie. W po­woli po­wsta­ją­cym za­mie­sza­niu i dez­orien­tu­ją­cych krzy­kach ko­biet ła­two mógł­bym się wy­mknąć. Gwar­dzi­ści, choć znali kie­ru­nek, z któ­rego nad­le­ciał ka­wa­łek płyty, nie po­tra­fili w ciągu kilku pierw­szych se­kund do­kład­nie okre­ślić, kto do­ko­nał za­bój­stwa. Obok mnie stało kilku miesz­czan, ale wszy­scy jak je­den mąż za­jęci byli oglą­da­niem pro­cesu mie­sza­nia się pu­dru z ksią­żę­cej twa­rzy z szybko po­wsta­jącą ka­łużą krwi. Do tego były tam też trzy, może na­wet cztery okryte chu­s­tami ko­biety oraz je­den mały, uro­czy, po­zor­nie miły chłop­czyk. Nie wy­glą­dał na ło­buza. Moż­liwe, że gdyby nie zna­mię na czole w kształ­cie bły­ska­wicy i cha­rak­te­ry­styczne kru­czo­czarne włosy, to w ogóle nie zwró­cił­bym na niego uwagi. Nie­stety, to ten gów­niak był tym, który naj­bar­dziej chyba przy­czy­nił się do mo­jej ży­cio­wej tra­ge­dii.

– To on rzu­cił, ma­mu­siu! – za­czął się drzeć, cią­gnąc rów­no­cze­śnie matkę za rę­kaw. – Ten brzy­dal rzu­cił, ten co tak strasz­nie śmier­dzi! Bleee!

W pierw­szej chwili uzna­łem, że to nie o mnie cho­dzi. Kilka ty­go­dni wcze­śniej ką­pa­łem się w je­zio­rze, więc nie po­wi­nie­nem aż tak cuch­nąć. Po chwili jed­nak po­czu­łem na so­bie wzrok nie­mal wszyst­kich lu­dzi obec­nych na placu. Gwar­dzi­ści za­częli się drzeć. W jed­nej chwili w po­wie­trzu dało się sły­szeć świst wy­cią­ga­nych z po­chew mie­czy. Oli­vier zro­bił kilka kro­ków do tyłu. Wie­dział, że mam prze­rą­bane. Ja zresztą też. Lu­dzie byli zdolni zro­bić mi krzywdę za sam mój wy­gląd, a co do­piero w sy­tu­acji, gdy oka­za­łem się być mor­dercą. Na­gle po­czu­łem, że ktoś chwyta mnie za ra­mię. Był to je­den z roz­wście­czo­nych miesz­czan. Na­wet nie miał pew­no­ści, czy je­stem winny, ale i tak już mnie nie­na­wi­dził – ty­powy przed­sta­wi­ciel ciem­noty. Wy­rwa­łem się mu, ale tuż obok cza­ili się ko­lejni. Mu­sia­łem dzia­łać szybko. Ni­czym rą­czy ru­mak od­sko­czy­łem do tyłu i, prze­py­cha­jąc się przez ga­wiedź, pę­dem ru­szy­łem w stronę bocz­nej uliczki. Nie oglą­da­łem się za sie­bie, po pro­stu bie­głem.

Po chwili wszy­scy wie­dzieli kim je­stem i co wła­śnie zro­bi­łem. Pod­nio­sła się wrzawa. Plac zam­kowy wy­peł­niły krzyki i wrza­ski. Sły­sza­łem świ­sty prze­la­tu­ją­cych mi nad głową róż­nych przed­mio­tów. Rzu­cano we mnie ry­bami, kar­to­flami, owo­cami i róż­nymi in­nymi przed­mio­tami z po­bli­skich stra­ga­nów. Nie­któ­rzy mło­dzieńcy i dzieci sta­rali się mi za­gro­dzić drogę. Ja­kiś dziad pod­ło­żył mi na­wet nogę, ale ja się nie da­łem. Bie­głem bar­dzo szybko, wręcz pę­dzi­łem. Mo­men­tami mia­łem wra­że­nie, że wy­ro­sły mi skrzy­dła.

Po chwili mor­der­czego sprintu zna­la­złem się poza pla­cem. Prze­sko­czy­łem nad zu­ży­tymi me­blami po­sta­wio­nymi na dro­dze (ktoś chyba urzą­dzał prze­pro­wadzkę), prze­bie­głem dwie ko­lejne prze­cznice, prze­pcha­łem się przez kilka sku­pisk lu­dzi, omi­ną­łem za­le­ga­jące pod drew­nia­nymi miesz­ka­niami nie­czy­sto­ści, a na­stęp­nie czmych­ną­łem pro­sto przez cia­sne alejki po­mię­dzy do­mami. Starcy, ko­biety i dzieci z placu nie mieli szans już mnie do­go­nić. Go­rzej było z mło­dymi miesz­cza­nami, żwa­wymi „bycz­kami” chcą­cymi się wy­ka­zać po­przez schwy­ta­nie zbrod­nia­rza. Byli w po­dob­nym wieku co ja. Bez pro­blemu do­trzy­my­wali mi kroku. Czu­łem ich od­dech na karku nie­malże nie­ustan­nie i do­piero cwa­nym la­wi­ro­wa­niem mię­dzy gę­sto po­sta­wio­nymi bu­dyn­kami zdo­ła­łem ku­pić so­bie nieco czasu na po­szu­ka­nie kry­jówki. A była tam taka jedna; mała, nie­po­zorna luka obok dłu­gich de­sek opar­tych o ścianę pie­karni sta­rego Jana. Ża­den z go­nią­cych mnie chłop­ców nie po­my­ślał, że mo­głem się scho­wać w tak wi­docz­nym miej­scu, za­kryty przed cu­dzym wzro­kiem je­dy­nie cien­kim drew­nem. Prze­bie­gli obok, na­wet na chwilę się nie za­trzy­mu­jąc.

Upew­niw­szy się co do chwi­lo­wego bez­pie­czeń­stwa, z ulgą opu­ści­łem schro­nie­nie i uda­łem się do za­chod­niej czę­ści dziel­nicy. Tam przed mo­imi oczyma uka­zała się wielka, uło­żona z nie­rów­nych ka­mieni ściana oraz zwi­sa­jąca z niej lina. Tak jak za­pla­no­wano. Na­plu­łem so­bie na dło­nie i chyżo za­czą­łem się wspi­nać. Wnio­sku­jąc po do­no­śnych krzy­kach i na­wo­ły­wa­niach od strony są­sied­nich ulic – straż­nicy szu­kali mnie już po ca­łym mie­ście. Ale ja się tym nie przej­mo­wa­łem. Po chwili zna­la­złem się na gó­rze. Dy­sząc z wy­siłku, ru­szy­łem do jed­nej z głów­nych alei. Dzięki do­brej zna­jo­mo­ści mia­sta wy­prze­dzi­łem ści­ga­ją­cych o cał­kiem spory dy­stans. Opar­łem się o ścianę jed­nego z do­mów. Mu­sia­łem od­sap­nąć. Cały czas my­śla­łem o tym, czy Oli­vier i reszta chło­pa­ków so­bie po­ra­dzili. Ich za­da­niem, po mo­jej dy­wer­sji, było prze­ję­cie ka­rocy i jak naj­szyb­sza ucieczka do­kład­nie tą drogą, na któ­rej się znaj­do­wa­łem. Nie mo­głem im w ża­den spo­sób po­móc, mu­sia­łem cze­kać.

Obecni tam lu­dzie (nie­wie­dzący jesz­cze o moim wy­stępku) spo­glą­dali na mnie ze zdzi­wie­niem. Przez kurz i pył, które osia­dły na mo­jej niby bia­łej, prze­po­co­nej ko­szuli, wy­glą­da­łem, jak­bym wła­śnie prze­biegł wiele mil w le­sie. Czer­wony na twa­rzy ni­czym bu­rak za­ci­sną­łem pię­ści i przy­ło­ży­łem je do su­chych ust. Sta­ra­łem się nie przej­mo­wać cu­dzym wzro­kiem. De­ner­wo­wa­łem się. Mi­nuta po mi­nu­cie krzyki go­nią­cego mnie tłumu sta­wały się co­raz do­no­śniej­sze. Spraw­dzali wła­śnie ko­lejne za­ułki, ale ich ry­chłe wyj­ście na główne ulice było tylko kwe­stią czasu. Wy­prze­dza­jąc wa­sze py­ta­nie – tak, ze­wnętrzna brama mia­sta jak za­wsze była otwarta. Teo­re­tycz­nie mo­głem wtedy przez nią uciec, lecz znaj­do­wała się dość da­leko. Gdy­bym miał ko­nia, no i gdy­bym umiał na ta­ko­wym jeź­dzić, to pew­nie bez pro­blemu zdo­łał­bym czmych­nąć. Nie­stety jed­nak je­dy­nym zwie­rząt­kiem, ja­kie mi wów­czas to­wa­rzy­szyło, był nie koń, a szczur, który nie­zau­wa­że­nie do mnie pod­szedł. Aż od­sko­czy­łem, gdy jego ostre jak szpilki ząbki wbiły się w mój po­śla­dek. Bez­czelny typ. By­łem wy­koń­czony, zde­ner­wo­wany, go­nił mnie tłum roz­wście­czo­nych miesz­czan, a ten jesz­cze mnie bez­pod­staw­nie ugryzł. Mia­łem ochotę go kop­nąć, ale nie mi­nęło kilka se­kund, gdy na­gle do mo­ich uszu do­szły pi­ski wy­stra­szo­nych dam, które by­naj­mniej nie pisz­czały z po­wodu obec­no­ści ma­łego fu­trzaka. Z za­in­te­re­so­wa­niem zwró­ci­łem oczy w stronę spa­ce­ru­ją­cych w dali lu­dzi i do­strze­głem, jak od­ska­kują przed roz­pę­dzo­nym po­wo­zem.

To była ka­roca księż­nej! Za­ła­do­wana dwoma zna­jo­mymi ku­frami i przy oka­zji wy­peł­niona chłop­cami z na­szej Brud­nej Bry­gady. „Udało im się!” – krzyk­ną­łem w du­chu pe­łen ra­do­ści. Wszystko, nie wli­cza­jąc kilku drob­nych szcze­gó­łów, od­było się tak, jak prze­wi­dział Oli­vier. To było wręcz nie­praw­do­po­dobne! Moi ko­le­dzy obez­wład­nili po­zo­sta­łych gwar­dzi­stów i te­raz wszy­scy ra­zem mie­li­śmy uciec ze skar­bami. Ależ by­łem szczę­śliwy! Już wy­obra­ża­łem so­bie po­chwały, ja­kimi ob­sy­pią mnie kom­pani. Po raz pierw­szy mo­głem śmiało na­zwać się bo­ha­te­rem na­padu. Po­ko­na­łem swój pech. Udo­wod­ni­łem światu, ile je­stem wart i zdo­ła­łem umknąć ści­ga­ją­cym. Te­raz wy­star­czyło tylko chwy­cić dłoń Oli­viera. We­dług planu jego mocny uścisk miał mi po­móc wsko­czyć do pę­dzą­cej ka­rocy. Wy­bie­głem na śro­dek drogi. Za sobą usły­sza­łem okrzyki straż­ni­ków oraz za­in­te­re­so­wa­nych moją osobą miesz­czan (jakby nie mieli ni­czego in­nego do ro­boty, tylko go­nić mor­dercę). Ale oni nie byli ważni, nie mo­gli prze­cież za­trzy­mać pę­dzą­cej, za­przę­gnię­tej w cztery po­tężne ru­maki ka­rocy, w któ­rej za mo­ment mia­łem się zna­leźć. Z ba­na­nem na twa­rzy wy­pa­try­wa­łem dłoni Oli­viera i po chwili do­strze­głem ją. Serce biło mi jak sza­lone. Ka­roca była do­słow­nie tuż-tuż. Na­pią­łem mię­śnie, by­łem przy­go­to­wany do chwytu i wtedy wła­śnie je­den z chło­pa­ków zła­pał dłoń Oli­viera i… wcią­gnął ją z po­wro­tem.

Ka­roca prze­je­chała dwie stopy ode mnie. Fala po­wie­trza roz­biła się o moją twarz. Sta­łem jak kre­tyn z wy­cią­gniętą ręką jesz­cze do­brą chwilę. Spa­ra­li­żo­wał mnie strach, nie­pew­ność, a może to było zdzi­wie­nie? Sam do końca nie wiem. Po pro­stu sta­łem w bez­ru­chu, cze­ka­jąc na wy­cią­gniętą dłoń przy­ja­ciela, który był już za mną i wraz z po­zo­sta­łymi zmie­rzał w stronę bramy. Cały czas się uśmie­cha­łem. Do mo­ich uszu do­szedł od­głos nad­bie­ga­ją­cych lu­dzi, ale nie mia­łem za­miaru na­wet się od­wra­cać w ich stronę. Po­tem po­czu­łem po­tężne ude­rze­nie w głowę. Upa­dłem na zie­mię. Oto­czyła mnie grupa męż­czyzn. Jedni byli w lek­kich pan­cer­zach, inni w zwy­kłych, chłop­skich ko­szu­lach i sze­ro­kich por­t­kach, ale nie­za­leż­nie od ubioru wszy­scy ko­pali mnie jed­na­kowo mocno. Pluli na mnie, krzy­czeli coś. Ktoś mi chyba na­wet na­si­kał na twarz. Ale ja się tym nie przej­mo­wa­łem. Po­tem zwią­zali moje bez­władne ręce sznu­rem i za­wle­kli mnie na po­ste­ru­nek straż­ni­ków.

Tam wszystko od­było się już pro­fe­sjo­nal­nie. Naj­pierw prze­sie­dzia­łem kil­ka­dzie­siąt mi­nut w celi. Na­stęp­nie było prze­słu­cha­nie. Przy­ją­łem na mordę kilka cio­sów, żeby nie wyjść na mię­czaka, ale gdy po­ka­zali mi ob­cęgi do wy­ry­wa­nia pa­znokci, to nie­malże śpie­wa­jąco opo­wie­dzia­łem o pla­nie na­padu, nie­chcą­cym za­bój­stwie, po czym za­czą­łem sprze­da­wać swo­ich by­łych „przy­ja­ciół”, któ­rymi wtedy za zdradę szcze­rze gar­dzi­łem. By­łem w tym tak do­bry, że ka­pi­tan straży za­czął się za­sta­na­wiać, czy nie przy­znać mi ty­tułu kon­fi­denta roku. Wy­mie­ni­łem imiona wszyst­kich człon­ków Brud­nej Bry­gady, ich ty­powe ubiory, opi­sa­łem ich twa­rze, wzrost, spe­cy­ficzne za­cho­wa­nia i przy­zwy­cza­je­nia. Naj­ład­niej opi­sa­łem mo­jego dro­giego Oli­viera, po czym po­da­łem, gdzie do­kład­nie umiej­sco­wiona była na­sza kry­jówka. Ufa­łem, że znajdą tych gnoj­ków, te ła­chu­dry, tych nie­umy­tych zdraj­ców. Nie­stety, oka­zało się, że wska­zane przeze mnie miej­sce było pu­ste. Cwa­niaki prze­wi­dzieli, że ich sprze­dam i po­sta­no­wili zna­leźć so­bie nową miej­scówkę, moż­liwe na­wet, że poza gra­ni­cami Ti­ga­ret. To zaś zna­czyło, że czę­ściowo moje ze­zna­nia były gówno warte i nie po­pra­wiały mo­jej sy­tu­acji. Pa­mię­tam, jaki by­łem wście­kły, jak krzy­cza­łem, pła­ka­łem, dar­łem się wnie­bo­głosy. Prze­kli­na­łem swój pech i spo­ty­ka­jącą mnie nie­spra­wie­dli­wość, a po­tem do­sta­łem od ka­pi­tana w zęby i ze­mdla­łem.

Na­stęp­nego dnia prze­wie­ziono mnie do wię­zie­nia tym­cza­so­wego. Tam do­wie­dzia­łem się, że za za­bój­stwo tak waż­nej oso­bi­sto­ści, jaką jest czło­nek ro­dziny kró­lew­skiej, prze­waż­nie ska­zuje się mor­der­ców na karę śmierci. Ta zno­wuż wy­ko­ny­wana jest w spo­sób ce­re­mo­nialny na głów­nym placu mia­sta Je­mija. Po­dobny los miał spo­tkać i mnie. Je­dyną do­brą no­winą, jaka obiła mi się wten­czas o uszy, było to, że księżna Lu­kre­cja nie miała za ży­cia zbyt wielu przy­ja­ciół. Po­dobno jej na­gła śmierć była dla spo­rej liczby osób na­wet na rękę. To zna­czyło, że przy­naj­mniej nikt waż­niej­szy się nie po­fa­ty­go­wał i nie za­mie­rzał się fa­ty­go­wać, aby mnie w ra­mach ze­msty tor­tu­ro­wać.

Kilka dni póź­niej, tak jak wielu in­nych więź­niów, zna­la­złem się w Je­miji. Wsa­dzono nas do celi z ja­ki­miś po­waż­nymi kry­mi­na­li­stami. Naj­więk­szy z nich, Bo­rys, sie­dział za gwałty. Już na wej­ściu wraz ze swo­imi wiel­kimi kam­ra­tami ka­zał nam do­ko­nać wy­boru: na prawo idą ci, któ­rzy chcą na „dzień do­bry” zo­stać zgwał­ceni w pupę, na lewo zaś ci, któ­rzy chcą ro­bić la­skę. Chcia­łem być cwany, więc jako je­dyny nie ru­szy­łem się z miej­sca. My­śla­łem, że uznają mój spryt i lo­gicz­ność my­śle­nia (skoro po­zo­sta­łem w bez­ru­chu, to nie wy­bra­łem żad­nej z wy­mie­nio­nych „przy­jem­no­ści”), oraz za­pro­po­nują mi miej­sce w swo­jej ban­dzie. Nie­stety, tak się nie stało. Naj­pierw się za­śmiali, po­tem mnie zgwał­cili, a na ko­niec, jako je­dyny ze zgwał­co­nych, mu­sia­łem im jesz­cze ob­cią­gać. To był straszny po­czą­tek. Sta­łem się naj­gor­szym fra­je­rem wśród fra­je­rów – hi­per­fra­je­rem. Moją je­dyną na­dzieją na unik­nię­cie po­dob­nych nie­przy­jem­no­ści było to, że za nie­długo i tak mieli mnie stra­cić na oczach tłumu, lecz po kilku dniach i to oka­zało się je­dy­nie ułudą.

Za­wód kata tak na­prawdę ni­gdy nie ucho­dził za zbyt po­pu­larny, a na­wet pod­le­gał spo­łecz­nemu ostra­cy­zmowi. Po­wia­dano, że krew ska­zań­ców przy­nosi nie­szczę­ście, nikt nie chciał mieć z nią kon­taktu. Ciężko było o do­brego, pro­fe­sjo­nal­nego ści­na­cza głów, to zaś skut­ko­wało tym, że nie­liczni przed­sta­wi­ciele owej pro­fe­sji mieli bar­dzo na­pięte gra­fiki. Ja, jako że za­bi­łem samą księżną, mu­sia­łem zo­stać stra­cony pu­blicz­nie, a na­stępny wolny ter­min pu­blicz­nej eg­ze­ku­cji przy­pa­dał wtedy do­piero za naj­bliż­sze cztery lata. Do tego na­le­żało do­dać różne przy­pad­kowe oko­licz­no­ści oraz cho­robę kata i już z czte­rech zro­biło się pięć dłu­gich lat. Cały ten okres spę­dzi­łem w celi i, jak pi­sa­łem, wolę nie wspo­mi­nać o tym, co się tam działo.

Przed śmier­cią oca­lił mnie cud. Mie­siąc przed moim „wy­stą­pie­niem” na ka­tow­skim po­de­ście do­szło do bar­dzo nie­ty­po­wej sy­tu­acji, która wstrzą­snęła świa­tem; wszystko to zaś za sprawą strasz­li­wych i krwio­żer­czych po­two­rów, na­zy­wa­nych Trzema Pla­gami lub de­mo­nami Bal­zara. Ni­gdy wcze­śniej w ży­ciu żad­nego nie spo­tka­łem. Nie wie­dzia­łem, jak wy­glą­dały, jak się za­cho­wy­wały ani skąd się wzięły. Wie­dzia­łem je­dy­nie, że ist­nieją i do­piero je­den ze współ­więź­niów – Ku­ter­noga – stary, uty­ka­jący ga­wę­dziarz, który sie­dział za za­bój­stwo żony (po­dobno prze­so­liła mu zupę) i który nie po­tra­fił wy­ma­wiać li­tery „r”, opo­wie­dział mi pew­nego razu hi­sto­rię o tych prze­ra­ża­ją­cych stwo­rze­niach. Mógł­bym te­raz ład­nie za­cy­to­wać jego wy­po­wiedź, która za­częła się od cha­rak­te­ry­stycz­nego zda­nia: „Aj no, byśta so­bie tak, ze se, kulwa, po­twolki zle­ciały z wy­so­kiego nieba”, ale ra­czej nie­wiele by­ście z niej zro­zu­mieli, to­też za­pre­zen­tuję wam nieco zmo­dy­fi­ko­waną wer­sję:

Otóż dawno temu na świe­cie, tak jak i te­raz, oprócz zwie­rząt i ro­ślin żyli so­bie bo­go­wie oraz nimfy, a także smoki, no i sfinksy, no i ol­brzymy, i ja­kieś gi­gan­tyczne żół­wie, i cała masa in­nych, po­je­ba­nych stwo­rów. Ów istoty czę­sto ze sobą wal­czyły. Czę­sto o zie­mię, wpływy, po­ży­wie­nie (tak, tak, bo­gom też bur­czy w brzusz­kach) i o inne tego typu rze­czy po­trzebne do ży­cia. Mimo wiel­kiej siły, jaką po­sia­dały, nie było im zbyt ła­two, dla­tego też je­den z po­tęż­niej­szych bo­gów, Ka­fasi, po­sta­no­wił po­jed­nać swo­ich po­bra­tym­ców i wziął się za stwo­rze­nie istot nieco mą­drzej­szych od zwy­kłych zwie­rząt, które po­mo­głyby bó­stwom w ru­ty­no­wych za­ję­ciach. Wy­mie­szał zie­mię z wła­sną krwią, do po­wsta­łego błota do­sy­pał pro­chu ze spa­lo­nych ciał czy in­nego świń­stwa i, po­dobno po­świę­ciw­szy w ofie­rze wła­sne ży­cie pod­czas ry­tu­ału, stwo­rzył lu­dzi.

Pierwsi lu­dzie byli słabi, ale po­tra­fili do­brze pra­co­wać i wła­śnie taki był sens ich ist­nie­nia. Mieli za­pier­da­lać w polu i bu­do­wać bó­stwom wiel­kie pa­łace w po­dzięce za otrzy­mane od Ka­fa­siego ży­cie. Ogól­nie ich sy­tu­acja nie była zbyt ko­lo­rowa i pew­nie da­lej by­śmy tak jak i oni wszy­scy ha­ro­wali po dziś dzień, gdyby nie pewne drobne zda­rze­nie, które miało miej­sce kil­ka­set lat temu. Otóż wśród bo­gów zna­la­zła się bar­dzo miła pani. Na­zy­wała się Diana. Naj­waż­niej­sze rze­czy, które warto o niej wie­dzieć, to to, że była żoną naj­po­tęż­niej­szego i naj­strasz­niej­szego z bo­gów – Bal­zara – oraz że miała nie­ziem­sko do­bre serce.

Pew­nego razu, wi­dząc pięć ludz­kich mał­żeństw pra­cu­ją­cych mo­zol­nie w go­rą­cym słońcu, Diana po­sta­no­wiła ulżyć im w znoju i za­pro­siła ich do swego nie­biań­skiego pa­łacu, by mo­gli tam od­po­cząć. Wro­dzona sła­bość lu­dzi wy­wo­łała w jej sercu żal tak wielki, że nie­długo po­tem po­zwo­liła im na stałe zo­stać w swo­jej re­zy­den­cji. Lu­dzie jed­nak nie oka­zali się zbyt wdzięczni za otrzy­maną opiekę. Mało było im ła­ski. Wy­czuw­szy do­brą oka­zję, każ­dego dnia spryt­nie udo­wad­niali do­bro­dziejce, że są cał­ko­wi­cie bez­bronni wo­bec zła czy­ha­ją­cego w świe­cie, aż w końcu upro­sili ją, aby ob­da­rzyła ich więk­szą siłą. Gdy ta w swej do­broci ofia­ro­wała im wielką część wła­snej mocy, ci bez skru­pu­łów… za­bili ją.

Taka była po­dzięka ludz­kiej rasy za ofiarną do­broć bo­gini we­dług ofi­cjal­nej wer­sji sze­rzo­nej przez bo­gów.

Na nie­szczę­ście lu­dzi chwilę po do­ko­na­nej zbrodni ze swo­jej wy­prawy do pa­łacu po­wró­cił po­tężny Bal­zar. Gdy tylko zo­ba­czył, co się stało z jego uko­chaną, wpadł w szał. Bez mru­gnię­cia okiem za­mor­do­wał ludz­kie ko­biety, po czym chciał zgła­dzić ich mę­żów, lecz ci zdo­łali uciec. Zdru­zgo­tany wielką tra­ge­dią, która go do­tknęła, po­przy­siągł oca­la­łym mor­der­com ze­mstę. Wy­słał za nimi łow­ców, a do­kład­niej stwo­rzone przez sie­bie Plagi po­two­rów (na­zwa­nych de­mo­nami), i wszystko pew­nie skoń­czy­łoby się ry­chłym uka­ra­niem zbrod­nia­rzy dawno temu, gdyby nie drobny szcze­gół.

Otóż owych pię­ciu mę­żów, ochrzczo­nych mia­nem bo­go­bój­ców, zo­stało, jak wia­domo, ob­da­rzo­nych przez bo­gi­nię Dianę wielką mocą. Dzięki niej byli dużo sil­niejsi, a tym sa­mym trud­niejsi do schwy­ta­nia. Od­na­le­zie­nie ich stało się nie lada wy­zwa­niem. Wście­kły Bal­zar nie za­mie­rzał jed­nak za­prze­stać po­ścigu. Dzięki swo­jej nie­wy­obra­żal­nej mocy, prze­ra­ża­ją­cej na­wet po­zo­sta­łych bo­gów, da­lej two­rzył po­tworne istoty do mo­mentu, aż ufor­mo­wały się one w trzy gi­gan­tyczne hordy, na­zy­wane po­tem Trzema Pla­gami, sym­bo­li­zu­jące jego gniew oraz roz­pacz. Dzi­kie i nie­po­skro­mione nisz­czyły wszystko na swo­jej dro­dze. Czas ich po­ja­wie­nia się na ziemi na­zy­wany jest Wio­sną Plag, bo spa­dły z nieba na wio­snę ni­czym po­ranny deszcz lub jak to ina­czej okre­ślił Ku­ter­noga – „si­ka­wica”.

De­mo­nów było mul­tum i były bar­dzo zróż­ni­co­wane. Dzie­liły się na małe, duże, więk­sze, jesz­cze więk­sze i na ta­kie w chuj ol­brzy­mie. Ob­ra­zo­wały to, co na świe­cie naj­gor­sze. Jedne przy­po­mi­nały ro­baki, inne po­dobne były gni­ją­cym cia­łom ze zde­for­mo­wa­nymi człon­kami. Ata­ko­wały wszystko i wszyst­kich, na­wet istoty bo­skie. Do hi­sto­rii prze­szły opo­wie­ści o pa­ją­ko­po­dob­nych de­mo­nach, żyw­cem po­że­ra­ją­cych po­tężne smoki i ol­brzymy. Na świe­cie w tam­tym okre­sie za­pa­no­wał chaos. Sy­tu­acja była tak fa­talna, że bo­go­wie po­sta­no­wili zjed­no­czyć się ze sfink­sami, smo­kami i in­nymi po­tęż­nymi isto­tami, a także i z po­gar­dza­nymi ludźmi, w celu od­par­cia wroga. Do­szło na­wet do wiel­kiej, obec­nie hi­sto­rycz­nej już bi­twy pod zam­kiem Her­neo, w któ­rej to jedna z Trzech Plag zo­stała po­ko­nana. Nie­stety po stro­nie zjed­no­czo­nych obroń­ców straty oka­zały się ko­lo­salne. W walce zgi­nęło wielu wspa­nia­łych mo­ca­rzy, zbyt wielu by świat był w sta­nie ode­przeć ko­lejne dwie nad­cią­ga­jące Plagi, które na­gle, po klę­sce tej pierw­szej, nie­ocze­ki­wa­nie… za­trzy­mały się. Nie­zły zwrot ak­cji, co nie?

Nikt nie wie, dla­czego tak się stało. Do tej pory mę­drcy za­sta­na­wiają się nad tym fe­no­me­nem. Dwie wiel­kie gro­mady de­mo­nów, mo­gące ni­czym ocean za­lać cały kon­ty­nent, ja­kieś sto lat temu, w jed­nej chwili, sta­nęły w miej­scu, cier­pli­wie oku­pu­jąc ol­brzy­mie po­ła­cie ziemi oraz la­sów. We­dług nie­któ­rych przy­czyną ta­kiego stanu rze­czy mo­gła być śmierć wszyst­kich bo­go­bój­ców, ale jest to mało praw­do­po­dobne, stwier­dzono bo­wiem do tej pory je­dy­nie zgony dwóch z nich. Inni mą­dra­liń­scy ob­sta­wiają, że to Bal­zar za­trzy­mał swoje „zwie­rzątka”, ale i to nie zna­la­zło do tej pory po­twier­dze­nia, po­nie­waż owego naj­sil­niej­szego z bo­gów ostatni raz wi­dziano wła­śnie sto lat temu i do tej pory nikt nie miał przy­jem­no­ści go spo­tkać. Ka­płani znowu uznają, że to uko­chany Ka­fasi, który był, na­wia­sem mó­wiąc, bra­tem Bal­zara, użył swo­jej mocy zza grobu i po­wstrzy­mał de­mony, ale to zno­wuż brzmi dość głu­pio, no i… kto by tam słu­chał ka­pła­nów. Pa­mię­ta­cie, jak je­den stwier­dził u mnie cho­robę układu po­kar­mo­wego? Oka­zało się, że to była cał­ko­wita bujda. Plamy, które mia­łem na skó­rze, były zwy­kłym bru­dem, który zszedł przy pierw­szym kon­tak­cie z wodą. Eh, a ja głupi przez całe pół roku się za­mar­twia­łem, że coś mi jest. Od tego czasu nieco mniej ufam na­szym du­chow­nym, no ale cóż, było, mi­nęło, a wra­ca­jąc do opo­wie­ści o de­mo­nach, to od około stu lat nie ru­szyły się one z miej­sca, ni­gdy też nie śpią i ata­kują wszystko to, co zdo­łają doj­rzeć lub wy­czuć.

Oczy­wi­ście, jak to zwy­kle bywa, mu­szą być wy­jątki od re­guły. Cho­ciaż więk­szość tych pa­skud sie­dzi na du­pie i ocze­kuje na nie wia­domo co, to zda­rzają się wśród nich pew­nego ro­dzaju mi­gra­cje. Co ja­kiś czas małe gro­mady de­mo­nów, z nie­wia­do­mych przy­czyn, odłą­czają się od po­zo­sta­łych i za­czy­nają po­dró­żo­wać po świe­cie ni­czym ja­kieś grupki je­ba­nych wę­drow­nicz­ków. Jaki jest ich cel – nikt nie wie. Po pro­stu idą przed sie­bie i za­bi­jają wszystko, co nie zdąży uciec na drzewo. No, chyba że to spe­cy­ficzne de­mony, które umieją się wspi­nać. Wtedy to lu­dzie mają prze­srane.

Od Ku­ter­nogi do­wie­dzia­łem się także, że mi­gra­cje de­mo­nów są prze­kleń­stwem głów­nie dla lu­dzi miesz­ka­ją­cych na Dzi­kich Po­lach i na Łą­czej Na­vie, które gra­ni­czą z zie­miami oku­po­wa­nymi przez jedną z Plag. O ile jed­nak Dzi­kie Pola od za­wsze przy­cią­gały do sie­bie istne masy de­mo­nów, które stały się tam wręcz co­dzien­no­ścią, o tyle Nava ra­dzić so­bie mu­siała je­dy­nie z drob­nymi in­cy­den­tami.

Ta sy­tu­acja zmie­niła się dia­me­tral­nie do­kład­nie mie­siąc przed moim ścię­ciem.

Nava na­gle zo­stała za­ata­ko­wana przez ol­brzy­mią gro­madę de­mo­nów. Spu­sto­szyły kilka mniej­szych lo­ka­cji, a na­stęp­nie osia­dły na zglisz­czach zruj­no­wa­nych do­mów i gar­ni­zo­nów. Za­blo­ko­wały w ten spo­sób lwią część han­dlo­wego szlaku, łą­czą­cego oca­la­łych z resztą kraju. Wszel­kie kon­takty z po­zo­sta­łymi mia­stami na Na­vie mo­men­tal­nie się urwały. In­te­resy wpły­wo­wych kup­ców ucier­piały, a wśród pro­stego ludu za­częła się sze­rzyć pa­nika. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkano się z mi­gra­cją na tak dużą skalę. Nikt do końca nie ogar­niał sy­tu­acji, a świat za­czął się nie­po­koić.

Król lu­dzi oczy­wi­ście za­re­ago­wał. Gdyby wie­rzyć plot­kom, bez chwili na­my­słu wy­słał na po­moc swoje woj­ska, lecz już po kilku dniach zro­zu­miano, że nie mają one szansy na szyb­kie prze­for­so­wa­nie gę­stych za­stę­pów po­two­rów. Ja­snym stało się, że ar­mia po­trze­buje no­wych ochot­ni­ków, a wielu ta­kich zna­leźć mo­gła nie gdzie in­dziej, jak w wię­zie­niach. Pa­mię­tam do­kład­nie dzień, w któ­rym przy­był do nas he­rold. Do­no­śnym gło­sem opi­sał za­ist­niałą sy­tu­ację, po czym przed­sta­wił nam – mor­der­com, zło­dzie­jom i gwał­ci­cie­lom – cie­kawą ofertę. Cał­ko­wite uła­ska­wie­nie w za­mian za pięt­na­ście lat służby w sze­re­gach kró­lew­skiej ar­mii. Zgo­dzi­łem się na ten układ bez chwili wa­ha­nia. Tak samo, jak i setki in­nych.2.

MARSZ, MARSZ NA FRONT…

Ty­dzień póź­niej prze­wie­ziono nas na po­gra­ni­cze Łą­czej Navy. Prze­szli­śmy nie­całe, dwu­ty­go­dniowe szko­le­nie, na któ­rym się, za prze­pro­sze­niem, chuja na­uczy­łem. Dano nam też ja­kiś sy­fia­sty ekwi­pu­nek, zna­le­ziony chyba w śmie­ciach, oraz „pre­zent”, który miał nas wy­róż­niać spo­śród in­nych wal­czą­cych – a do­kład­niej znak przy­po­mi­na­jący ka­tow­ski kap­tur. Żyw­cem wy­pa­lano nam go na pra­wej dłoni jak ja­kie­muś by­dłu. Świad­czył o na­szej prze­szło­ści. Mnie jako je­dy­nemu mu­sieli go wy­pa­lać dwa razy, bo za pierw­szym po­dej­ściem wy­szło im, cy­tuję: „brzydko”. Ko­lejny do­wód na mój wro­dzony nie­fart.

Po­tem po­dzie­lono nas na od­po­wied­nie od­działy, każdy po czter­dzie­stu chłopa. Mój skła­dał się z więź­niów po­cho­dzą­cych z Je­miji oraz z naj­róż­niej­szych za­kąt­ków kró­le­stwa. Sko­ja­rzy­łem tylko kilku po twa­rzach. To od nich do­wie­dzia­łem się, że szansa na ucieczkę z pola bi­twy jest ze­rowa. Po­wie­dzieli mi, że cały ob­szar Navy oto­czony jest przez re­gu­larne woj­ska, które pil­nują tego, by ża­den po­twór ani wal­czący z nimi lu­dzie nie ucie­kli poza wy­zna­czone gra­nice. Każ­dego zła­pa­nego żoł­daka mieli za­wró­cić na pole bi­twy lub wsa­dzić do aresztu za de­zer­cję, a więź­niów z wy­pa­lo­nym na dłoni zna­kiem mieli od razu za­bi­jać. To zna­czyło, że by­łem w kropce.

Kilka dni póź­niej mój od­dział, jako je­den z pierw­szych, zo­stał wy­słany wraz z in­nymi do walki. Ogól­nie plan był taki, że mie­li­śmy do­łą­czyć do sił zgro­ma­dzo­nych w obo­zie za gra­nicą na­miestni. Wy­po­sa­żeni w bez­na­dziejny sprzęt, imi­tu­jący ekwi­pu­nek praw­dzi­wych żoł­nie­rzy, wy­szli­śmy z obozu tre­nin­go­wego i pod eskortą żoł­da­ków z re­gu­lar­nej ar­mii ru­szy­li­śmy mar­szem w stronę Navy.
mniej..

BESTSELLERY

Menu

Zamknij