- W empik go
Memuar szczęściarza - czyli fantastyka, czarny humor i twoja stara - ebook
Memuar szczęściarza - czyli fantastyka, czarny humor i twoja stara - ebook
Memuar szczęściarza to rodzaj pamiętnika prowadzonego przez Brunona – największego pechowca na świecie, który zrządzeniem losu otrzymał od potężnego bóstwa dar szczęścia 🌟. Połączenie tych dwóch sprzecznych natur sprawia, że życie bohatera obfituje w niemożliwe do przewidzenia, często śmieszne sytuacje. Bitwy ze strasznymi potworami, potężna magia potrafiąca zdziałać cuda, barwne i nietuzinkowe postacie, humorystyczne dialogi, nieprzewidywalne zwroty akcji – wszystko to zaś opisane językiem kreatywnego i momentami zakręconego narratora, który sam czasami nie wie, czy wypada mu wspominać o niektórych mniej cenzuralnych wydarzeniach ze swojego życia 😐.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788397128217 |
Rozmiar pliku: | 524 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nota wstępna
1. Co poszło nie tak?
2. Marsz, marsz na front…
3. Moja pierwsza bitwa
4. Nocny spacer pełen niespodzianek
5. Tawerniane opowieści
6. Panie Goliacie… to było niechcący…
7. I nagle stał się cud
8. Szczęście, szczęście, szczęście!
9. Nieudane natarcie
10. Pogaduchy przy ognisku
11. Nota Irydiona
12. Damy w opałach
13. Zabawa w kotka i myszkę
14. Randka w ciemno i spór o Rossów
15. Do trzech razy sztuka
16. Moja nowa ekipaNOTA WSTĘPNA
Nie wiem, po co mi był ten dzienniczek. Nigdy nie zamierzałem niczego spisywać, a już tym bardziej własnych losów. Możliwe, że w tej kwestii zadziałał po prostu instynkt. Złodziej zawsze pozostanie złodziejem. Zobaczyłem, to wziąłem, a jako że do dzieci mi się nie śpieszy, to może właśnie w taki sposób, za pomocą słów, przekażę swoją spuściznę przyszłym pokoleniom. Człowiek musi coś po sobie zostawić, a ja już swoje lata mam. Trzydzieści pięć – piękny wiek dla rabusia alkoholika z uzależnieniem od boskiej ambrozji. Zdziwieni? O tak, trochę się tego przysmaku w życiu zjadło. Co ja mówię… tyle, ile tego wpieprzyłem, to sobie nawet wyobrazić nie możecie. Nigdy też nie przyłapano mnie na gorącym uczynku. Kolejny dowód na to, że bogowie to tępaki. Ale cóż… zacząłem od końca, a wypadałoby raczej od początku, prawda?
No, to jeszcze raz, lecz tym razem precyzyjnie i powoli. Nazywam się Bruno. Urodziłem się w najgorszym i najbardziej śmierdzącym miejscu na tym świecie, a dokładniej mówiąc – w dzielnicy biedoty miasta Tigaret. Moją matką była jedna z setek pracujących tam prostytutek. Ojciec oczywiście przy narodzinach obecny nie był, z wiadomego powodu. Możecie powiedzieć: „przecież to nic złego, mogło być gorzej”. A no mogło, no i było. Matka zaraz po porodzie sobie zmarła, a mną zajęły się jej koleżanki. Burdel był moim domem do siódmego roku życia. Mieszkałem tam, pomagałem, sprzątałem i robiłem wszystko, by nie nazywano mnie darmozjadem.
Potem zaś nastąpił przełom.
Podczas codziennych porządków przy drodze (czyściłem wejście do naszego przybytku, bo ktoś zarzygał schody) zostałem dostrzeżony przez Oliviera – miejscowego, niespełna piętnastoletniego przywódcę Brudnej Brygady, czyli czegoś w rodzaju małej grupy złodziei, która składała się głównie z bezdomnych dzieci i ubogich młodzików. Cwaniaczek po prostu do mnie podszedł, spojrzał mi w oczy i kulturalnie oznajmił, że albo będę dla niego pracował, albo mi wpierdoli. Wybór był prosty.
Tak w skrócie zaczęła się moja przygoda z kradzieżami. Uciekłem z burdelu – nawet nie wiem, czy ktoś to zauważył – i przez następne lata dorastałem wśród młodocianych recydywistów, powolutku stając się jednym z nich. Najpierw podwędzałem ze straganów zwykłe jabłka i ziemniaki. Czasami wysyłano mnie też na żebry. Potem działałem jako informator. Zbierałem informacje, podsłuchiwałem prywatne rozmowy rozbawionych panien i upitych żołnierzy biesiadujących w publicznych przybytkach. Gdy skończyłem trzynaście lat, starsze chłopaki uznały, że pora na kolejny etap. Nauczono mnie, jak zakradać się do zamożniejszych person od tyłu i jak umiejętnie odcinać sznurek zwisającej przy aksamitnych spodniach sakiewki. Olivier dał mi w tym czasie w prezencie piękny, kolorowy nóż, którego używać miałem z rozwagą.
Gdy dobiłem do siedemnastu lat, nasza grupka składała się już z dwunastu osób (dzieciarni nie biorę pod uwagę). Ludzie nas znali, szanowali, a nawet obawiali się. Polowaliśmy nocami niczym drapieżne wilki, okryci długimi, czarnymi płaszczami. Tropiliśmy samotne, zakochane pary albo pijanych mieszczan szwendających się między ściśniętymi domami miasta. Skryci w mroku bocznych uliczek i kątów zdawaliśmy się niemożliwi do dostrzeżenia, a to dawało nam gigantyczną przewagę. Każdy napad kończył się sukcesem. Każda kradzież przynosiła gigantyczny zysk dla naszej bandy i aż korci mnie, by napisać, że wszystko to było moją zasługą, lecz… niestety nie było, a cały ten opis nadaje się do gruntownej reformacji. Kreatywność zachęca mnie do ściemniania i upiększania, ale skoro moja pisanina ma być czymś w rodzaju pamiętnika, to w sumie chyba mogę sobie pozwolić na brutalną szczerość.
Tak naprawdę nigdy nie udało mi się okraść żadnego straganu. Handlarze byli wyczuleni na punkcie małych złodziejaszków, a to skutkowało tym, że kilkadziesiąt moich prób rabunku zakończyło się niezłym mordobiciem – oczywiście owa morda należała do mnie. Żebry nigdy mi nie wychodziły, czasami jedynie, gdy byłem jeszcze mały, jakaś młoda panienka zlitowała się nade mną i mówiąc: „Biedne dziecko. Wygląda, jakby wyszło z kanałów” wrzucała mi do kubeczka kilka groszy. Podobnie sprawy miały się ze zbieraniem informacji. Na palcach obu rąk i nóg nie zdołałbym policzyć przypadków, kiedy to zostałem złapany na podsłuchiwaniu, za które też zawsze otrzymywałem należną karę w postaci chłosty. Gdy skończyłem trzynaście lat, koledzy z bandy nauczyli mnie jak okradać mieszczan tylko dlatego, że nie nadawałem się do niczego innego. Otrzymany od Oliviera nóż był tak naprawdę starym, zaostrzonym dłutem, któremu kolor nadawała pożerająca go rdza, a wszelkie nocne polowania kończyły się w moim przypadku tragicznie. Raz od pijanego szlachcica dostałem kopniaka w jaja, innym razem pobiła mnie niewiele starsza dziewczyna, która potem, jak na ironię, sama chciała mnie jeszcze okraść.
Szczytem zaś była sytuacja mająca miejsce przed świętami Nowego Roku. Moim celem stał się stary, zniedołężniały dziad. Chodził o lasce, co chwila kaszlał, stękał i poruszał się z prędkością żółwia. Nawet nie mogłem się domyślić, że jest jednym ze znanych, zamkowych rycerzy. Opisując spotkanie z nim w kilku słowach – dostałem największe manto w życiu (no może nie licząc wcześniej wspomnianej niewiasty). Straciłem ząb, miałem dwa złamane żebra, zwichniętą kostkę i złamany obojczyk. Eh, aż strach pomyśleć, co by było, gdyby uderzył mnie drugi raz.
Podsumowując, od samego początku miałem w życiu gigantycznego pecha. Gdyby porównać szczęście do ilości wody w studni, to w moim przypadku studnia byłaby pusta, a do tego zasypana piaskiem i kamieniami. Miałem takiego pecha, że nawet nie dostałem ksywki „Peszek”, którą co kilka lat otrzymywali najbardziej pechowi członkowie bandy. Dostał ją Franek i to tylko dlatego, że kiedyś, dawno temu, zgubił przypadkiem jedną z kilku ukradzionych sakiewek.
Jebany farciarz.
Ogrom moich niepowodzeń w życiu doprowadził w końcu do tego, że udałem się do świątyni w celu zweryfikowania, czy aby nie stałem się ofiarą klątwy rzuconej przez jakieś nieznane mi bóstwo. Niestety, oprócz wszy i kilku plam na skórze, świadczących o chorobie układu pokarmowego, kapłan nie znalazł u mnie niczego, co sugerować by mogło wpływ sił nadprzyrodzonych. To znaczyło, że byłem naturalnym pechowcem z krwi i kości, a moim przeznaczeniem na tym świecie było dostawać po dupie w każdej możliwej sytuacji. Już wtedy, po stwierdzeniu tego faktu, powinienem sobie był odpuścić wszelkie próby walki z nieprzychylną mej egzystencji fortuną. Ale cóż, młody byłem i głupi. Jak typowy siedemnastolatek nie miałem zamiaru się poddawać. Za motto obrałem słowa o tym, że to człowiek jest kowalem swojego losu. Czułem, że muszę zawalczyć ze swoim pechem i już wkrótce nadarzyła się ku temu nie lada okazja.
Pewnego razu, w nocy, Olivier obudził nas rozochocony. Zaczął krzyczeć, że do naszego miasta ma przyjechać sama, powszechnie znana księżna Lukrecja, a wraz z nią jej najlepsi przyjaciele, czyli dwa kufry pełne złota, klejnotów i innych kosztowności. Wszyscy mieliśmy w oczach ten błysk. Każdy wiedział, że nadszedł czas na napad stulecia. Ja sam aż podskoczyłem z radości. Momentalnie zebraliśmy się wokół Oliviera, a ten oświadczył, że nasz nowy cel ma przybyć do miasta następnego dnia w samo południe, po czym przedstawił plan działania.
Mnie, jak zwykle podczas ważniejszych operacji, przypadła niewdzięczna rola przynęty. Tylko to jedno jako tako mi wychodziło. Musiałem ściągnąć na siebie uwagę strażników miejskich, podczas gdy pozostałe chłopaki zajmą się kradzieżą. Powiedziano mi, że wszystko będzie dobrze. Miałem wykorzystać dużą liczbę ludzi na placu zamkowym oraz znajomość bocznych uliczek. Uwierzyłem, zaufałem i kilka dni po napadzie… wylądowałem w więzieniu na kolejne pięć długich lat.1.
CO POSZŁO NIE TAK?
Pobytu w więzieniu, wybaczcie, ale nie opiszę. Robiłem tam wiele różnych i dziwnych rzeczy, o których lepiej, abyście nie wiedzieli. Ponadto wydaje mi się, że ważniejszym wątkiem w tym momencie jest wyjaśnienie, jak się tak w ogóle dostałem. Podwód był banalny – wystawiono mnie, a cała historia owego feralnego dnia prezentuje się następująco:
Kareta księżnej wedle przewidywań pojawiła się na placu zamkowym około południa. Moim zadaniem, jak już o tym wspomniałem, było robienie za przynętę. Miałem zwrócić na siebie uwagę chociaż kilku strażników, by następnie odciągnąć ich od zamożnej pani oraz skarbów znajdujących się w powozie. Członkowie mojej bandy czaili się po wszystkich kątach. Stali nieopodal oblężonych przez ludzi straganów, opierali się o zamszone mury zamkowe, a inni kręcili się dookoła zajętej przez dzieci fontanny. Wszyscy czekali na znak od Oliviera. Olivier zaś czekał na mój ruch. Nie powiem, odczuwałem trochę presji. Miałem być zapalnikiem całej operacji. Do tej pory każda taka akcja wyjątkowo kończyła się dla mnie dosyć dobrze. Łatwo potrafiłem zwrócić na siebie uwagę obcych ludzi. Czasem wystarczyło jedynie małe, „niechcące” popchnięcie albo nadepnięcie na stopę i już każdy chciał mi wpierdolić. Raz kilku typów goniło mnie za sam wygląd mojej twarzy. Krzyczeli coś o moim wielkim, haczykowatym nosie i podkrążonych oczach. Nawet mój zacny, ledwo widoczny, dziewiczy wąsik im nie odpowiadał. No cóż, może nie byłem zbyt ładny, ale przynajmniej pomagało mi to w robocie.
Niestety, gwardziści księżnej nie przypominali typowych strażników miejskich, z jakimi miałem już do czynienia. Olivier zawczasu ostrzegł mnie, że trudno będzie ich sprowokować samym nietaktem, wyglądem, a nawet przezwiskami. Zaproponował, abym któremuś napluł w twarz, lecz ja, geniusz, wpadłem na placu na jeszcze lepszy pomysł – postanowiłem rzucić w któregoś z nich kamieniem. Uznałem, że takiego przejawu agresji z mojej strony na pewno nie zlekceważą. Ochoczo zacząłem szukać pod nogami jakiegoś kawałka twardej skały. Musiał być odpowiedniej wielkości. Nie za mały, aby jego uderzenie było odczuwalne, ale zarazem nie za duży, by przypadkiem nie zranił dotkliwie ofiary. Kiedyś jeden chłopak z naszej bandy niechcący wybił pewnemu strażnikowi miejskiemu ząb podczas bójki i miał przez to niemałe kłopoty. Kiedy go złapano, w ramach rekompensaty za popełniony czyn musiał przyjąć na plecy czterdzieści batów. Ze strachem pomyślałem wtedy o karze, jaka mogła czekać głupca, który zraniłby gwardzistę samej księżnej. Momentalnie jednak z ulgą uznałem, że ja przecież takim głupcem nie jestem i być nie zamierzam. Miałem plan i wiedziałem, jak go wykonać. Szkoda tylko, że zabrakło mi czasu na dokładne przygotowanie…
Odrobinę zamyślony nawet nie spostrzegłem, kiedy kareta wjechała na plac. Ocucił mnie dopiero donośny stukot końskich kopyt. Ludzie zaczęli umykać na boki, by nie dać się stratować. Ktoś tam nawet krzyknął, że „wariat powozi i ludzi pozabija”, ale woźnica miał to w poważaniu, machnął tylko ręką, ostro zajechał przed wejście do książęcej rezydencji i, pociągnąwszy za lejce, zatrzymał konie. Dębowe drzwiczki otwarły się i z ciemnego wnętrza bogato zdobionego powozu błyskawicznie wyszło, a raczej wyczłapało, stare, pomarszczone babsko, którego twarz pokrywała chyba tona białego pudru. Na jej widok aż się wzdrygnąłem. Mógłbym przysiąc, że wyglądała brzydziej ode mnie. Szybkim ruchem trzęsącej się ręki przywołała do siebie służących i niczym ropucha wyskrzeczała zachrypniętym głosem dwa, istotne słowa:
– Wyjąć kufry!
„Stare wapno!” – pomyślałem. Zamiast zająć się sobą, zamiast zrobić chociażby jeden wdech po wyjściu z karety, od razu chciwie pomyślała o swoich pieniądzach! Wiedziałem, że innej okazji nie będzie. Służący, usłyszawszy rozkaz, natychmiast ruszyli, aby go wykonać. Sprawnie otworzyli tylny schowek, a moim oczom ukazały się ułożone w nim dwie, wielkie, zamknięte na masywne kłódki skrzynie, które już wkrótce miały znaleźć się za bezpiecznymi murami książęcej siedziby. W ten poczułem na sobie wzrok Oliviera. Myślał o tym samym, co ja. Nie bacząc na nic, chwyciłem pierwszy lepszy fragment spękanej płyty. Był nieco za duży, mogłem nim nawet niechcący zranić strażnika, co, jak już wspomniałem, nie byłoby nam na rękę, ale minął czas na szukanie alternatywy. „Teraz albo nigdy” – pomyślałem, po czym mocno zaparłem się jedną nogą o ziemię, odchyliłem się i, używając całej siły, rzuciłem. Nie chcę się teraz chwalić, ale ów rzut był niemalże perfekcyjny. Kamień poszybował niczym ptak ze złożonymi skrzydłami. Był pod doskonałym kątem nachylenia. Napędzony dostateczną ilością energii ciął powietrze jak nóż. Miałem przez moment wrażenie, że będzie tak pędził całą wieczność, taki piękny i dostojny – symbol mojego sukcesu. Mój pierwszy krok do walki z odwiecznym nieszczęściem. Zdawał się niemożliwy do zatrzymania. Z gracją przeleciał obok nieruchomej karety, ominął niesforne konie zarzucające łbami, wręcz niezauważenie przemknął obok wąsatych gwardzistów, aż w końcu z całym swoim impetem trafił prosto w… łepetynę księżnej.
Do tej pory nie wiem, dlaczego tak się stało. Wydaje mi się, że to był po prostu mój zakichany pech. Mierzyłem w najbliższego strażnika, w jego okryty napierśnikiem tors, a trafiłem w oddaloną od niego o kilkadziesiąt stóp starą babę. Aż chrupnęło, gdy twarda skała rozłupała jej czaszkę. Nawet nie zdążyła jęknąć. Padła na ziemię jak worek kartofli, całkowicie nieprzytomna. Jeden ze strażników, zszokowany tak samo jak wszyscy wokół, rzucił się w jej stronę, przyklęknął, dokładnie sprawdził tętno, po czym ze zgrozą w oczach oznajmił, że księżna nie żyje.
Myślałem, że się zesram.
Olivier patrzył na mnie jak otępiały. Sam chyba jeszcze wtedy nie pojmował zaistniałej sytuacji, choć już po chwili wyczytałem z jego mimiki słowa: „Co ty, kurwa, zrobiłeś”. Oczywiście, była mała szansa na to, że cała ta sytuacja zakończy się dla mnie szczęśliwie. W powoli powstającym zamieszaniu i dezorientujących krzykach kobiet łatwo mógłbym się wymknąć. Gwardziści, choć znali kierunek, z którego nadleciał kawałek płyty, nie potrafili w ciągu kilku pierwszych sekund dokładnie określić, kto dokonał zabójstwa. Obok mnie stało kilku mieszczan, ale wszyscy jak jeden mąż zajęci byli oglądaniem procesu mieszania się pudru z książęcej twarzy z szybko powstającą kałużą krwi. Do tego były tam też trzy, może nawet cztery okryte chustami kobiety oraz jeden mały, uroczy, pozornie miły chłopczyk. Nie wyglądał na łobuza. Możliwe, że gdyby nie znamię na czole w kształcie błyskawicy i charakterystyczne kruczoczarne włosy, to w ogóle nie zwróciłbym na niego uwagi. Niestety, to ten gówniak był tym, który najbardziej chyba przyczynił się do mojej życiowej tragedii.
– To on rzucił, mamusiu! – zaczął się drzeć, ciągnąc równocześnie matkę za rękaw. – Ten brzydal rzucił, ten co tak strasznie śmierdzi! Bleee!
W pierwszej chwili uznałem, że to nie o mnie chodzi. Kilka tygodni wcześniej kąpałem się w jeziorze, więc nie powinienem aż tak cuchnąć. Po chwili jednak poczułem na sobie wzrok niemal wszystkich ludzi obecnych na placu. Gwardziści zaczęli się drzeć. W jednej chwili w powietrzu dało się słyszeć świst wyciąganych z pochew mieczy. Olivier zrobił kilka kroków do tyłu. Wiedział, że mam przerąbane. Ja zresztą też. Ludzie byli zdolni zrobić mi krzywdę za sam mój wygląd, a co dopiero w sytuacji, gdy okazałem się być mordercą. Nagle poczułem, że ktoś chwyta mnie za ramię. Był to jeden z rozwścieczonych mieszczan. Nawet nie miał pewności, czy jestem winny, ale i tak już mnie nienawidził – typowy przedstawiciel ciemnoty. Wyrwałem się mu, ale tuż obok czaili się kolejni. Musiałem działać szybko. Niczym rączy rumak odskoczyłem do tyłu i, przepychając się przez gawiedź, pędem ruszyłem w stronę bocznej uliczki. Nie oglądałem się za siebie, po prostu biegłem.
Po chwili wszyscy wiedzieli kim jestem i co właśnie zrobiłem. Podniosła się wrzawa. Plac zamkowy wypełniły krzyki i wrzaski. Słyszałem świsty przelatujących mi nad głową różnych przedmiotów. Rzucano we mnie rybami, kartoflami, owocami i różnymi innymi przedmiotami z pobliskich straganów. Niektórzy młodzieńcy i dzieci starali się mi zagrodzić drogę. Jakiś dziad podłożył mi nawet nogę, ale ja się nie dałem. Biegłem bardzo szybko, wręcz pędziłem. Momentami miałem wrażenie, że wyrosły mi skrzydła.
Po chwili morderczego sprintu znalazłem się poza placem. Przeskoczyłem nad zużytymi meblami postawionymi na drodze (ktoś chyba urządzał przeprowadzkę), przebiegłem dwie kolejne przecznice, przepchałem się przez kilka skupisk ludzi, ominąłem zalegające pod drewnianymi mieszkaniami nieczystości, a następnie czmychnąłem prosto przez ciasne alejki pomiędzy domami. Starcy, kobiety i dzieci z placu nie mieli szans już mnie dogonić. Gorzej było z młodymi mieszczanami, żwawymi „byczkami” chcącymi się wykazać poprzez schwytanie zbrodniarza. Byli w podobnym wieku co ja. Bez problemu dotrzymywali mi kroku. Czułem ich oddech na karku niemalże nieustannie i dopiero cwanym lawirowaniem między gęsto postawionymi budynkami zdołałem kupić sobie nieco czasu na poszukanie kryjówki. A była tam taka jedna; mała, niepozorna luka obok długich desek opartych o ścianę piekarni starego Jana. Żaden z goniących mnie chłopców nie pomyślał, że mogłem się schować w tak widocznym miejscu, zakryty przed cudzym wzrokiem jedynie cienkim drewnem. Przebiegli obok, nawet na chwilę się nie zatrzymując.
Upewniwszy się co do chwilowego bezpieczeństwa, z ulgą opuściłem schronienie i udałem się do zachodniej części dzielnicy. Tam przed moimi oczyma ukazała się wielka, ułożona z nierównych kamieni ściana oraz zwisająca z niej lina. Tak jak zaplanowano. Naplułem sobie na dłonie i chyżo zacząłem się wspinać. Wnioskując po donośnych krzykach i nawoływaniach od strony sąsiednich ulic – strażnicy szukali mnie już po całym mieście. Ale ja się tym nie przejmowałem. Po chwili znalazłem się na górze. Dysząc z wysiłku, ruszyłem do jednej z głównych alei. Dzięki dobrej znajomości miasta wyprzedziłem ścigających o całkiem spory dystans. Oparłem się o ścianę jednego z domów. Musiałem odsapnąć. Cały czas myślałem o tym, czy Olivier i reszta chłopaków sobie poradzili. Ich zadaniem, po mojej dywersji, było przejęcie karocy i jak najszybsza ucieczka dokładnie tą drogą, na której się znajdowałem. Nie mogłem im w żaden sposób pomóc, musiałem czekać.
Obecni tam ludzie (niewiedzący jeszcze o moim występku) spoglądali na mnie ze zdziwieniem. Przez kurz i pył, które osiadły na mojej niby białej, przepoconej koszuli, wyglądałem, jakbym właśnie przebiegł wiele mil w lesie. Czerwony na twarzy niczym burak zacisnąłem pięści i przyłożyłem je do suchych ust. Starałem się nie przejmować cudzym wzrokiem. Denerwowałem się. Minuta po minucie krzyki goniącego mnie tłumu stawały się coraz donośniejsze. Sprawdzali właśnie kolejne zaułki, ale ich rychłe wyjście na główne ulice było tylko kwestią czasu. Wyprzedzając wasze pytanie – tak, zewnętrzna brama miasta jak zawsze była otwarta. Teoretycznie mogłem wtedy przez nią uciec, lecz znajdowała się dość daleko. Gdybym miał konia, no i gdybym umiał na takowym jeździć, to pewnie bez problemu zdołałbym czmychnąć. Niestety jednak jedynym zwierzątkiem, jakie mi wówczas towarzyszyło, był nie koń, a szczur, który niezauważenie do mnie podszedł. Aż odskoczyłem, gdy jego ostre jak szpilki ząbki wbiły się w mój pośladek. Bezczelny typ. Byłem wykończony, zdenerwowany, gonił mnie tłum rozwścieczonych mieszczan, a ten jeszcze mnie bezpodstawnie ugryzł. Miałem ochotę go kopnąć, ale nie minęło kilka sekund, gdy nagle do moich uszu doszły piski wystraszonych dam, które bynajmniej nie piszczały z powodu obecności małego futrzaka. Z zainteresowaniem zwróciłem oczy w stronę spacerujących w dali ludzi i dostrzegłem, jak odskakują przed rozpędzonym powozem.
To była karoca księżnej! Załadowana dwoma znajomymi kuframi i przy okazji wypełniona chłopcami z naszej Brudnej Brygady. „Udało im się!” – krzyknąłem w duchu pełen radości. Wszystko, nie wliczając kilku drobnych szczegółów, odbyło się tak, jak przewidział Olivier. To było wręcz nieprawdopodobne! Moi koledzy obezwładnili pozostałych gwardzistów i teraz wszyscy razem mieliśmy uciec ze skarbami. Ależ byłem szczęśliwy! Już wyobrażałem sobie pochwały, jakimi obsypią mnie kompani. Po raz pierwszy mogłem śmiało nazwać się bohaterem napadu. Pokonałem swój pech. Udowodniłem światu, ile jestem wart i zdołałem umknąć ścigającym. Teraz wystarczyło tylko chwycić dłoń Oliviera. Według planu jego mocny uścisk miał mi pomóc wskoczyć do pędzącej karocy. Wybiegłem na środek drogi. Za sobą usłyszałem okrzyki strażników oraz zainteresowanych moją osobą mieszczan (jakby nie mieli niczego innego do roboty, tylko gonić mordercę). Ale oni nie byli ważni, nie mogli przecież zatrzymać pędzącej, zaprzęgniętej w cztery potężne rumaki karocy, w której za moment miałem się znaleźć. Z bananem na twarzy wypatrywałem dłoni Oliviera i po chwili dostrzegłem ją. Serce biło mi jak szalone. Karoca była dosłownie tuż-tuż. Napiąłem mięśnie, byłem przygotowany do chwytu i wtedy właśnie jeden z chłopaków złapał dłoń Oliviera i… wciągnął ją z powrotem.
Karoca przejechała dwie stopy ode mnie. Fala powietrza rozbiła się o moją twarz. Stałem jak kretyn z wyciągniętą ręką jeszcze dobrą chwilę. Sparaliżował mnie strach, niepewność, a może to było zdziwienie? Sam do końca nie wiem. Po prostu stałem w bezruchu, czekając na wyciągniętą dłoń przyjaciela, który był już za mną i wraz z pozostałymi zmierzał w stronę bramy. Cały czas się uśmiechałem. Do moich uszu doszedł odgłos nadbiegających ludzi, ale nie miałem zamiaru nawet się odwracać w ich stronę. Potem poczułem potężne uderzenie w głowę. Upadłem na ziemię. Otoczyła mnie grupa mężczyzn. Jedni byli w lekkich pancerzach, inni w zwykłych, chłopskich koszulach i szerokich portkach, ale niezależnie od ubioru wszyscy kopali mnie jednakowo mocno. Pluli na mnie, krzyczeli coś. Ktoś mi chyba nawet nasikał na twarz. Ale ja się tym nie przejmowałem. Potem związali moje bezwładne ręce sznurem i zawlekli mnie na posterunek strażników.
Tam wszystko odbyło się już profesjonalnie. Najpierw przesiedziałem kilkadziesiąt minut w celi. Następnie było przesłuchanie. Przyjąłem na mordę kilka ciosów, żeby nie wyjść na mięczaka, ale gdy pokazali mi obcęgi do wyrywania paznokci, to niemalże śpiewająco opowiedziałem o planie napadu, niechcącym zabójstwie, po czym zacząłem sprzedawać swoich byłych „przyjaciół”, którymi wtedy za zdradę szczerze gardziłem. Byłem w tym tak dobry, że kapitan straży zaczął się zastanawiać, czy nie przyznać mi tytułu konfidenta roku. Wymieniłem imiona wszystkich członków Brudnej Brygady, ich typowe ubiory, opisałem ich twarze, wzrost, specyficzne zachowania i przyzwyczajenia. Najładniej opisałem mojego drogiego Oliviera, po czym podałem, gdzie dokładnie umiejscowiona była nasza kryjówka. Ufałem, że znajdą tych gnojków, te łachudry, tych nieumytych zdrajców. Niestety, okazało się, że wskazane przeze mnie miejsce było puste. Cwaniaki przewidzieli, że ich sprzedam i postanowili znaleźć sobie nową miejscówkę, możliwe nawet, że poza granicami Tigaret. To zaś znaczyło, że częściowo moje zeznania były gówno warte i nie poprawiały mojej sytuacji. Pamiętam, jaki byłem wściekły, jak krzyczałem, płakałem, darłem się wniebogłosy. Przeklinałem swój pech i spotykającą mnie niesprawiedliwość, a potem dostałem od kapitana w zęby i zemdlałem.
Następnego dnia przewieziono mnie do więzienia tymczasowego. Tam dowiedziałem się, że za zabójstwo tak ważnej osobistości, jaką jest członek rodziny królewskiej, przeważnie skazuje się morderców na karę śmierci. Ta znowuż wykonywana jest w sposób ceremonialny na głównym placu miasta Jemija. Podobny los miał spotkać i mnie. Jedyną dobrą nowiną, jaka obiła mi się wtenczas o uszy, było to, że księżna Lukrecja nie miała za życia zbyt wielu przyjaciół. Podobno jej nagła śmierć była dla sporej liczby osób nawet na rękę. To znaczyło, że przynajmniej nikt ważniejszy się nie pofatygował i nie zamierzał się fatygować, aby mnie w ramach zemsty torturować.
Kilka dni później, tak jak wielu innych więźniów, znalazłem się w Jemiji. Wsadzono nas do celi z jakimiś poważnymi kryminalistami. Największy z nich, Borys, siedział za gwałty. Już na wejściu wraz ze swoimi wielkimi kamratami kazał nam dokonać wyboru: na prawo idą ci, którzy chcą na „dzień dobry” zostać zgwałceni w pupę, na lewo zaś ci, którzy chcą robić laskę. Chciałem być cwany, więc jako jedyny nie ruszyłem się z miejsca. Myślałem, że uznają mój spryt i logiczność myślenia (skoro pozostałem w bezruchu, to nie wybrałem żadnej z wymienionych „przyjemności”), oraz zaproponują mi miejsce w swojej bandzie. Niestety, tak się nie stało. Najpierw się zaśmiali, potem mnie zgwałcili, a na koniec, jako jedyny ze zgwałconych, musiałem im jeszcze obciągać. To był straszny początek. Stałem się najgorszym frajerem wśród frajerów – hiperfrajerem. Moją jedyną nadzieją na uniknięcie podobnych nieprzyjemności było to, że za niedługo i tak mieli mnie stracić na oczach tłumu, lecz po kilku dniach i to okazało się jedynie ułudą.
Zawód kata tak naprawdę nigdy nie uchodził za zbyt popularny, a nawet podlegał społecznemu ostracyzmowi. Powiadano, że krew skazańców przynosi nieszczęście, nikt nie chciał mieć z nią kontaktu. Ciężko było o dobrego, profesjonalnego ścinacza głów, to zaś skutkowało tym, że nieliczni przedstawiciele owej profesji mieli bardzo napięte grafiki. Ja, jako że zabiłem samą księżną, musiałem zostać stracony publicznie, a następny wolny termin publicznej egzekucji przypadał wtedy dopiero za najbliższe cztery lata. Do tego należało dodać różne przypadkowe okoliczności oraz chorobę kata i już z czterech zrobiło się pięć długich lat. Cały ten okres spędziłem w celi i, jak pisałem, wolę nie wspominać o tym, co się tam działo.
Przed śmiercią ocalił mnie cud. Miesiąc przed moim „wystąpieniem” na katowskim podeście doszło do bardzo nietypowej sytuacji, która wstrząsnęła światem; wszystko to zaś za sprawą straszliwych i krwiożerczych potworów, nazywanych Trzema Plagami lub demonami Balzara. Nigdy wcześniej w życiu żadnego nie spotkałem. Nie wiedziałem, jak wyglądały, jak się zachowywały ani skąd się wzięły. Wiedziałem jedynie, że istnieją i dopiero jeden ze współwięźniów – Kuternoga – stary, utykający gawędziarz, który siedział za zabójstwo żony (podobno przesoliła mu zupę) i który nie potrafił wymawiać litery „r”, opowiedział mi pewnego razu historię o tych przerażających stworzeniach. Mógłbym teraz ładnie zacytować jego wypowiedź, która zaczęła się od charakterystycznego zdania: „Aj no, byśta sobie tak, ze se, kulwa, potwolki zleciały z wysokiego nieba”, ale raczej niewiele byście z niej zrozumieli, toteż zaprezentuję wam nieco zmodyfikowaną wersję:
Otóż dawno temu na świecie, tak jak i teraz, oprócz zwierząt i roślin żyli sobie bogowie oraz nimfy, a także smoki, no i sfinksy, no i olbrzymy, i jakieś gigantyczne żółwie, i cała masa innych, pojebanych stworów. Ów istoty często ze sobą walczyły. Często o ziemię, wpływy, pożywienie (tak, tak, bogom też burczy w brzuszkach) i o inne tego typu rzeczy potrzebne do życia. Mimo wielkiej siły, jaką posiadały, nie było im zbyt łatwo, dlatego też jeden z potężniejszych bogów, Kafasi, postanowił pojednać swoich pobratymców i wziął się za stworzenie istot nieco mądrzejszych od zwykłych zwierząt, które pomogłyby bóstwom w rutynowych zajęciach. Wymieszał ziemię z własną krwią, do powstałego błota dosypał prochu ze spalonych ciał czy innego świństwa i, podobno poświęciwszy w ofierze własne życie podczas rytuału, stworzył ludzi.
Pierwsi ludzie byli słabi, ale potrafili dobrze pracować i właśnie taki był sens ich istnienia. Mieli zapierdalać w polu i budować bóstwom wielkie pałace w podzięce za otrzymane od Kafasiego życie. Ogólnie ich sytuacja nie była zbyt kolorowa i pewnie dalej byśmy tak jak i oni wszyscy harowali po dziś dzień, gdyby nie pewne drobne zdarzenie, które miało miejsce kilkaset lat temu. Otóż wśród bogów znalazła się bardzo miła pani. Nazywała się Diana. Najważniejsze rzeczy, które warto o niej wiedzieć, to to, że była żoną najpotężniejszego i najstraszniejszego z bogów – Balzara – oraz że miała nieziemsko dobre serce.
Pewnego razu, widząc pięć ludzkich małżeństw pracujących mozolnie w gorącym słońcu, Diana postanowiła ulżyć im w znoju i zaprosiła ich do swego niebiańskiego pałacu, by mogli tam odpocząć. Wrodzona słabość ludzi wywołała w jej sercu żal tak wielki, że niedługo potem pozwoliła im na stałe zostać w swojej rezydencji. Ludzie jednak nie okazali się zbyt wdzięczni za otrzymaną opiekę. Mało było im łaski. Wyczuwszy dobrą okazję, każdego dnia sprytnie udowadniali dobrodziejce, że są całkowicie bezbronni wobec zła czyhającego w świecie, aż w końcu uprosili ją, aby obdarzyła ich większą siłą. Gdy ta w swej dobroci ofiarowała im wielką część własnej mocy, ci bez skrupułów… zabili ją.
Taka była podzięka ludzkiej rasy za ofiarną dobroć bogini według oficjalnej wersji szerzonej przez bogów.
Na nieszczęście ludzi chwilę po dokonanej zbrodni ze swojej wyprawy do pałacu powrócił potężny Balzar. Gdy tylko zobaczył, co się stało z jego ukochaną, wpadł w szał. Bez mrugnięcia okiem zamordował ludzkie kobiety, po czym chciał zgładzić ich mężów, lecz ci zdołali uciec. Zdruzgotany wielką tragedią, która go dotknęła, poprzysiągł ocalałym mordercom zemstę. Wysłał za nimi łowców, a dokładniej stworzone przez siebie Plagi potworów (nazwanych demonami), i wszystko pewnie skończyłoby się rychłym ukaraniem zbrodniarzy dawno temu, gdyby nie drobny szczegół.
Otóż owych pięciu mężów, ochrzczonych mianem bogobójców, zostało, jak wiadomo, obdarzonych przez boginię Dianę wielką mocą. Dzięki niej byli dużo silniejsi, a tym samym trudniejsi do schwytania. Odnalezienie ich stało się nie lada wyzwaniem. Wściekły Balzar nie zamierzał jednak zaprzestać pościgu. Dzięki swojej niewyobrażalnej mocy, przerażającej nawet pozostałych bogów, dalej tworzył potworne istoty do momentu, aż uformowały się one w trzy gigantyczne hordy, nazywane potem Trzema Plagami, symbolizujące jego gniew oraz rozpacz. Dzikie i nieposkromione niszczyły wszystko na swojej drodze. Czas ich pojawienia się na ziemi nazywany jest Wiosną Plag, bo spadły z nieba na wiosnę niczym poranny deszcz lub jak to inaczej określił Kuternoga – „sikawica”.
Demonów było multum i były bardzo zróżnicowane. Dzieliły się na małe, duże, większe, jeszcze większe i na takie w chuj olbrzymie. Obrazowały to, co na świecie najgorsze. Jedne przypominały robaki, inne podobne były gnijącym ciałom ze zdeformowanymi członkami. Atakowały wszystko i wszystkich, nawet istoty boskie. Do historii przeszły opowieści o pająkopodobnych demonach, żywcem pożerających potężne smoki i olbrzymy. Na świecie w tamtym okresie zapanował chaos. Sytuacja była tak fatalna, że bogowie postanowili zjednoczyć się ze sfinksami, smokami i innymi potężnymi istotami, a także i z pogardzanymi ludźmi, w celu odparcia wroga. Doszło nawet do wielkiej, obecnie historycznej już bitwy pod zamkiem Herneo, w której to jedna z Trzech Plag została pokonana. Niestety po stronie zjednoczonych obrońców straty okazały się kolosalne. W walce zginęło wielu wspaniałych mocarzy, zbyt wielu by świat był w stanie odeprzeć kolejne dwie nadciągające Plagi, które nagle, po klęsce tej pierwszej, nieoczekiwanie… zatrzymały się. Niezły zwrot akcji, co nie?
Nikt nie wie, dlaczego tak się stało. Do tej pory mędrcy zastanawiają się nad tym fenomenem. Dwie wielkie gromady demonów, mogące niczym ocean zalać cały kontynent, jakieś sto lat temu, w jednej chwili, stanęły w miejscu, cierpliwie okupując olbrzymie połacie ziemi oraz lasów. Według niektórych przyczyną takiego stanu rzeczy mogła być śmierć wszystkich bogobójców, ale jest to mało prawdopodobne, stwierdzono bowiem do tej pory jedynie zgony dwóch z nich. Inni mądralińscy obstawiają, że to Balzar zatrzymał swoje „zwierzątka”, ale i to nie znalazło do tej pory potwierdzenia, ponieważ owego najsilniejszego z bogów ostatni raz widziano właśnie sto lat temu i do tej pory nikt nie miał przyjemności go spotkać. Kapłani znowu uznają, że to ukochany Kafasi, który był, nawiasem mówiąc, bratem Balzara, użył swojej mocy zza grobu i powstrzymał demony, ale to znowuż brzmi dość głupio, no i… kto by tam słuchał kapłanów. Pamiętacie, jak jeden stwierdził u mnie chorobę układu pokarmowego? Okazało się, że to była całkowita bujda. Plamy, które miałem na skórze, były zwykłym brudem, który zszedł przy pierwszym kontakcie z wodą. Eh, a ja głupi przez całe pół roku się zamartwiałem, że coś mi jest. Od tego czasu nieco mniej ufam naszym duchownym, no ale cóż, było, minęło, a wracając do opowieści o demonach, to od około stu lat nie ruszyły się one z miejsca, nigdy też nie śpią i atakują wszystko to, co zdołają dojrzeć lub wyczuć.
Oczywiście, jak to zwykle bywa, muszą być wyjątki od reguły. Chociaż większość tych paskud siedzi na dupie i oczekuje na nie wiadomo co, to zdarzają się wśród nich pewnego rodzaju migracje. Co jakiś czas małe gromady demonów, z niewiadomych przyczyn, odłączają się od pozostałych i zaczynają podróżować po świecie niczym jakieś grupki jebanych wędrowniczków. Jaki jest ich cel – nikt nie wie. Po prostu idą przed siebie i zabijają wszystko, co nie zdąży uciec na drzewo. No, chyba że to specyficzne demony, które umieją się wspinać. Wtedy to ludzie mają przesrane.
Od Kuternogi dowiedziałem się także, że migracje demonów są przekleństwem głównie dla ludzi mieszkających na Dzikich Polach i na Łączej Navie, które graniczą z ziemiami okupowanymi przez jedną z Plag. O ile jednak Dzikie Pola od zawsze przyciągały do siebie istne masy demonów, które stały się tam wręcz codziennością, o tyle Nava radzić sobie musiała jedynie z drobnymi incydentami.
Ta sytuacja zmieniła się diametralnie dokładnie miesiąc przed moim ścięciem.
Nava nagle została zaatakowana przez olbrzymią gromadę demonów. Spustoszyły kilka mniejszych lokacji, a następnie osiadły na zgliszczach zrujnowanych domów i garnizonów. Zablokowały w ten sposób lwią część handlowego szlaku, łączącego ocalałych z resztą kraju. Wszelkie kontakty z pozostałymi miastami na Navie momentalnie się urwały. Interesy wpływowych kupców ucierpiały, a wśród prostego ludu zaczęła się szerzyć panika. Nigdy wcześniej nie spotkano się z migracją na tak dużą skalę. Nikt do końca nie ogarniał sytuacji, a świat zaczął się niepokoić.
Król ludzi oczywiście zareagował. Gdyby wierzyć plotkom, bez chwili namysłu wysłał na pomoc swoje wojska, lecz już po kilku dniach zrozumiano, że nie mają one szansy na szybkie przeforsowanie gęstych zastępów potworów. Jasnym stało się, że armia potrzebuje nowych ochotników, a wielu takich znaleźć mogła nie gdzie indziej, jak w więzieniach. Pamiętam dokładnie dzień, w którym przybył do nas herold. Donośnym głosem opisał zaistniałą sytuację, po czym przedstawił nam – mordercom, złodziejom i gwałcicielom – ciekawą ofertę. Całkowite ułaskawienie w zamian za piętnaście lat służby w szeregach królewskiej armii. Zgodziłem się na ten układ bez chwili wahania. Tak samo, jak i setki innych.2.
MARSZ, MARSZ NA FRONT…
Tydzień później przewieziono nas na pogranicze Łączej Navy. Przeszliśmy niecałe, dwutygodniowe szkolenie, na którym się, za przeproszeniem, chuja nauczyłem. Dano nam też jakiś syfiasty ekwipunek, znaleziony chyba w śmieciach, oraz „prezent”, który miał nas wyróżniać spośród innych walczących – a dokładniej znak przypominający katowski kaptur. Żywcem wypalano nam go na prawej dłoni jak jakiemuś bydłu. Świadczył o naszej przeszłości. Mnie jako jedynemu musieli go wypalać dwa razy, bo za pierwszym podejściem wyszło im, cytuję: „brzydko”. Kolejny dowód na mój wrodzony niefart.
Potem podzielono nas na odpowiednie oddziały, każdy po czterdziestu chłopa. Mój składał się z więźniów pochodzących z Jemiji oraz z najróżniejszych zakątków królestwa. Skojarzyłem tylko kilku po twarzach. To od nich dowiedziałem się, że szansa na ucieczkę z pola bitwy jest zerowa. Powiedzieli mi, że cały obszar Navy otoczony jest przez regularne wojska, które pilnują tego, by żaden potwór ani walczący z nimi ludzie nie uciekli poza wyznaczone granice. Każdego złapanego żołdaka mieli zawrócić na pole bitwy lub wsadzić do aresztu za dezercję, a więźniów z wypalonym na dłoni znakiem mieli od razu zabijać. To znaczyło, że byłem w kropce.
Kilka dni później mój oddział, jako jeden z pierwszych, został wysłany wraz z innymi do walki. Ogólnie plan był taki, że mieliśmy dołączyć do sił zgromadzonych w obozie za granicą namiestni. Wyposażeni w beznadziejny sprzęt, imitujący ekwipunek prawdziwych żołnierzy, wyszliśmy z obozu treningowego i pod eskortą żołdaków z regularnej armii ruszyliśmy marszem w stronę Navy.