Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Memuar szczęściarza - czyli fantastyka, czarny humor i twoja stara - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Memuar szczęściarza - czyli fantastyka, czarny humor i twoja stara - ebook

Memuar szczęściarza to rodzaj pamiętnika prowadzonego przez Brunona – największego pechowca na świecie, który zrządzeniem losu otrzymał od potężnego bóstwa dar szczęścia 🌟. Połączenie tych dwóch sprzecznych natur sprawia, że życie bohatera obfituje w niemożliwe do przewidzenia, często śmieszne sytuacje. Bitwy ze strasznymi potworami, potężna magia potrafiąca zdziałać cuda, barwne i nietuzinkowe postacie, humorystyczne dialogi, nieprzewidywalne zwroty akcji – wszystko to zaś opisane językiem kreatywnego i momentami zakręconego narratora, który sam czasami nie wie, czy wypada mu wspominać o niektórych mniej cenzuralnych wydarzeniach ze swojego życia 😐.

Kategoria: Fantasy
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 9788397128217
Rozmiar pliku: 524 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SPIS TRE­ŚCI

Nota wstępna

1. Co po­szło nie tak?

2. Marsz, marsz na front…

3. Moja pierw­sza bi­twa

4. Nocny spa­cer pe­łen nie­spo­dzia­nek

5. Ta­wer­niane opo­wie­ści

6. Pa­nie Go­lia­cie… to było nie­chcący…

7. I na­gle stał się cud

8. Szczę­ście, szczę­ście, szczę­ście!

9. Nie­udane na­tar­cie

10. Po­ga­du­chy przy ogni­sku

11. Nota Iry­diona

12. Damy w opa­łach

13. Za­bawa w kotka i myszkę

14. Randka w ciemno i spór o Ros­sów

15. Do trzech razy sztuka

16. Moja nowa ekipaNOTA WSTĘPNA

Nie wiem, po co mi był ten dzien­ni­czek. Ni­gdy nie za­mie­rza­łem ni­czego spi­sy­wać, a już tym bar­dziej wła­snych lo­sów. Moż­liwe, że w tej kwe­stii za­dzia­łał po pro­stu in­stynkt. Zło­dziej za­wsze po­zo­sta­nie zło­dzie­jem. Zo­ba­czy­łem, to wzią­łem, a jako że do dzieci mi się nie śpie­szy, to może wła­śnie w taki spo­sób, za po­mocą słów, prze­każę swoją spu­ści­znę przy­szłym po­ko­le­niom. Czło­wiek musi coś po so­bie zo­sta­wić, a ja już swoje lata mam. Trzy­dzie­ści pięć – piękny wiek dla ra­bu­sia al­ko­ho­lika z uza­leż­nie­niem od bo­skiej am­bro­zji. Zdzi­wieni? O tak, tro­chę się tego przy­smaku w ży­ciu zja­dło. Co ja mó­wię… tyle, ile tego wpie­przy­łem, to so­bie na­wet wy­obra­zić nie mo­że­cie. Ni­gdy też nie przy­ła­pano mnie na go­rą­cym uczynku. Ko­lejny do­wód na to, że bo­go­wie to tę­paki. Ale cóż… za­czą­łem od końca, a wy­pa­da­łoby ra­czej od po­czątku, prawda?

No, to jesz­cze raz, lecz tym ra­zem pre­cy­zyj­nie i po­woli. Na­zy­wam się Bruno. Uro­dzi­łem się w naj­gor­szym i naj­bar­dziej śmier­dzą­cym miej­scu na tym świe­cie, a do­kład­niej mó­wiąc – w dziel­nicy bie­doty mia­sta Ti­ga­ret. Moją matką była jedna z se­tek pra­cu­ją­cych tam pro­sty­tu­tek. Oj­ciec oczy­wi­ście przy na­ro­dzi­nach obecny nie był, z wia­do­mego po­wodu. Mo­że­cie po­wie­dzieć: „prze­cież to nic złego, mo­gło być go­rzej”. A no mo­gło, no i było. Matka za­raz po po­ro­dzie so­bie zmarła, a mną za­jęły się jej ko­le­żanki. Bur­del był moim do­mem do siód­mego roku ży­cia. Miesz­ka­łem tam, po­ma­ga­łem, sprzą­ta­łem i ro­bi­łem wszystko, by nie na­zy­wano mnie dar­mo­zja­dem.

Po­tem zaś na­stą­pił prze­łom.

Pod­czas co­dzien­nych po­rząd­ków przy dro­dze (czy­ści­łem wej­ście do na­szego przy­bytku, bo ktoś za­rzy­gał schody) zo­sta­łem do­strze­żony przez Oli­viera – miej­sco­wego, nie­spełna pięt­na­sto­let­niego przy­wódcę Brud­nej Bry­gady, czyli cze­goś w ro­dzaju ma­łej grupy zło­dziei, która skła­dała się głów­nie z bez­dom­nych dzieci i ubo­gich mło­dzi­ków. Cwa­nia­czek po pro­stu do mnie pod­szedł, spoj­rzał mi w oczy i kul­tu­ral­nie oznaj­mił, że albo będę dla niego pra­co­wał, albo mi wpier­doli. Wy­bór był pro­sty.

Tak w skró­cie za­częła się moja przy­goda z kra­dzie­żami. Ucie­kłem z bur­delu – na­wet nie wiem, czy ktoś to za­uwa­żył – i przez na­stępne lata do­ra­sta­łem wśród mło­do­cia­nych re­cy­dy­wi­stów, po­wo­lutku sta­jąc się jed­nym z nich. Naj­pierw pod­wę­dza­łem ze stra­ga­nów zwy­kłe jabłka i ziem­niaki. Cza­sami wy­sy­łano mnie też na że­bry. Po­tem dzia­ła­łem jako in­for­ma­tor. Zbie­ra­łem in­for­ma­cje, pod­słu­chi­wa­łem pry­watne roz­mowy roz­ba­wio­nych pa­nien i upi­tych żoł­nie­rzy bie­sia­du­ją­cych w pu­blicz­nych przy­byt­kach. Gdy skoń­czy­łem trzy­na­ście lat, star­sze chło­paki uznały, że pora na ko­lejny etap. Na­uczono mnie, jak za­kra­dać się do za­moż­niej­szych per­son od tyłu i jak umie­jęt­nie od­ci­nać sznu­rek zwi­sa­ją­cej przy ak­sa­mit­nych spodniach sa­kiewki. Oli­vier dał mi w tym cza­sie w pre­zen­cie piękny, ko­lo­rowy nóż, któ­rego uży­wać mia­łem z roz­wagą.

Gdy do­bi­łem do sie­dem­na­stu lat, na­sza grupka skła­dała się już z dwu­na­stu osób (dzie­ciarni nie biorę pod uwagę). Lu­dzie nas znali, sza­no­wali, a na­wet oba­wiali się. Po­lo­wa­li­śmy no­cami ni­czym dra­pieżne wilki, okryci dłu­gimi, czar­nymi płasz­czami. Tro­pi­li­śmy sa­motne, za­ko­chane pary albo pi­ja­nych miesz­czan szwen­da­ją­cych się mię­dzy ści­śnię­tymi do­mami mia­sta. Skryci w mroku bocz­nych uli­czek i ką­tów zda­wa­li­śmy się nie­moż­liwi do do­strze­że­nia, a to da­wało nam gi­gan­tyczną prze­wagę. Każdy na­pad koń­czył się suk­ce­sem. Każda kra­dzież przy­no­siła gi­gan­tyczny zysk dla na­szej bandy i aż korci mnie, by na­pi­sać, że wszystko to było moją za­sługą, lecz… nie­stety nie było, a cały ten opis na­daje się do grun­tow­nej re­for­ma­cji. Kre­atyw­ność za­chęca mnie do ściem­nia­nia i upięk­sza­nia, ale skoro moja pi­sa­nina ma być czymś w ro­dzaju pa­mięt­nika, to w su­mie chyba mogę so­bie po­zwo­lić na bru­talną szcze­rość.

Tak na­prawdę ni­gdy nie udało mi się okraść żad­nego stra­ganu. Han­dla­rze byli wy­czu­leni na punk­cie ma­łych zło­dzie­jasz­ków, a to skut­ko­wało tym, że kil­ka­dzie­siąt mo­ich prób ra­bunku za­koń­czyło się nie­złym mor­do­bi­ciem – oczy­wi­ście owa morda na­le­żała do mnie. Że­bry ni­gdy mi nie wy­cho­dziły, cza­sami je­dy­nie, gdy by­łem jesz­cze mały, ja­kaś młoda pa­nienka zli­to­wała się nade mną i mó­wiąc: „Biedne dziecko. Wy­gląda, jakby wy­szło z ka­na­łów” wrzu­cała mi do ku­beczka kilka gro­szy. Po­dob­nie sprawy miały się ze zbie­ra­niem in­for­ma­cji. Na pal­cach obu rąk i nóg nie zdo­łał­bym po­li­czyć przy­pad­ków, kiedy to zo­sta­łem zła­pany na pod­słu­chi­wa­niu, za które też za­wsze otrzy­my­wa­łem na­leżną karę w po­staci chło­sty. Gdy skoń­czy­łem trzy­na­ście lat, ko­le­dzy z bandy na­uczyli mnie jak okra­dać miesz­czan tylko dla­tego, że nie nada­wa­łem się do ni­czego in­nego. Otrzy­many od Oli­viera nóż był tak na­prawdę sta­rym, za­ostrzo­nym dłu­tem, któ­remu ko­lor nada­wała po­że­ra­jąca go rdza, a wszel­kie nocne po­lo­wa­nia koń­czyły się w moim przy­padku tra­gicz­nie. Raz od pi­ja­nego szlach­cica do­sta­łem kop­niaka w jaja, in­nym ra­zem po­biła mnie nie­wiele star­sza dziew­czyna, która po­tem, jak na iro­nię, sama chciała mnie jesz­cze okraść.

Szczy­tem zaś była sy­tu­acja ma­jąca miej­sce przed świę­tami No­wego Roku. Moim ce­lem stał się stary, znie­do­łęż­niały dziad. Cho­dził o la­sce, co chwila kasz­lał, stę­kał i po­ru­szał się z pręd­ko­ścią żół­wia. Na­wet nie mo­głem się do­my­ślić, że jest jed­nym ze zna­nych, zam­ko­wych ry­ce­rzy. Opi­su­jąc spo­tka­nie z nim w kilku sło­wach – do­sta­łem naj­więk­sze manto w ży­ciu (no może nie li­cząc wcze­śniej wspo­mnia­nej nie­wia­sty). Stra­ci­łem ząb, mia­łem dwa zła­mane że­bra, zwich­niętą kostkę i zła­many oboj­czyk. Eh, aż strach po­my­śleć, co by było, gdyby ude­rzył mnie drugi raz.

Pod­su­mo­wu­jąc, od sa­mego po­czątku mia­łem w ży­ciu gi­gan­tycz­nego pe­cha. Gdyby po­rów­nać szczę­ście do ilo­ści wody w studni, to w moim przy­padku stud­nia by­łaby pu­sta, a do tego za­sy­pana pia­skiem i ka­mie­niami. Mia­łem ta­kiego pe­cha, że na­wet nie do­sta­łem ksywki „Pe­szek”, którą co kilka lat otrzy­my­wali naj­bar­dziej pe­chowi człon­ko­wie bandy. Do­stał ją Fra­nek i to tylko dla­tego, że kie­dyś, dawno temu, zgu­bił przy­pad­kiem jedną z kilku ukra­dzio­nych sa­kie­wek.

Je­bany far­ciarz.

Ogrom mo­ich nie­po­wo­dzeń w ży­ciu do­pro­wa­dził w końcu do tego, że uda­łem się do świą­tyni w celu zwe­ry­fi­ko­wa­nia, czy aby nie sta­łem się ofiarą klą­twy rzu­co­nej przez ja­kieś nie­znane mi bó­stwo. Nie­stety, oprócz wszy i kilku plam na skó­rze, świad­czą­cych o cho­ro­bie układu po­kar­mo­wego, ka­płan nie zna­lazł u mnie ni­czego, co su­ge­ro­wać by mo­gło wpływ sił nad­przy­ro­dzo­nych. To zna­czyło, że by­łem na­tu­ral­nym pe­chow­cem z krwi i ko­ści, a moim prze­zna­cze­niem na tym świe­cie było do­sta­wać po du­pie w każ­dej moż­li­wej sy­tu­acji. Już wtedy, po stwier­dze­niu tego faktu, po­wi­nie­nem so­bie był od­pu­ścić wszel­kie próby walki z nie­przy­chylną mej eg­zy­sten­cji for­tuną. Ale cóż, młody by­łem i głupi. Jak ty­powy sie­dem­na­sto­la­tek nie mia­łem za­miaru się pod­da­wać. Za motto ob­ra­łem słowa o tym, że to czło­wiek jest ko­wa­lem swo­jego losu. Czu­łem, że mu­szę za­wal­czyć ze swoim pe­chem i już wkrótce nada­rzyła się ku temu nie lada oka­zja.

Pew­nego razu, w nocy, Oli­vier obu­dził nas roz­ocho­cony. Za­czął krzy­czeć, że do na­szego mia­sta ma przy­je­chać sama, po­wszech­nie znana księżna Lu­kre­cja, a wraz z nią jej naj­lepsi przy­ja­ciele, czyli dwa ku­fry pełne złota, klej­no­tów i in­nych kosz­tow­no­ści. Wszy­scy mie­li­śmy w oczach ten błysk. Każdy wie­dział, że nad­szedł czas na na­pad stu­le­cia. Ja sam aż pod­sko­czy­łem z ra­do­ści. Mo­men­tal­nie ze­bra­li­śmy się wo­kół Oli­viera, a ten oświad­czył, że nasz nowy cel ma przy­być do mia­sta na­stęp­nego dnia w samo po­łu­dnie, po czym przed­sta­wił plan dzia­ła­nia.

Mnie, jak zwy­kle pod­czas waż­niej­szych ope­ra­cji, przy­pa­dła nie­wdzięczna rola przy­nęty. Tylko to jedno jako tako mi wy­cho­dziło. Mu­sia­łem ścią­gnąć na sie­bie uwagę straż­ni­ków miej­skich, pod­czas gdy po­zo­stałe chło­paki zajmą się kra­dzieżą. Po­wie­dziano mi, że wszystko bę­dzie do­brze. Mia­łem wy­ko­rzy­stać dużą liczbę lu­dzi na placu zam­ko­wym oraz zna­jo­mość bocz­nych uli­czek. Uwie­rzy­łem, za­ufa­łem i kilka dni po na­pa­dzie… wy­lą­do­wa­łem w wię­zie­niu na ko­lejne pięć dłu­gich lat.1.

CO PO­SZŁO NIE TAK?

Po­bytu w wię­zie­niu, wy­bacz­cie, ale nie opi­szę. Ro­bi­łem tam wiele róż­nych i dziw­nych rze­czy, o któ­rych le­piej, aby­ście nie wie­dzieli. Po­nadto wy­daje mi się, że waż­niej­szym wąt­kiem w tym mo­men­cie jest wy­ja­śnie­nie, jak się tak w ogóle do­sta­łem. Pod­wód był ba­nalny – wy­sta­wiono mnie, a cała hi­sto­ria owego fe­ral­nego dnia pre­zen­tuje się na­stę­pu­jąco:

Ka­reta księż­nej we­dle prze­wi­dy­wań po­ja­wiła się na placu zam­ko­wym około po­łu­dnia. Moim za­da­niem, jak już o tym wspo­mnia­łem, było ro­bie­nie za przy­nętę. Mia­łem zwró­cić na sie­bie uwagę cho­ciaż kilku straż­ni­ków, by na­stęp­nie od­cią­gnąć ich od za­moż­nej pani oraz skar­bów znaj­du­ją­cych się w po­wo­zie. Człon­ko­wie mo­jej bandy cza­ili się po wszyst­kich ką­tach. Stali nie­opo­dal ob­lę­żo­nych przez lu­dzi stra­ga­nów, opie­rali się o za­mszone mury zam­kowe, a inni krę­cili się do­okoła za­ję­tej przez dzieci fon­tanny. Wszy­scy cze­kali na znak od Oli­viera. Oli­vier zaś cze­kał na mój ruch. Nie po­wiem, od­czu­wa­łem tro­chę pre­sji. Mia­łem być za­pal­ni­kiem ca­łej ope­ra­cji. Do tej pory każda taka ak­cja wy­jąt­kowo koń­czyła się dla mnie do­syć do­brze. Ła­two po­tra­fi­łem zwró­cić na sie­bie uwagę ob­cych lu­dzi. Cza­sem wy­star­czyło je­dy­nie małe, „nie­chcące” po­pchnię­cie albo na­dep­nię­cie na stopę i już każdy chciał mi wpier­do­lić. Raz kilku ty­pów go­niło mnie za sam wy­gląd mo­jej twa­rzy. Krzy­czeli coś o moim wiel­kim, ha­czy­ko­wa­tym no­sie i pod­krą­żo­nych oczach. Na­wet mój za­cny, le­dwo wi­doczny, dzie­wi­czy wą­sik im nie od­po­wia­dał. No cóż, może nie by­łem zbyt ładny, ale przy­naj­mniej po­ma­gało mi to w ro­bo­cie.

Nie­stety, gwar­dzi­ści księż­nej nie przy­po­mi­nali ty­po­wych straż­ni­ków miej­skich, z ja­kimi mia­łem już do czy­nie­nia. Oli­vier za­wczasu ostrzegł mnie, że trudno bę­dzie ich spro­wo­ko­wać sa­mym nie­tak­tem, wy­glą­dem, a na­wet prze­zwi­skami. Za­pro­po­no­wał, abym któ­re­muś na­pluł w twarz, lecz ja, ge­niusz, wpa­dłem na placu na jesz­cze lep­szy po­mysł – po­sta­no­wi­łem rzu­cić w któ­re­goś z nich ka­mie­niem. Uzna­łem, że ta­kiego prze­jawu agre­sji z mo­jej strony na pewno nie zlek­ce­ważą. Ocho­czo za­czą­łem szu­kać pod no­gami ja­kie­goś ka­wałka twar­dej skały. Mu­siał być od­po­wied­niej wiel­ko­ści. Nie za mały, aby jego ude­rze­nie było od­czu­walne, ale za­ra­zem nie za duży, by przy­pad­kiem nie zra­nił do­tkli­wie ofiary. Kie­dyś je­den chło­pak z na­szej bandy nie­chcący wy­bił pew­nemu straż­ni­kowi miej­skiemu ząb pod­czas bójki i miał przez to nie­małe kło­poty. Kiedy go zła­pano, w ra­mach re­kom­pen­saty za po­peł­niony czyn mu­siał przy­jąć na plecy czter­dzie­ści ba­tów. Ze stra­chem po­my­śla­łem wtedy o ka­rze, jaka mo­gła cze­kać głupca, który zra­niłby gwar­dzi­stę sa­mej księż­nej. Mo­men­tal­nie jed­nak z ulgą uzna­łem, że ja prze­cież ta­kim głup­cem nie je­stem i być nie za­mie­rzam. Mia­łem plan i wie­dzia­łem, jak go wy­ko­nać. Szkoda tylko, że za­bra­kło mi czasu na do­kładne przy­go­to­wa­nie…

Odro­binę za­my­ślony na­wet nie spo­strze­głem, kiedy ka­reta wje­chała na plac. Ocu­cił mnie do­piero do­no­śny stu­kot koń­skich ko­pyt. Lu­dzie za­częli umy­kać na boki, by nie dać się stra­to­wać. Ktoś tam na­wet krzyk­nął, że „wa­riat po­wozi i lu­dzi po­za­bija”, ale woź­nica miał to w po­wa­ża­niu, mach­nął tylko ręką, ostro za­je­chał przed wej­ście do ksią­żę­cej re­zy­den­cji i, po­cią­gnąw­szy za lejce, za­trzy­mał ko­nie. Dę­bowe drzwiczki otwarły się i z ciem­nego wnę­trza bo­gato zdo­bio­nego po­wozu bły­ska­wicz­nie wy­szło, a ra­czej wy­czła­pało, stare, po­marsz­czone bab­sko, któ­rego twarz po­kry­wała chyba tona bia­łego pu­dru. Na jej wi­dok aż się wzdry­gną­łem. Mógł­bym przy­siąc, że wy­glą­dała brzy­dziej ode mnie. Szyb­kim ru­chem trzę­są­cej się ręki przy­wo­łała do sie­bie słu­żą­cych i ni­czym ro­pu­cha wy­skrze­czała za­chryp­nię­tym gło­sem dwa, istotne słowa:

– Wy­jąć ku­fry!

„Stare wapno!” – po­my­śla­łem. Za­miast za­jąć się sobą, za­miast zro­bić cho­ciażby je­den wdech po wyj­ściu z ka­rety, od razu chci­wie po­my­ślała o swo­ich pie­nią­dzach! Wie­dzia­łem, że in­nej oka­zji nie bę­dzie. Słu­żący, usły­szaw­szy roz­kaz, na­tych­miast ru­szyli, aby go wy­ko­nać. Spraw­nie otwo­rzyli tylny scho­wek, a moim oczom uka­zały się uło­żone w nim dwie, wiel­kie, za­mknięte na ma­sywne kłódki skrzy­nie, które już wkrótce miały zna­leźć się za bez­piecz­nymi mu­rami ksią­żę­cej sie­dziby. W ten po­czu­łem na so­bie wzrok Oli­viera. My­ślał o tym sa­mym, co ja. Nie ba­cząc na nic, chwy­ci­łem pierw­szy lep­szy frag­ment spę­ka­nej płyty. Był nieco za duży, mo­głem nim na­wet nie­chcący zra­nić straż­nika, co, jak już wspo­mnia­łem, nie by­łoby nam na rękę, ale mi­nął czas na szu­ka­nie al­ter­na­tywy. „Te­raz albo ni­gdy” – po­my­śla­łem, po czym mocno za­par­łem się jedną nogą o zie­mię, od­chy­li­łem się i, uży­wa­jąc ca­łej siły, rzu­ci­łem. Nie chcę się te­raz chwa­lić, ale ów rzut był nie­malże per­fek­cyjny. Ka­mień po­szy­bo­wał ni­czym ptak ze zło­żo­nymi skrzy­dłami. Był pod do­sko­na­łym ką­tem na­chy­le­nia. Na­pę­dzony do­sta­teczną ilo­ścią ener­gii ciął po­wie­trze jak nóż. Mia­łem przez mo­ment wra­że­nie, że bę­dzie tak pę­dził całą wiecz­ność, taki piękny i do­stojny – sym­bol mo­jego suk­cesu. Mój pierw­szy krok do walki z od­wiecz­nym nie­szczę­ściem. Zda­wał się nie­moż­liwy do za­trzy­ma­nia. Z gra­cją prze­le­ciał obok nie­ru­cho­mej ka­rety, omi­nął nie­sforne ko­nie za­rzu­ca­jące łbami, wręcz nie­zau­wa­że­nie prze­mknął obok wą­sa­tych gwar­dzi­stów, aż w końcu z ca­łym swoim im­pe­tem tra­fił pro­sto w… łe­pe­tynę księż­nej.

Do tej pory nie wiem, dla­czego tak się stało. Wy­daje mi się, że to był po pro­stu mój za­ki­chany pech. Mie­rzy­łem w naj­bliż­szego straż­nika, w jego okryty na­pier­śni­kiem tors, a tra­fi­łem w od­da­loną od niego o kil­ka­dzie­siąt stóp starą babę. Aż chrup­nęło, gdy twarda skała roz­łu­pała jej czaszkę. Na­wet nie zdą­żyła jęk­nąć. Pa­dła na zie­mię jak wo­rek kar­to­fli, cał­ko­wi­cie nie­przy­tomna. Je­den ze straż­ni­ków, zszo­ko­wany tak samo jak wszy­scy wo­kół, rzu­cił się w jej stronę, przy­klęk­nął, do­kład­nie spraw­dził tętno, po czym ze zgrozą w oczach oznaj­mił, że księżna nie żyje.

My­śla­łem, że się ze­sram.

Oli­vier pa­trzył na mnie jak otę­piały. Sam chyba jesz­cze wtedy nie poj­mo­wał za­ist­nia­łej sy­tu­acji, choć już po chwili wy­czy­ta­łem z jego mi­miki słowa: „Co ty, kurwa, zro­bi­łeś”. Oczy­wi­ście, była mała szansa na to, że cała ta sy­tu­acja za­koń­czy się dla mnie szczę­śli­wie. W po­woli po­wsta­ją­cym za­mie­sza­niu i dez­orien­tu­ją­cych krzy­kach ko­biet ła­two mógł­bym się wy­mknąć. Gwar­dzi­ści, choć znali kie­ru­nek, z któ­rego nad­le­ciał ka­wa­łek płyty, nie po­tra­fili w ciągu kilku pierw­szych se­kund do­kład­nie okre­ślić, kto do­ko­nał za­bój­stwa. Obok mnie stało kilku miesz­czan, ale wszy­scy jak je­den mąż za­jęci byli oglą­da­niem pro­cesu mie­sza­nia się pu­dru z ksią­żę­cej twa­rzy z szybko po­wsta­jącą ka­łużą krwi. Do tego były tam też trzy, może na­wet cztery okryte chu­s­tami ko­biety oraz je­den mały, uro­czy, po­zor­nie miły chłop­czyk. Nie wy­glą­dał na ło­buza. Moż­liwe, że gdyby nie zna­mię na czole w kształ­cie bły­ska­wicy i cha­rak­te­ry­styczne kru­czo­czarne włosy, to w ogóle nie zwró­cił­bym na niego uwagi. Nie­stety, to ten gów­niak był tym, który naj­bar­dziej chyba przy­czy­nił się do mo­jej ży­cio­wej tra­ge­dii.

– To on rzu­cił, ma­mu­siu! – za­czął się drzeć, cią­gnąc rów­no­cze­śnie matkę za rę­kaw. – Ten brzy­dal rzu­cił, ten co tak strasz­nie śmier­dzi! Bleee!

W pierw­szej chwili uzna­łem, że to nie o mnie cho­dzi. Kilka ty­go­dni wcze­śniej ką­pa­łem się w je­zio­rze, więc nie po­wi­nie­nem aż tak cuch­nąć. Po chwili jed­nak po­czu­łem na so­bie wzrok nie­mal wszyst­kich lu­dzi obec­nych na placu. Gwar­dzi­ści za­częli się drzeć. W jed­nej chwili w po­wie­trzu dało się sły­szeć świst wy­cią­ga­nych z po­chew mie­czy. Oli­vier zro­bił kilka kro­ków do tyłu. Wie­dział, że mam prze­rą­bane. Ja zresztą też. Lu­dzie byli zdolni zro­bić mi krzywdę za sam mój wy­gląd, a co do­piero w sy­tu­acji, gdy oka­za­łem się być mor­dercą. Na­gle po­czu­łem, że ktoś chwyta mnie za ra­mię. Był to je­den z roz­wście­czo­nych miesz­czan. Na­wet nie miał pew­no­ści, czy je­stem winny, ale i tak już mnie nie­na­wi­dził – ty­powy przed­sta­wi­ciel ciem­noty. Wy­rwa­łem się mu, ale tuż obok cza­ili się ko­lejni. Mu­sia­łem dzia­łać szybko. Ni­czym rą­czy ru­mak od­sko­czy­łem do tyłu i, prze­py­cha­jąc się przez ga­wiedź, pę­dem ru­szy­łem w stronę bocz­nej uliczki. Nie oglą­da­łem się za sie­bie, po pro­stu bie­głem.

Po chwili wszy­scy wie­dzieli kim je­stem i co wła­śnie zro­bi­łem. Pod­nio­sła się wrzawa. Plac zam­kowy wy­peł­niły krzyki i wrza­ski. Sły­sza­łem świ­sty prze­la­tu­ją­cych mi nad głową róż­nych przed­mio­tów. Rzu­cano we mnie ry­bami, kar­to­flami, owo­cami i róż­nymi in­nymi przed­mio­tami z po­bli­skich stra­ga­nów. Nie­któ­rzy mło­dzieńcy i dzieci sta­rali się mi za­gro­dzić drogę. Ja­kiś dziad pod­ło­żył mi na­wet nogę, ale ja się nie da­łem. Bie­głem bar­dzo szybko, wręcz pę­dzi­łem. Mo­men­tami mia­łem wra­że­nie, że wy­ro­sły mi skrzy­dła.

Po chwili mor­der­czego sprintu zna­la­złem się poza pla­cem. Prze­sko­czy­łem nad zu­ży­tymi me­blami po­sta­wio­nymi na dro­dze (ktoś chyba urzą­dzał prze­pro­wadzkę), prze­bie­głem dwie ko­lejne prze­cznice, prze­pcha­łem się przez kilka sku­pisk lu­dzi, omi­ną­łem za­le­ga­jące pod drew­nia­nymi miesz­ka­niami nie­czy­sto­ści, a na­stęp­nie czmych­ną­łem pro­sto przez cia­sne alejki po­mię­dzy do­mami. Starcy, ko­biety i dzieci z placu nie mieli szans już mnie do­go­nić. Go­rzej było z mło­dymi miesz­cza­nami, żwa­wymi „bycz­kami” chcą­cymi się wy­ka­zać po­przez schwy­ta­nie zbrod­nia­rza. Byli w po­dob­nym wieku co ja. Bez pro­blemu do­trzy­my­wali mi kroku. Czu­łem ich od­dech na karku nie­malże nie­ustan­nie i do­piero cwa­nym la­wi­ro­wa­niem mię­dzy gę­sto po­sta­wio­nymi bu­dyn­kami zdo­ła­łem ku­pić so­bie nieco czasu na po­szu­ka­nie kry­jówki. A była tam taka jedna; mała, nie­po­zorna luka obok dłu­gich de­sek opar­tych o ścianę pie­karni sta­rego Jana. Ża­den z go­nią­cych mnie chłop­ców nie po­my­ślał, że mo­głem się scho­wać w tak wi­docz­nym miej­scu, za­kryty przed cu­dzym wzro­kiem je­dy­nie cien­kim drew­nem. Prze­bie­gli obok, na­wet na chwilę się nie za­trzy­mu­jąc.

Upew­niw­szy się co do chwi­lo­wego bez­pie­czeń­stwa, z ulgą opu­ści­łem schro­nie­nie i uda­łem się do za­chod­niej czę­ści dziel­nicy. Tam przed mo­imi oczyma uka­zała się wielka, uło­żona z nie­rów­nych ka­mieni ściana oraz zwi­sa­jąca z niej lina. Tak jak za­pla­no­wano. Na­plu­łem so­bie na dło­nie i chyżo za­czą­łem się wspi­nać. Wnio­sku­jąc po do­no­śnych krzy­kach i na­wo­ły­wa­niach od strony są­sied­nich ulic – straż­nicy szu­kali mnie już po ca­łym mie­ście. Ale ja się tym nie przej­mo­wa­łem. Po chwili zna­la­złem się na gó­rze. Dy­sząc z wy­siłku, ru­szy­łem do jed­nej z głów­nych alei. Dzięki do­brej zna­jo­mo­ści mia­sta wy­prze­dzi­łem ści­ga­ją­cych o cał­kiem spory dy­stans. Opar­łem się o ścianę jed­nego z do­mów. Mu­sia­łem od­sap­nąć. Cały czas my­śla­łem o tym, czy Oli­vier i reszta chło­pa­ków so­bie po­ra­dzili. Ich za­da­niem, po mo­jej dy­wer­sji, było prze­ję­cie ka­rocy i jak naj­szyb­sza ucieczka do­kład­nie tą drogą, na któ­rej się znaj­do­wa­łem. Nie mo­głem im w ża­den spo­sób po­móc, mu­sia­łem cze­kać.

Obecni tam lu­dzie (nie­wie­dzący jesz­cze o moim wy­stępku) spo­glą­dali na mnie ze zdzi­wie­niem. Przez kurz i pył, które osia­dły na mo­jej niby bia­łej, prze­po­co­nej ko­szuli, wy­glą­da­łem, jak­bym wła­śnie prze­biegł wiele mil w le­sie. Czer­wony na twa­rzy ni­czym bu­rak za­ci­sną­łem pię­ści i przy­ło­ży­łem je do su­chych ust. Sta­ra­łem się nie przej­mo­wać cu­dzym wzro­kiem. De­ner­wo­wa­łem się. Mi­nuta po mi­nu­cie krzyki go­nią­cego mnie tłumu sta­wały się co­raz do­no­śniej­sze. Spraw­dzali wła­śnie ko­lejne za­ułki, ale ich ry­chłe wyj­ście na główne ulice było tylko kwe­stią czasu. Wy­prze­dza­jąc wa­sze py­ta­nie – tak, ze­wnętrzna brama mia­sta jak za­wsze była otwarta. Teo­re­tycz­nie mo­głem wtedy przez nią uciec, lecz znaj­do­wała się dość da­leko. Gdy­bym miał ko­nia, no i gdy­bym umiał na ta­ko­wym jeź­dzić, to pew­nie bez pro­blemu zdo­łał­bym czmych­nąć. Nie­stety jed­nak je­dy­nym zwie­rząt­kiem, ja­kie mi wów­czas to­wa­rzy­szyło, był nie koń, a szczur, który nie­zau­wa­że­nie do mnie pod­szedł. Aż od­sko­czy­łem, gdy jego ostre jak szpilki ząbki wbiły się w mój po­śla­dek. Bez­czelny typ. By­łem wy­koń­czony, zde­ner­wo­wany, go­nił mnie tłum roz­wście­czo­nych miesz­czan, a ten jesz­cze mnie bez­pod­staw­nie ugryzł. Mia­łem ochotę go kop­nąć, ale nie mi­nęło kilka se­kund, gdy na­gle do mo­ich uszu do­szły pi­ski wy­stra­szo­nych dam, które by­naj­mniej nie pisz­czały z po­wodu obec­no­ści ma­łego fu­trzaka. Z za­in­te­re­so­wa­niem zwró­ci­łem oczy w stronę spa­ce­ru­ją­cych w dali lu­dzi i do­strze­głem, jak od­ska­kują przed roz­pę­dzo­nym po­wo­zem.

To była ka­roca księż­nej! Za­ła­do­wana dwoma zna­jo­mymi ku­frami i przy oka­zji wy­peł­niona chłop­cami z na­szej Brud­nej Bry­gady. „Udało im się!” – krzyk­ną­łem w du­chu pe­łen ra­do­ści. Wszystko, nie wli­cza­jąc kilku drob­nych szcze­gó­łów, od­było się tak, jak prze­wi­dział Oli­vier. To było wręcz nie­praw­do­po­dobne! Moi ko­le­dzy obez­wład­nili po­zo­sta­łych gwar­dzi­stów i te­raz wszy­scy ra­zem mie­li­śmy uciec ze skar­bami. Ależ by­łem szczę­śliwy! Już wy­obra­ża­łem so­bie po­chwały, ja­kimi ob­sy­pią mnie kom­pani. Po raz pierw­szy mo­głem śmiało na­zwać się bo­ha­te­rem na­padu. Po­ko­na­łem swój pech. Udo­wod­ni­łem światu, ile je­stem wart i zdo­ła­łem umknąć ści­ga­ją­cym. Te­raz wy­star­czyło tylko chwy­cić dłoń Oli­viera. We­dług planu jego mocny uścisk miał mi po­móc wsko­czyć do pę­dzą­cej ka­rocy. Wy­bie­głem na śro­dek drogi. Za sobą usły­sza­łem okrzyki straż­ni­ków oraz za­in­te­re­so­wa­nych moją osobą miesz­czan (jakby nie mieli ni­czego in­nego do ro­boty, tylko go­nić mor­dercę). Ale oni nie byli ważni, nie mo­gli prze­cież za­trzy­mać pę­dzą­cej, za­przę­gnię­tej w cztery po­tężne ru­maki ka­rocy, w któ­rej za mo­ment mia­łem się zna­leźć. Z ba­na­nem na twa­rzy wy­pa­try­wa­łem dłoni Oli­viera i po chwili do­strze­głem ją. Serce biło mi jak sza­lone. Ka­roca była do­słow­nie tuż-tuż. Na­pią­łem mię­śnie, by­łem przy­go­to­wany do chwytu i wtedy wła­śnie je­den z chło­pa­ków zła­pał dłoń Oli­viera i… wcią­gnął ją z po­wro­tem.

Ka­roca prze­je­chała dwie stopy ode mnie. Fala po­wie­trza roz­biła się o moją twarz. Sta­łem jak kre­tyn z wy­cią­gniętą ręką jesz­cze do­brą chwilę. Spa­ra­li­żo­wał mnie strach, nie­pew­ność, a może to było zdzi­wie­nie? Sam do końca nie wiem. Po pro­stu sta­łem w bez­ru­chu, cze­ka­jąc na wy­cią­gniętą dłoń przy­ja­ciela, który był już za mną i wraz z po­zo­sta­łymi zmie­rzał w stronę bramy. Cały czas się uśmie­cha­łem. Do mo­ich uszu do­szedł od­głos nad­bie­ga­ją­cych lu­dzi, ale nie mia­łem za­miaru na­wet się od­wra­cać w ich stronę. Po­tem po­czu­łem po­tężne ude­rze­nie w głowę. Upa­dłem na zie­mię. Oto­czyła mnie grupa męż­czyzn. Jedni byli w lek­kich pan­cer­zach, inni w zwy­kłych, chłop­skich ko­szu­lach i sze­ro­kich por­t­kach, ale nie­za­leż­nie od ubioru wszy­scy ko­pali mnie jed­na­kowo mocno. Pluli na mnie, krzy­czeli coś. Ktoś mi chyba na­wet na­si­kał na twarz. Ale ja się tym nie przej­mo­wa­łem. Po­tem zwią­zali moje bez­władne ręce sznu­rem i za­wle­kli mnie na po­ste­ru­nek straż­ni­ków.

Tam wszystko od­było się już pro­fe­sjo­nal­nie. Naj­pierw prze­sie­dzia­łem kil­ka­dzie­siąt mi­nut w celi. Na­stęp­nie było prze­słu­cha­nie. Przy­ją­łem na mordę kilka cio­sów, żeby nie wyjść na mię­czaka, ale gdy po­ka­zali mi ob­cęgi do wy­ry­wa­nia pa­znokci, to nie­malże śpie­wa­jąco opo­wie­dzia­łem o pla­nie na­padu, nie­chcą­cym za­bój­stwie, po czym za­czą­łem sprze­da­wać swo­ich by­łych „przy­ja­ciół”, któ­rymi wtedy za zdradę szcze­rze gar­dzi­łem. By­łem w tym tak do­bry, że ka­pi­tan straży za­czął się za­sta­na­wiać, czy nie przy­znać mi ty­tułu kon­fi­denta roku. Wy­mie­ni­łem imiona wszyst­kich człon­ków Brud­nej Bry­gady, ich ty­powe ubiory, opi­sa­łem ich twa­rze, wzrost, spe­cy­ficzne za­cho­wa­nia i przy­zwy­cza­je­nia. Naj­ład­niej opi­sa­łem mo­jego dro­giego Oli­viera, po czym po­da­łem, gdzie do­kład­nie umiej­sco­wiona była na­sza kry­jówka. Ufa­łem, że znajdą tych gnoj­ków, te ła­chu­dry, tych nie­umy­tych zdraj­ców. Nie­stety, oka­zało się, że wska­zane przeze mnie miej­sce było pu­ste. Cwa­niaki prze­wi­dzieli, że ich sprze­dam i po­sta­no­wili zna­leźć so­bie nową miej­scówkę, moż­liwe na­wet, że poza gra­ni­cami Ti­ga­ret. To zaś zna­czyło, że czę­ściowo moje ze­zna­nia były gówno warte i nie po­pra­wiały mo­jej sy­tu­acji. Pa­mię­tam, jaki by­łem wście­kły, jak krzy­cza­łem, pła­ka­łem, dar­łem się wnie­bo­głosy. Prze­kli­na­łem swój pech i spo­ty­ka­jącą mnie nie­spra­wie­dli­wość, a po­tem do­sta­łem od ka­pi­tana w zęby i ze­mdla­łem.

Na­stęp­nego dnia prze­wie­ziono mnie do wię­zie­nia tym­cza­so­wego. Tam do­wie­dzia­łem się, że za za­bój­stwo tak waż­nej oso­bi­sto­ści, jaką jest czło­nek ro­dziny kró­lew­skiej, prze­waż­nie ska­zuje się mor­der­ców na karę śmierci. Ta zno­wuż wy­ko­ny­wana jest w spo­sób ce­re­mo­nialny na głów­nym placu mia­sta Je­mija. Po­dobny los miał spo­tkać i mnie. Je­dyną do­brą no­winą, jaka obiła mi się wten­czas o uszy, było to, że księżna Lu­kre­cja nie miała za ży­cia zbyt wielu przy­ja­ciół. Po­dobno jej na­gła śmierć była dla spo­rej liczby osób na­wet na rękę. To zna­czyło, że przy­naj­mniej nikt waż­niej­szy się nie po­fa­ty­go­wał i nie za­mie­rzał się fa­ty­go­wać, aby mnie w ra­mach ze­msty tor­tu­ro­wać.

Kilka dni póź­niej, tak jak wielu in­nych więź­niów, zna­la­złem się w Je­miji. Wsa­dzono nas do celi z ja­ki­miś po­waż­nymi kry­mi­na­li­stami. Naj­więk­szy z nich, Bo­rys, sie­dział za gwałty. Już na wej­ściu wraz ze swo­imi wiel­kimi kam­ra­tami ka­zał nam do­ko­nać wy­boru: na prawo idą ci, któ­rzy chcą na „dzień do­bry” zo­stać zgwał­ceni w pupę, na lewo zaś ci, któ­rzy chcą ro­bić la­skę. Chcia­łem być cwany, więc jako je­dyny nie ru­szy­łem się z miej­sca. My­śla­łem, że uznają mój spryt i lo­gicz­ność my­śle­nia (skoro po­zo­sta­łem w bez­ru­chu, to nie wy­bra­łem żad­nej z wy­mie­nio­nych „przy­jem­no­ści”), oraz za­pro­po­nują mi miej­sce w swo­jej ban­dzie. Nie­stety, tak się nie stało. Naj­pierw się za­śmiali, po­tem mnie zgwał­cili, a na ko­niec, jako je­dyny ze zgwał­co­nych, mu­sia­łem im jesz­cze ob­cią­gać. To był straszny po­czą­tek. Sta­łem się naj­gor­szym fra­je­rem wśród fra­je­rów – hi­per­fra­je­rem. Moją je­dyną na­dzieją na unik­nię­cie po­dob­nych nie­przy­jem­no­ści było to, że za nie­długo i tak mieli mnie stra­cić na oczach tłumu, lecz po kilku dniach i to oka­zało się je­dy­nie ułudą.

Za­wód kata tak na­prawdę ni­gdy nie ucho­dził za zbyt po­pu­larny, a na­wet pod­le­gał spo­łecz­nemu ostra­cy­zmowi. Po­wia­dano, że krew ska­zań­ców przy­nosi nie­szczę­ście, nikt nie chciał mieć z nią kon­taktu. Ciężko było o do­brego, pro­fe­sjo­nal­nego ści­na­cza głów, to zaś skut­ko­wało tym, że nie­liczni przed­sta­wi­ciele owej pro­fe­sji mieli bar­dzo na­pięte gra­fiki. Ja, jako że za­bi­łem samą księżną, mu­sia­łem zo­stać stra­cony pu­blicz­nie, a na­stępny wolny ter­min pu­blicz­nej eg­ze­ku­cji przy­pa­dał wtedy do­piero za naj­bliż­sze cztery lata. Do tego na­le­żało do­dać różne przy­pad­kowe oko­licz­no­ści oraz cho­robę kata i już z czte­rech zro­biło się pięć dłu­gich lat. Cały ten okres spę­dzi­łem w celi i, jak pi­sa­łem, wolę nie wspo­mi­nać o tym, co się tam działo.

Przed śmier­cią oca­lił mnie cud. Mie­siąc przed moim „wy­stą­pie­niem” na ka­tow­skim po­de­ście do­szło do bar­dzo nie­ty­po­wej sy­tu­acji, która wstrzą­snęła świa­tem; wszystko to zaś za sprawą strasz­li­wych i krwio­żer­czych po­two­rów, na­zy­wa­nych Trzema Pla­gami lub de­mo­nami Bal­zara. Ni­gdy wcze­śniej w ży­ciu żad­nego nie spo­tka­łem. Nie wie­dzia­łem, jak wy­glą­dały, jak się za­cho­wy­wały ani skąd się wzięły. Wie­dzia­łem je­dy­nie, że ist­nieją i do­piero je­den ze współ­więź­niów – Ku­ter­noga – stary, uty­ka­jący ga­wę­dziarz, który sie­dział za za­bój­stwo żony (po­dobno prze­so­liła mu zupę) i który nie po­tra­fił wy­ma­wiać li­tery „r”, opo­wie­dział mi pew­nego razu hi­sto­rię o tych prze­ra­ża­ją­cych stwo­rze­niach. Mógł­bym te­raz ład­nie za­cy­to­wać jego wy­po­wiedź, która za­częła się od cha­rak­te­ry­stycz­nego zda­nia: „Aj no, byśta so­bie tak, ze se, kulwa, po­twolki zle­ciały z wy­so­kiego nieba”, ale ra­czej nie­wiele by­ście z niej zro­zu­mieli, to­też za­pre­zen­tuję wam nieco zmo­dy­fi­ko­waną wer­sję:

Otóż dawno temu na świe­cie, tak jak i te­raz, oprócz zwie­rząt i ro­ślin żyli so­bie bo­go­wie oraz nimfy, a także smoki, no i sfinksy, no i ol­brzymy, i ja­kieś gi­gan­tyczne żół­wie, i cała masa in­nych, po­je­ba­nych stwo­rów. Ów istoty czę­sto ze sobą wal­czyły. Czę­sto o zie­mię, wpływy, po­ży­wie­nie (tak, tak, bo­gom też bur­czy w brzusz­kach) i o inne tego typu rze­czy po­trzebne do ży­cia. Mimo wiel­kiej siły, jaką po­sia­dały, nie było im zbyt ła­two, dla­tego też je­den z po­tęż­niej­szych bo­gów, Ka­fasi, po­sta­no­wił po­jed­nać swo­ich po­bra­tym­ców i wziął się za stwo­rze­nie istot nieco mą­drzej­szych od zwy­kłych zwie­rząt, które po­mo­głyby bó­stwom w ru­ty­no­wych za­ję­ciach. Wy­mie­szał zie­mię z wła­sną krwią, do po­wsta­łego błota do­sy­pał pro­chu ze spa­lo­nych ciał czy in­nego świń­stwa i, po­dobno po­świę­ciw­szy w ofie­rze wła­sne ży­cie pod­czas ry­tu­ału, stwo­rzył lu­dzi.

Pierwsi lu­dzie byli słabi, ale po­tra­fili do­brze pra­co­wać i wła­śnie taki był sens ich ist­nie­nia. Mieli za­pier­da­lać w polu i bu­do­wać bó­stwom wiel­kie pa­łace w po­dzięce za otrzy­mane od Ka­fa­siego ży­cie. Ogól­nie ich sy­tu­acja nie była zbyt ko­lo­rowa i pew­nie da­lej by­śmy tak jak i oni wszy­scy ha­ro­wali po dziś dzień, gdyby nie pewne drobne zda­rze­nie, które miało miej­sce kil­ka­set lat temu. Otóż wśród bo­gów zna­la­zła się bar­dzo miła pani. Na­zy­wała się Diana. Naj­waż­niej­sze rze­czy, które warto o niej wie­dzieć, to to, że była żoną naj­po­tęż­niej­szego i naj­strasz­niej­szego z bo­gów – Bal­zara – oraz że miała nie­ziem­sko do­bre serce.

Pew­nego razu, wi­dząc pięć ludz­kich mał­żeństw pra­cu­ją­cych mo­zol­nie w go­rą­cym słońcu, Diana po­sta­no­wiła ulżyć im w znoju i za­pro­siła ich do swego nie­biań­skiego pa­łacu, by mo­gli tam od­po­cząć. Wro­dzona sła­bość lu­dzi wy­wo­łała w jej sercu żal tak wielki, że nie­długo po­tem po­zwo­liła im na stałe zo­stać w swo­jej re­zy­den­cji. Lu­dzie jed­nak nie oka­zali się zbyt wdzięczni za otrzy­maną opiekę. Mało było im ła­ski. Wy­czuw­szy do­brą oka­zję, każ­dego dnia spryt­nie udo­wad­niali do­bro­dziejce, że są cał­ko­wi­cie bez­bronni wo­bec zła czy­ha­ją­cego w świe­cie, aż w końcu upro­sili ją, aby ob­da­rzyła ich więk­szą siłą. Gdy ta w swej do­broci ofia­ro­wała im wielką część wła­snej mocy, ci bez skru­pu­łów… za­bili ją.

Taka była po­dzięka ludz­kiej rasy za ofiarną do­broć bo­gini we­dług ofi­cjal­nej wer­sji sze­rzo­nej przez bo­gów.

Na nie­szczę­ście lu­dzi chwilę po do­ko­na­nej zbrodni ze swo­jej wy­prawy do pa­łacu po­wró­cił po­tężny Bal­zar. Gdy tylko zo­ba­czył, co się stało z jego uko­chaną, wpadł w szał. Bez mru­gnię­cia okiem za­mor­do­wał ludz­kie ko­biety, po czym chciał zgła­dzić ich mę­żów, lecz ci zdo­łali uciec. Zdru­zgo­tany wielką tra­ge­dią, która go do­tknęła, po­przy­siągł oca­la­łym mor­der­com ze­mstę. Wy­słał za nimi łow­ców, a do­kład­niej stwo­rzone przez sie­bie Plagi po­two­rów (na­zwa­nych de­mo­nami), i wszystko pew­nie skoń­czy­łoby się ry­chłym uka­ra­niem zbrod­nia­rzy dawno temu, gdyby nie drobny szcze­gół.

Otóż owych pię­ciu mę­żów, ochrzczo­nych mia­nem bo­go­bój­ców, zo­stało, jak wia­domo, ob­da­rzo­nych przez bo­gi­nię Dianę wielką mocą. Dzięki niej byli dużo sil­niejsi, a tym sa­mym trud­niejsi do schwy­ta­nia. Od­na­le­zie­nie ich stało się nie lada wy­zwa­niem. Wście­kły Bal­zar nie za­mie­rzał jed­nak za­prze­stać po­ścigu. Dzięki swo­jej nie­wy­obra­żal­nej mocy, prze­ra­ża­ją­cej na­wet po­zo­sta­łych bo­gów, da­lej two­rzył po­tworne istoty do mo­mentu, aż ufor­mo­wały się one w trzy gi­gan­tyczne hordy, na­zy­wane po­tem Trzema Pla­gami, sym­bo­li­zu­jące jego gniew oraz roz­pacz. Dzi­kie i nie­po­skro­mione nisz­czyły wszystko na swo­jej dro­dze. Czas ich po­ja­wie­nia się na ziemi na­zy­wany jest Wio­sną Plag, bo spa­dły z nieba na wio­snę ni­czym po­ranny deszcz lub jak to ina­czej okre­ślił Ku­ter­noga – „si­ka­wica”.

De­mo­nów było mul­tum i były bar­dzo zróż­ni­co­wane. Dzie­liły się na małe, duże, więk­sze, jesz­cze więk­sze i na ta­kie w chuj ol­brzy­mie. Ob­ra­zo­wały to, co na świe­cie naj­gor­sze. Jedne przy­po­mi­nały ro­baki, inne po­dobne były gni­ją­cym cia­łom ze zde­for­mo­wa­nymi człon­kami. Ata­ko­wały wszystko i wszyst­kich, na­wet istoty bo­skie. Do hi­sto­rii prze­szły opo­wie­ści o pa­ją­ko­po­dob­nych de­mo­nach, żyw­cem po­że­ra­ją­cych po­tężne smoki i ol­brzymy. Na świe­cie w tam­tym okre­sie za­pa­no­wał chaos. Sy­tu­acja była tak fa­talna, że bo­go­wie po­sta­no­wili zjed­no­czyć się ze sfink­sami, smo­kami i in­nymi po­tęż­nymi isto­tami, a także i z po­gar­dza­nymi ludźmi, w celu od­par­cia wroga. Do­szło na­wet do wiel­kiej, obec­nie hi­sto­rycz­nej już bi­twy pod zam­kiem Her­neo, w któ­rej to jedna z Trzech Plag zo­stała po­ko­nana. Nie­stety po stro­nie zjed­no­czo­nych obroń­ców straty oka­zały się ko­lo­salne. W walce zgi­nęło wielu wspa­nia­łych mo­ca­rzy, zbyt wielu by świat był w sta­nie ode­przeć ko­lejne dwie nad­cią­ga­jące Plagi, które na­gle, po klę­sce tej pierw­szej, nie­ocze­ki­wa­nie… za­trzy­mały się. Nie­zły zwrot ak­cji, co nie?

Nikt nie wie, dla­czego tak się stało. Do tej pory mę­drcy za­sta­na­wiają się nad tym fe­no­me­nem. Dwie wiel­kie gro­mady de­mo­nów, mo­gące ni­czym ocean za­lać cały kon­ty­nent, ja­kieś sto lat temu, w jed­nej chwili, sta­nęły w miej­scu, cier­pli­wie oku­pu­jąc ol­brzy­mie po­ła­cie ziemi oraz la­sów. We­dług nie­któ­rych przy­czyną ta­kiego stanu rze­czy mo­gła być śmierć wszyst­kich bo­go­bój­ców, ale jest to mało praw­do­po­dobne, stwier­dzono bo­wiem do tej pory je­dy­nie zgony dwóch z nich. Inni mą­dra­liń­scy ob­sta­wiają, że to Bal­zar za­trzy­mał swoje „zwie­rzątka”, ale i to nie zna­la­zło do tej pory po­twier­dze­nia, po­nie­waż owego naj­sil­niej­szego z bo­gów ostatni raz wi­dziano wła­śnie sto lat temu i do tej pory nikt nie miał przy­jem­no­ści go spo­tkać. Ka­płani znowu uznają, że to uko­chany Ka­fasi, który był, na­wia­sem mó­wiąc, bra­tem Bal­zara, użył swo­jej mocy zza grobu i po­wstrzy­mał de­mony, ale to zno­wuż brzmi dość głu­pio, no i… kto by tam słu­chał ka­pła­nów. Pa­mię­ta­cie, jak je­den stwier­dził u mnie cho­robę układu po­kar­mo­wego? Oka­zało się, że to była cał­ko­wita bujda. Plamy, które mia­łem na skó­rze, były zwy­kłym bru­dem, który zszedł przy pierw­szym kon­tak­cie z wodą. Eh, a ja głupi przez całe pół roku się za­mar­twia­łem, że coś mi jest. Od tego czasu nieco mniej ufam na­szym du­chow­nym, no ale cóż, było, mi­nęło, a wra­ca­jąc do opo­wie­ści o de­mo­nach, to od około stu lat nie ru­szyły się one z miej­sca, ni­gdy też nie śpią i ata­kują wszystko to, co zdo­łają doj­rzeć lub wy­czuć.

Oczy­wi­ście, jak to zwy­kle bywa, mu­szą być wy­jątki od re­guły. Cho­ciaż więk­szość tych pa­skud sie­dzi na du­pie i ocze­kuje na nie wia­domo co, to zda­rzają się wśród nich pew­nego ro­dzaju mi­gra­cje. Co ja­kiś czas małe gro­mady de­mo­nów, z nie­wia­do­mych przy­czyn, odłą­czają się od po­zo­sta­łych i za­czy­nają po­dró­żo­wać po świe­cie ni­czym ja­kieś grupki je­ba­nych wę­drow­nicz­ków. Jaki jest ich cel – nikt nie wie. Po pro­stu idą przed sie­bie i za­bi­jają wszystko, co nie zdąży uciec na drzewo. No, chyba że to spe­cy­ficzne de­mony, które umieją się wspi­nać. Wtedy to lu­dzie mają prze­srane.

Od Ku­ter­nogi do­wie­dzia­łem się także, że mi­gra­cje de­mo­nów są prze­kleń­stwem głów­nie dla lu­dzi miesz­ka­ją­cych na Dzi­kich Po­lach i na Łą­czej Na­vie, które gra­ni­czą z zie­miami oku­po­wa­nymi przez jedną z Plag. O ile jed­nak Dzi­kie Pola od za­wsze przy­cią­gały do sie­bie istne masy de­mo­nów, które stały się tam wręcz co­dzien­no­ścią, o tyle Nava ra­dzić so­bie mu­siała je­dy­nie z drob­nymi in­cy­den­tami.

Ta sy­tu­acja zmie­niła się dia­me­tral­nie do­kład­nie mie­siąc przed moim ścię­ciem.

Nava na­gle zo­stała za­ata­ko­wana przez ol­brzy­mią gro­madę de­mo­nów. Spu­sto­szyły kilka mniej­szych lo­ka­cji, a na­stęp­nie osia­dły na zglisz­czach zruj­no­wa­nych do­mów i gar­ni­zo­nów. Za­blo­ko­wały w ten spo­sób lwią część han­dlo­wego szlaku, łą­czą­cego oca­la­łych z resztą kraju. Wszel­kie kon­takty z po­zo­sta­łymi mia­stami na Na­vie mo­men­tal­nie się urwały. In­te­resy wpły­wo­wych kup­ców ucier­piały, a wśród pro­stego ludu za­częła się sze­rzyć pa­nika. Ni­gdy wcze­śniej nie spo­tkano się z mi­gra­cją na tak dużą skalę. Nikt do końca nie ogar­niał sy­tu­acji, a świat za­czął się nie­po­koić.

Król lu­dzi oczy­wi­ście za­re­ago­wał. Gdyby wie­rzyć plot­kom, bez chwili na­my­słu wy­słał na po­moc swoje woj­ska, lecz już po kilku dniach zro­zu­miano, że nie mają one szansy na szyb­kie prze­for­so­wa­nie gę­stych za­stę­pów po­two­rów. Ja­snym stało się, że ar­mia po­trze­buje no­wych ochot­ni­ków, a wielu ta­kich zna­leźć mo­gła nie gdzie in­dziej, jak w wię­zie­niach. Pa­mię­tam do­kład­nie dzień, w któ­rym przy­był do nas he­rold. Do­no­śnym gło­sem opi­sał za­ist­niałą sy­tu­ację, po czym przed­sta­wił nam – mor­der­com, zło­dzie­jom i gwał­ci­cie­lom – cie­kawą ofertę. Cał­ko­wite uła­ska­wie­nie w za­mian za pięt­na­ście lat służby w sze­re­gach kró­lew­skiej ar­mii. Zgo­dzi­łem się na ten układ bez chwili wa­ha­nia. Tak samo, jak i setki in­nych.2.

MARSZ, MARSZ NA FRONT…

Ty­dzień póź­niej prze­wie­ziono nas na po­gra­ni­cze Łą­czej Navy. Prze­szli­śmy nie­całe, dwu­ty­go­dniowe szko­le­nie, na któ­rym się, za prze­pro­sze­niem, chuja na­uczy­łem. Dano nam też ja­kiś sy­fia­sty ekwi­pu­nek, zna­le­ziony chyba w śmie­ciach, oraz „pre­zent”, który miał nas wy­róż­niać spo­śród in­nych wal­czą­cych – a do­kład­niej znak przy­po­mi­na­jący ka­tow­ski kap­tur. Żyw­cem wy­pa­lano nam go na pra­wej dłoni jak ja­kie­muś by­dłu. Świad­czył o na­szej prze­szło­ści. Mnie jako je­dy­nemu mu­sieli go wy­pa­lać dwa razy, bo za pierw­szym po­dej­ściem wy­szło im, cy­tuję: „brzydko”. Ko­lejny do­wód na mój wro­dzony nie­fart.

Po­tem po­dzie­lono nas na od­po­wied­nie od­działy, każdy po czter­dzie­stu chłopa. Mój skła­dał się z więź­niów po­cho­dzą­cych z Je­miji oraz z naj­róż­niej­szych za­kąt­ków kró­le­stwa. Sko­ja­rzy­łem tylko kilku po twa­rzach. To od nich do­wie­dzia­łem się, że szansa na ucieczkę z pola bi­twy jest ze­rowa. Po­wie­dzieli mi, że cały ob­szar Navy oto­czony jest przez re­gu­larne woj­ska, które pil­nują tego, by ża­den po­twór ani wal­czący z nimi lu­dzie nie ucie­kli poza wy­zna­czone gra­nice. Każ­dego zła­pa­nego żoł­daka mieli za­wró­cić na pole bi­twy lub wsa­dzić do aresztu za de­zer­cję, a więź­niów z wy­pa­lo­nym na dłoni zna­kiem mieli od razu za­bi­jać. To zna­czyło, że by­łem w kropce.

Kilka dni póź­niej mój od­dział, jako je­den z pierw­szych, zo­stał wy­słany wraz z in­nymi do walki. Ogól­nie plan był taki, że mie­li­śmy do­łą­czyć do sił zgro­ma­dzo­nych w obo­zie za gra­nicą na­miestni. Wy­po­sa­żeni w bez­na­dziejny sprzęt, imi­tu­jący ekwi­pu­nek praw­dzi­wych żoł­nie­rzy, wy­szli­śmy z obozu tre­nin­go­wego i pod eskortą żoł­da­ków z re­gu­lar­nej ar­mii ru­szy­li­śmy mar­szem w stronę Navy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: