- W empik go
Menażerja ludzka: żabusia; koteczek; kozioł ofiarny; oślica; kukułka; lewek; małpa; szakale; papuzia; bydlę; gołąbki - ebook
Menażerja ludzka: żabusia; koteczek; kozioł ofiarny; oślica; kukułka; lewek; małpa; szakale; papuzia; bydlę; gołąbki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 375 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
BARBEY d'AUKEVILLY. Pieczątka z Onyksu. Warszawa. HOHOWITYN. Kobieta i przeszłością. Kraków. BUKOWSKI. O kobiecie i miłości. Warszawa. EWERS. Mamaloi. Lwów.
„ Serca królów. Lwów.
„ Wampir. Lwów.
FARRERE. Człowiek który zabił, Warszawa.
Korsarz z Malo. Warszawa. Markiza Yorisaka. Warszawa. Nasze sojuszniczki. Warszawa. Ostatnia Bogmi. Warszawa. FRANCE. Bunt aniołów. Warszawa.
M Historja komiczna. Warszawa.
Zbrodnia Sylwestra Bonnard. Warszawa CELLA. Rozmowy o miłości. Warszawa. OBRZUT. Honor Karola Peksy. Lwów. PRZYBYSZEWSKI. De Profundie. Lwów.
Krzyk. Warszawa. RACHILDE. Godzina zmysłów. Kraków. SROKOWSKI. Epigoni. Lwów.
„ Hedone. Lwów.
DA VERONA GVIDO. Życie zaczyna się jutro Warszawa.
VILLERS DE TISLE ADAM. Ewa przyszłości. Kraków.
ZAPOLSKA. Fin – de-siecle istka. Lublin. „ Kaśka Karjatyda. Lublin.
Modlitwa Pańska. Lwów.
O czem się nie mówi. Warszawa.
Smierć Felicjana Dulskiego. Lwów „ Wodzirej. Lublin.
Zaszumi las. Lwów. n Znak zapytania. Lwów.
ZBIERZCHOWSKŁ Dj.beUka przełęcz. Lwów.
GABRJELA ZAPOLSKA
MENAŻERJA
LUDZKA
ŻABUSIA. – KOTECZEK. – KOZIOŁ OFIARNY. OŚLICA.–KUKUŁKA.–LEWEK.–MAŁPA.–SZAKALE. PAPUZIA. – BYDLĘ. – GOŁĄBKI.
WYDAL ODDZIAŁ WARSZAWSKI INSTYTUTU LITERACKIEGO "LEKTOR", SP. Z OGR. ODP.
WARSZAWA – LWÓW – POZNAŃ – KRAKÓW – LUBLIN
1922
SK ŁADY GŁÓWNE:
W WARSZAWIE
"LEKTOR" SIENKIEWICZA 5
Telefon 253-99
WE LWOWIE
„LEKTOR” MIKOŁAJA 23 (DOM WŁASNY)
Telefon 525
„KSIĘGARNIA NAUCZYCIELSKA” BATOREGO 12
W POZNANIU „LEKTOR” UL. RATAJCZAKA (RYCERSKA) 33
W KRAKOWIE
„LEKTOR” RYNEK GŁ. 22
W LUBLINIE
„LEKTOR” SZOPENA 5
Egzemplarze nienumerowane będą prawnie ścigane
OKŁADKĘ RYSOWAŁ L. OSTROWSKI
W WARSZAWIE
ŻABUSIA
Była jasną blondynką, jasną jak słońce promienne…
Drobna jej, maluchna buzia różowa i biała – śmiała się jakimś dziecinnym, naiwnym śmiechem, żłobiącym w pulchnych policzkach dwa rozkoszne dołki.
Z całej jej postaci zdawała się wydzielać won, właściwa różowym hiacyntom, a gdy ubrana w różowe „matinee”, przesuwała się ze śmiechem z pokoju do pokoju – jakaś srebrna smuga znaczyła jej przejście, smuga, którą pozostawia po sobie wschodząca jutrzenka.
Śmiała się ona zawsze, ta rozkoszna, jasnowłosa kobietka – śmiała się leżąc jeszcze w kołysce, potem u kratek konfesjonału – wreszcie u stopni ołtarza, gdy wlokła za sobą szumiący tren jedwabnej białej szaty.
śmiech powitał nawet krzyk jej córki – bo nawet w cierpieniach umiała coś zabawnego wynaleźć.
Była bardzo pobożną i codzień prawie biegała do kościoła.
Miała ładną książeczkę, oprawną w kość słoniową i zbrudzoną na kartach, któro czerniły się modlitwą „Za męża i rodzinę”.
To była jej świąteczna książka – na codzień miała wielkiego „Dunina”, którego czytała, strzelając oczkami na lewo i pra wo, lub przechylając główkę na atłasową kołdrę swego eleganckiego łóżka.
Lubiła łakocie i miała pod poduszką kilka daktyli, które jadła, przebudziwszy – ie w nocy, chichocząc jak szalona.
Przepadała za wanilią i miała jej zawsze pełne kieszenie, lubiła grać w loteryjkę-przytem szachrowała dość zręcznie.
Córkę swoją – małą, pucułowatą dziewczynkę, przezwała „Nabuńhodonozorem” a męża „Rakiem”. Siebie samą, jakkolwiek miała na chrzcie Św. imię Zofji, nazywała „Żabusią”. Często siadywała na dywanie i bawiła się z córką, przy czem następowała kłótnia o zabawki, które matka z córką wydzierały sobie wzajemnie..
Mąż, dobry, poczciwy filister, urzędnik – w jakiemś towarzystwie asekuracyjnem, pokręcał wąsa i uśmiecha! się z zadowoleniem.
– Dziecinna! ach jaka dziecinna ta moja Żabusia!
Ona z krzykiem zrywała się z ziemi, siadała na kolanach męża i rozpoczynała śpiewać…
Jechał pan
Za nim chłop
A za nimi Żydóweczki
Pogubiły patyneczki…
Śpiewając, wyciągała z mężowskich kieszeni pieniądze i z powagą dawała ma – dziesięć groszy:
– Masz, Raku, na czarną kawę!….
Resztę pieniędzy chowała do tualetki.
I Rak poddawał się tej tyranji, jakkolwiek dziesięć groszy dziennie, nawet dla urzędnika w towarzystwie ubezpieczeń, chyba za mało!….
Jakże się jednak sprzeciwić tej rozkosznej istocie, która z całą naiwnością patrzy mu w oczy i biały, pachnący karczek do pocałunków nadstawia? Brał Rak ową wytartą dziesiątkę i całował Żabusię, znajdując w tem wiele rozkoszy.
Była więc bożyszczem całego domu.
Kochał ją mąż, pomimo że tyranizowała go nieznacznie.
Kochało dziecko, pomimo że wydzierała mu zabawki i wyrywała włosy, czesząc dwuletnią dziewczynkę, a la Mikado..
Kochały sługi, pomimo, że grymasiła bezustannie i czasem całe ranki siedziała w kuchni.
Nad wszystko jednak ubóstwiali ją rodzice.
Tych dwoje starych ludzi w Zabusi swej widziało uosobienie cnot i doskonałości wszelakich.
Zabusia – jedyne, wypieszczone dziecko, za wzór była wszystkim kobieton* stawiana…
I gdy co wieczór zgromadzono się dokoła stołu, oświeconego wiszącą lampą „. Żabusia, wycinająca lalki z tektury lub lepiąca abażury, była punktem, koncentrującym wszystkie spojrzenia.
Ku niej zwracano się, uśmiechano, przesyłano pieszczotliwe słowa.
Ona, różowa, biała, wesoła – podda–
wała się tym pieszczotom, tej wielkiej miłości, jaka ją otaczała, kąpiąc się niejako w cieple przywiązania i rozsiewając dokoła promienie szczęścia rodzinnego. Każdemu odwzajemniała się dobrem słowem, uśmiechem – a drażniąc Nabuchodonozor, głaskała dziecko po głowie; potrąciwszy sługę, uśmiechała się do niej, nazywając „poczciwą idjotką”…
Nie – stanowczo, nikt nie mógł się na Żabusię gniewać, lecz przeciwnie, każdy musiał ją uwielbiać jako wcielenie dobroci, wdzięku i prostoty…
*
Była ona uosobieniem kobiecości.
Miała tyle tkliwości w spojrzeniu, w głosie, w ruchach łaszącej się kotki, że rozkosz było patrzeć, gdy na paluszkach skradała się, aby uszczypnąć drzemiącego męża, lub nasypać pieprzu w otwartą buzię córki…
Śmiała się potem rozkosznie i wdzięcznie przeginając, zasypywała pieszczotami przerażonego męża, lub skrzywioną dziecinę… mówiła przytem cieniuchnym głosikiem:
– Nie gniewaj się na ŻabusięL. Więc mąź uśmiechał się do tego białoróżowego zjawiska, dziękując Bogu, że dziecinne usposobienie żony pozwoli mu nie lękać się o naruszenie z jej strony wierności małżeńskiej…
I rzeczywiście – kręcąca się po domu z wesołą piosenką na ustach, ubijająca piankę w kuchni, przyszywająca guziki do mężowskiego palta lub nicująca krawaty, była uosobieniem kochającej żony i „milutkiej” kobiety.
Miewała jednak chwile, w których przychodziły jej na myśl poważniejsze refleksje.
Naprzykład po przeczytaniu „Pani Bovary” – zamknąwszy książkę, usiadła u nóg męża.
W ręku trzymała kawałek newchatelu, lecz nie gryzła go, ale pogrążyła się w zadumie.
Mąż, czytając „Kurjera”, nie przerywał ciszy.
– Wiesz, Hak u–wyrzekła nareszcie – ta kobieta to zdradzała męża… niegodziwa, prawda?
– Hm – odparł zagadnięty – jeżeli mąż był niedołęga…
Lecz nie mogł dokończyć.
Żabusia porwała się nagle jak szalona.
– To nie upoważnia! – wołała – i ty, Haku, jesteś niedołęgą, a przecież cię nic zdradzam!…
– O – protestował mąż.
– Niema… o! – upiec na rożnie taką kobietę… nic jej nie usprawiedliwia!… to potworne!… w dodatku pani Bovary miała dziecko, o takiego Nabuchodonozor!….
I tu Zabusia, porzuciwszy ser, chwyciła w objęcia córkę, która głośnym krzykiem zaprotestowała przeciw temu gwałtowi.
Rodzice tymczasem spoglądali po sobie.
O! tak!–oni wychowali Żabusię w świętych, tradycyjnych przepisach cnoty i su rowości. Ona wie, czem się brzydzić na świecie, co jest nikczemnośeią, fałszem i podłością..
To anioł!
Anioł domowego ogniska, który śmiechem swym troskę z czoła męża spędza, jest chlubą i podporą rodziców, troskliwą i czułą matką!…
To anioł ta Zabusia, kręcąca się w tej chwili po pokoju z szelestem jedwabnego szlafroczka.,.
Uosobienie wdzięku, miłości, niewinności, cnoty!…
Nagle Żabusia zatrzymuje się w tańcu. Spogląda na zegar i, kołysząc się zwolna, podchodzi ku mężowi.
– Żabusie głowa boli! –mówi, sadzając córkę na kolanach męża. –?abusia pójdzie na spacer.
– Będę ci towarzyszył… – woła mąż.
– Nie chcę! – protestuje z miluchnym dąsem – pójdę sama! Rak tu zostanie i będzie Nabuchodonozorowi cacka ustawiał!…
– Ależ…
– No! sprzeciwiasz się?
– Nie… tylko kawa!…
– Pójdziesz jak wrócę… wtenczas dam ci dziesiątkę, inaczej, z czem Rak do cukierni pójdzie?
Mąż jeszcze próbuje opozycji.
– Żabusia tak chce! – woła młoda kobieta, uśmiechając sie zalotnie – Żabusia bardzo prosi, główka ją tak boli!…
Rodzice uważają za stosowne interweniować.
Przeciągły pocałunek przerwał cisz*:.
Wśród bladego światła przyciemnionej lampy zamajaczyła nagle drobna postać kobieca, powstająca z otomany.
Kaskada jasnych włosów rozsypana na zarumienione ramiona, drżała złotawym blaskiem; oczy, błyszczące fosforycznym ogniean, migotały u tej kobiety jak dwa błędne ogniki, usta namiętnie rozchylone, zgniecione w świeżym pocałunku miłosnym, zachowały jeszcze wilgoć zmysłowej ekstazy.
Wszystko w tej postaci tchnęło zmysłowością, szałem baehantki, poddającej swą pierś pod uściski satyra.
Stanęła, wyciągając ręce wysoko nad głową, przechylając się w tył, wciągając jakby w siebie cząstkę miłosnego dreszczu.
stojący przed nią mężczyzna zapalał właśnie papierosa.
– Mogłabyś zostać chwilę.
– O! nic, nie – odparła kobieta – muszę wracać, aby podejrzeń nic ściągać..
I zaczęła szybko nakładać żakiecik i resztę ubrania. On jej pomagał, szukając po całej pracowni porozrzucanych drobią-
– Ależ idź, drogie dziecie!… przejdź się! – mówi ojciec.
– Pobladłaś, cierpisz widocznie – do- daje matka.
I za chwilę przez pokój, w którym jest zgromadzona cała rodzina, przesuwa się Żabusia w nowym sukiennym kostjumiku, okładanym szenszylami.
Wygląda jak młodziuchne dziewczątko w tym obcisłym żakieciku, a nowe buciki skrzypią z każdym krokiem.
Całuje ręce rodziców, mężowi nadstawia usta do pocałunku, córkę głaszcze po głowie i żegnana, obdarzona pieszczotami, staje jeszcze na progu, przesyłając pocałunki końcami palców, ubranych w duńską rękawiczkę.
– Pa!… ðàÃ… – woła – pa, Raku! pa, Nabuchodonozor!… pa, mamusi i ojczu-siowi… a niech Rózia za pół godziny samowar nastawi i po sucharki pójdzie!… pa!…
I cicho znika we drzwiach, pozostawiając po sobie gamę srebrzystego śmiechu i wspomnienie uosobienia niewinnego wdzięku kobiecego.
zgów, któro przed chwilą zrywali oboje drżacemi od namiętności rękami.
Kapelusz zapadł gdzieś poza wielkie stalugi, trzeba było go szukać… odsuwać draperje.
Oczy ich spotkały się, ręce splotły w uścisku. Cała bezgraniczna, zmysłowa potęga zadrgała w tem jednem spojrzeniu. Gorąco aż biło od tych dwojga młodych ludzi, ukrytych w cieniu odosobnionej pracowni malarskiej na ustronnej ulicy.
– Kiedy cię zobaczę?… – zapytał mężczyzna,– cały drżący pod wpływem dotknięcia jej rąk rozpalony eli.
Ona wzruszyła ramionami.
– Nie wiem, kiedy się wyrwę, niełatwo io przychodzi..
On wstrzymywał ją jeszcze, obejmując miłosną pieszczotą.
– O! ale… niedługo!
Kobieta spojrzała mu znów w oczy. Zielone błyski strzeliły z pod jasnych rzęs.
– Szaleńcze! – wyszeptała zdławionym od wzruszenia głosem – czyż ja moge istnieć, nic widząc cię dni kilka?…
À do progu już zwrócona, dodała pieszczotliwie:
– Kochaj twoją.. Zabusię!…
Porfjera zapadła, kobieta znikła, pozostawiając po sobie całą smugę płomiennej namiętności, drgającej w powietrzu.
Mężczyzna postał chwilkę, uśmiechając się jakoś ironicznie.
Poczem otrząsnął się, położył na otomanie i, gwiżdżąc walca, zapalał zgasłego papierosa.
Nabuchodonozor tęsknił bardzo do mamy. Tęsknił i Rak, tęsknili i rodzice, siedząc dokoła stołu, na którym nakrywano do herbaty.
Na białym obrusie rozstawiono filiżanki, a stary ojciec upominał pokojówkę:
– A uważaj, aby samowar gotował się dobrze, bo pani pewno zmarznięta powróci…
A matka układała sucharki, chowając lepiej lukrowane na spód, aby tylko dla Żabusi się zostały.
– Zimno jest, gdzie też ona tak długo bawić może? – wyrzekł wreszcie mąż.
– Wstąpiła pewnie do kościoła – w adwent lubi przecież tam chodzić wie czorem – odrzekła matka.
– Jeszcze się zaziębi.
– Bóg ją od złego uchroni!… Nastało milczenie.
Tylko Nabuchodonozor podciągał no skiem, bo cierpiał katar okropny.
Nagle drzwi się otwarły z trzaskiem.
We drzwiach stanęła… Zabusia.
Cała była jeszcze różowa, w oczach grały dogasające namiętne blaski.
Wszyscy rzucili się do niej z krzy kiem:
– Zabusia!…
Ona witała kolejno każdego, rozsypując całusy jak grad cukierków. Opowiadała przytem wiele o zimnie i o modlących się ludziach po kościołach.
– Organy pięknie grają, świec masy płoną, a Zabusia siedziała w kąciku, a potem na spacer pięknie poszła…
Zrzuciła żakiecik i przygładziła rozrzucone włosy.
–- Herbatki! prędzej – wołał ojciec.
– Ja naleję!… – dodawała matka – biedactwo przeziębło, gotowa zachorować..
Ale Żabusia siedziała już na kolanach męża i śpiewała:
Jechał pan
Za nim chłop.
Nabuchodonozor uszczęśliwiony, opierał swą główkę o suknię, patrząc w oczy matki, w której gasły kolejno zmysłowe ogniki.
– Masz dziesięć groszy – wolała Żabusia, dając mężowi monetę – idź, zabaw się ty teraz… biedny… Raku!
KOT ECZEK
– Co chcesz do herbatki, koteczku?
– Cokolwiek!…
– Ale przecież!….
– Coś taniego!…
– Może szynki?…
– Hm!…, zaraz trzeba brać pół funta.
– Poco? dla mnie nie trzeba, ja mam jeszcze pieczeń z obiadu!
– Tak?… ale zawsze to już duży wydatek, nie! – nie potrzeba. Zjem bułeczkę z masłem, mnie to wystarczy zupełnie. Zresztą, oszczędzać musimy, daleko jeszcze do końca miesiąca..
Młoda kobieta spojrzała z uwielbieniem na męża.
Jej koteczek byłby w stanie się zagłodzić z oszczędności, gdyby ona na to pozwoliła. Prawda, że pensyjka bardzo szczupła, gratyfikacji niema podobno żadnych, a procent z jej posagu zaledwie piąty…
Przynąjmni j tak koteczek powiada.
A co kotuchno powie – to święte. Zona ślepo ufać mężowi powinna. Tak ją od dziecka uczono.
Tymczasem koteczek przeczytał „Kurjera” i, ziewając, powstał z krzesła.
Był to wielki, rosły mężczyzna, szeroki w plecach, szeroki w karku, szeroki w czole. Zdrowie, siła, biły aż odurzającym zapachem z tych wspaniale rozwiniętych członków dobrze odżywianego człowieka, twarz mieniła się niemal różową cera. Jasne, delikatne włosy uczesane dość starannie, zakrywały niewielką łysinkę, usta foremnie wykrojone miały w sobie zmysłową wilgoć, jakby od świeżych jeszcze pocałunków, lub połykanych ostryg, oczy senne, o namiętnem przywarciu po wiek, patrzyły z pod jasnych rzęs nawpół łagodnie, nawpół złośliwie.
Ręka biała, zgrabna o długich, kształtnych palcach, gładziła starannie uczesaną brodę, od której zdaleka rozchodziła się won ateńskiej wody.
Ubranie letnie, jasne, zdrowa cera, wreszcie cała postać wyprostowana, niezgarbiona, nieskurczona bynajmniej, nic miały padłe piersi, na żółte plamy dokoła oczów, lia nos wąski, wydłużony, na całą postać schyloną, tem bolesnem pochyleniem, właściwem chronicznie cierpiącym kobietom, które zasypiają obłożone mokremi płatami, a melisę pochłaniają garncami prawic.
1 teraz, gdy zdejmuje z półek kredensowych filiżanki i wyciera je ezyściuchną serwetką, krzywi się boleśnie, tłumiąc jęk, który jej się na usta wydobywa
Lekarz mówił, że cierpienie jej pochodzi głównie z braku sił i zalecił buljony, stare wino, surowe mięso… ba! nawet wyjazd do Krynicy… ale lekarzowi łatwo mówie. Skądże ona wziąć by mogła na takie zbytkowne rzeczy, ona, której kołeczek z najwyższą trudnością zaledwie jest w stanie tę skromną kwotę co pierwszego na utrzymanie domu wręczyć?…
A potem, gdy zabraknie.;, a! niech Bóg zachowa! kołeczek nie doda ani grosza, choćby głodem zamrzeć przyszło. Pójdzie na spacer bez obiadu, bez herbaty, a nie doda nic, nawet z przyszłego miesiąca nie zaawansuje paru rubli…
Zapewne nie może
Ona mu tego za złe nie ma. O! gdzież cech charakteryzujących zwykłego biuralistę, spleśniałego w cuchnącej atmosferze wilgotnego biura.
Koteczek był wprawdzie urzędnikiem, ale jednym z tych pomocników buchaltera, którzy po biurach kolejowych śpią na ceratowych kanapkach, lub zadają tłuste szarady do rozwiązania swym kolegom, za co pobierają pensję, a nawet i gratyfikacje.
Dziś – koteczek wrócił wcześniej trochę z biura, zjadł skromny obiadek, który sam zadysponował, ze smakiem, przespał się dwie godzinki wśród kościelnej ciszy na swej ulubionej sofie, a teraz, ubrawszy się, czytał „Kurjera” i czekał na herbatkę, którą mu żońcia poda.
Później pójdzie przejść się trochę.
Ona – zostanie w domu, – jutro pranie, bieliznę policzyć trzeba – wreszcie koteczek zwykle sam wychodzi.
Żońcia zostaje, już się do tego przyzwyczaiła. Teraz do herbaty przygotowuje, chodząc jak cień w swych biednych przydeptanych pantofelkach, taka chuda, mizerna, znędzniała przed czasem. Ma zaledwie dwadzieścia pięć lat, a trudno byłoby oznaczyć jej wiek, patrząc na za-
G. Zapolska „Menażerja Ludzka” (Lektor) 2
by znowu. Gdyby miał, toby dał.. Kołeczek ma przecież anielskie serce… Niedawno kupił jej skórzaną, broszeczkę za dwa złote; kiedyś znów pozwoliłjej.. natrzeć włosy wodą ateńską. -
O! gdyby on miał, dodałby jej nieraz do miesięcznej pensji… raz nawet dał jej na to – słowo honoru, choć ona bynajmniej nie żądała takiego dowodu, ona wierzy mu we wszystkiem.
Tylko–jakże to można pozwolić, aby koteczek – jadł do herbaty samą bułeczkę?!,..
Trzeba posłać po szynkę koniecznie, choćby się miał rozgniewać, zresztą, ona wie, że koteczek pokrzepić się musi, wszak większe pół dnia w biurze pracuje!
A, wiadomo, biuro strasznie zdrowie niszczy. Podobno nawet suchoty sprowadza.
– Nie!… Bógby nie był tak nielitościwy i nic zabrałby jej koteczka – nie nawiedziłby go tak strasznem cierpieniem.
Tak tak! trzeba żeby się mężuś lepiej odżywiał, trzeba, po szynkę posłać koniecznie.
Biegnie do komody, odsuwa szufladę, wyjmuje ostatniego rubla i chwilkę stoi zafrasowana. Cóż będzie z jutrzejszym obiadem?
E! – poradzi sobie, już wie w jaki sposób. I, uśmiechnięta, podskakując trochę, wychodzi do kuchni. Tymczasem stojący przy oknie mężczyzna odwrócił się i skrzypiąc butami, przeszedł przez pokój. Dobył z kieszonki od kamizelki kluczyk, otworzył małą szatkę i z pomiędzy porządnie poukładanego ubrania wydostał niewielki pugilares. W pugilaresiku tym szeleściły banknoty. Otworzył go i śpiesznie prz erach o wał. Było tam około pięćdziesięciu rubli. Pugilares schował do kieszeni, wyjął cieniuehną chusteczkę, z baletniczkami po rogach zamiast monogramu, zmienił szpilkę u krawrata, poczem, zamknąwszy szafkę, podszedł do toaletki.
Systematycznie zaczął czesać rzadkie włosy, przyciskając je lekko do różowej skóry, poczem, wyjąwszy z szufladki puszki z pudrem, pudrował się lekko, starannie ścierając veloutine z brwi, rzęsów i wąsów. Puder osiadał na lekkim meszku, pokrywającym policzki koteczka, tworząc w ten sposób na twarzy mężczyzny jakby krepową zasłonę. Poczem lekkim a wprawnym ruchem koteczek przyczernił sobie brwi i rzęsy za pomocą ołówka i, odsunąwszy się od lustra, począł rozmaite pod-bójcze miny próbować.
Od kilku chwil otworzyły się cicho drzwi od kuchni i do pokoju wsunęła się żoncia.
W ręce trzymała szynkę zawiniętą w papier i, w niemem uwielbieniu spojrzawszy na męża, stanęła, przyciskając s; ynkę do piersi.
Wydawał się jej w tej chwili tak piękny, tak elegancki, tyle od niej wyższy i dystynkcją, i rozumem, i pięknością – że wciąż stała zapatrzona w swoje bóstwo, fryzujące sobie teraz wąsy maluchnem, rozgrzanem żelazkiem.
i- On, spojrzawszy przypadkowo na nią, dojrzał to uwielbienie malujące się w jej spłowiałyeh oczach.
– Hm, patrz! jakiego masz męża – wyrzekł z zadowoleniem..
Ona nie odpowiedziała nic.
Uśmiechała się tylko, prostując się także, jakby z dumy… urosnąć chciała.
– Możesz mnie pocałować – dodał z pobłażliwością – ale lii w szyję..- Ol…
Wyciągnął swą tłustą szyję dobrze zbudowanego blondyna i przymknął oczy z dobrotliwym uśmiechem.
Ona – zbliżyła się szybko, zmieszana, niezgrabna, nieprzyzwyczajona do częstych tego rodzaju pieszczot. Gdy znalazła się tuż przy nim, tak nędzna, mała… chuda, zmieszała się jeszcze więcej.
W7 lustrze widziała odbicie postaci swej i siejącego wciąż z zarnrużonemi oczami męża.
Zawstydziła się samej siebie, swego wyniszczenia, swego skromnego szlalroka i stała niezdecydowana, cisnąc wciąż papier z szynką do zapadłej piersi.
Lecz on zniecierpliwił się wreszcie,
– No, korzystaj, kiedy pozwalam..
Podniosła się więc na palce i, cała spłoniona, pocałowała go w klapę od jasnego żakietu, a silna woń white-ros.e, wydzielająca się z ubrania męża, odurzyła ją do eszty.
Jak pijana zwróciła się do stołu, na którym zaczęła ustawiać talerzyk i rozkładać na uim szynkę.
Krzątała się koło niego, podsuwając mu cukier, masło, śmietankę.
On –- nawet nie zważał na tę usłużność, snać przyzwyczajony do tej troskliwości i niewolniczej czci, jaką go zwykle otaczała.
Jadł powoli – nie śpiesząc się, odsuwając zdaleka talerz – z gracją i manierami aktorki, o której gazety piszą ciągle, że jest „dystyngowana”. Wreszcie zapytał, nie podnosząc głowy:
– A ty?
– O! ja mam co innego – odpowiedziała kobieta.
Nastała znów chwila milczenia.
Jakże chętnie pragnęła żoncia – zacząć jakąś dłuższą z swym koteczkiem rozmowę, l..