- promocja
Męskie gadanie - ebook
Męskie gadanie - ebook
O emocjach, męskości, kobietach, ojcostwie, przyjaźni, depresji, nałogach i wszystkim tym, o czym rozmawiają (i nie rozmawiają) mężczyźni.
16 wyjątkowych mężczyzn, 16 szczerych rozmów, a w nich – bogactwo emocji i tematów
W świecie, w którym od mężczyzn często oczekuje się milczenia w sprawach uczuć, książka Męskie gadanie łamie stereotypy. Mężczyźni w rozmowach z dziennikarką Beatą Biały dzielą się swoimi przemyśleniami o tym, co w życiu najważniejsze.
Vito Bambino mówi o zachwycie, Krzysztof Zalewski o wzruszeniu, Piotr Stramowski o wstydzie, a Mateusz Damięcki o złości. Cezary Pazura otwiera się na temat bliskości, Daniel Olbrychski mierzy się z lękiem przed starością, a Igor Brejdygant – przed śmiercią. Krzysztof Hołowczyc opowiada o swoich doświadczeniach związanych ze strachem, Mariusz Bonaszewski mówi o gniewie, a Michał Czernecki o tym, co oznacza obrażanie się. Maciej Woroch opowiada o pokorze, Mikołaj Roznerski o podziwie, Robert Gonera o smutku, Tomasz Schuchardt o akceptacji, Piotr Jacoń o bezsilności, a Robert Makłowicz o radości.
Ta pełna szczerych wyznań książka daje wyjątkowy wgląd w świat męskich emocji – często skomplikowany, ale niesamowicie autentyczny.
Kategoria: | Psychologia |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8338-920-2 |
Rozmiar pliku: | 2,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
_W świecie, który często każe mężczyznom być twardymi jak stal i niewzruszonymi jak granit, prawdziwe emocje kryją się pod wieloma warstwami zbroi. W tej książce próbuję zdjąć tę zbroję, by odkryć, co naprawdę kryje się w sercach mężczyzn. Zadaję sobie pytanie: dlaczego tak często mówimy o kobiecych emocjach, a o męskich milczymy? Czy to milczenie jest świadome, czy może wymuszone przez społeczne i kulturowe normy?_
_Mężczyźni, podobnie jak kobiety, doświadczają pełnego spektrum emocji. Jednak w przeciwieństwie do kobiet są często zachęcani do ukrywania swoich uczuć. Wychowani w duchu stoickiej filozofii, której patronem był Marek Aureliusz, uczą się, że emocje są oznaką słabości. Zastanów się nad swoimi emocjami, a zrozumiesz, że są jedynie cieniami rzeczywistości – twierdził stoik. Ale czy rzeczywiście tak jest? Czy emocje mężczyzn są mniej rzeczywiste, mniej ważne?_
_Ewolucyjnie mężczyźni byli myśliwymi, wojownikami, obrońcami. Musieli stawiać czoło niebezpieczeństwom, a okazywanie emocji mogło być postrzegane jako słabość. W obliczu zagrożenia zimna logika i zdecydowanie były kluczem do przetrwania. Jednak współczesny świat nie wymaga już od mężczyzn walki o przetrwanie w dosłownym sensie. Mimo to dziedzictwo milczenia wciąż trwa._
_Psycholog Carl Jung podkreślał znaczenie integracji męskich i żeńskich aspektów naszej psychiki. Mówił o „animusie” i „animie” – męskich i żeńskich pierwiastkach, które istnieją w każdym z nas. Ignorowanie jednej z tych części prowadzi do psychicznej nierównowagi. W jego wizji mężczyźni, którzy tłumią emocje, zaniedbują swoją „animę”, co prowadzi do wewnętrznego rozdarcia. Filozof Friedrich Nietzsche dostrzegał w tłumieniu emocji źródło cierpienia i autodestrukcji. W swoim słynnym_ Tako rzecze Zaratustra _nawoływał do akceptacji i wyrażania pełnego spektrum ludzkich doświadczeń, w tym emocji. Wierzył, że prawdziwa siła leży w autentyczności i integralności, a nie w maskowaniu swoich uczuć._
_W literaturze i filmie znajdziemy liczne przykłady mężczyzn zmagających się z emocjonalnymi konfliktami. Postać Holdena Caulfielda z_ Buszującego w zbożu _J.D. Salingera jest symbolem młodego mężczyzny walczącego z wewnętrznymi demonami i niezrozumieniem otaczającego go świata. W filmie_ Piękny umysł _w reżyserii Rona Howarda geniusz matematyczny John Nash zmaga się nie tylko z chorobą psychiczną, ale także z własnymi emocjami, które są kluczem do jego człowieczeństwa._
_Ta książka zrodziła się z potrzeby zrozumienia i odkrywania prawdziwej natury męskich emocji. Zawsze fascynowało mnie, jak różne osoby radzą sobie z wewnętrznymi przeżyciami, jak wyrażają swoje emocje i jak te emocje wpływają na ich życie codzienne. Jednak to właśnie rozmowy z mężczyznami wydawały mi się szczególnie ważne i trudne zarazem._
_Chciałam porozmawiać z mężczyznami w różnym wieku, o różnych doświadczeniach życiowych. Usłyszeć ich historie, zrozumieć, co ich porusza, co sprawia, że się śmieją, płaczą, boją się, kochają. Każda rozmowa była dla mnie nie tylko lekcją empatii, ale także inspiracją do dalszego zgłębiania tematu. Odkryłam, że za każdą maską kryje się bogaty świat emocji, często skrywany przed światem zewnętrznym, ale niezwykle cenny i wartościowy._
_Ta książka jest próbą zgłębienia tych emocji, zrozumienia ich korzeni i znaczenia. Chcę pokazać, że mężczyźni, podobnie jak kobiety, potrzebują przestrzeni do wyrażania swoich uczuć, do bycia w pełni sobą. Mam nadzieję, że te rozmowy będą dla Was, drodzy Czytelnicy, tak samo inspirujące, jak były dla mnie. Że znajdziecie w nich odzwierciedlenie własnych przeżyć, a może nawet odwagę, by samemu otworzyć się na rozmowy o emocjach. Bo w końcu wszyscy jesteśmy ludźmi, a emocje są nieodłączną częścią naszego istnienia._
_Chcę, abyśmy zrozumieli, że wyrażanie emocji nie jest oznaką słabości, ale odwagi. Odwagi, by być autentycznym, by stanąć twarzą w twarz z własnymi lękami, bólem i radością. Jak napisał Ralph Waldo Emerson: „Bycie sobą w świecie, który nieustannie stara się uczynić z ciebie coś innego, jest największym osiągnięciem”. To jest podróż, zapraszam Was do odbycia jej razem ze mną – podróż w głąb męskiego serca, gdzie każda emocja ma swoje miejsce i znaczenie._
_Z całego serca dziękuję moim wspaniałym rozmówcom, którzy otworzyli przede mną swoje dusze i pozwolili mi wkroczyć do ich najgłębszych zakamarków. Jestem niezmiernie wdzięczna za to, że mogłam stać się częścią ich intymnego świata emocji, za szczerość, z jaką podzielili się swoimi najskrytszymi przeżyciami. Dziękuję za ogromne zaufanie, mądrość i czułość, które uczyniły te rozmowy naprawdę wyjątkowymi i niezapomnianymi. Wasze historie pokazują, że mężczyźni odczuwają głębokie emocje i potrafią o nich mówić z niezwykłą wrażliwością. Wasza otwartość obala stereotypy i udowadnia, że prawdziwa siła kryje się w umiejętności dzielenia się tym, co tkwi głęboko w sercu. Dzięki Wam ta książka staje się świadectwem, że emocje nie znają płci, a męskość i wrażliwość mogą współistnieć, tworząc piękny i pełny obraz człowieka._
_Dziękuję mojej cudownej, mądrej, nieco ekscentrycznej Redaktorce Prowadzącej, Magdalenie Chorębale, która niestrudzenie motywuje mnie do nieustannej pracy. Mojemu ukochanemu Synkowi za pomysł zilustrowania tej ważnej książki i realizację wszystkich artystycznych portretów męskich emocji. Niezmiennie dziękuję mojej wspaniałej Siostrze Ewie, za wszystko._VITO BAMBINO/
MATEUSZ WOJCIECH DOPIERALSKI
W zachwycie nad codziennością
Jest jak pierwszy oddech świeżego powietrza po długiej podróży przez ciemność – ożywczy, pełen życia, przynoszący obietnicę czegoś niezwykłego. Czujemy, że świat jest pełen możliwości, że każdy krok, każde słowo, każda myśl może prowadzić do odkrycia czegoś nowego, co wzbogaci nasze życie. Ale zdarza się, że to, co nas oczarowało, co na chwilę wyniosło nas ponad codzienność, nagle traci blask. Wtedy wkracza rozczarowanie i kładzie się cieniem na naszych nadziejach, przypominając, że nawet najpiękniejsze chwile przemijają, że zachwyt, choć potężny, nie jest wieczny.
W tej delikatnej równowadze między zachwytem a rozczarowaniem kryje się cała złożoność naszego istnienia. To w tych chwilach odkrywamy, jak bardzo jesteśmy podatni na piękno i jak boleśnie odczuwamy jego utratę. Ale mimo to wciąż szukamy tych chwil zachwytu, bo to one nadają sens naszej podróży przez życie, przynosząc nadzieję, że za kolejnym zakrętem drogi znów odnajdziemy coś, co na nowo nas oczaruje.
Zachwyt to emocja, która od razu skojarzyła mi się z tobą. I nawet nie chodzi mi o to, że wybitna kompozytorka Katarzyna Gärtner uznała cię za najbardziej utalentowanego muzyka młodego pokolenia, ale o to, z jakim zachwytem wskakujesz na scenę.
Wow! To piękny komplement. Jej _Małgośka_ rezonuje we mnie od dawna.
Co ostatnio wprawiło cię w zachwyt?
To ciekawe, bo niedawno na terapii miałem rozmowę na ten temat. Okazało się, że najbardziej zachwycają mnie te najprostsze, codzienne momenty. Na przykład kiedy urządzałem swoje urodziny. Zwykle nie zapraszam nikogo, bo boję się, że nikt nie przyjdzie, więc mówię otwarcie, że będę w ogrodzie grillował i jeśli ktoś chce, może wpaść, ale absolutnie nie musi. To takie zabezpieczenie przed rozczarowaniem, żeby nie było mi smutno, jeśli nikt nie przyjdzie, bo przecież nie zapraszałem. Ale przyszli wszyscy, nawet więcej osób, niż się spodziewałem. To było dla mnie ogromnie miłe, że każdy poświęcił mi ten dzień. Uwielbiam gotować dla innych, więc przygotowałem sporo jedzenia, a wszyscy byli zachwyceni. To właśnie takie momenty najbardziej cenię – kiedy stoję przy grillu, patrzę na całą swoją rodzinę i cieleśnie czuję szczęście.
Jak to czujesz?
To ciekawe, bo pan psycholog też mnie o to pytał. Odpowiedziałem, że to uczucie lekkości, jakby ciężar, który towarzyszy mi na co dzień, na chwilę zniknął. I wtedy myślę: Ile można mieć szczęścia?! A potem zastanawiam się, czy kiedyś przyjdzie rachunek za to szczęście. Mam zdrowe dzieci, karierę jako aktor i wokalista, i czasem myślę, czy przyjdzie moment, kiedy trzeba będzie za to zapłacić. Staram się trzymać kurs i być dobrym człowiekiem, ale czasami wydaje mi się to niesprawiedliwe, kiedy patrzę na świat i widzę, ile osób zmaga się z trudniejszym losem. Zastanawiam się, z czego to wynika. Mogę sobie powiedzieć, że dużo pracuję na to, co mam, ale wiem, że wielu ludzi, którym się nie udaje, też ciężko pracuje. I tutaj nie rozumiem, dlaczego ja zostałem obdarzony taką ilością szczęścia.
Ale też wielu ludzi, którym – wydawałoby się – nic do szczęścia nie brakuje, bo mają miłość, pieniądze, karierę, mają wszystko, nie jest szczęśliwych.
Może to polega na tym, że potrafię odnaleźć szczęście w małych rzeczach, co zaskakuje mnie samego.
I co cię cieszy?
Dawniej cieszyło mnie bycie rozpoznawalnym, ale życie to zweryfikowało. Bycie znanym ma dwie strony medalu. Oczywiście doceniam to, ale kiedy na koniec dnia zastanawiam się, co naprawdę daje mi energię, a co mnie blokuje, to jeśli cokolwiek w domu jest nie tak, wszystkie te rzeczy przestają mieć znaczenie. Mam wokół siebie ekipę, z którą działam od dziesięciu lat i która zawsze mnie uziemia. To są ci sami ludzie, z którymi zaczynałem, nikt nie uległ iluzji sławy. Pomaga mi to pamiętać, że płyty, koncerty – to wszystko jest tylko chwilowe.
Wielka sława to żart?
Książę błazna jest wart… Przez ostatnie dwa lata, kiedy wiele się zmieniło w moim życiu, musiałem to sobie zweryfikować. Doszedłem do wniosku, że jeśli miałbym zamienić to wszystko, by utrzymać szczęście mojej rodziny, zrobiłbym to bez wahania. Co ciekawe, poszedłem na terapię, bo poczułem, że jestem w nietypowej sytuacji, której nikt z moich przyjaciół do końca nie rozumie. Pomyślałem, że muszę porozmawiać z kimś, kto zawodowo zajmuje się słuchaniem. Nie boję się takich tematów, dużo pracuję nad sobą i tym, co dzieje się w moim wnętrzu. Wiem, że teraz już nie jest wstydem pójść na terapię, nawet dla chłopaka z osiedla jak ja. Kiedyś nikt by się nie wychylał, że poszedł do psychologa. Pamiętam, że jak po raz pierwszy moje ziomy mówiły, że idą na terapię, myślałem: „Ale cienias! Ziom, albo sobie radzisz, albo nie”. A potem sam poszedłem i trafiłem do bardzo fajnego typa.
Który umiał cię bezinwazyjnie otworzyć?
To nie jest tak, że u niego otwieram się bardziej. Ja ogólnie staram się być otwarty, ale mamy ustaloną relację. On jest po to, żeby wysłuchać, co mam do powiedzenia. Niekoniecznie mnie w tym utwierdzać, tylko pozwolić o tym gadać. I ten deal mnie jara – to polega na tym, że my sobie rozmawiamy i płacę za ten czas. A nie zawracam głowy przyjaciołom. Nie od tego są.
W którym momencie w twoim życiu postanowiłeś pójść na terapię? Co się wydarzyło?
Umarł mi tata, w zeszłym roku w maju. Nie miałem kiedy przeżyć żałoby, tak do końca się rozlecieć. Jednocześnie wiedziałem, że nadchodzi drugie dziecko, a już byłem tatą, i chciałem na jego przyjście być silny. Byłem w takim stanie zawieszenia. A potem doszło do serii małych, irytujących sytuacji, drobnych „fuck-upów”, które zaczęły się kumulować. Na przykład źle spojrzałem na rozpiskę i myślałem, że się spóźniam na spotkanie zespołu w Katowicach, a okazało się, że byłem półtorej godziny wcześniej. Ale o tym dowiedziałem się w drodze. I wkurwiłem się. Wiedziałem, że jestem potrzebny w domu, a będę półtorej godziny wcześniej w jakimś miejscu, gdzie nie powinienem być w ogóle. Do Katowic jechałem w ciszy, myśląc: „Kurwa, nie, muszę z kimś pogadać, bo pęknę”. Zadzwoniłem do przyjaciela, który zna się na rzeczy, i poprosiłem, żeby znalazł mi kogoś do pogadania. Wiedziałem, że mogę mu zaufać, bo jest hipochondrykiem i na pewno zna dobrych terapeutów. Potrzebowałem kogoś, kto pomoże mi zrozumieć, co się dzieje we mnie, kto pomoże mi przestać tłumić emocje albo może odkryć, co tak naprawdę tłumię. Bo miewałem momenty depresji scenicznej. Albo jeszcze gorzej – grając duże koncerty, doświadczam ogromnego wzrostu dopaminy, a potem wracam do domu fizycznie wykończony. Po trzech tygodniach grania niemal non stop moje ciało już nie wie, gdzie jest góra, a gdzie dół. Staram się nadrabiać te wyczerpujące momenty, ale czasem po prostu brakuje tych kilku dni spokoju, żeby naładować baterie. A nie biorę żadnych dopalaczy. Ani kokainy, ani amfetaminy, tylko zioło palę.
Może czasem trzeba zwolnić?
Z roku na rok staramy się grać mniej koncertów, bardziej je selekcjonujemy.
Ale jak, skoro coraz bardziej cię chcą?!
I tu mam dysonans. Bo im bardziej rośnie zapotrzebowanie na mnie, tym bardziej chcę zrobić ostatni album i wysiąść z tego pociągu. To trochę jakby wisieć na balonie, który ciągnie mnie coraz wyżej, a ja zastanawiam się, kiedy jest ten ostatni moment, żeby puścić sznurek i wylądować bezpiecznie, zamiast zginąć. Boję się, że jeśli teraz puszczę, to coś pójdzie nie tak, a im dalej, tym trudniej to zrobić. W show-biznesie te scenariusze są często podobne, widzę to po innych – Stanisław Sojka, Kora, Zbyszek Wodecki… Chciałbym ominąć tę chujową część, o której wszyscy mówią: Nie pracujcie tyle, bądźcie więcej w domu, bo dzieci przestaną was poznawać. Staram się być świadomy, z ręką na pulsie, żeby nie wpaść w ten schemat. W naszym zespole, mimo że gramy razem już osiem lat, wciąż widzę szczęście w oczach chłopaków, kiedy się spotykamy. To mnie cieszy, bo to znaczy, że jesteśmy tam całym sercem. Ale zawsze najważniejsza będzie dla mnie rodzina.
Zbyszek Wodecki opowiadał mi kiedyś o czasach, kiedy przebojem była _Pszczółka Maja_, a on grał tyle koncertów, że praktycznie nie było go w domu. Pewnego dnia drzwi otworzyła mu córeczka i zawołała z radością: „Mamo, przyszedł ten pan, co śpiewa _Pszczółkę Maję_”.
Ale przypał! No widzisz, to ja chciałbym tego uniknąć. Poznałem zresztą Kasię Wodecką, córkę, przy projekcie Wodecki Twist_._ Mam bardzo duży szacunek do tego projektu, bo to nie są łatwe materiały. O widzisz, ale skoro rozmawiamy o zachwycie… Uwielbiam słuchać Wiktora Waligóry, szczególnie jego wersji _Nad wszystko uśmiech twój_ – słuchałem jej chyba ze sto pięćdziesiąt razy. Jest coś niezwykłego w tej interpretacji, co sprawia, że czuję wewnętrzny zachwyt.
A czym się wyraża ten twój zachwyt?
Myślę, że wyrażam go szczerym uśmiechem, takim, który pochodzi z głębi duszy. Czasem chciałbym zamknąć te momenty w słoiku, żeby móc do nich wracać, bo są dla mnie piękne i wyjątkowe. To chwile, w których nie ma fajerwerków, tylko małe, symboliczne rzeczy – jak na przykład urodziny, na które zaprosiłem kilku najbliższych przyjaciół. Co ciekawe, takie małe rzeczy, jak ten grill, zachwycają mnie bardziej niż wielkie wydarzenia, jak koncert Dawida Podsiadły na stadionie, gdzie było sto tysięcy ludzi.
Ej…
Owszem, to było niesamowite, widzieć ludzi płaczących i piszczących, ale kiedy widzę, jak moi znajomi, którzy nie widzieli się od roku, rozmawiają ze sobą, jakby się wczoraj spotkali, to właśnie wtedy czuję, że rodzina i przyjaźń są tym, co nas trzyma przy życiu. Często, kiedy w czwórkę leżymy z żoną i dziećmi w łóżku, czuję, że to są momenty, które chciałbym zatrzymać na zawsze. I mówię o tym, że jeśli jakiś moment miałbym zamknąć w słoiku, który otworzę, gdy będzie mi źle, bo wrócę do pustego pokoju hotelowego, to właśnie ten, z nią i z dziećmi. Mimo zmęczenia te momenty są dla mnie jak balsam, przypominają mi, co naprawdę jest ważne w życiu. Przypominam sobie też sytuacje, które miały miejsce na scenie, ale prawdziwe wzruszenie i zachwyt przynoszą mi te małe, codzienne chwile, które mogę dzielić z bliskimi. Nawet w chwilach trudnych, jak wtedy, gdy mój syn miał czterdziestostopniową gorączkę, a ja musiałem przejechać czterysta pięćdziesiąt kilometrów na koncert – czułem, że sercem jestem z nim. Siedziałem z nim w szpitalu do ostatniego momentu, potem szybko jechałem na koncert, były nawet jakieś mandaty za prędkość. Zagrałem koncert, ale mnie na scenie nie było, było tylko moje ciało, mój głos, a ja byłem głową przy dziecku i cały czas patrzyłem, kiedy setlista się kończy. Zagraliśmy ostatni numer i w drogę. Jeszcze był fajny moment, bo mój Amar, z którym zakładałem zespół Bitamina, bez słowa przytulił mnie mocno. Wiem, że to dla niego trudne, on w ogóle nie jest cielesny, a jednak to zrobił. Jest dla mnie ważny, syna po nim nazwałem. Fajnie było też u przyjaciela zobaczyć taki progres, że on czuje, że ja teraz po prostu tego potrzebuję. To są te momenty, które najbardziej cenię, które zostają mi w głowie i w sercu, a nie owacje czy zdobyta lub niezdobyta nagroda. W show-biznesie wszystko jest powierzchowne, może dlatego jarają mnie te małe, prawdziwe chwile.
A jednak wpadasz na scenę z zachwytem i rozrabiasz na niej jak dzieciak! Masz z tego frajdę.
No pewnie. Ale przez to, że byłem aktorem, właściwie nadal jestem, i znałem tę branżę, nauczyłem się, że w niej nic nie jest prawdziwe. Nic nie jest na pewno, na zawsze. Ile razy miałem jakiś film, już w głowie wydawałem pieniądze, które miałem na nim zarobić, a potem w ogóle nie było filmu. I to spotkało mnie z kilkanaście razy. W końcu wyciągasz wnioski, zwłaszcza gdy jesteś młodym aktorem, jeszcze studentem, i liczysz każdy grosz. Ile razy byłem już myślami gdzieś daleko, planując niezwykłą podróż, a potem rzeczywistość brutalnie to weryfikowała. W pewnym momencie zdałem sobie sprawę, że wszystko to jest iluzją i przypadkiem. Uświadomiłem sobie, że każdy koncert, na który przyszli ludzie i zapłacili swoje ciężko zarobione pieniądze, nie jest czymś oczywistym. Wtedy myślę sobie: Skoro już mamy to szczęście, i to nie wiadomo skąd, to musi być coś więcej. Nasza praca i wysiłek, jasne, ale musi być też timing, dobrzy ludzie wokół nas, jak Sanah czy Dawid, którzy w odpowiednim momencie chcieli mi pomóc.
Wdzięczność?
Od ośmiu lat przed każdym koncertem robimy kółko, w którym przypominamy sobie, że ta godzina, którą mamy na festiwalu, jest dla nas bezcenna. Gdy mamy koncert klubowy, gramy dwie i pół godziny. Wchodząc na scenę, od razu mówię, że nie będziemy udawać bisów. Mamy czterdzieści pięć minut, więc nie chcę z tego wyciągać dwóch minut na udawanie, że schodzimy, a potem wracamy. Mówię: „Pierdolmy to wszystko, grajmy od początku do końca”. To podejście przekłada się na cały zespół – mamy wtedy tę radość dziecięcą, autentyczną, nieoszukaną. Bo dzieciak mówi wprost, czy coś go cieszy, czy nie. Podobnie ja, jeśli widzę, że publiczność nie reaguje, potrafię ich opierdolić. Mówię: „Słuchajcie, ja tu żyły wypruwam, zaraz padnę, a wy śpicie, więc albo się wymieniamy energią, albo nic z tego nie będzie”. Siedemdziesiąt pięć procent naszej publiczności to kobiety, które zawsze reagują emocjonalnie, ale mężczyźni rzadko. I mówię na koncertach śmiało: „Panowie, weźcie przykład ze swoich dziewczyn, bo one tańczą, a wy stoicie jak te kołki”. I to działa, bo na końcu koncertu wszyscy jesteśmy razem, przechodzimy pewną terapię, gdzie każdy skacze, tańczy, robi ze mną pompę – i to jest piękne. Mam tak, że zależy mi na tym, aby przez tę godzinę na scenie stworzyć coś wyjątkowego, co pozwoli nam, choć na chwilę, zbliżyć się do siebie – bez zbędnych świateł, fajerwerków i konfetti. Zawsze gdy nas pytają na festiwalach, czy chcemy sztuczne ognie, konfetti, odpowiadamy: „Nie, włączcie nam tylko światło i prąd, żeby była muzyka”. Naszym konfetti jest muzyka, którą gramy. To wszystko.
Opowiadałeś o filmach, w których nie zagrałeś, choć już w wyobraźni widziałeś pieniądze na koncie. Zastanawiam się, czy jakieś produkcje się odbyły, ale okazały rozczarowaniem.
Często dostaję propozycje ról, które na pierwszy rzut oka wydają się obiecujące, ale potem okazują się rozczarowaniem. Pamiętam, jak miałem zagrać Karola Wielkiego w kostiumowym filmie. Scenariusz opisywał epicką scenę – Karol Wielki kroczy przez katedrę. W mojej głowie już widziałem to monumentalne ujęcie, które miało być prawdziwą perłą tego filmu. Dojeżdżamy na plan w Czechach, a tam zamiast katedry mała kapliczka. Cała moja wizja legła w gruzach. Od tamtego momentu przestałem mieć jakiekolwiek oczekiwania co do odbioru moich ról czy aktorstwa. Lubię grać, ale nie znoszę oglądać siebie na ekranie. Może dlatego bliżej mi do teatru – tam grasz tu i teraz, a nie oglądasz siebie z boku. To uczucie, kiedy wszystko jest iluzją, nieznane do końca, nauczyło mnie, by nie przywiązywać się zbytnio do wyobrażeń.
By zachwyt nie przeszedł w rozczarowanie?
Pamiętam wielkie zachwyty, które przerodziły się w rozczarowanie. Może to sięga nawet dzieciństwa. Już wtedy, w wieku trzynastu, czternastu lat, przeczytałem u Arystotelesa o złotym środku. Ta myśl trafiła do mnie mocno, choć może za wcześnie jak na mój wiek. Wchłaniałem poważne treści, jak Bukowskiego, który, choć cyniczny i nihilistyczny, miał w sobie coś szczerego. To była brutalna prawda o życiu, która, choć autentyczna, niosła ze sobą ciężar rozczarowania.
Poważne lektury jak na nastolatka. Skąd taki wybór?
Pewnie z potrzeby. Nie miałem prostego dzieciństwa. Rodzina emigrantów w Niemczech, trochę na marginesie życia. Często nie jeździłem na szkolne wycieczki, bo nie było na to pieniędzy. U nas nie zapraszało się nikogo do domu, bo nie wiadomo było, w jakim stanie będzie tata – trzeźwy czy jednak nie. Może dlatego dosyć szybko zbudowałem sobie grubą skórę – nauczyłem się odpornie stawiać czoło światu. W _Supermocach_ napisałem wers, który to podsumowuje: „Ja z grubej skóry uszyty mam frak/Chcesz burzyć ze mną mury, daj znać”. W ogóle życie w Niemczech było pełne kontrastów, które wywarły wpływ na moje postrzeganie świata. Polskie dzieciaki w Niemczech miały własne, nieco inne niż niemieckie zasady poruszania się po mieście. Być może to było coś więcej niż tylko różnice kulturowe – w wielu polskich rodzinach tkwił cichy kompleks, jakiś rodzaj niewyrażonego poczucia niższości. I choć my jako dzieci już go tak nie odczuwaliśmy, dla naszych rodziców wciąż było to jednak obecne. Mama do dziś unika odbierania telefonów z niemieckich numerów, bo boi się, że zmiany przyniosą problemy. Mimo że płaci więcej za stare rozwiązania, woli trzymać się tego, co zna, bo ma obawy przed nowościami, mimo że mówi po niemiecku doskonale. Ale gdy pytasz o rozczarowania… Myślę, że najgłębiej przeżywałem te, kiedy byłem zawiedziony sobą. To uczucie, kiedy powiesz coś głupiego albo popełnisz błąd, który potem latami cię prześladuje – to naprawdę boli. Pamiętam jedno takie rozczarowanie z dzieciństwa, kiedy spędzaliśmy wakacje w Odolanowie. Zawsze mieliśmy tam tę samą ekipę, a ja i moja starsza o dwa lata siostra Marta bawiliśmy się z naszymi rówieśnikami. Był taki Jacek, który był częścią tej paczki. Kiedy któregoś lata przyjechaliśmy do Odolanowa, zadzwonił jak zwykle gotowy na wakacyjną zabawę. Pamiętam, że wkładałem buty, ale kiedy wróciłem, jego już nie było. Dziś wiem, że to był okres dojrzewania, że Jacek zaczął interesować się moją siostrą bardziej niż wspólną zabawą. Ale wtedy to bolało – czułem, jakby coś się skończyło, jakby nasza przyjaźń nagle przestała istnieć. Jacek złamał mi serce, chciałem nawet wracać do Niemiec.
Urodziłeś się w Odolanowie?
Nie. Urodziłem się w Katowicach, dokładnie w Ligocie. Ale mam tam dużo rodziny. Odolanów to małe miasteczko, ważne dla mnie miejsce. To tam brałem ślub, tam leży moja babcia i pewnie moja mama będzie chciała tam być pochowana. To miejsce jest skromne, proste, ale ma dla mnie ogromne znaczenie. Wystarczy, że pojadę do Ostrowa Wielkopolskiego na stację benzynową, a już w Odolanowie wiedzą, że przyjechałem – ktoś zawsze doniesie, że kuzyn jest w mieście. Czasami bywa to męczące, ale jednocześnie Odolanów mnie gruntuje. Jest moim schronieniem, miejscem, gdzie mogę być sobą, gdzie prostota i szczerość są na porządku dziennym. Nawet jeśli to miejsce się zmienia, a relacje z niektórymi stają się bardziej formalne, to wciąż jest dla mnie azylem, gdzie mogę uciec od zgiełku wielkiego świata i być po prostu Mateuszem, a nie Vito Bambino. Choć część rodziny mówi do mnie Vito, a nie jak dawniej Ulek. To jest głupie. Jaki Vito? Ja sobie to wymyśliłem. Przecież ja jestem Mateusz.
Skąd w ogóle ten Vito?
Długa historia: Miałem ksywę Denver, potem kolega zrobił z tego Den Vito, potem na moment byłem tylko Vito. A kiedyś jakiś dzieciak na internecie przeczytał źle „Bitamina”. Bo tam było napisane „Vito Bitamina”. I jebło mu się coś. Przeczytał „Vito Bambino”. Zacząłem się śmiać. Ale mówię: „Jakie to adekwatne. Jakie w punkt”. Miałem już żonę, Sycylijkę. Cała Bitamina polega na tym, że ten wewnętrzny dzieciak to jest nasza okładka z Bitaminy. Więc tam jest dużo tej dziecięcej wolności. I mówię: „Vito Bambino. Ale mi to pasuje!”. Więc odezwałem się do tego dzieciaka i powiedziałem: „Słuchaj. Biorę to jako ksywę, bo rezonuje we mnie bardzo”. Ten dzieciak. Plus, że to zrobił dzieciak. Że to jest błąd.
Ile miałeś lat, gdy wyjechaliście do Niemiec?
Dwa, ale co roku przyjeżdżałem na miesiąc na wakacje.
Czyli to były czasy, kiedy mnóstwo Polaków wybierało emigrację…
Całe moje osiedle było pełne Polaków, Ślązaków. Polonia na emigracji żyje własnymi regułami. To jest ich mała Polska, ale z dzisiejszą Polską mają mało wspólnego. Chcieliby, żeby wszystko w domu zostało nienaruszone. Kiedy myślę o Polsce i Polonii, to widzę ogromny kontrast między teraźniejszością a tym, jak bardzo niektórzy ludzie na Zachodzie są mentalnie zakorzenieni w dawnych czasach. Mówię im, że Polska to teraz progresywny kraj, przynajmniej w połowie, ale ta druga połowa kraju, ta nowoczesna, jest już tak daleko na Zachodzie, że tamci zostali gdzieś daleko w tyle. Przepisują mocno tradycyjne wartości, chrześcijaństwo i katolicyzm, co oczywiście jest częścią naszej kultury, ale mamy też LGBT, mamy Warszawę, która jest trzecim na świecie miastem pod względem liczby wegańskich restauracji. Serio, to napisał nawet _Michelin Guide_ – najpierw Los Angeles, potem Berlin, a później Warszawa. I choć sam nie jestem weganinem, to jara mnie fakt, że Polska jest tak progresywna w tym temacie. A w Niemczech, gdybyś zapytał, wciąż by powiedzieli: „Nie, w Polsce wszyscy jemy mięso”. No nie, połowa twoich rodaków jest już dawno dalej. Ale nie tylko Polonia ma ten problem. W różnych społecznościach imigranckich, czy to Polonia, Turkonia, Grekonia, zawsze widzi się te same schematy. Ludzie niezależnie od narodowości mają wspólną tendencję do trzymania się tego, co znają. Włosi, Grecy, Polacy – wszyscy pielęgnują swoje tradycje i chcą, aby ich ojczyste kraje pozostały takie, jakie pamiętają z dzieciństwa, nawet jeśli rzeczywistość już dawno się zmieniła. Często idealizują wspomnienia – jaskrawe, wyidealizowane obrazy Polski czy innych krajów, które w rzeczywistości już nie istnieją. W domach, na osiedlach te wspomnienia są żywe, ale to, co dzieje się tu i teraz, jak na przykład picie ojców czy kłótnie w blokach, często pozostaje przemilczane. Polonia bywa cicha i skromna aż do momentu, gdy się napije, a wtedy emocje wybuchają. To kontrastuje z otwartością Greków czy Włochów, którzy z sercem na dłoni głośno wyrażają swoje emocje, choć z nimi z kolei umawianie się na czas graniczy z cudem.
Popatrz, jaki masz tam przegląd kulturowy!
Zabawne jest, jak te narodowe cechy objawiają się w codziennych sytuacjach. Ja na przykład zauważyłem, że Polacy, przynajmniej ci, których znam, mają tendencję do bycia punktualnymi, podczas gdy moi włoscy i greccy przyjaciele często mają z tym problem. Z drugiej strony w relacjach rodzinnych i zawodowych każda społeczność imigrancka ma własne reguły. W moim życiu, które prowadziłem między Polską a Niemcami, zdarzały się śmieszne sytuacje związane z tym, że w każdym języku, którym się posługuję, mam dziury, szczególnie jeśli chodzi o miesiące. Do dziś myli mi się kolejność miesięcy, nie wiem, czy sierpień jest po październiku czy przed. _(śmiech)_
Powiedziałeś, że w domu się nie przelewało. Byłeś czasem zazdrosny, że koledzy mają więcej?
Pamiętam śmieszną sytuację, jak w Dźwirzynie miałem spodnie Adidasa, a kolega, którego tam poznałem, miał spodnie z czterema paskami. Przyszedłem do taty i mówię: „Kurde, on ma pasek więcej!”. Tata próbował mi tłumaczyć, że to nie ma znaczenia, ale ja chciałem mieć takie same spodnie jak on. Tata poszedł na targ, kupił mi ten ortalion _(śmiech)_ i widział, jak bardzo mnie to uszczęśliwiło. Nie chodziło o wartość materialną, tylko o to, by być jak ten kolega. To było takie dziecięce pragnienie, bez przypisywania wartości do rzeczy.
A dziś, kiedy możesz sobie pozwolić na wszystko, rekompensujesz biedne dzieciństwo?
Jeśli dorastasz bez pieniędzy, później naprawdę trudno jest odnaleźć się w sytuacji, gdy nagle masz ich więcej. Oczywiście dzisiaj mogę sobie pozwolić na wszystko, ale tego nie robię. Wydaje mi się, że poza jedzeniem, na które wydajemy dużo, i z czego się bardzo cieszę, nie podejmuję szalonych decyzji finansowych. Nie rekompensuję sobie braków z przeszłości, kupując rzeczy na pokaz. Lubię nagrywać w tym starym, zaśmierdziałym PRL-owskim budynku, choć mógłbym wynająć najlepsze studio w Warszawie. Ale co z tego, szukam innych wartości, więc tego się wciąż uczę. Nie wychodzę z założenia, że zawsze będę milionerem. Dla mnie to wszystko, co mam, jest jakimś dużym przypadkiem.
Może jesteś urodzony w czepku?
Ale jeśli tak, to nie chcę tego czepka, bo to nie fair. Chciałbym oddać go komuś innemu, bo nie jest w porządku, że mam tyle szczęścia, podczas gdy inni, z taką samą historią jak ja, nie dostali takiej szansy. Przecież moi ziomkowie z Polonii też ciężko pracowali, też mieli przejebane w domu, a jednak to mnie spotkało to wszystko. Zdaję sobie sprawę, że pracowałem dużo, pisałem, ćwiczyłem, że moja kreatywność i otwarty umysł pomogły mi osiągnąć to, co mam. Ale z drugiej strony dlaczego mój kolega Tomek nie dostał tej kreatywności, a jedynie większe ciało? To jest coś, co trudno mi zrozumieć. Czasami czuję się zdezorientowany tym, jak działa ten świat. Idę do sklepu, nawet drogiego, i nagle dostaję rzeczy za darmo. Szef mówi, że mam wziąć, ale ja przecież mam siano. Nie rozumiem, dlaczego teraz, gdy mam pieniądze, nikt ich nie chce. To wszystko składa się na absurdalną rzeczywistość, w której żyjemy. Kiedyś, kiedy ich nie miałem, wyrzuciliby mnie ze sklepu.
Jak Julię Roberts w _Pretty Woman_? _(śmiech)_
Dokładnie! A teraz wchodzę i mam za darmo. Może myślą, że zrobię jakiś post, że to promocja, ale sam fakt jest dla mnie absurdalny. W niektórych restauracjach dostałem coś za darmo, więc już do nich nie wracam, choć jedzenie było boskie. Ale nie chcę ponownie znaleźć się w niekomfortowej dla mnie sytuacji, w której czuję, że mi się to nie należy. To jest dla mnie trudne. Jestem ambasadorem Jaguara, jeżdżę nowymi modelami, i pamiętam, jak kiedyś stoję na światłach, jarając się tym autem, słuchając muzyki, i podjeżdża opel kadett. Kierowca, w wieku mojego ojca, ma pełno sprzętu od malowania, też pali fajkę, słucha muzyki. Spojrzał na moment, bez żadnej złośliwej miny, która mówi: „O, pewnie fura tatusia”, po prostu mnie zauważył. I wtedy miałem taką myśl: „Chętnie bym wyskoczył i powiedział: Proszę pana, zamieńmy się autami, bo ewidentnie pan tyrał całe życie, ja też, ale w innej branży, i to jest, kurwa, nie fair”.
W twojej branży też nie każdemu się udaje…
Fakt, ale czasem czuję, że jest to dla mnie zbyt dużo. Dlatego gdy dostaję duże przelewy, od razu inwestuję w coś, ziemię czy mieszkanie, bo nie chcę ich widzieć. Mam dziwne podejście do pieniędzy. Lubię też je rozdawać.
Stoisz na ulicy i rozdajesz?
Aż tak nie. _(śmiech)_ Lubię rozdawać pieniądze wśród zespołu, wśród swoich ludzi, którzy mogą ich potrzebować. Powstrzymuje mnie tylko świadomość, że gdybym rozdawał wszystko, moja rodzina nie miałaby nic. Ale mam czasem taką myśl, że skoro spadło na mnie tyle szczęścia, to może powinienem się nim dzielić, może w tym jest ta równowaga, której szukam.
A może życie ma sens tylko wtedy, gdy dajesz coś z siebie innym?
To jest prawda. Największe momenty szczęścia, jakie mam, to nie te związane z liczbą odsłon mojego utworu, ale te, gdy widzę, że moja praca zmienia życie ludzi. Czasem dostaję wiadomości od ludzi, którzy byli na krótko przed dramatycznymi decyzjami, i mówią, że moja muzyka ich uratowała. To jest ta część pracy, która mnie najbardziej cieszy, a nie to, że wyprzedały się koncerty w sekundę. To też powinno cieszyć, i oczywiście, że cieszy, ale bardziej cieszy mnie to, że mój zespół, który jest na procencie, zarobi dużo i ich rodziny coś z tego będą miały. Dlatego byłem tak zły na siebie po tych Fryderykach, że na moment dałem temu jakąkolwiek wartość.
Co się stało?
Byłem zły na siebie, wypisałem się nawet ze ZPAV-u , powiedziałem: „Nie oddaję żadnego numeru, niech się pierdolą na zawsze”. Jestem radykalny w tym, i to nie dlatego, że na osiem nominacji nie dostałem nagrody, bo wcześniej też nie dostawałem, ale dlatego, że na moment dałem tym fajerwerkom jakąś wartość.
A tu… rozczarowanie?
Mój psycholog powiedział mi: „Proszę pana, pan jest zły, bo tata nie dostał tej nagrody. Bo to jest pana album o tacie, prawda? Niby to pana album, ale w rzeczywistości to jeden wielki trybut dla niego”. I to mnie uderzyło, bo nagle zdałem sobie sprawę, że on ma rację. To nie chodziło tylko o mnie. Tyle osób mogło się poczuć zawiedzionych, może nawet moja mama, że tata nigdy nie dostał tego momentu, tej chwili chwały. Wychowałem się w rodzinie, gdzie nie mówiło się rodzicom, kiedy gram w teatrze. Oni dowiadywali się od innych, że gram już szósty raz to samo przedstawienie. Pytali: „Dlaczego nam nie powiedziałeś o premierze?”. A ja nie chciałem nikogo rozczarować. Sam mogłem wziąć wszystko na klatę, nawet gdyby poszło chujowo, ale rozczarować kogoś z bliskich? To byłoby dla mnie trudne. Często myślę, że żyję życiem, którym mój tata powinien był żyć. Miał fantastyczną duszę, ale musiał jeździć autobusem całe życie, żeby nas utrzymać. Był introwertykiem, który potrzebował ludzi, ale niekoniecznie chciał z nimi wchodzić w interakcje – wystarczyło, że byli obok. Mój ojciec pił, jak wielu ojców, ale nigdy nie był agresywny, co jest dużym plusem. Kiedy się upił, gadał o Bogu i innych sprawach, ale zero agresji. Wielu moich kumpli miało ojców, którzy potrafili być agresywni, a mój tata był inny. Myślę, że był artystą uwięzionym w ciele, które nie pasowało do jego duszy. Z czasem widzę, jak bardzo jestem podobny do taty.
Może dlatego pił, że był niespełnionym muzykiem? Wciąż nosisz żal?
Kiedy byłem młodszy, nie odczuwałem tego jako żalu, raczej wstyd. Wiesz, to był ten moment, kiedy w końcu dotarło do mnie, że tata ma problem. Kiedy widzisz, że sytuacja jest podbramkowa, że albo się ogarnie, albo będzie powoli umierał… Wtedy też zacząłem szukać zrozumienia, ale bardziej dla siebie, żebym ja kiedyś, jeśli znajdę się na takim rozstaju dróg, wybrał rodzinę. Staram się znaleźć dla niego empatię i zrozumienie, bo wiem, że alkoholizm to choroba, a nie wybór. Na swoim albumie nazwałem go Jezusem z Katowic, bo tata naprawdę poświęcił się dla mnie i mojej siostry. Nawet nie dla mamy, bo ich relacje były trudne, ale dla nas – dla swoich dzieci. Zrobili wszystko, żebyśmy mieli lepiej, żebyśmy mieli o jedno więcej, niż oni mieli. Moi rodzice pochodzą z pokolenia, gdzie rozwody były rzadkością. To była inna mentalność. Nawet wyjazd mamy do Niemiec był dla jej ojca wielkim problemem. Do dzisiaj słyszymy zarzuty o „germanizowanie” dzieci, co mnie strasznie wkurza. Chciałbym wysłać dziadka na księżyc za te pierdoły, które wygaduje, a mama to wszystko bierze do siebie.
I co mówisz?
„Słuchasz tego starego dziada?” – pytam. Ja go kocham, bo to mój dziadek, i ja to rozumiem. Kocham go, ale moja mama jeszcze nie nauczyła się tego dystansu, nie wyrobiła sobie tej grubej skóry, żeby pomyśleć: „Dobra, dziadu, przestań gadać bzdury”. Bo wiesz, wszystko wyszło najlepiej, jak mogło. Gdybyśmy zostali w Katowicach, to mój tata pewnie by skończył w więzieniu, więc musieliśmy wyjechać. Ja z dziadkiem rozmawiam inaczej. Śmieszne, ale jak jestem w pobliżu, to przy mamie nie mówi takich rzeczy. Bo jak tylko zaczyna, to od razu mu mówię: „Dziadku, pierdolisz takie farmazony, bo nie masz pojęcia, co myśmy przeżyli, wyjeżdżając, nie znając ani słowa po niemiecku. Ty byś się nawet nie odważył tego zrobić”. I jak tak to odwrócę i przypomnę, co to znaczyło być tam, nie mając nikogo, nie wiedząc, co cię czeka, to zaczyna rozumieć.
W jakich momentach najbardziej brakuje ci ojca? Bo czuję, że brakuje.
Zauważyłem, że odkąd nie mogę już zadzwonić do taty, to ludzie zaczęli dzwonić do mnie po rady. To fajne, ale też trudne. Kiedyś, jak naprawdę nie wiedziałem, co zrobić, dzwoniłem do taty, a on zawsze miał jakieś proste, przyziemne rozwiązanie. Często mówił coś takiego, co w dwóch zdaniach stawiało sprawę w zupełnie innym świetle. Teraz widzę, że stałem się dla innych taką ostatnią instancją – dzwonią do mnie, kiedy już naprawdę coś się sypie. Nie dzwonią po pieniądze czy coś materialnego, tylko raczej po doświadczenie, po jakąś mądrą radę. Nie uważam się za supermądrego, ale jestem szczery, i myślę, że o to chodzi – wiedzą, że u mnie dostaną szczerą odpowiedź.
Co jeszcze oprócz mądrości życiowej i empatii wyniosłeś z rodzinnego domu?
Gdy patrzę teraz na swoje życie, widzę, że wszystko potoczyło się inaczej, niż mogłem się spodziewać. Pamiętam, jak w dzieciństwie dorastałem w skromnych warunkach. Dzieciaki wokół miały różne rzeczy – jeden miał PlayStation, inny rolki, jeszcze ktoś inny motor. Ale mama zawsze dbała o to, co najważniejsze. Prawdziwy, porządny garniak na studniówkę, na której inni byli ubrani przypadkowo. Na osiemnaste urodziny dostałem prawo jazdy, co było dla mnie jak zdobycie złotego biletu. Miałem wtedy samochód, który otworzył przede mną nowe możliwości. Od razu zacząłem pracować, rozwoziłem pizzę, zarabiając na swoje potrzeby. Pracowałem od dwunastego roku życia, rozwożąc gazety, podejmując się różnych zajęć, które pozwalały mi zarobić na swoje marzenia. W tamtym czasie nie bałem się pracy, a dziś, nawet jako aktor, który odniósł sukces, wiem, że jeśli trzeba, to wrócę do pracy fizycznej. Bywały momenty, że grałem w filmach, a potem wracałem do rozwożenia pizzy. To nauczyło mnie pokory. Teraz staram się przekazać te wartości mojemu synowi. Kiedy zostawia jedzenie, tłumaczę mu, że niektóre dzieci mają tylko szklankę wody i trochę ryżu na cały dzień. Uczę go, że nic nie jest dane na zawsze, że wszystko może się zmienić w mgnieniu oka, jak to się stało w Ukrainie. Chcę, żeby miał świadomość, że życie bywa nieprzewidywalne, i żeby nauczył się doceniać to, co ma. Z kolei dla mnie te trudne warunki, w których dorastałem, były jak szkoła życia. Nauczyły mnie, jak radzić sobie z brakiem i jak szukać rozwiązań, nawet gdy sytuacja wydaje się beznadziejna. Często potrafiłem odmawiać sobie rzeczy, które chciałem, żeby nie pokazać słabości, żeby nie przyznać się, że czegoś mi brakuje. Ale też nauczyłem się dzielić tym, co mam, bo wiem, jak to jest, kiedy nie masz nic. Jednak najważniejszą lekcją, jaką wyniosłem z dzieciństwa, było to, że życie to ciągłe dążenie do czegoś więcej, a nie łatwe zadowalanie się tym, co jest. To dzięki temu głodowi jestem dziś tu, gdzie jestem. Dla mnie ważna była też lekcja, którą dostałem od mojego greckiego przyjaciela Janiego. Grecy i Włosi mają coś wyjątkowego w swoim podejściu do życia i pieniędzy. Jani jest najbardziej uśmiechniętym człowiekiem, jakiego znam, mimo że często, jak spojrzysz w ich papiery, to tam są same kredyty, wszystko się ledwo trzyma kupy. Ale to w ogóle nie jest dla nich ważne. Dla nich liczy się, żeby czerpać radość z każdego dnia, cieszyć się małymi rzeczami i być razem. Jedzenie u nich zawsze jest na środku stołu, każdy sobie dobiera, nikt nie dostaje swojej porcji – to jest inny system, od którego sporo się nauczyłem. Mój tata był bardzo grecki w wydawaniu pieniędzy, a może bardziej włoski. O, jest 12.34, czyli 1234…
No i?
Kiedyś w zespole wymyśliliśmy sobie taki rytuał z godziną, że jak wybija 12.34, to sobie piszemy. I teraz, codziennie o tej godzinie, wszyscy sobie przypominamy o tej jednej małej rzeczy, która nas łączy. To takie głupie, a jednak ważne. I teraz mi piszą, co mnie bardzo cieszy, bo to znaczy, że myślą o mnie i w tej jednej chwili jesteśmy razem, nawet jeśli osobno.
W Polsce mówi się czasem, że ktoś „oniemiał z zachwytu”. Znasz to uczucie?
Kiedy urodził się mój syn, to było coś niesamowitego. Byłem przy obu porodach. Drugi trwał tylko siedemnaście minut, a pierwszy sześć godzin. Ale za każdym razem widziałem, przez co kobieta musi przejść, żeby urodzić dziecko. Przy pierwszym porodzie mieliśmy taki krótki moment, kiedy zniknął puls u naszego synka. Zabrali go na chwilę i nie wiedziałem, czy wszystko jest w porządku. A moja żona, spocona i wyczerpana, leżała i pytała, co się dzieje. Nie wiedziałem, czy nasze dziecko żyje. Widziałem tylko, że wszystko zrobiła najlepiej, jak mogła. Potem, kiedy wszystko się uspokoiło, pojechałem po jakieś rzeczy do domu. Kupiłem fajki i kawę, chociaż nie paliłem od roku. I jak tylko wyszedłem ze sklepu, to nogi mi odmówiły posłuszeństwa. Płakałem, a jakaś kobieta podbiegła i zapytała, czy wszystko w porządku. A ja jej na to, że tak, że właśnie urodził mi się syn, że to najlepszy dzień w moim życiu, tylko, kurwa, nogi mi się ugięły. To było tak, jakby spadł ze mnie ciężar, ten strach o moją żonę i syna. Te pierwsze tygodnie praktycznie nie spałem, co chwilę sprawdzałem, czy syn oddycha, czy wszystko jest w porządku. Byłem skrajnie zmęczony, ale też niesamowicie szczęśliwy.
Trudno być ojcem, który ma zawód muzyka i wciąż musi być w drodze?
Moja żona daje mi pełną przestrzeń na ten mój muzyczny lot. Poznała mnie, kiedy siedziałem przy niej, tworzyłem bity, a ona tylko mówiła: „Jeśli ma taką potrzebę, niech to robi”. To ogromne zrozumienie tego, kim jestem i co robię. Zresztą jest przyjaciółką mojej siostry, więc znała mnie już wcześniej. Jej tata opuścił rodzinę, gdy miała sześć lat, ale teraz mają znowu kontakt. Trochę zadbałem o te relacje, żeby je odbudować. Dla niej mój model rodziny, gdzie codziennie dzwonię do mamy, był na początku absurdalny. Myślała, że jestem maminsynkiem. Ale ja jej mówię: „Nie widziałaś Greków ani Włochów? Przecież to oni codziennie siadają do obiadu z mamą!”. Ona tego nie znała. Teraz jako matka chce się tulić do naszych dzieci, bo nie miała tego w swoim dzieciństwie. Widzi, że bliskość i więź rodzinna, którą budujemy, jest kluczowa, że nasza czwórka jest najważniejsza, a reszta świata może się walić. Kiedy pojechaliśmy pierwszy raz do Włoch, na tę Sycylię, dla niej to była bardziej wakacyjna wizyta, bo znała już Sycylię, jeździli tam. Ale ja pytałem: „Kogo tu odwiedzamy z rodziny?”. A ona zdziwiona: „Ty chcesz kogoś odwiedzić?”. Dla mnie to normalne – jesteś w jakimś miejscu, odwiedzasz rodzinę. Tak jak w Odolanowie, gdzie w pierwszej Żabce wszyscy wiedzą, że przyjechałem. Lubię zwoływać stado, zwłaszcza rodzinne.
Zainicjowałeś spotkania?
Na początku umówiłem się z jednym jej kuzynem, bo potrzebowałem zioła. _(śmiech)_ Dała mi numer do Ciccio – Francesco. Okazało się, że w rodzinie był trochę czarną owcą, kroczył swoją drogą, a wszyscy mówili: „To tylko Ciccio”. Ale mi przypadł do gustu najbardziej, codziennie z nim spędzałem czas. I nagle wszyscy się dowiedzieli, że Agi jest na Sycylii. Przez to, że zaczęliśmy spędzać czas z Ciccio, cała rodzina się zjechała. Teraz co roku, kiedy tam jesteśmy, widzę, że relacje w rodzinie się poprawiły, że zaczęli znowu ze sobą rozmawiać. Wiesz, to było dla mnie ogromną dumą, że mogłem w jakiś sposób wpłynąć na te relacje. Z kolei do mojego teścia, typowego Sycylijczyka, powiedziałem prosto: „Słuchaj, nie ma zakładki, jaką dała ci twoja córka. Jak nie przyjdziesz na spotkanie z wnukiem, to wypierdalasz”. Bo widzę, że on siedzi smutny, a ja jestem tutaj teraz szefem. „Nie rozczarujesz mojego dziecka, bo dla mnie to jak strzał w łeb. Więc albo jesteś, albo cię nie ma. Wybierz”.
I co?
Jest świetnym dziadkiem, a do tego stał się lepszym ojcem. Nawet potrafiłem mu napisać dzień po urodzinach jego córki: „Ziom, coś ci się pomieszało, że nawet do niej nie napisałeś?”. Na początku myślałem, że się obrazi, ale kiedy wróciliśmy na Sycylię, okazało się, że on naprawdę przemyślał te słowa. Był tam, popłakał się, rozmawiał z siostrą, pokazywał jej tego esemesa i mówił, że mam rację. Zaczął nad tym pracować, stara się teraz jak może, nadrabia stracone lata. I wiesz co? Ja to szanuję. Dla mnie jego przeszłość to przeszłość. Nie znam go z tamtych lat, więc nie oceniam go na podstawie starych historii. Mogę tylko powiedzieć, że teraz ma szansę być dobrym dziadkiem, a może nawet odzyskać dzieci i wnuki, które mówią po włosku.
Twoja żona dogaduje się pewnie z nimi bez problemu?
Agi często jest smutna, że nie mówi po włosku, mimo że jest Sycylijką. A moja siostra mówi w siedmiu językach, czasem przy Agi aż głupio jej coś powiedzieć, bo wie, że ją to boli. Dlatego zapiszę się na kurs włoskiego z dziećmi, bo chcę zadbać o to, by miały kontakt z językiem i kulturą. Ale nie mogę tego zrobić sam – potrzebuję wsparcia rodziny. Agi na początku mówiła, że z jej ojcem nie da się rozmawiać, a ja wiedziałem, że muszę zrobić to po swojemu. I widzę teraz, że to przynosi efekty, nie tylko u Agi, ale i u całej rodziny. Te moje małe wojny przyniosły zmiany, które teraz cieszą mnie najbardziej. To pokazuje, że warto rozmawiać, warto słuchać się nawzajem, bo zawsze jest jakieś rozwiązanie, nawet w najtrudniejszych sytuacjach. Tylko trzeba pamiętać, że jak się kochamy bezgranicznie, to nie musimy tego kwestionować. Trzeba dbać o to, co mamy, mówić o tym na co dzień.
Często mówisz „kocham” żonie, dzieciom?
Powtarzam to swojemu synkowi tak często, że czasem mówi: „Tata, wiem, daj spać, ja ciebie też kocham”. Ale to dla mnie ważne – żeby wiedział, że jest kochany. Zawsze miałem potrzebę mówienia „kocham cię”, nawet jeśli było to dla innych niezrozumiałe. Mówiłem to swoim ziomkom, chociaż piętnaście lat temu to nie było normalne, żeby faceci mówili do siebie takie rzeczy. Ale ja czułem, że to ważne, że chodzi o coś więcej niż tylko słowa. Chciałem, żeby wiedzieli, że ich cenię jako ludzi, że ich kocham, i nie bałem się tego powiedzieć. Nawet kiedy kłóciłem się z rodzicami, potrafiłem wyjść, trzaskając drzwiami, a potem wrócić tylko po to, żeby powiedzieć: „Kurwa, pamiętajcie, że was kocham”. I znowu trzaskałem drzwiami. Chciałem, żeby wiedzieli, że mimo wszystkich sporów i nieporozumień miłość jest najważniejsza. Myślę, że każdy konflikt powinien kończyć się słowami „kocham cię”. Czasem zastanawiam się, czy mój ojciec na końcu wiedział, że pośród tych wszystkich zdań, w których mówiłem mu, żeby o siebie dbał, żeby nie przegrał, że ma rodzinę, wiedział, że dla mnie był absolutnym superbohaterem. Mam nadzieję, że jeśli istnieje jakieś życie po śmierci, cokolwiek to jest, albo ten moment tuż przed śmiercią, to on wiedział, że był dla mnie kimś wyjątkowym. I że to, że nie wszystko robił idealnie, nie ma znaczenia, bo nikt z nas nie jest idealny. Ja mam swoje zioło, każdy ma swoje sposoby na tłumienie smutków. On tłumił alkoholem, ja tłumię ziołem. Nie będę oceniał, co jest lepsze, co gorsze. Jego metoda była bardziej dostępna, to fakt, ale każdy z nas ma swoje demony. Patrzę teraz na moją mamę i widzę, jak bardzo się starała. Miała zimnych rodziców, a babcię straciła wcześnie. My z siostrą byliśmy dla niej rekompensatą, miłością, którą na nas wylewała. Może dlatego moja żona, Agi, teraz celebruje to, że ma swoje dzieci, bo nie miała tego w domu. Dla mojego synka Amarka jestem absolutnym superbohaterem. Ale kiedy naprawdę potrzebuje instynktownej miłości, idzie do mamy. I to mnie cieszy, bo matki to matki, nie ma co dyskutować. Zresztą wielokrotnie mówiłem Agi, że to, co ona przeżyła w trakcie ciąży i porodu, to coś, czego ja nigdy nie zrozumiem. To taka więź, której nie da się porównać z niczym innym. Najważniejsze jest, żeby mówić, co się czuje, i dbać o to, co naprawdę ważne – o miłość i bliskość w rodzinie.
Po co jest zachwyt?
Ukazuje nam bogactwo świata, również wewnętrznego. Wprawia nas w przyjemny stan odurzenia i oczarowania. To emanacja bezgranicznej przyjemności. Chwilo, trwaj!
VITO BAMBINO/MATEUSZ WOJCIECH DOPIERALSKI
Niemiecki aktor i jedna z najjaśniejszych gwiazd polskiej sceny muzycznej. Wpadł na nasz rynek jak burza z albumem _Kawalerka_ zespołu Bitamina, na którym swoim głosem oczarował tłumy. Singiel _Dom_ rozbił bank, windując Bitaminę i Vito na muzyczne szczyty. Artysta nie zwalnia tempa również jako solista, dorzucając do swojego dorobku złotą płytę za _Pracownię_. Podbija serca słuchaczy, pokazując, że w muzyce zawsze jest miejsce na coś świeżego i szczerego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki