- W empik go
Metamorfozy. Tom 1: obrazki - ebook
Metamorfozy. Tom 1: obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 272 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
przez
I. I. Kraszewskiego.
In nowa fert animus mutatas dicere formas Corpora.
P. Ovidii Metamorphoseon. Lib. I.
Tom I.
Wilno.
Nakładem i Drukiem Józefa Zawadzkiego. 1859.
Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 18 Maja 1859 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.
CZĘŚĆ PIERWSZA.
Vigilantium somnia.
Wróćmy raz jeszcze do źródeł życia, do jasnej młodości, do tych drogich wspomnień porannych, ku którym myśl się stęskniona obraca, by w nich sił nabrać do dalszej walki; – weźmij raz jeszcze kij pielgrzymi i powędrujemy do tych krajów znikłych, jak Atlantyda, lecz w pogodne dni wspomnienia ukazujących się na widnokręgu naszym. Pierś może w tym uścisku z przeszłością nabierze ochoty do życia, napije się tych soków, które z niej boleść wyssała, uśmiech może wróci na usta, nadzieja do serca, odwaga w piersi wystygłe.
Biada temu kto nie miał młodości, kto nie ma wspomnień, i zgubił drogę do tego źródła wody żywiącej, do odmłodzającego zdroju za siedmią górami lat przeżytych.
Dla niego cudze przypomnienia nie obudzą drogich pamiątek, bo to wyklęty odrzutek nie mający skarbu, który my wszyscy niesiemy z sobą po kolących drożynach pielgrzymki naszej jak chleb Ezopa.
Biada temu kto się starym urodził, chłodnym oczy otworzył w kolebce i ani na chwilę w świat nie uwierzył; kto nie pokochał nic aby nie cierpieć, nie dał się uwieść niczemu, i nie marzył innego świata nad ten, jaki mu ciężył na barkach.
Ja się obracam do moich towarzyszów życia, jak ja ułomnych dzieci, co prześniły i przebolały wiele, co pogubiły nadzieje po drodze; ale którym przeszłość promienieje zdaleka jasno, w których dziś jeszcze odzywa się czasem stara pieśń dziecinna o zaczarowanych krajach. O! jakeśmy to śnili życie, a jak dziwnie inaczej się splotło? jakeśmy wierzyli święcie, jak czcili poczciwie, jak się modlili gorąco, jak spodziewali się ufnie, jak każdy gdyby w bajce królewicze działem brał jakąś część świata,…
a co nam dzisiaj z tego dziedzictwa urojonego zostało?
Przestrzegał nas niejeden starzec siedzący nad drogą i mówił przechodzącym:
– Ostygniecie, prysną mary wasze, przebudzicie się ze snu, przyjdzie zapóźno rozum!
Ale któżby smutnym przepowiedniom wierzył? Nam tak dobrze było w tym jasnym obłoku młodości lecieć po nad ziemią i sypać kwiaty, i uśmiechać się pod stopami naszemi rozciągnionej ziemi.
Pamiętam, wielu nas było wówczas braci duszą, myślą braci, wiekiem, pragnieniem, nadzieją… siedmiu nas było zbliżonych trafem… tych siedmiu, jeżeli chcecie, opowiem wam dzieje, a siedmiu kroć siedmiu znajdzie się może co powie słuchając ich w zadumaniu:
– To naszego życia zwierciadło i to są przygody nasze! Bośmy wszyscy jednym prawie życia kolejom podlegli, i dobre ono jest, a kto się zeń wyłamał i nie był bratem ludzi, został odrzutkiem biednym i zmarnieje na wygnaniu.
Powiecie mi może:
– Stare to dzieje i znana historja?
Lecz nie stareż życie, nie stary świat, nie codzień się li powtarza to co od lat tysiąca, zawsze w jednej porze, w jednaki się sposób odnawia?
Wieleż nam razy zaszło słońce, a wstajemy, przypatrzeć się jego wschodowi?
Było ich kilku obcych sobie, a związanych przyjaźnią braterską, przywędrowali ze stron odległych jednego dnia do starego naszego Wilna, i u murów zsiwiałych almae matris, złożyli lekkie tłumoczki swoje. Wilno było jeszcze naówczas gospodą młodzieży, która tu z dalekich stron, pokarmu na długą podróż życia szukać przychodziła, i ulice jego brzmiały weselem, a echa okolicy rozlegały się pieśniami, a młodzież czyniła młodym ów gród prastary, połamany w bojach, zczernialy w pożarach. U stóp zwalonego zamczyska na górze miastu panującej, kwitły fiołki jak ta młodzież świeże, choć z gruzów ciągnące życie. Przed wieki lane dzwony, grały pobożną pieśnią, która uszom młodym była wezwaniem na jutrznię… choć starym brzmiała pogrzebem wszystkich pokoleń, które pochowała lecz gdy stu młodych witali jutrzenkę, któżby jednemu starcowi słuchającemu pogrzebowego Dies irae, uwierzył?
Zbieraliśmy wspomnienia, i w martwych nawet znajdowało się życie, nie jeden zeschły kwiat odżył i napełnił się wonią przy piersi młodzieńczej.
Potęga tej młodości użyźniała wszystko, miasto nią młodniało, starzy się uśmiechali, cmentarze nawet były wesołe, wszyscy w niej brali życie i zarażali się tą chorobą nadziei – a kilku zeschłych nie śmieli się nawet odezwać, że nic w powietrzu nie czują. Zdawało się, że to tak silne, tak wielkie, iż wieki trwać musi, a nie trwało nawet chwili przelotnej. Reszta Bożego świata, co z tą młodzieżą nie wiązała się żadnem ogniwem, miała pozor wygnańców – a każdy komu było chłodno i smutno szedł się napić młodości między nami, cośmy ją pełnemi rozrzucali garściami.
Wszyscyśmy wówczas snili na jawie, każdy co innego, lecz splecione w wieniec, te marzenia obudzonych, kwitły wszystkiemi barwami te – czy, pachniały wszystką wonią ziemi i tworzyły obraz wielki, w którym nic do całości nie brakło. Jednem światłem gorzały wszystkie widma, które gorące wywoływały piersi… i jak my byliśmy bracią, tak dumy nasze trzymały się za ręce i wyglądały na różnoletnie siostrzyczki… O! cóż to za śliczny, malowany świat błyszczał nam zdaleka.
Pierwszy z nich był sierotą, ale dlań ubóstwo i odosobnienie siłą się stało nie ciężarem; opuszczony czuł, że wszystko potrzeba mu dobyć z siebie, wszystkich sobie zastąpić, i podwajał się dla przyszłości. Dziecięciem nauczył się pracy, wypił upokorzenie, sprobował niesprawiedliwości, uzbroił niemi na próby dalsze, i stwardział na przeciwność. Los był mu opiekunem troskliwym, choć na pozorze wszystkiego wydziedziczył, lecz znaż kto z nas co mu ma wyjść na złe, a co na dobre? Sieroctwo było dlań bodźcem, niedostatek siłą, obojętność ludzka dała mu poczucie godności człowieka. Któż z nas wie i policzy ile mu Bóg zsyła pocichu, tajemnie we śnie marzeniem, na jawie natchnieniem? ile rosy niebieskiej spada śpiącemu na czoło, które opatrzność ubłogosławiła, ile w powietrzu żywota biorą piersi rozbite?– przypisujemy ludziom, światu, samym sobie, co się niewiedzieć zkąd bierze, co daje wiecznie czuwająca i otwarta dłoń, żywiąca razem muszkę, która jutro zginie, i bohatera co jak gwiazda przewodnicza wiekom ma przyświecać!
Sierota wychowywał się opieką Bożą niewidomą, która powoli czyniła zeń człowieka… sam sobie się dziwił kładnąc do snu znużony i próżen myśli, – wstając napojony i silny. Nigdy eż nie wątpił i nie rozpaczał, a przeciwność wyrabiała w nim większe męztwo, silniejszy opór, pewniejszą nadzieję… Dziecko wsi i ulicy, nauczył się jak ptaszę wierzyć w ziarno rzucone dlań nad drogą, w niespodziane ratunki osu, w natchnienia serc zesłanych, w spojrzenia płodne przyszłością, w siłę słowa…. w Opatrzność. Wiedział, że gdy mu w wędrówce sił nie stanie, znajdzie gospodę nad gościńcem, że błędna drożyna zaprowadzi go gdzie mu być potrzeba, że nawet pozorne nieszczęście zmieni się W dobra narzędzie. A gdy płakał, to chyba nad słabością swoją co mu daleko poglądnąć nie dawała, i łzy zaraz ocierał ufności uśmiechem.
Dla czego wielki ucisk wyrobił w nim tajemną jakąś dumę? nie wiem, ale i w duszy świecie, siła wywołuje siłę, jeśli w proch nie zetrze od razu, a wieleż charakterów wytrysły z poniżenia i zrodziły się odrzuceniem? Słabi tylko giną w objęciach przeciwności, silni się karmią u jej piersi. _, ' Takim był ten młody chłopak w górę pogodne podnoszący czoło, na którem próżnobyś szukał wyraźnego napisu palca Bożego – oto człowiek! patrząc nań nic przeczuwać nie mogłeś; natura przeznaczając go na długie prześladowania, próby i walkę upartą, osłoniła w nim wielką duszę najpospolitszą powierzchownością, tak jak robaczkom toczącym ziemię daje kolor ziemi, a stworzeniom wód kolor wody. Twarz jego nic nie mówiła, ani obiecywała; spokojną była, startą, ciemną, i mijając ją nie doznawałeś wzruszenia jakie czujesz na widok ludzi co noszą na obliczu całe przeznaczenie i historyą swej przyszłości. Oczy jego nie miały blasku, patrzały spokojnie, nie śpieszyły się w świat poglądać, usta zdawały się nic nie mieć do powiedzenia, czoło nie promieniało myślą, ani się pomarszczyło pracą i cierpieniem; twarz obumarłą się zdawała i bladą, i młodości nawet nie kwiecił ją rumieniec.
Ale wpatrzywszy się w nią, dojrzałeś łatwo, że nie była ulepioną z ciała wiotkiego, co rychło więdnieje i osuwa się, ale z marmuru twardego wykutą. Dla tego żadne przelotne wrażenie wypiętnować się na niej niemogło, żadne cierpienie nic z niej nie zdjęło, nic jej nie dodało.
Uczucie przechodziło po niej jak woda deszczów po starym omszonym kamieniu, który zczernieje na chwilkę i osycha zaraz pierwszym słońca błyskiem. Twarz to była zagadkowa i tajemnicza jak grób, wyuczona milczeć, drażniąca swym spokojem upartym, wiecznie na siedem zamknięta pieczęci. Czasem poryw młodości wywołał z niej iskierkę, błysk przelotny, płomyk życia, oświecił ją, ogrzał, otworzył, ale wnet nawyknienie posągowe wracało, i cisza znowu ją swoim odziewała całunem.
Znaliśmy go pod imieniem Milczka, a że nazwiska wedle chrztu, rodziców i świata, ustępowały tym naszym któreśmy sami sobie nadawali jak w dawnych wiekach – i Serafion został między nami z przydomkiem tym, który z nim pójść miał na całą drogę życia. Któż z nas zresztą przywiązywał się do nazwiska, i co ono wówczas znaczyło dla tych, którym się chwilami śniło, że będą głowami pokoleń nowych, nowej epoki, ludzkości nowej?
Milczek był sierotą jakich mało na świecie pełnym sierot, nie miał nikogo, nic znał nikogo, ani domyślał się czy spadł z niebios na ziemię, czy wykluł się z czarnej gdzieś na zagonie skiby po wiosennym deszczu o wschodzie słońca. Nie żyli już ci coby mu byli coś o rodzicach powiedzieć mogli, dawno wypielgrzymował z tego kąta, w którym wypadł na świat, jak za mgłą widział pierwsze życia lata. Gdzieś na Litwie głębokiej, w ubogiej chatce, mieszkali ci rodzice nieznani, którzy go tak nielitościwie odumarli w dzieciństwie, zostawując mu łachman nędzy tylko, a Boga za ojca i i matkę i rodzinę.
Jeszcze nic powstał na nogi, a już wiedział, ie go nikt nie obroni od napaści, że ślę nim nikt nie zaopiekuje, że musi są wybić z tłumu albo sercem i modlitwą, lub piersią i pięścią hardą. Nieraz psy odbierały mu chleb suchy i z niemi najpierwszej walki się uczył, a im więcej pan odbierał, tem więcej zyskiwał siły.
Rósł tak wśród ludzi i natury sam jeden nikomu nie dając serca, nie dzieląc się myślami, ale nie umiejąc nienawidzieć i zazdrościć nikomu. Słabość tylko i niedołęztwo budzi te uczucia – silny wie że zdobędzie wszystko i czeka. Dzieckiem nie uśmiechał się mu dostatek ani marzył o próżnowaniu, pragnął pracy – czuł, że nią ma zdobyć wszystko.
Długo tak od wsi do wsi błąkał się sierota, ten i ów wabił go ku sobie, ludzie przypatrywali mu się jak towarowi na sprzedaż… będzie li miał barki silne, dłonie twarde, a duszę wytrwałą? Chcieli go zaprzędz jak wołu, ale on już czuł opatrznem przeczuciem, że nie może zostać bydlęciem najemnem, że go gdzieś wyżej woła jakieś przeznaczenie.
Tak we śnie Kolumbus widział Amerykę, choć jej nie znał i Indią nazywał, tak dziecięciem Alę – xander śnił zdobycze krain, których nie wiedział imienia – alboż maluczcy ludzie w swej sferze nie są Kolumbami i Alexandrami?? Ileż to razy, gdyby wzrok nasz nie łudził się mniemaną wielkością, dostrzegłby cudów w kropli wody i bohatera w odartym włóczędze?
Uśmiechała mu się wieś wszystkiemi czarami swojego życia, wiosną jasną, błoniem szerokiem, swobodą dla piersi, pieśnią pastuszą, dzwonem kościoła, tonami przed gospodą w niedzielę, a może rumianemi ustami dziewczątek, które mu w oczy patrzały, jakby zapytać chciały – Co ty tam masz w duszy?…
On w duszy miał przyszłość? jaką? – sam niewiedział jeszcze, ale dalszą, ale inną, nie krewnił się tu z nikim, przeczuwał, że pójdzie dalej. – Na progu chaty przyjmował chleb i płacił go pracą ochoczą, a milczącą, słuchał ich narzekań i uśmiechał się, a co słyszał i widział, odziewało go skorupą twardą, żeby mógł przetrwać i przeboleć co wiatry przyniosą.
W jednej wsi zachcieli go wziąć do dworu, poszedł tam zajrzeć ciekawie a obojętnie; usiadł z niemi i poczuł znowu że tu jeszcze nie jego miejsce… ale postawił kij, bo tu jakieś ziarno do posiewu spaść miało do jego torebki.
Wieś nauczyła go nędzę znosić, dwór wyuczy? upokorzenie siłą wewnętrzną odpychać. Bosy i odarty karmił psy pańskie, mył misy z których nie jadł, patrzał na dostatek, którego nie zazdrościł i uśmiechnął się pierwszej książce, która mu tu w ręce wpadła.
Zrozumiał że w tajemniczych tych znakach była dlań przyszłość, że głoski te, które czytali wybrani, musiały zamykać zagadkę świata, życia i siły. Długo patrzał na niedostępne hieroglify, zazdrościł trochę tym co je mogli okiem przebiegając zrozumieć… nareszcie najął się za starego pracować, aby mu ten stary pokazał klucz od zaczarowanej świątyni.
I gdy inni rówieśnicy biegli szaleć, kładli się odpoczywać, on u świecy ogarka ślepił zdobywając sobie nowe i nieznane światy, ku którym wiodło go przeczucie potężne. Martwym nauczycielem był dlań ów starzec, żywym własne siły, co tamten jak puste rzucał ziarno, w nim wyrastało kłosami, ale je polewał pracą ciężką.
Słowo wchodziło do ucha dzikim gościem z o – czyma osłonionemi, ale gospodarz rozbrajał je, rozdziewał, modlił, aż maskę z twarzy zrzuciło.
Wówczas z tego słówka jednego rozwijały się wstęgą niezmierzoną, myśli, pojęcia, obrazy – wszystko z czego się ono rodziło, co przy niem rosło, z czem kiedy sąsiadowało, o co się kolwiek otarło. Słowo to prowadziło z sobą całą rodzinę, krewnych, sługi, przyjaciół, sąsiadów, domowników, cienie pradziadów i maluczkie swe dzieciaki. Chłopiec wdumywał się w nie, wpajał i póty borykał się z niem jak Jakób z Aniołem, póki zwyciężone nie pobłogosławiło mu i nie zaprorokowało.
A stary co mu drżącą ręką martwe pokazywał głoski, gdy je nazad odbite z ust dziecka posłyszał, zdumiewał się, słupiał i powtarzał niespokojny: – Zkądże ty to bierzesz dziecino? Tego tu nie ma!
Dziecię nie wiedziało samo zkąd brało, czerpało w tej bezdni Bożej, w której zawsze pełno, byłeś na brzeg jej przypełzał, z której czerpią miljony, a śladu w niej nie masz ubytku… Sen mu przynosił myśli, nawiewał je wiatr, wyśpiewywali ptacy, podpowiadały robaczki.
Każdy grosik zdobyty w tej torebce dziecinnej mnożył się, potrajał i rozrastał. Wkrótce jedyna owa książeczka nie miała dlań tajemnic, zapragnął ich więcej, a pierwszą co mu się nastręczyła po elementarzu, była – Ewangeliczka.
Dawniej któś z nią chodził po siołach w niedzielę i czytał po chatach słowo Boże, i sypano mu groszaki, dawano po bochenku za te skarby słowa, – umarł ów Apostoł prostaczek, pochowano go na wiejskim cmentarzu po cichu, a książka została sierotą.
Nikt jej po nim nie odziedziczył, nikt nie śmiał sobie przywłaszczyć, należała do wszystkich i do nikogo. Zjawiała się czasem na kuchni, czasem w przedpokoju, wędrowała z jednym do kościoła, drugi ją na folwark odnosił. Wszędzie, gdzie pobyła, słowo z niej jakieś zostało, myśl, iskierka ducha… I ten co najchłodniej wziął ją w rękę nie mając co czynie, zamykał ją wstając zadumany, przejęty.
Często ona prorokowała, często odzywała się odpowiedzią jakby wiedziała o co ją pytasz, myśl i wątpliwość odgadując potajemną.
Żywy człowiek takby nie odsłonił twej myśli jak ona, ani tak święcie poradzić potrafił. Ileś ją razy otworzył w zwątpieniu, tylekroć odpowiedziała ci jakie jest lekarstwo na rany twoje. Cudowna owa książeczka nigdy się nie okrywała pyłem, bo ją któś codzień otarł i tam z sobą zaniósł, gdzie najpotrzebniejszą była. Znalazł ją chory u nóg łoża, strapiony na kolanach, wahający się na drodze, którą iść był powinien.
I Serapion drugą ją zaraz spotkał na ścieżce młodości, a choć tam pokarm niebieski podzielony był oszczędnie po okruchu na każdą niedzielę, pożarł od razu wszystko, i nie odetchnął aż o twardą drewnianą oparłszy się okładkę.
Dopieroż podniósłszy czoło, spójrzał w świat… jakby go zdobył… Wiedział już wszystko i metę i drogę i czem się podeprzeć i czego obawiać i jak sobie niewierzyć a pilnować siebie.
Ale złym trochę stał się sługą, tak się przywiązał do swej Ewangeliczki, łapano go przy niej, gdy gdzieindziej mu być należało, odbierano mu ją nieraz gdy się zapomniał, ale ona do niego, on zawsze do niej powracał. Nareszcie któś mu ją darował, nie zaręczam żeby jej sobie sam nie przywłaszczył. Oboje wszakże byli sierotami bezpańskiemi, a Ewangeliczka nie miała właściciela, jak Serapion ojca ni matki… przybrał ją sobie za siostrę i przyjaciółkę, a gdy raz uczuł ze ją ma na piersi, już jej więcej nic porzucił. Jak się to stało, że nikt potem zgubionej książczyny nie szukał, że nikt nawet nie zapytał o nią? nie wiem.
Chłopczyna kładł się z nią spać, i gdy brudny swój zwijał sieniczek na plecach go w ciemny kątek wynosząc, nie powierzał pościałce skarbu, zabierał go i nosił ciągle przy sobie. Stara Ewangeliczka choć dosyć była gruba i spora, tak jakoś umiała przytulić się i ukryć przy piersi, osłonić sukienką, że jej nikt nawet pod nią nie dostrzegł.
Panicze wyjeżdżali do szkół – bo wszędzie dla takich sierot znaleźć się muszą panicze… i nie sieroty im służą, ale oni są dla sierot stworzeni. Panicze wyrosną na wielkie kołki w płocie, które klassy społeczne rozdzielają, a sieroty… panują potem i im i społeczności…
I tu w sam czas Pan Bóg dal właśnie takich paniczów co do szkół jechać musieli wtenczas, gdy Serapion już umiał czytać i potrzebował się uczyć; a paniczom ktoś przecie bóty czyścić musiał i posługiwać, aby mieli więcej czasu nic nie robić. Jakim sposobem Serapion znalazł się na drodze Jegomości, gdy jegomość rozmyślał kogo by posłać z paniczami, nie wiem, jakim sposobem zebrało się na oporządzenie sieroty – nie jestem pewny – ale nie szło tu tyle o odzienie dla odartego chłopca jak raczej o to, by sługa paniczów o ich dostatku poświadczał i goły nie chodził.
Przyjechali do miasteczka, a jeszcze nie było mowy ani myśli nawet, żeby Serapion miał chodzić do szkół, a któżby bóty czyścił? ktoby izbę zabrukaną umiatał? ale jak po obiedzie panów, słudzy i pieski i myszki żywią się okruszynami pozostałemi na podłodze, tak on gdy izbę umiótł, gdy bóty poszuwaxował, gdy wszystkie należne odebrał szturchańce, – karmił się xiążkami, które te tam jak trupy na pobojowisku leżały… Z razu przystępował do nich z obawą i strachem, jak dziecię do nabitej strzelby, ale powoli prze – mijała bojaźń; przemogła ciekawość, i zaczytywał się, choć nic jeszcze zrozumieć nie mógł.
W Ewangeliczce jego wszystko było proste, jasne a wielkie… świeciła ona jak słoneczko krągłe nad światem, – książki inne wydawały mu się 'jak małe lampki, w których pełno szrubek i knocików, szkiełek i prętów, a blasku nie wiele. I postrzegł Serapionek, że nic nie umiał oprócz Boga chwalić… ludzie zaś wiele innych rzeczy od niego potrzebowali; Zewsząd go coś nęciło do książki, spotykał się z nią co chwila jak z nieuchronnem przeznaczeniem, i nie rzekł jej nigdy – Czemuż mnie prześladujesz? – Od jednej przechodził do drugiej, do trzeciej, póki nie schwycił końca nitki co go wewnątrz tych kletek ciemnych poprowadzić miała.
Zresztą czego panicze klepiąc się uczyć nie chcieli: to on bóty im czyszcząc, mimowolnie chwytał w powietrzu, a nieraz podszepnął w złym razie zakłopotanemu paniczowi, gdy do wyprobowania przyszło. Nikt tam na to nie zważał, bo chłopiec miny nie miał sprytnej, spokojny był do zbytku, dowcipu nie okazywał żadnego, i ochoty do popisu nie miał wcale – a był tam stary, stary bakałarz prosty co paniczów pilnował, – nie wiele on umiał, ale serca miał dużo i częsta poczciwą łzę na oku.