- W empik go
Metamorfozy. Tom 2: obrazki - ebook
Metamorfozy. Tom 2: obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 278 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
In nowa fert animus mutatas dicere formas
Corpora.
P. Ovidii Metmnorphoseon. Lib. I.
Wilno.
Nakładem i Drukiem Józefa Zawadzkiego.
1859.
Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 18 Maja 1859 roku.
Cenzor, Paweł Kukolnik.
Zebrało się tedy na jeden z tych wieczorów pamiętnych, których wspomnienie dziś jeszcze nie raz przychodzi w życiu przywiedzione jakąś drobną okolicznością, dymem fajki, szmerem czyjegoś głosu, słowem, które tam wyrzeczone kiedyś zostało..
Wszyscy byli w tem usposobieniu ciepłem, z tą ochotą do życia i nadzieją w sercu, z któremi wesoło na świat się pogląda, Teofil nawet poczynał wychodzić z odrętwienia, choć go zrazu ta napaść zbiorowa kolegów bardzo pomieszała, Serapion poczciwy uśmiechał się przechadzając po izbie wielkiemi kroki wybrawszy sobie ścieżkę, na której by jak najmniej potrącał i spotykał ludzi.
Longin usadowiwszy się w jak najlepszem miejscu, opanowawszy jak najczyściejszy cybuch i porwawszy pierwszą nalaną szklankę herbaty, zabierał się czynić postrzeżenia nad otaczającecem go towarzystwem, oko jego drgało szyderstwem.
Ciepło jakoś było, zacisznie, wygodnie, ogień świecący w piecyku zastępował komin, który wieczorne posiedzenia tak tajemniczo oświeca i fantastycznie maluje, że wziąłbyś go za najpotrzebniejszego z gości.
Pomilczano chwilę, w tem Albin podparty na łokciu westchnął, a cichy ten głos pragnienia jakiegoś i tęsknoty, który się odbił w duszy wielu, wywołał zaraz uśmiech na usta Baltazara i Longina – prawie razem zawołali szydersko.
– Gdzież to posłałeś westchnienie?
– Dokąd? niepowiem! I z tego byście się może śmieli! Jacyście wy wszyscy szczęśliwi! jacy szczęśliwi, nigdy nieopuszcza was wesołość, nigdy i nic, nawet litość, niepowstrzyma uśmiechu!
– Gdy twym udziałem Werterze, płacz i narzekanie!
– Jednakże, przerwał Teofil, ręczę, że Al – bin swojego boleśnego westchnienia na ich rozkoszny śmiech by niepomieniał.
– O! to pewna!
– Nie mów więc żeśmy z nim szczęśliwi!
– Co tam szczęście, bałamuctwo, rzekł Longin, ale myśmy ludzie, gdy pan Albin jest dzieckiem tylko.
Albin spłonął cały, dotknęło go to.
– Już dzieckiem chyba i umrę! dodał cicho.
– Bardzo być może, odparł Longin.
– Wam wszystkim uśmiecha się życie, kończył pierwszy, mnie ono już poi goryczą, a tak nie wiele by mi do szczęścia potrzeba!
– Chatki i serca! rzekł Baltazar. stare brednie!
– Filemon jest, braknie tylko Baucis!
– Śmiejcie się, pozwalam, ale któż zwaśnię ma swojego ukochanego marzenia? Kto z was nie karmi jakiej nadziei? Studentami potajemnie hodowaliście jaszczurki, myszki i szczygły… był to symbol i przepowiednia tych fantazyj, które starsi żywić mieliśmy, jak owe jaszczurki i myszy, kryjąc je za pazuchę od professora. Każdy ma te stworzeńko u piersi gdzieś ukryte, którego się wstydzi a kocha.
– Tylko, że jedni kochają je na mięso, a drudzy dla pierza, rzekł Baltazar. ja się od razu przyznaję, że karmię wołu na polędwicę.
– Ale, przerwał żywo Albin, czy ci twej sztukamięsy na całe wystarczy życie nie wiesz i nie ręcz, panie Baltazarze… Gdy zjesz, gdy się napijesz, gdy odpoczniesz, przyjdzie tęsknota, nieuleczona choroba, od której jak od ospy nikt nie jest wolen, staniesz się niespokojny, nie wiedząc czego ci braknie, i syty a nie pragnący boleć będziesz musiał… za to, żeś tylko polędwicę karmił.
– Mylisz się kochany Albinku, wonny fijołku, dziecię moje, przemówił Baltazar – jam już łysawy i stary, znam życie i niewymagam od niego wiele; zimno sobie patrzę na nie, nie roję, idę dalej powoli, ostygły, okulawiały może, ale pewnym krokiem…
– Tego ja ci nie zazdroszczę, rzekł Albin, bo to według mnie choroba, kalectwo, największe z nieszczęść, zastygnąć.
Baltazar się rozśmiał.
– Tak jest, dodał pierwszy, są tacy ludzie, ale to nie jest idealny typ człowieka jakim on być powinien. Świat jakim ja go marzę dla was i dla siebie składać by się powinien z ludzi miłością przejętych, zawsze gorących, zawsze dla brata gotowych, związanych jedną myślą wspólną, a oczy podnoszących ku niebu. Co mi ziemia i życie, bez poezyi? bez miłości? bez ideałów?
– A gdybym ja ci powiedział, że wiara w ideał to także kalectwo i gorączka?
– Pozwał bym cię przed sąd świata i wieków, zawołał Albin – ludzie jak ty panie Baltazarze nie udająż ciepłych, nie musząż czasem odegrywać roli zapału i zmyślać, że poezyę kochają i rozumieją? Nie jest li to dowód, że się wstydzą swojej impotencji.
– Jaki z niego dialektyk, rzekł ruszając głową Longin, ot patrzajcie! zbił w puch Baltazara.
Stary pogładził się po łysinie i uśmiechnął dziwnie, z wyrazem litości.
– Ja, rzeki, nigdy nie udaję – wolę być kaleką niż drewnianą podsztukowywać się nogą.
Ale odmalujże nam swój świat, dodał powoli – prosiemy, będzie to zapewne naśladowanie Gessnerowskiej sielanki, ale i to ma swoją wartość.
– Mój świat, rzekł Albin… mój świat to świat Boży, jakim go chciał Pan Bóg, gdyby go ludzie, nie popsuli… Pokój, zgoda… miłość, swoboda… cisza…
– Pierwszy nonsens, przypisujesz Panu Bogu idylliczne usposobienia… a burze, a choroby, a klęski… czyż ich nie ma koniecznych i nieuchronnych?
– Na burze, choroby i klęski nie ma ratunku w naturze, ale jest lekarstwo w sercach ludzkich. Co burze zwalą to ręce braterskie odbudować powinny, rany goić, smutki pocieszać… nie jestże obowiązkiem i roskoszą? Zresztą ja nie wymagam od świata, żeby był rajem, ale może być przedsionkiem niebios, gdy dziś jest to giełda wrzawliwa, wśród której niespokojnemi oczyma pożerają się nie dowierzając sobie ci, co się kochać i wspierać powinni.
Wiem, że świata nie przerobię, ale sobie mój utworzę wedle serca.
– Każdy z nas nosim w sobie taki ideał, zawołał Teofil – a wiecie co? jakby to było zabawnie i miło, gdybyśmy się sobie choć raz z marzeń naszych wyspowiadali. Jesteśmy nie źle usposobieni, Cymbuś poda fajki i herbatę, Albin, który już swój obraz naszkicował, rozpocznie i zagai to posiedzenie.
Poklasnęli wszyscy, tylko Serapion zaprotestował, chociaż ożywiony był więcej niż zwykle, ale przywykły do skrywania się w sobie pokornie, przeląkł się widząc zmuszony do wyspowiadania najtajniejszych myśli.
– Godziż się tego wymagać? rzekł gorąco – możeż się każdy na to zdobyć, żeby skarby swe dać na poniewierkę?
– Większość głosów! wotujemy! krzyknął Teofil stukając pięścią o stół.
– Większość głosów! powtórzono… minoritas poddać się musi.
Ręce niemal wszystkich i głosy podniosły się potakując myśli Teofila, a jeden biedny Serapion pozostał ze swą protestacyą.
– Ja nie mam, rzekł, ani snu, ani marzenia, ani nadziei, przyjmę co Bóg zeszle…
– Opowiesz więc nam, cobyś życzył, żeby ci Bóg zesłał… i kwita… Większość stanowi, choć bywa głupią i niesprawiedliwą… wszyscy tego chcą, nikt się wyłamywać nie ma prawa… tak na świecie! tak!
Serapion spuścił głowę…
Albin więc zaczął pierwszy, i zasiadłszy w kątku, tak marzył.
– Wystawcie sobie naprzód nasz domek w zielonym ogródku, na wzgórku, otoczony kwieciem i krzewami…
– A zimą? spytał Longin.
– Zimą pokryty białym rąbkiem śniegu i srebrzystemi, brylantowemi szronami… Ale nie przerywajcie…
– Niech nikt nie przerywa! ozwały się kilka głosów. cicho! dajcie mu marzyć na jawie…
– Słowik śpiewa w krzakach bzu i jaźminu, lipy stare szumią kołysząc się powoli, na po polach słychać milszą jeszcze piosenkę ludzi, przy pracy swobodnej pocieszających się staremi śpiewy wyuczonemi od prababek; w dole młyn szumi i buczy, na drodze turkoczą wozy włościan… od wsi zalatuje nucenie dzieci, które piastunki pocieszają nim matki powrócą… nic ma i jednej nóty sprzecznej w tym chórze wesela i pokoju. Kolo łoża chorych jest miłosierdzie co czuwa, jest ręka bratnia co otula, a cierpiący wstrzymuje skargę, aby nią nie zranić litościwego stróża swojego.
Widzicie jak tu pięknie i wesoło!
Mógłżebym pomyśleć o własnem szczęściu, gdybym wprzód o tle, na którem sio ono rozwinie, nie drzemał? cóż mi warto moje, gdy na cudze łzy, potrzebując uśmiechu, patrzeć będę zmuszony? Naprzód więc przerabiam świat i snuję utopiją, nie na teoryi jakiejś, ale na jednem słowie: – kochajcie się jak bracia.
Znikają przedemną różnice stanu, urodzeniem, pochodzenia, intelligencyi – wszyscyśmy bracią i każdy wprzód niż o sobie myśli o drugich, to jedyny środek dorobienia się szczęścia na ziemi nie osadzając go na egoizmie. Nie potrzebuję już czuwać nad sobą, bo wszyscy troszczą się o mnie, lecę ku drugim i koję ich smutek, a czyniąc to, o swoim zapominam… ktoś mi dłoń ciepłą przyłoży do serca i pierś moją zagoi.
Naprzód więc zwracam się do tego ludu, który od secin lat jak muł i osad na dnie społecznem leżąc, jęczy skazany na ciemnotę i barbarzyństwo. Nie niosę mu nauk wysokich ani wymagam by każdy z tych co za pługiem chodzą, słał się mędrcem, pragnę go uczynić poczciwym, chcę by pojął życie i cel jego. Na to więc ustanawiam szkółki chrześcijańskie, gdzie nie wszyscy mogą się uczyć czytać, ale każdy musi się nauczyć być człowiekiem i bratem, gdzie mu wpoją miłość, gdzie zgaszą niechęć, gdzie wytępią zazdrość, gdzie im pokażą, że mienie i grosz nie stanowią szczęścia chociaż się nim zdaleka wydają. W tych szkółkach osadzam ludzi skromnych, łagodnych, cierpliwych, coby natchniono, namaszczono, gorąco słowem nie literą nawracali pogan…
Chodzi tu o drugi chrzest w kilkaset lat po pierwszym; ów pierwotny, połączył kraj nasz ze światem chrześcijańskim imieniem, ten go zjednoczy istotą z ludzkością, z czeladzią Bożą…
U ludu nie ma wiary – jest obawa kar, jest ciemne przyszłego życia pojęcie, jest zabobonny przestrach jakiś, jest pogańska zasada, w którą wszczepiono chrześcijańską gałązkę i zeschła nie podżywiana.
Potrzeba apostołów co by tych mniemanych chrześcijan nawrócili na nowo.
Mniejsza, jeszcze raz powtarzam, o naukę czytania i pisania, potrzeba naprzód wyuczyć myśleć, a to, sądzę, otrzymać się może żywem słowem i przykładem lepiej niż otwarciem im drogi do książek, których nierozumiejąc, popsuć się z nich mogą.
Jak troskliwa matka małemu pisklęciu sama wprzód wybiera i przeżuwa i w dzióbek wkłada pokarm, bo wie, że głodne struło by się, rzucając na pastwę szkodliwą.
Zbieram więc apostołów, ludzi dobrej woli i poświęcenia i rozpoczynam missyą generalną po świecie dla nawrócenia pogan, bośmy my wszyscy poganie! Tę missyą odprawiać będą jak uczniowie Chrystusowi, nic w kościele, nic w świątyniach, ani w samej szkole, ale wszędzie i ciągle każąc Królestwo Boże, po rynkach, w po – lach, nad brzegami stawów, przy pracy, przy wieczornem ognisku, szczepiąc miłość i zasadzając miłosierdzie.
Rozdajemy ludziom chaty i pól po troszę, zachęcając ich do nabycia więcej pracą, do ładu, umiarkowania, zgody. Nie marzę ja o żadnej równości, bo by ta była największą tyraniją, ale o wydziale ludziom wedle ich potrzeb i zdolności. Konrad jest utopistą, coby ludzi chciał pod jedną miarą mieć wszystkich, ja nie sądzę, by to co dla mnie jest dostatecznem, drugiemu starczyło, i buduję mój świat na harmonii, nie na monotonném unisono.
Jeden z nas potrzebuje ruchu, pielgrzymki, wałęsania się, nowości; za cóż go mamy przykuwać do roli i wiązać niewolą posiadłości, której nie chce i nie żąda? Drugi wszystko odda za mały spokojny kątek ocieniony, gdzieby życie przemarzył; inny chce miasta i gwaru, ten musi zbierać i gromadzić, ów potrzebuje rozkazywać, tamten podlegać, słuchać i powodować się.
Na tle tych potrzeb natury ludzkiej buduję społeczność, w której nic może być równości, bo jej nie ma nigdzie na świecie. Nic niesprawiedliwszego jak jeden wydział wszystkim. u stołu i w życiu ten je za dwóch, tamten nasyca się odrobiną. Nie można porównać nas inaczej jak miłością braterską, któraby zgładziła co w naturze ludzkiej jest dziwnie nierównem i różnem.
Władze, namiętności, potrzeby, pragnienia, wszystko nas dzieli, miłość tylko jednoczy… miłość tłómaczy, że ani jednego pragnąć, ani się jednem wszyscy zadowolnić możemy.
W moim świecie zupełną swobodą obdarzeni są ludzie, byle nie przesiąpili granicy, którą zakreśla braterstwo i miłość. Jedną tylko wypędzam nienawiść zjadłą i niechęć nikczemną.
Stoi tedy szkółka apostolska, a z niej wychodzą mi ludzie, którym świat uśmiechać się musi, bo będą mieli serca otwarte, które umysłem, pokierują dając ran natchnienie. Nauczyciel-apostoł i kapłan, stróż i pocieszyciel, kobieta matka, oto są środki, któremi wasz świat na mój świat przetwarzam. Nigdzie nie przypuszczam egoizmu, bogaty musi pracować głową dla ubogiego, ubogi pocieszać tych, co z nim cierpią, a że miłosierdzie jak wielką szatę rozścielam nad światem moim, nic boję się dlań nędzy. Miłość otworzy szpichlerze, nakarmi i napoi, któżby jadł patrząc na głodnych?
Każdy ma swój Łątek większy lub mniejszy, ma się gdzie przytulić, bo w imię Syna Człowieczego, gdyby swojego nic miał, do każdych drzwi zapuka i znajdzie schronienie. Pielgrzymują śpiewając ci co miejsca zagrzać nie mogą… w szkółce kształcą się pokolenia nowe, kapłan je zagrzewa do pracy i wytrwania, nikt nikogo nie odpycha, nikt wyższym nad drugiego się nie mieni.
Skalę wielkości ludzkiej zmieniam zupełnie… otaczam szacunkiem tych, co go są warci, daję ster moralny ubogim Cyncynatom, im cześć, i pojmuję, że w moim świecie przyjdzie do tego, że bogaty skłoni głowę przed bogatszym od siebie czcią powszechną i poważeniem ludzi.
Znika mi niechęć klass ku sobie, bo klass już nie ma, nie ma zapory, wszyscy mogą wszystko, i idą gdzie chcą byle siły po temu. Od roli jedni przechodzą do handlu drudzy na świecznik nauki, a od nauki wracają do roli i pługa; do zagona i sochy… Wszędzie zdolność toruje drogi byle ją ubłogosławiła miłość i uświęciła pokora!
Otóż jeszcze cnota, którą szczrpić zamyślam, którą krzewić potrzeba, na której jak na miłości bratniej nowy świat buduję.
Pokora bowiem jest niczem innem jedno miłością braterską w innej szacie, w jednym ze swych objawów czynnych.
Można li być pokornym bez miłości, albo kochać prawdziwie nie mając w sercu pokory? Wszystkie cnoty są miłością, tak jak wszystkie zmysły jednym zmysłem, a raczej narzędziami jednego. Dajcie mi jaką chcecie cnotę, a okażę wam, że nie płynie żadna, jedno z tego źródła.
W świecie moim pokora jest wielkości cechą, dumę wypędzamy za drzwi i stawim na straży anioła z mieczem ognistym, aby jej więcej do nas nie puszczał.
Ażeby nikt nikogo upokorzyć nic mógł, dosyć jest wszystkim mieć pokorę… cnota ta podnosi, uzacnia, rozbraja nieprzyjaciela, a zbroi wojownika.
Jakiż teraz śliczny świat choć na oko nie wiele w nim zmieniłem, gwałtowne z posad go nie wstrząsłem, ani wywracam bym z ruin budował… wprowadzam tylko gościa, ktory jedna i godzi wszystkich i pokój rószczką oliwną zwiastuje.