Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Metamorfozy. Tom 2: obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Metamorfozy. Tom 2: obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 278 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

J. I. Kra­szew­kie­go

In nowa fert ani­mus mu­ta­tas di­ce­re for­mas

Cor­po­ra.

P. Ovi­dii Metm­nor­pho­se­on. Lib. I.

Wil­no.

Na­kła­dem i Dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1859.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 18 Maja 1859 roku.

Cen­zor, Pa­weł Ku­kol­nik.

Ze­bra­ło się tedy na je­den z tych wie­czo­rów pa­mięt­nych, któ­rych wspo­mnie­nie dziś jesz­cze nie raz przy­cho­dzi w ży­ciu przy­wie­dzio­ne ja­kąś drob­ną oko­licz­no­ścią, dy­mem faj­ki, szme­rem czy­je­goś gło­su, sło­wem, któ­re tam wy­rze­czo­ne kie­dyś zo­sta­ło..

Wszy­scy byli w tem uspo­so­bie­niu cie­płem, z tą ocho­tą do ży­cia i na­dzie­ją w ser­cu, z któ­re­mi we­so­ło na świat się po­glą­da, Teo­fil na­wet po­czy­nał wy­cho­dzić z odrę­twie­nia, choć go zra­zu ta na­paść zbio­ro­wa ko­le­gów bar­dzo po­mie­sza­ła, Se­ra­pion po­czci­wy uśmie­chał się prze­cha­dza­jąc po izbie wiel­kie­mi kro­ki wy­braw­szy so­bie ścież­kę, na któ­rej by jak naj­mniej po­trą­cał i spo­ty­kał lu­dzi.

Lon­gin usa­do­wiw­szy się w jak naj­lep­szem miej­scu, opa­no­waw­szy jak naj­czy­ściej­szy cy­buch i po­rwaw­szy pierw­szą na­la­ną szklan­kę her­ba­ty, za­bie­rał się czy­nić po­strze­że­nia nad ota­cza­ją­ce­cem go to­wa­rzy­stwem, oko jego drga­ło szy­der­stwem.

Cie­pło ja­koś było, za­cisz­nie, wy­god­nie, ogień świe­cą­cy w pie­cy­ku za­stę­po­wał ko­min, któ­ry wie­czor­ne po­sie­dze­nia tak ta­jem­ni­czo oświe­ca i fan­ta­stycz­nie ma­lu­je, że wziął­byś go za naj­po­trzeb­niej­sze­go z go­ści.

Po­mil­cza­no chwi­lę, w tem Al­bin pod­par­ty na łok­ciu wes­tchnął, a ci­chy ten głos pra­gnie­nia ja­kie­goś i tę­sk­no­ty, któ­ry się od­bił w du­szy wie­lu, wy­wo­łał za­raz uśmiech na usta Bal­ta­za­ra i Lon­gi­na – pra­wie ra­zem za­wo­ła­li szy­der­sko.

– Gdzież to po­sła­łeś wes­tchnie­nie?

– Do­kąd? nie­po­wiem! I z tego by­ście się może śmie­li! Ja­cy­ście wy wszy­scy szczę­śli­wi! jacy szczę­śli­wi, nig­dy nie­opusz­cza was we­so­łość, nig­dy i nic, na­wet li­tość, nie­po­wstrzy­ma uśmie­chu!

– Gdy twym udzia­łem Wer­te­rze, płacz i na­rze­ka­nie!

– Jed­nak­że, prze­rwał Teo­fil, rę­czę, że Al – bin swo­je­go bo­le­śne­go wes­tchnie­nia na ich roz­kosz­ny śmiech by nie­po­mie­niał.

– O! to pew­na!

– Nie mów więc że­śmy z nim szczę­śli­wi!

– Co tam szczę­ście, ba­ła­muc­two, rzekł Lon­gin, ale my­śmy lu­dzie, gdy pan Al­bin jest dziec­kiem tyl­ko.

Al­bin spło­nął cały, do­tknę­ło go to.

– Już dziec­kiem chy­ba i umrę! do­dał ci­cho.

– Bar­dzo być może, od­parł Lon­gin.

– Wam wszyst­kim uśmie­cha się ży­cie, koń­czył pierw­szy, mnie ono już poi go­ry­czą, a tak nie wie­le by mi do szczę­ścia po­trze­ba!

– Chat­ki i ser­ca! rzekł Bal­ta­zar. sta­re bred­nie!

– Fi­le­mon jest, brak­nie tyl­ko Bau­cis!

– Śmiej­cie się, po­zwa­lam, ale któż zwa­śnię ma swo­je­go uko­cha­ne­go ma­rze­nia? Kto z was nie kar­mi ja­kiej na­dziei? Stu­den­ta­mi po­ta­jem­nie ho­do­wa­li­ście jasz­czur­ki, mysz­ki i szczy­gły… był to sym­bol i prze­po­wied­nia tych fan­ta­zyj, któ­re star­si ży­wić mie­li­śmy, jak owe jasz­czur­ki i my­szy, kry­jąc je za pa­zu­chę od pro­fes­so­ra. Każ­dy ma te stwo­rzeń­ko u pier­si gdzieś ukry­te, któ­re­go się wsty­dzi a ko­cha.

– Tyl­ko, że jed­ni ko­cha­ją je na mię­so, a dru­dzy dla pie­rza, rzekł Bal­ta­zar. ja się od razu przy­zna­ję, że kar­mię wołu na po­lę­dwi­cę.

– Ale, prze­rwał żywo Al­bin, czy ci twej sztu­ka­mię­sy na całe wy­star­czy ży­cie nie wiesz i nie ręcz, pa­nie Bal­ta­za­rze… Gdy zjesz, gdy się na­pi­jesz, gdy od­pocz­niesz, przyj­dzie tę­sk­no­ta, nie­ule­czo­na cho­ro­ba, od któ­rej jak od ospy nikt nie jest wo­len, sta­niesz się nie­spo­koj­ny, nie wie­dząc cze­go ci brak­nie, i syty a nie pra­gną­cy bo­leć bę­dziesz mu­siał… za to, żeś tyl­ko po­lę­dwi­cę kar­mił.

– My­lisz się ko­cha­ny Al­bin­ku, won­ny fi­joł­ku, dzie­cię moje, prze­mó­wił Bal­ta­zar – jam już ły­sa­wy i sta­ry, znam ży­cie i nie­wy­ma­gam od nie­go wie­le; zim­no so­bie pa­trzę na nie, nie roję, idę da­lej po­wo­li, osty­gły, oku­la­wia­ły może, ale pew­nym kro­kiem…

– Tego ja ci nie za­zdrosz­czę, rzekł Al­bin, bo to we­dług mnie cho­ro­ba, ka­lec­two, naj­więk­sze z nie­szczęść, za­sty­gnąć.

Bal­ta­zar się roz­śmiał.

– Tak jest, do­dał pierw­szy, są tacy lu­dzie, ale to nie jest ide­al­ny typ czło­wie­ka ja­kim on być po­wi­nien. Świat ja­kim ja go ma­rzę dla was i dla sie­bie skła­dać by się po­wi­nien z lu­dzi mi­ło­ścią prze­ję­tych, za­wsze go­rą­cych, za­wsze dla bra­ta go­to­wych, zwią­za­nych jed­ną my­ślą wspól­ną, a oczy pod­no­szą­cych ku nie­bu. Co mi zie­mia i ży­cie, bez po­ezyi? bez mi­ło­ści? bez ide­ałów?

– A gdy­bym ja ci po­wie­dział, że wia­ra w ide­ał to tak­że ka­lec­two i go­rącz­ka?

– Po­zwał bym cię przed sąd świa­ta i wie­ków, za­wo­łał Al­bin – lu­dzie jak ty pa­nie Bal­ta­za­rze nie uda­jąż cie­płych, nie mu­sząż cza­sem ode­gry­wać roli za­pa­łu i zmy­ślać, że po­ezyę ko­cha­ją i ro­zu­mie­ją? Nie jest li to do­wód, że się wsty­dzą swo­jej im­po­ten­cji.

– Jaki z nie­go dia­lek­tyk, rzekł ru­sza­jąc gło­wą Lon­gin, ot pa­trzaj­cie! zbił w puch Bal­ta­za­ra.

Sta­ry po­gła­dził się po ły­si­nie i uśmiech­nął dziw­nie, z wy­ra­zem li­to­ści.

– Ja, rze­ki, nig­dy nie uda­ję – wolę być ka­le­ką niż drew­nia­ną pod­sztu­ko­wy­wać się nogą.

Ale od­ma­luj­że nam swój świat, do­dał po­wo­li – pro­sie­my, bę­dzie to za­pew­ne na­śla­do­wa­nie Ges­sne­row­skiej sie­lan­ki, ale i to ma swo­ją war­tość.

– Mój świat, rzekł Al­bin… mój świat to świat Boży, ja­kim go chciał Pan Bóg, gdy­by go lu­dzie, nie po­psu­li… Po­kój, zgo­da… mi­łość, swo­bo­da… ci­sza…

– Pierw­szy non­sens, przy­pi­su­jesz Panu Bogu idyl­licz­ne uspo­so­bie­nia… a bu­rze, a cho­ro­by, a klę­ski… czyż ich nie ma ko­niecz­nych i nie­uchron­nych?

– Na bu­rze, cho­ro­by i klę­ski nie ma ra­tun­ku w na­tu­rze, ale jest le­kar­stwo w ser­cach ludz­kich. Co bu­rze zwa­lą to ręce bra­ter­skie od­bu­do­wać po­win­ny, rany goić, smut­ki po­cie­szać… nie je­st­że obo­wiąz­kiem i ro­sko­szą? Zresz­tą ja nie wy­ma­gam od świa­ta, żeby był ra­jem, ale może być przed­sion­kiem nie­bios, gdy dziś jest to gieł­da wrzaw­li­wa, wśród któ­rej nie­spo­koj­ne­mi oczy­ma po­że­ra­ją się nie do­wie­rza­jąc so­bie ci, co się ko­chać i wspie­rać po­win­ni.

Wiem, że świa­ta nie prze­ro­bię, ale so­bie mój utwo­rzę we­dle ser­ca.

– Każ­dy z nas no­sim w so­bie taki ide­ał, za­wo­łał Teo­fil – a wie­cie co? jak­by to było za­baw­nie i miło, gdy­by­śmy się so­bie choć raz z ma­rzeń na­szych wy­spo­wia­da­li. Je­ste­śmy nie źle uspo­so­bie­ni, Cym­buś poda faj­ki i her­ba­tę, Al­bin, któ­ry już swój ob­raz na­szki­co­wał, roz­pocz­nie i za­gai to po­sie­dze­nie.

Po­kla­snę­li wszy­scy, tyl­ko Se­ra­pion za­pro­te­sto­wał, cho­ciaż oży­wio­ny był wię­cej niż zwy­kle, ale przy­wy­kły do skry­wa­nia się w so­bie po­kor­nie, prze­ląkł się wi­dząc zmu­szo­ny do wy­spo­wia­da­nia naj­taj­niej­szych my­śli.

– Go­dziż się tego wy­ma­gać? rzekł go­rą­co – mo­żeż się każ­dy na to zdo­być, żeby skar­by swe dać na po­nie­wier­kę?

– Więk­szość gło­sów! wo­tu­je­my! krzyk­nął Teo­fil stu­ka­jąc pię­ścią o stół.

– Więk­szość gło­sów! po­wtó­rzo­no… mi­no­ri­tas pod­dać się musi.

Ręce nie­mal wszyst­kich i gło­sy pod­nio­sły się po­ta­ku­jąc my­śli Teo­fi­la, a je­den bied­ny Se­ra­pion po­zo­stał ze swą pro­te­sta­cyą.

– Ja nie mam, rzekł, ani snu, ani ma­rze­nia, ani na­dziei, przyj­mę co Bóg ze­szle…

– Opo­wiesz więc nam, co­byś ży­czył, żeby ci Bóg ze­słał… i kwi­ta… Więk­szość sta­no­wi, choć bywa głu­pią i nie­spra­wie­dli­wą… wszy­scy tego chcą, nikt się wy­ła­my­wać nie ma pra­wa… tak na świe­cie! tak!

Se­ra­pion spu­ścił gło­wę…

Al­bin więc za­czął pierw­szy, i za­siadł­szy w kąt­ku, tak ma­rzył.

– Wy­staw­cie so­bie na­przód nasz do­mek w zie­lo­nym ogród­ku, na wzgór­ku, oto­czo­ny kwie­ciem i krze­wa­mi…

– A zimą? spy­tał Lon­gin.

– Zimą po­kry­ty bia­łym rąb­kiem śnie­gu i sre­brzy­ste­mi, bry­lan­to­we­mi szro­na­mi… Ale nie prze­ry­waj­cie…

– Niech nikt nie prze­ry­wa! ozwa­ły się kil­ka gło­sów. ci­cho! daj­cie mu ma­rzyć na ja­wie…

– Sło­wik śpie­wa w krza­kach bzu i jaź­mi­nu, lipy sta­re szu­mią ko­ły­sząc się po­wo­li, na po po­lach sły­chać mil­szą jesz­cze pio­sen­kę lu­dzi, przy pra­cy swo­bod­nej po­cie­sza­ją­cych się sta­re­mi śpie­wy wy­uczo­ne­mi od pra­ba­bek; w dole młyn szu­mi i bu­czy, na dro­dze tur­ko­czą wozy wło­ścian… od wsi za­la­tu­je nu­ce­nie dzie­ci, któ­re pia­stun­ki po­cie­sza­ją nim mat­ki po­wró­cą… nic ma i jed­nej nóty sprzecz­nej w tym chó­rze we­se­la i po­ko­ju. Kolo łoża cho­rych jest mi­ło­sier­dzie co czu­wa, jest ręka brat­nia co otu­la, a cier­pią­cy wstrzy­mu­je skar­gę, aby nią nie zra­nić li­to­ści­we­go stró­ża swo­je­go.

Wi­dzi­cie jak tu pięk­nie i we­so­ło!

Mó­gł­że­bym po­my­śleć o wła­snem szczę­ściu, gdy­bym wprzód o tle, na któ­rem sio ono roz­wi­nie, nie drze­mał? cóż mi war­to moje, gdy na cu­dze łzy, po­trze­bu­jąc uśmie­chu, pa­trzeć będę zmu­szo­ny? Na­przód więc prze­ra­biam świat i snu­ję uto­pi­ją, nie na teo­ryi ja­kiejś, ale na jed­nem sło­wie: – ko­chaj­cie się jak bra­cia.

Zni­ka­ją przedem­ną róż­ni­ce sta­nu, uro­dze­niem, po­cho­dze­nia, in­tel­li­gen­cyi – wszy­scy­śmy bra­cią i każ­dy wprzód niż o so­bie my­śli o dru­gich, to je­dy­ny śro­dek do­ro­bie­nia się szczę­ścia na zie­mi nie osa­dza­jąc go na ego­izmie. Nie po­trze­bu­ję już czu­wać nad sobą, bo wszy­scy trosz­czą się o mnie, lecę ku dru­gim i koję ich smu­tek, a czy­niąc to, o swo­im za­po­mi­nam… ktoś mi dłoń cie­płą przy­ło­ży do ser­ca i pierś moją za­goi.

Na­przód więc zwra­cam się do tego ludu, któ­ry od se­cin lat jak muł i osad na dnie spo­łecz­nem le­żąc, ję­czy ska­za­ny na ciem­no­tę i bar­ba­rzyń­stwo. Nie nio­sę mu nauk wy­so­kich ani wy­ma­gam by każ­dy z tych co za płu­giem cho­dzą, słał się mę­dr­cem, pra­gnę go uczy­nić po­czci­wym, chcę by po­jął ży­cie i cel jego. Na to więc usta­na­wiam szkół­ki chrze­ści­jań­skie, gdzie nie wszy­scy mogą się uczyć czy­tać, ale każ­dy musi się na­uczyć być czło­wie­kiem i bra­tem, gdzie mu wpo­ją mi­łość, gdzie zga­szą nie­chęć, gdzie wy­tę­pią za­zdrość, gdzie im po­ka­żą, że mie­nie i grosz nie sta­no­wią szczę­ścia cho­ciaż się nim zda­le­ka wy­da­ją. W tych szkół­kach osa­dzam lu­dzi skrom­nych, ła­god­nych, cier­pli­wych, coby na­tchnio­no, na­masz­czo­no, go­rą­co sło­wem nie li­te­rą na­wra­ca­li po­gan…

Cho­dzi tu o dru­gi chrzest w kil­ka­set lat po pierw­szym; ów pier­wot­ny, po­łą­czył kraj nasz ze świa­tem chrze­ści­jań­skim imie­niem, ten go zjed­no­czy isto­tą z ludz­ko­ścią, z cze­la­dzią Bożą…

U ludu nie ma wia­ry – jest oba­wa kar, jest ciem­ne przy­szłe­go ży­cia po­ję­cie, jest za­bo­bon­ny prze­strach ja­kiś, jest po­gań­ska za­sa­da, w któ­rą wsz­cze­pio­no chrze­ści­jań­ską ga­łąz­kę i ze­schła nie pod­ży­wia­na.

Po­trze­ba apo­sto­łów co by tych mnie­ma­nych chrze­ści­jan na­wró­ci­li na nowo.

Mniej­sza, jesz­cze raz po­wta­rzam, o na­ukę czy­ta­nia i pi­sa­nia, po­trze­ba na­przód wy­uczyć my­śleć, a to, są­dzę, otrzy­mać się może ży­wem sło­wem i przy­kła­dem le­piej niż otwar­ciem im dro­gi do ksią­żek, któ­rych nie­ro­zu­mie­jąc, po­psuć się z nich mogą.

Jak tro­skli­wa mat­ka ma­łe­mu pi­sklę­ciu sama wprzód wy­bie­ra i prze­żu­wa i w dzió­bek wkła­da po­karm, bo wie, że głod­ne stru­ło by się, rzu­ca­jąc na pa­stwę szko­dli­wą.

Zbie­ram więc apo­sto­łów, lu­dzi do­brej woli i po­świę­ce­nia i roz­po­czy­nam mis­syą ge­ne­ral­ną po świe­cie dla na­wró­ce­nia po­gan, bo­śmy my wszy­scy po­ga­nie! Tę mis­syą od­pra­wiać będą jak ucznio­wie Chry­stu­so­wi, nic w ko­ście­le, nic w świą­ty­niach, ani w sa­mej szko­le, ale wszę­dzie i cią­gle ka­żąc Kró­le­stwo Boże, po ryn­kach, w po – lach, nad brze­ga­mi sta­wów, przy pra­cy, przy wie­czor­nem ogni­sku, szcze­piąc mi­łość i za­sa­dza­jąc mi­ło­sier­dzie.

Roz­da­je­my lu­dziom cha­ty i pól po tro­szę, za­chę­ca­jąc ich do na­by­cia wię­cej pra­cą, do ładu, umiar­ko­wa­nia, zgo­dy. Nie ma­rzę ja o żad­nej rów­no­ści, bo by ta była naj­więk­szą ty­ra­ni­ją, ale o wy­dzia­le lu­dziom we­dle ich po­trzeb i zdol­no­ści. Kon­rad jest uto­pi­stą, coby lu­dzi chciał pod jed­ną mia­rą mieć wszyst­kich, ja nie są­dzę, by to co dla mnie jest do­sta­tecz­nem, dru­gie­mu star­czy­ło, i bu­du­ję mój świat na har­mo­nii, nie na mo­no­ton­ném uni­so­no.

Je­den z nas po­trze­bu­je ru­chu, piel­grzym­ki, wa­łę­sa­nia się, no­wo­ści; za cóż go mamy przy­ku­wać do roli i wią­zać nie­wo­lą po­sia­dło­ści, któ­rej nie chce i nie żąda? Dru­gi wszyst­ko odda za mały spo­koj­ny ką­tek ocie­nio­ny, gdzie­by ży­cie prze­ma­rzył; inny chce mia­sta i gwa­ru, ten musi zbie­rać i gro­ma­dzić, ów po­trze­bu­je roz­ka­zy­wać, tam­ten pod­le­gać, słu­chać i po­wo­do­wać się.

Na tle tych po­trzeb na­tu­ry ludz­kiej bu­du­ję spo­łecz­ność, w któ­rej nic może być rów­no­ści, bo jej nie ma nig­dzie na świe­cie. Nic nie­spra­wie­dliw­sze­go jak je­den wy­dział wszyst­kim. u sto­łu i w ży­ciu ten je za dwóch, tam­ten na­sy­ca się odro­bi­ną. Nie moż­na po­rów­nać nas in­a­czej jak mi­ło­ścią bra­ter­ską, któ­ra­by zgła­dzi­ła co w na­tu­rze ludz­kiej jest dziw­nie nie­rów­nem i róż­nem.

Wła­dze, na­mięt­no­ści, po­trze­by, pra­gnie­nia, wszyst­ko nas dzie­li, mi­łość tyl­ko jed­no­czy… mi­łość tłó­ma­czy, że ani jed­ne­go pra­gnąć, ani się jed­nem wszy­scy za­do­wol­nić mo­że­my.

W moim świe­cie zu­peł­ną swo­bo­dą ob­da­rze­ni są lu­dzie, byle nie prze­sią­pi­li gra­ni­cy, któ­rą za­kre­śla bra­ter­stwo i mi­łość. Jed­ną tyl­ko wy­pę­dzam nie­na­wiść zja­dłą i nie­chęć nik­czem­ną.

Stoi tedy szkół­ka apo­stol­ska, a z niej wy­cho­dzą mi lu­dzie, któ­rym świat uśmie­chać się musi, bo będą mie­li ser­ca otwar­te, któ­re umy­słem, po­kie­ru­ją da­jąc ran na­tchnie­nie. Na­uczy­ciel-apo­stoł i ka­płan, stróż i po­cie­szy­ciel, ko­bie­ta mat­ka, oto są środ­ki, któ­re­mi wasz świat na mój świat prze­twa­rzam. Nig­dzie nie przy­pusz­czam ego­izmu, bo­ga­ty musi pra­co­wać gło­wą dla ubo­gie­go, ubo­gi po­cie­szać tych, co z nim cier­pią, a że mi­ło­sier­dzie jak wiel­ką sza­tę roz­ście­lam nad świa­tem moim, nic boję się dlań nę­dzy. Mi­łość otwo­rzy szpi­chle­rze, na­kar­mi i na­poi, któż­by jadł pa­trząc na głod­nych?

Każ­dy ma swój Łą­tek więk­szy lub mniej­szy, ma się gdzie przy­tu­lić, bo w imię Syna Czło­wie­cze­go, gdy­by swo­je­go nic miał, do każ­dych drzwi za­pu­ka i znaj­dzie schro­nie­nie. Piel­grzy­mu­ją śpie­wa­jąc ci co miej­sca za­grzać nie mogą… w szkół­ce kształ­cą się po­ko­le­nia nowe, ka­płan je za­grze­wa do pra­cy i wy­trwa­nia, nikt ni­ko­go nie od­py­cha, nikt wyż­szym nad dru­gie­go się nie mie­ni.

Ska­lę wiel­ko­ści ludz­kiej zmie­niam zu­peł­nie… ota­czam sza­cun­kiem tych, co go są war­ci, daję ster mo­ral­ny ubo­gim Cyn­cy­na­tom, im cześć, i poj­mu­ję, że w moim świe­cie przyj­dzie do tego, że bo­ga­ty skło­ni gło­wę przed bo­gat­szym od sie­bie czcią po­wszech­ną i po­wa­że­niem lu­dzi.

Zni­ka mi nie­chęć klass ku so­bie, bo klass już nie ma, nie ma za­po­ry, wszy­scy mogą wszyst­ko, i idą gdzie chcą byle siły po temu. Od roli jed­ni prze­cho­dzą do han­dlu dru­dzy na świecz­nik na­uki, a od na­uki wra­ca­ją do roli i płu­ga; do za­go­na i so­chy… Wszę­dzie zdol­ność to­ru­je dro­gi byle ją ubło­go­sła­wi­ła mi­łość i uświę­ci­ła po­ko­ra!

Otóż jesz­cze cno­ta, któ­rą szczr­pić za­my­ślam, któ­rą krze­wić po­trze­ba, na któ­rej jak na mi­ło­ści brat­niej nowy świat bu­du­ję.

Po­ko­ra bo­wiem jest ni­czem in­nem jed­no mi­ło­ścią bra­ter­ską w in­nej sza­cie, w jed­nym ze swych ob­ja­wów czyn­nych.

Moż­na li być po­kor­nym bez mi­ło­ści, albo ko­chać praw­dzi­wie nie ma­jąc w ser­cu po­ko­ry? Wszyst­kie cno­ty są mi­ło­ścią, tak jak wszyst­kie zmy­sły jed­nym zmy­słem, a ra­czej na­rzę­dzia­mi jed­ne­go. Daj­cie mi jaką chce­cie cno­tę, a oka­żę wam, że nie pły­nie żad­na, jed­no z tego źró­dła.

W świe­cie moim po­ko­ra jest wiel­ko­ści ce­chą, dumę wy­pę­dza­my za drzwi i sta­wim na stra­ży anio­ła z mie­czem ogni­stym, aby jej wię­cej do nas nie pusz­czał.

Aże­by nikt ni­ko­go upo­ko­rzyć nic mógł, do­syć jest wszyst­kim mieć po­ko­rę… cno­ta ta pod­no­si, uzac­nia, roz­bra­ja nie­przy­ja­cie­la, a zbroi wo­jow­ni­ka.

Ja­kiż te­raz ślicz­ny świat choć na oko nie wie­le w nim zmie­ni­łem, gwał­tow­ne z po­sad go nie wstrzą­słem, ani wy­wra­cam bym z ruin bu­do­wał… wpro­wa­dzam tyl­ko go­ścia, kto­ry jed­na i go­dzi wszyst­kich i po­kój rószcz­ką oliw­ną zwia­stu­je.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: