- W empik go
Metamorfozy. Tom 3: obrazki - ebook
Metamorfozy. Tom 3: obrazki - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 336 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
J. I. Kraszewskiego.
In nowa fert aniraus mutatas dicere formas
Corpora .
P. Ovidii Metamorphoseon. Lib. I.
Tom III.
Wilno.
Nakładem i Drukiem Józefa Zawadzkiego.
1859.
Pozwolono drukować z obowiązkiem złożenia w Komitecie Cenzury prawem oznaczonej liczby exemplarzy. Wilno, 18 Maja 1859 roku
Cenzor, Paweł Kukolnik.
Ale jeśliśmy tu się płakać zebrali, to bywajcież zdrowi, – zawołał po chwili Longin, tu trzeba sobie jaśniejszą młodość przypomnieć, a nie szlochać, bo tego dostanie wszędzie… No? panowie, kto ma weselszą życia powieść, niech wystąpi, bo zacny preopinant zachmurzył oblicza wszystkich… No? kto gotów?
Ale nikt nie odpowiedział na wyzwanie, czy że nikt weselszej nie miał powieści, czy że w nikim nie było usposobienia do spowiedzi.
Poczęła się rozmowa obojętna, w której chwilami przemagały wspomnienia z Łotoczka i długi czas upłynął, nim namówiono Albina, żeby on swe życie rozpoczął. – Jabym prawie odgadł co on nam powie, rzekł Longin, z premissów jakie znam… oto przybył do domu, rzucił się wraz z Anusią do nóg rodzicielce, ona pobłogosławiła, pobrali się i mają dużo dzieci, i żyją szczęśliwi, co widać z twarzy Albina. Że mu się i materyalnie powodzi, znać z tego co otacza… Cognac doskonały, rum primae classis.
– Jeślim zgadł, dodał – tobym się wódki napił?
– Nie zgadłeś, odparł Albin wygodnie zasiadając w krześle, bo któż ludzkiego życia odgadnie koleje? (ale to nie przeszkadza ci napić się wódki). Są w niemnie zbadane tajemnice, tu rozum ludzki najwprawniejszy zawsze się myli w rachubie, bo nie zna wszystkich żywiołów i nie bierze w rachubę ani woli Bożej, ani okoliczności maluczkich na pozór, a mogących przecie obalić największe nadziei rusztowania.
Podano wódkę dla Longina, który raz jeszcze cognakiem się pokrzepił, a Albin odprawiwszy ludzi, tak począł, nie bez zafrasowania i wahania.
– I moje życie nie poszło tą drogą, jaką dlań młoda wyobraźnia i serce wyznaczyły. Los je inaczej urządził, i zwiał wątłe nadzieje, z któ – remiście mnie widzieli odjeżdżającego. Leciałem rozmarzony, szczęśliwy, bo tam czekała na mnie Anna moja… ale nie bez smutnego jakiegoś a raczej tęsknego przeczucia, bo od kilku miesięcy ani od niej ani o niej żadnej nie miałem wiadomości. Spieszyłem tem bardziej im to milczenie jej i matki mojej dziwniejszem było i mniej zwyczajnem. Jeszcze życie nie nauczyło mnie tej obawy, z jaką dziś po kilku godzinach niebytności powracamy wszyscy pod strzechę, którą w jednem oka mgnieniu może nawiedzić śmierć, może zniszczyć i w garść popiołu obrócić iskra jedna. Ale przeczucie jakieś napełniało mnie tęsknotą, tak, że gdy pożegnawszy się z wami wyruszyłem za rogatki, nie dałem ani sobie ani towarzyszowi chwili spoczynku, i bez wytchnienia leciałem do domu.
Nie znacie mnie i tego co nas otaczało tylko z dawnych opowiadań moich, muszę więc choć rys wam dać tej postaci, dawno mi znanej, która pierwsza spotkała mnie z wieścią o matce, na kilka mil przed domem. Był to opiekun sądowie jej dodany, stary przyjaciel mojego ojca, niejaki sędzia Powodowicz, poczciwy i serdeczny człowiek, ale dla mnie tem nienawistny, że on pierwszy sprzeciwił się matce, gdy mu o mojem przywiązaniu do Anusi powiedziała i zdawała się nakłaniać do moich zamiarów. On to oparł się jej, doradził zwłokę, nareszcie przekonał, żeby mi uchyliła swojego błogosławieństwa i pozwolenia, jeżelibym trwał w przedsięwzięciu. Byłbym wszystko łzami i prośbą wymógł na matce, której znałem miłość dla siebie, gdyby Powodowicz nie stanął mi na przeszkodzie. Zimny i wyrachowany, pospolity człowiek łatwo potrafił przekonać ją, że to ożenienie z ubogą sierotą zawiąże mi świat, pozbawi nadziei i podźwignienia majątku posągiem, a nie może dać szczęścia w przyszłości, gdyż lata nasze są prawie jednakowe, a charaktery nazbyt dziecinne. Broniła sprawy mojej matka jak umiała i mogła, ale głosu zimnego rozsądku usłuchać musiała, bo w istocie Powodowicz miał słuszność po swojemu, a dla niego miłość moja była rzeczą zupełnie niepojętą. Kobieta byle piękna i młoda jedna czy druga, ta czy inna, zdawała mu się zupełnie równą… nie pojmował jak się ludzie kochali… Zresztą sam majętny i nie – żonaty, oddawna miał chłodne wyrachowanie ożenienia z Anusia, której wiek dla siebie znajdował bardzo stosownym.
Przejeżdżaliśmy przez miasteczko o mil dwie tylko od domu, najbliższe wsi naszej, gdy mnie złapano na rogatce od Powodowicza i zmuszono na chwilę się zatrzymać.
Prośba jego była tak nagląca i usilna, żem mimo pośpiechu i niepokoju musiał stanąć, i nim do karczmy zajechałem, już nie wiem jakim cudem Powodowicz był przy mnie.
Jego uściski, przywitania, serdeczności, mina pomieszana, dały mi niezmiernie do myślenia.
– Cóż się dzieje u nas w domu? spytałem – dla czego mnie pan wstrzymałeś? nie ma nic złego?
– Nic! nic! wszystko dobrze…
– Matka zdrowa? rzekłem nie śmiejąc go pytać o Anusię.
– Zdrowa i z utęsknieniem oczekuje na kochanego Albina.
– Puśćże mnie pan, niech jadę…
– Odpocznij chwilę, rzekł gładząc łyse czoło – mamy z sobą do pomówienia, pragnąłem cię zobaczyć, wyglądałem, czekałem, musiemy… porozumieć się…
– Ale czy nie możnaby później? rzekłem zdziwiony jego miną tajemniczą i zmieszaną.
– W żaden sposób, kochany panie Albinie… chociaż znowu nie ma to nic tak ważnego… wprost rady opiekuńcze dla szczęścia twojego..
– A więc i za dni kilka jeszcze mi się przydadzą? odpowiedziałem.
Powodowicz wstrzymał mnie za rękę, bo już mu chciałem uciekać.
– Stój, rzekł zagadując, nie wyrywaj się. Jakże ci poszły egzamina? z jakiemi do nas przybywasz projektami? my tu myśleliśmy, żeby cię wyprawić za granicę…
– A ja, odpowiedziałem, przyjeżdżam wprost rzucić się do nóg matce i nie wstać aż na moje ożenienie zezwoli.
Powodowicz pobladł jak ściana, zmieszał się, zakłopotał i ściskając mnie za rękę:
– Kochany panie Albinie, rzekł – czyż zawsze jeszcze trwasz w tem jakiemś dziwacznem zakochaniu? Nie przeczę, że osoba warta two – jego przywiązania, ale ty i ona macie po lat dwadzieścia i dwa, ona w kwiecie ty w pączku… ona się zestarzeje, gdy ty zaledwie dojrzewać zaczniesz, miłość zgaśnie, a niedostatek bez niej ciężej przenieść będzie. Ty jesteś rozmarzony, nieoględny, lecz my za ciebie powinniśmy mieć rozum. Majątek twój dosyć szczupły, matka wychowała cię do pieszczot i wygódek, z ubóstwem nie masz sił walczyć. Przyszłyby dzieci, oszczędność konieczna, ofiary, którymbyś ze swym charakterem nie podołał, trzeba więc, żebyś sobie powiedział, że to być nie może, matki nie dręczył, a słów prawdy i życzliwości wysłuchał.
– Nigdy i nikt, rzekłem mu na to, nie oderwie mnie od niej, – majątek jest niczem, gdzie dwoje serc wiekuiście się sobie czują potrzebnemi, gdzie jest nadziemska sympatya. Co mi to szczęście podsędkowskie jakie mi pan przedstawiasz, dodałem, co mi dostatek, gdy to co jedno życie rozjaśnić może, chcecie mi wydrzeć? na co mi chłodno obmyślane mienie, pieszczoty, wygódki, gdy ja z tęsknoty po niej, a ona za mną umierać będziemy?
– Ani ty po niej, ani ona za tobą… nie po – umieracie, to pewna, odpowiedział Powodowicz to pewna! ludzie już z miłości przestali umierać, mości dobrodzieju! Z głodu, z niedostatku, ze zgryzoty… trafia się… ale z takiej synogarliczej tęsknoty!….
– Ale ja ją kocham nad wszelki wyraz… a ona…
– No, a ona? uśmiechnął się Powodowicz.
– Ona mi dała słowo, że niczyją nie będzie, tylko moją i dotrzyma go… dotrzyma!
– Małoś się tedy nauczył w. Wilnie, odparł zimno stary, kiedy nawet wartości przysiąg kobiecych nie znasz, i liczmany bierzesz za dobrą monetę… A to plewa, mości dobrodzieju! Co dziwnego, że ona ciebie polubiła, żeś ty ją pokochał? to były miłostki dziecinne… płoche… prawdę mówiąc, niepotrzebne… ale winieneś jej, jeśli ją istotnie kochasz, więcej niż takie ożenienie dać może.
– Mów pan jaśniej, rzekłem zniecierpliwiony, nie rozumiem.
– Jasno, jasno… jak najjaśniej, zawołał Powodowicz… oto masz… jasno, że… Tu się zająknął i spojrzał mi w oczy.
– Że z tego nic być nie może? podchwyciłem.
– Tak, i nie może, i nie będzie…
– A ja panu powiadam, że musi! zawołałem gwałtownie.
– Kiedy nie może!
– Dla czego?
– Bo panna Anna… za mąż poszła!
Było to dla mnie uderzenie piorunu.
– Waćpan kłamiesz! wykrzyknąłem rzucając się ku niemu… kłamiesz! jeśli tak jest… to sprawa twoja i życiem ją przypłacisz…
Stary przeląkł się gwałtowności wybuchu, i do drzwi uskoczył, ja pierwszy raz w życiu trząsłem się z gniewu nieprzytomny, ale wnet siły mnie opuściły i płacząc padłem na krzesło.
Powodowicz biedny, sam rozpłakany także, nie wiedział już co począć ze mną, ale na prośby moje i błagania, aby wyznał, że to co powiedział nie było prawdą, milczał uparcie.
Szalałem, łzy płynęły mi z oczów, dalej już nawet do matki, którą tak ujrzeć pragnąłem, jechać nie miałem ochoty.
Są chwile w życiu tak okropne, że ich nic odmalować nie potrafi, ale na szczęście czy nie – szczęście nic nie trwa, i to co jak burza jest gwałtownem, jak burza łamiąc i druzgocząc – przechodzi. Jeżeli żal jak piorun nie zabije od razu, człowiek się z nim jak z blizną zasklepioną oswaja i żyje.
Powodowicz mimo swojego chłodnego i wyrachowanego charakteru kochał mnie jak dziecko i widząc boleść, której się nie spodziewał, drżał, całował mnie, cieszył, nie wiedząc jak dalej radzić mnie i sobie, mając jeszcze w perspektywie matkę, która mu żalu mojego przebaczyćby niepotrafiła.
– Otożem sobie biedy nawarzył! powtarzał nieustannie kręcąc się koło mnie… co ja tu z nim pocznę!
– Ale to być nie może! Anna nie złamała przysiąg swoich. Anna nie opuściła mnie! wołałem – nie wierzę, nie mogę…
– Uczyniła tę ofiarę dla twojego własnego szczęścia, rzekł poważnie, poświęciła się, aby ciebie uleczyć i wyswobodzić, wiedziała, że inaczej wiecznie byś się czuł słowem związany.
– Ale ślub ten można rozerwać, zawołałem – męża mogą zabić, zabiję, porwę ją i uciekniem.
Gwałtowność moja znowu przeraziła Powodowicza, który po cichu posłał wezwać doktora… cały drżący, nie śmiejąc ani wyznać, że sam był od dwóch miesięcy mężem Anny, ani mnie tak rozdrażnionego opuścić. Mnie to nawet na myśl przyjść nie mogło, żeby Anna i kto? ten stary, zmówili się na tak szkaradną zdradę.
Najprozaiczniejsza w świecie okoliczność dokonała reszty… Andruszka chłopak, który ze mną był w Wilnie, wpadł nagle do pokoju z wielkim krzykiem i miną przestraszoną.
– Panicz nic nie wie!…, a to pan Powodowicz ożenił się z panną Anną!
Winowajca zbladł i ręce załamał, ja dopiero pojąwszy wszystko opadłem na krzesło bezsilny, gniew mnie opuścił, a żal i smutek opanowały, wyszedłem nie odezwawszy się słowa do niego, pieszo ku domowi.
Powodowicz powlókł się za mną biedny długo, nie śmiejąc przybliżyć, wyprawił konie i przykazawszy, ażeby mnie na bryczkę wsadzono, i do domu odwieziono, sam do miasteczka powrócił
Dałem im zrobić z sobą co chcieli, myśli bez ładu krążyły mi po głowie zbolałej, a gdym ujrzał znowu ten dom osierocony, pusty, którego dla mnie nawet miłość matki zapełnić nic mogła, te miejsca tak mi drogie, tylą usłane nadziejami, ozłocone wspomnieniami, zdało mi się, ze umrę, że się we łzy rozpłynę, że przeżyć mojego sieroctwa niepotrafię. Nie ma Anny! nie ma Anny! wołałem, nie ma szczęścia! nie ma życia… wszyscy zdradzili, nawet matka, nawet ona!
Najdziksze projekta przechodziły mi przez głowę, chciałem ją wykraść, uciec z nią, rozwodzić, a stanąwszy w ganku, gdy matka niespokojna przeciwko mnie wybiegła, nie mogłem do niej przemówić słowa, prócz jednego,
– Oddaj mi Annę!
Jest temu lat dwadzieścia, bracia moi, jam ostygł, ochłódłem, odmieniłem się, zestarzałem i z dziecka stałem się dojrzałym mężczyzną, a jeszcze mi serce bije na myśl tej chwili, którą przebyłem wówczas. Są boleści, których się już nie pojmuje, a po których wiecznie cóś boli w człowieku. Ja nie znam straszniejszego cierpienia nad wiekuiste rozstanie, to milczenie nicości, które po niem idzie, tę tęsknotę pustkowia, jaką ono zostawia… gorszą od śmierci, – bo żywcem wkopanie w grób.
Matka biedna sto razy przeklęła Powodowicza, siebie i godzinę, w której rady jego usłuchała, widząc, że daleko ciężej przyszło mi prze-' chorować na tę boleść, niżeli się ona spodziewała. Sama już nie wiedziała czy pisać do Anny by powróciła, bo i na to była przygotowaną, czy żądać by się od nas oddalili.
Byłem jeszcze w tej epoce Werterowskiej miłości, i zdało mi się, że dla kobiety warto dać życie, a uczucie i chwila szczęścia jakie ono daje, stanie za lata ostygłe choć długie. Z początku pilnowano mnie bardzo, po parze dni gdym się nieco uspokoił, zwolniono straży, i namówiłem Andruszkę, aby dla siebie i dla mnie miał wieczorem gotowe konie. Szczęściem sama matka dowiedziawszy się, że życzę sobie przejażdżki, a nie wiedząc dokąd mam jechać, pozwoliła na nią chętnie. Ledwiem siadł na koń byłem na drodze do miasteczka, dokąd przybiegłem o mroku. Skwarny był dzień letni i burza nadchodząca zdawała się grozić. Czekałem zupełnego zmierzchu tylko, aby się wkraść do dobrze mi znajomego ogródka Powodowicza i widzieć się z Anną raz ostatni. Potem pożegnaniu chciałem udać się do Ameryki i osiąść w świecie Nowym, któryby mi nic nie mógł przypomnieć, bo wspomnienia zabijały i dusiły mnie niewypowiedzianie.
O dobrym zmierzchu, z nadchodzącą burzą wysunąłem się z mieszkania, przebiegłem ulice miasteczka puste, niepostrzeżony, i wyłamawszy opierającą mi się furtkę, wpadłem z wiatrem razem do ogródka.
Dopóki mnie nieopamiętanego wiodła namiętność, szedłem bez namysłu nie wiedząc co czynię, tu dopiero znalazłszy się, uczułem złodziejem, upokorzonym, ostygłem nieco i zacofałem prawie w chwili, gdym ją już miał ujrzeć.
Nowy i niespodziany szereg myśli, stanął przedemną: świat, ludzie, obowiązki, przysięgi, ale to mignęło z błyskawicą.
Ujrzałem okno od ogródka otwarte, a przez nic doszedł mnie głos jej fortepianu, ciche towarzyszenie śpiewa, której śpiewać nie mogła… przypominając ją sobie tylko kilką urywanemi dźwiękami… piosnka tak mi była znajoma! Kierując się głosem usłyszanym, pobiegłem do balkonu, i z niego… ujrzałem ją… Siedziała przy fortepianie, ale nie sama! Powodowicz w krześle przed nią ze złożonemi rękami nasycał się jej widokiem… ona uśmiechała mu się łagodnie, smutna, ale z jakimś wyrazem życzliwości… Nie mogłem w niej poznać Anny; zdało mi się, że inną istotę podobną tylko do niej mam przed sobą; chciałem krzyknąć, szczęściem głos zamarł na ustach.
Przestała grać, mąż wstał i w rękę ją, pieszcząc się, pocałował, potem w białe czoło, ona go także, choć czułem że westchnienie się jej wyrwało, leciuchne, bo pocałunek ten musiał mnie przypomnieć i przechadzki nasze w kwitnących bzach i różach młodości.
– A! nie dziwię się temu trzpiotowi Albinowi, zaczął Powodowicz, jakby na mnie z tem czekał, że się w tobie tak szalenie kochał… kiedy ja, stary… com myślał że tam na dnie nagromadzonych życiem popiołów, nic już nie ma ani iskierki, czuję pod oddechem twym powracającą młodość… kiedy ja stary szaleję…
– Biedny Albin! cicho wyrzekła kobieta…
– Mnie się serce kraje, rzekł Powodowicz, ale nie mogło być inaczej dla twojego szczęścia, lubuniu; – te gwałtowne przywiązania nie obiecują nic na przyszłość prócz zawodów; co ma trwać, musi wzrastać cicho i powoli jak dąb, tylko uczucia co się same zniszczyć mają, objawiają się wybuchami. Jest to prawda ogólna, Anno, służąca wszelkim istotom i wszelakim objawom…
Wykładał jej chłodniuteńko Ontologiją, a ja słuchałem.
– Biedny Albin! powtórzyła Anna z litością.
– Ale cóż było robić! gdybyśmy byli nie pośpieszyli, później, oboje byście mogli upoić się chwilowem złudzeniem, i życie zatruć sobie.
– Ale ja się boję o niego – on…
– On jest dziecko, mimo lat dwudziestu i dwóch, lękam się o jedno dla niego, żeby nie umarł dziecięciem, jak wielu siwych młokosów: fraszka go zabawi, podróż rozerwie, pieszczoty matki ból ułagodzą… Tylko na Boga, Anno ty z nim unikaj spotkania, dla ciebie samej.
– Dla mnie? pochwyciła Anna poważnie i z urazą, co chcesz powiedzieć?
– Tyś go przecie kochała!
– Jak brata, odpowiedziała – jak brata!
– Nic więcej?
– Nic! ach nic! taki dziecinny… tak smutny! Sędzia w nagrodę w czoło ją pocałował, a ona przytuliła się do niego, jam patrzał, słuchał i wrzałem jak kipiątek.
– Mój drogi mężu, dodała po chwili z uśmiechem, któżby w moim wieku nie dał się upoić harmoniją tych słodkich słów miłości, która choć nie dochodzi do serca, karmi i oszala człowieka… Nie śmiałam mu nigdy powiedzieć prawdy, bo by jej nie zniósł i nie zrozumiał, wdzięczność moja dla nich, moje położenie kazały mi kłamać i milczeć… o ile razy ostudzić go pragnęłam, odezwać mi się nie dał…
Włosy powstały mi na głowie, oblałem się potem zimnym, błysnęło w chmurze i sędzia rzucił się zaraz okno zamykać, a ja odskoczyłem od niego przebywszy chwilę najstraszniejszej męczarni, na jaką kiedy człowiek co kochał był narażony.
Powróciłem z tej wyprawy do domu szalony, gniewny, rozpaczający i od tej chwili powiedziałem sobie, że na sercu ludzkiem nic budować nie można, że to krucha podwalina, na której ani gmach szczęścia, ani nawet kryształowy pałac nadziei utrzymać się nie może… powiedziałem sobie, że miłość kobiety jest heroicznem kłamstwem młodości – nic więcej.
I tak jest, bracia moi… to tylko wspomnienie ze świata, z którego dusza zstępuje na ten padoł z rąk przedwiecznego Ojca, jeszcze cała wonią niebios przesiękła. O! miał słuszność Platon, bo są idee wrodzone i człowiek nie gołą tablicę, ale wyryty napis przynosi z sobą na duszy… Młodość rozbudza powoli wspomnienia mgliste niebios; i dlatego świat tak się nam wówczas innym i piękniejszym wydaje.
Nie mamy pamięci niczego, ale obraz starty innego świata przynosiemy z sobą, i kto go zmazać nie zechce, nosi przez życie całe. Dla tego każdy ziemski krok jest zawodem, dla tego wierzym w ideały, gdy tu są tylko skalane i ułomne istoty, i biedziemy się chodząc w ciemnościach, po za któremi świeci jasność z której Bóg duszę utworzył.
Więźniem ona w tych cielesnych okowach, wśród spętanych równie i wlokących się po nocy towarzyszów. Wiem, że wielu zaprzecza tym wspomnieniom raju w duszy dziewiczej, któreby jakiś byt przedświatowy i nie orthodoxyjny znamionowały, ale cóż może zbić fakt żelazny? dosyć spojrzeć we własną duszę, żeby postrzedz że nie do ziemi jesteśmy stworzeni, aniśmy wyszli z tej ziemi; dusza nie pamięta bo niebyła, ale naturą swą nieśmiertelną tęskni i wyrywa się; przeczuwa i boleje. Dla czegóż później żywot smutny i blady ściera z nas cośmy na sobie mieli pochodzenia niebieskiego? dla czego wszystko się spika aby nas uczynić ludźmi zwierzętami, zamiast ludzi aniołów, aby nas kolonistów innej ojczyzny, do tego wygnania przywiązać?…
– Ślicznie mówi, przerwał Longin, ale dla czegóż, kochanie, nic idziesz na pustynię i nie obleczesz się szatą pustelniczą, nie posypiesz głowy popiołem i nie zatopisz się w kontemplacyi niebios, a wozisz z sobą likwory, szynkę westfalską i sery angielskie, które nie zdają się przypominać niebieskiej ojczyzny!
Albin się uśmiechnął.
– Dziś, rzekł, jestem już istotą zgasłą, żyjącą ciałem tylko, ułomną, znałogowaną, nieszczęśliwą…
– A na twarzy wcale tego nie widać, boś podobien róży Jerychońskiej! czy… Saronu!!
– Robię co mogę aby się na coś przydać na świecie i nie być ciężarem nieużytecznym, alem słaby – obyczaje i nawyknienie zrobiły ze mnie poczciwego ale niedołężnego Sybarytę.
– Dobrze żeś się przyznał, rzekł Longin, a teraz już nie przerywam i słucham dalszego ciągu dziejów, mówisz wcale przyjemnie. Spodziewam się żeś… też zaniechał przerabiania świata, o którem marzyłeś tyle, przekonawszy się że to tylko drugi tom romansu z Anusią.
– W tem toś się trochę omylił, przerwał Albin, nie znasz jeszcze co to jest egoizm takiego jak ja Sybaryty… listek róży złożony we dwoje dokucza śpiącemu, ależ i cierpienie ludzi, na które zmuszony patrzeć, jest dlań nie do zniesienia. W tem egoizm bywa narzędziem dobrego i pobudką cnoty, musiemy uszczęśliwiać co nas otacza, aby na nędzę nic patrzeć… ho widok nieprzyjemny… Nie wiciem zrobił, bo czynić cokolwiekbądź z rzeczą martwą łatwo, ale przetwarzać świat i ludzi, dzieło nie człowiecze… sił nie ludzkich wymagające. Siebie jestem panem i to nie całkowicie, drugiemi trudno zawładnąć zupełnie. W pierwszych chwilach zdaje ci się, że nic nie ma łatwiejszego jak przekonać człowieka o tem co dlań dobre, ale spróbuj walczyć z uprzedzeniem, nałogiem, niewiarą, nieufnością, lenistwem?
Z temi wszystkiemi musiał się zetknąć kto miał do czynienia z ludem, i nie jednemu, jak mnie, ręce opadły. W dodatku po ludzku sądząc, czynisz co dobrem znajdujesz, a z posianego przez cię mniemanego żyta przepyszny kąkol wyrasta… Najczęściej nie znamy się na ziarnie, na roli i na porze zasiewu…
Nie dziwię się modlącym ze mną do Ducha Śgo… bo rozum ludzki nie potrafi tu poprowadzić, istotnie potrzeba jasności z góry, przeczucia, które często jest większe od rozumu, namaszczenia do tej pracy.
Nie sądźcie bym zrobił wiele, choć pragnąłem świat przekształcić miłością; poznałem wprędce, że zadanie najpierwsze człowieka ograniczyć się powinno promieniem jego działalności.
Zrobić to co najbliższe, nad sobą, potem dalej nad drugiemi, ulżyć nędzy, rozpędzić ciemnotę, pomódz, poratować, pocieszyć, nic snując ani dalekich planów, ani rachub na lata – oto co nam pozostaje. Zrobiłem też com podołał i nie patrzę na nędzę, podniosłem moralnie wiarą tych co mnie otaczają… i kiedy jem moją szynkę westfalską, mniej mnie ona dławi, bo wiem, że wieśniak ma słoninę, która dlań to samą co mnie szynka sprawia przyjemność.
– Aleś się ożenił, zapytał Konrad uśmiechnięty rozwiązaniem romansu Albina.
– Ożeniłem się i czysto dla tego tylko, że chciano po mnie abym się ożenił, bez miłości w sercu, chłodno, wyrachowanie, rozumnie.
– I? spytało kilka głosów. ciekawych.
– I na przekór teoryj jestem zupełnie szczęśliwy… Nie tak szczęśliwy jak chciałem, ale po ludzku, po ziemsku…
– Jakże to było? rzekł Konrad…