Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Metamorfozy. Tom 3: obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Metamorfozy. Tom 3: obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 336 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Ob­raz­ki przez

J. I. Kra­szew­skie­go.

In nowa fert ani­raus mu­ta­tas di­ce­re for­mas

Cor­po­ra .

P. Ovi­dii Me­ta­mor­pho­se­on. Lib. I.

Tom III.

Wil­no.

Na­kła­dem i Dru­kiem Jó­ze­fa Za­wadz­kie­go.

1859.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no, 18 Maja 1859 roku

Cen­zor, Pa­weł Ku­kol­nik.

Ale je­śli­śmy tu się pła­kać ze­bra­li, to by­waj­cież zdro­wi, – za­wo­łał po chwi­li Lon­gin, tu trze­ba so­bie ja­śniej­szą mło­dość przy­po­mnieć, a nie szlo­chać, bo tego do­sta­nie wszę­dzie… No? pa­no­wie, kto ma we­sel­szą ży­cia po­wieść, niech wy­stą­pi, bo za­cny pre­opi­nant za­chmu­rzył ob­li­cza wszyst­kich… No? kto go­tów?

Ale nikt nie od­po­wie­dział na wy­zwa­nie, czy że nikt we­sel­szej nie miał po­wie­ści, czy że w ni­kim nie było uspo­so­bie­nia do spo­wie­dzi.

Po­czę­ła się roz­mo­wa obo­jęt­na, w któ­rej chwi­la­mi prze­ma­ga­ły wspo­mnie­nia z Ło­tocz­ka i dłu­gi czas upły­nął, nim na­mó­wio­no Al­bi­na, żeby on swe ży­cie roz­po­czął. – Ja­bym pra­wie od­gadł co on nam po­wie, rzekł Lon­gin, z pre­mis­sów ja­kie znam… oto przy­był do domu, rzu­cił się wraz z Anu­sią do nóg ro­dzi­ciel­ce, ona po­bło­go­sła­wi­ła, po­bra­li się i mają dużo dzie­ci, i żyją szczę­śli­wi, co wi­dać z twa­rzy Al­bi­na. Że mu się i ma­te­ry­al­nie po­wo­dzi, znać z tego co ota­cza… Co­gnac do­sko­na­ły, rum pri­mae clas­sis.

– Je­ślim zgadł, do­dał – to­bym się wód­ki na­pił?

– Nie zga­dłeś, od­parł Al­bin wy­god­nie za­sia­da­jąc w krze­śle, bo któż ludz­kie­go ży­cia od­gad­nie ko­le­je? (ale to nie prze­szka­dza ci na­pić się wód­ki). Są w nie­mnie zba­da­ne ta­jem­ni­ce, tu ro­zum ludz­ki naj­wpraw­niej­szy za­wsze się myli w ra­chu­bie, bo nie zna wszyst­kich ży­wio­łów i nie bie­rze w ra­chu­bę ani woli Bo­żej, ani oko­licz­no­ści ma­lucz­kich na po­zór, a mo­gą­cych prze­cie oba­lić naj­więk­sze na­dziei rusz­to­wa­nia.

Po­da­no wód­kę dla Lon­gi­na, któ­ry raz jesz­cze co­gna­kiem się po­krze­pił, a Al­bin od­pra­wiw­szy lu­dzi, tak po­czął, nie bez za­fra­so­wa­nia i wa­ha­nia.

– I moje ży­cie nie po­szło tą dro­gą, jaką dlań mło­da wy­obraź­nia i ser­ce wy­zna­czy­ły. Los je in­a­czej urzą­dził, i zwiał wą­tłe na­dzie­je, z któ – re­mi­ście mnie wi­dzie­li od­jeż­dża­ją­ce­go. Le­cia­łem roz­ma­rzo­ny, szczę­śli­wy, bo tam cze­ka­ła na mnie Anna moja… ale nie bez smut­ne­go ja­kie­goś a ra­czej tę­sk­ne­go prze­czu­cia, bo od kil­ku mie­się­cy ani od niej ani o niej żad­nej nie mia­łem wia­do­mo­ści. Spie­szy­łem tem bar­dziej im to mil­cze­nie jej i mat­ki mo­jej dziw­niej­szem było i mniej zwy­czaj­nem. Jesz­cze ży­cie nie na­uczy­ło mnie tej oba­wy, z jaką dziś po kil­ku go­dzi­nach nie­byt­no­ści po­wra­ca­my wszy­scy pod strze­chę, któ­rą w jed­nem oka mgnie­niu może na­wie­dzić śmierć, może znisz­czyć i w garść po­pio­łu ob­ró­cić iskra jed­na. Ale prze­czu­cie ja­kieś na­peł­nia­ło mnie tę­sk­no­tą, tak, że gdy po­że­gnaw­szy się z wami wy­ru­szy­łem za ro­gat­ki, nie da­łem ani so­bie ani to­wa­rzy­szo­wi chwi­li spo­czyn­ku, i bez wy­tchnie­nia le­cia­łem do domu.

Nie zna­cie mnie i tego co nas ota­cza­ło tyl­ko z daw­nych opo­wia­dań mo­ich, mu­szę więc choć rys wam dać tej po­sta­ci, daw­no mi zna­nej, któ­ra pierw­sza spo­tka­ła mnie z wie­ścią o mat­ce, na kil­ka mil przed do­mem. Był to opie­kun są­do­wie jej do­da­ny, sta­ry przy­ja­ciel mo­je­go ojca, nie­ja­ki sę­dzia Po­wo­do­wicz, po­czci­wy i ser­decz­ny czło­wiek, ale dla mnie tem nie­na­wist­ny, że on pierw­szy sprze­ci­wił się mat­ce, gdy mu o mo­jem przy­wią­za­niu do Anu­si po­wie­dzia­ła i zda­wa­ła się na­kła­niać do mo­ich za­mia­rów. On to oparł się jej, do­ra­dził zwło­kę, na­resz­cie prze­ko­nał, żeby mi uchy­li­ła swo­je­go bło­go­sła­wień­stwa i po­zwo­le­nia, je­że­li­bym trwał w przed­się­wzię­ciu. Był­bym wszyst­ko łza­mi i proś­bą wy­mógł na mat­ce, któ­rej zna­łem mi­łość dla sie­bie, gdy­by Po­wo­do­wicz nie sta­nął mi na prze­szko­dzie. Zim­ny i wy­ra­cho­wa­ny, po­spo­li­ty czło­wiek ła­two po­tra­fił prze­ko­nać ją, że to oże­nie­nie z ubo­gą sie­ro­tą za­wią­że mi świat, po­zba­wi na­dziei i po­dźwi­gnie­nia ma­jąt­ku po­są­giem, a nie może dać szczę­ścia w przy­szło­ści, gdyż lata na­sze są pra­wie jed­na­ko­we, a cha­rak­te­ry na­zbyt dzie­cin­ne. Bro­ni­ła spra­wy mo­jej mat­ka jak umia­ła i mo­gła, ale gło­su zim­ne­go roz­sąd­ku usłu­chać mu­sia­ła, bo w isto­cie Po­wo­do­wicz miał słusz­ność po swo­je­mu, a dla nie­go mi­łość moja była rze­czą zu­peł­nie nie­po­ję­tą. Ko­bie­ta byle pięk­na i mło­da jed­na czy dru­ga, ta czy inna, zda­wa­ła mu się zu­peł­nie rów­ną… nie poj­mo­wał jak się lu­dzie ko­cha­li… Zresz­tą sam ma­jęt­ny i nie – żo­na­ty, od­daw­na miał chłod­ne wy­ra­cho­wa­nie oże­nie­nia z Anu­sia, któ­rej wiek dla sie­bie znaj­do­wał bar­dzo sto­sow­nym.

Prze­jeż­dża­li­śmy przez mia­stecz­ko o mil dwie tyl­ko od domu, naj­bliż­sze wsi na­szej, gdy mnie zła­pa­no na ro­gat­ce od Po­wo­do­wi­cza i zmu­szo­no na chwi­lę się za­trzy­mać.

Proś­ba jego była tak na­glą­ca i usil­na, żem mimo po­śpie­chu i nie­po­ko­ju mu­siał sta­nąć, i nim do karcz­my za­je­cha­łem, już nie wiem ja­kim cu­dem Po­wo­do­wicz był przy mnie.

Jego uści­ski, przy­wi­ta­nia, ser­decz­no­ści, mina po­mie­sza­na, dały mi nie­zmier­nie do my­śle­nia.

– Cóż się dzie­je u nas w domu? spy­ta­łem – dla cze­go mnie pan wstrzy­ma­łeś? nie ma nic złe­go?

– Nic! nic! wszyst­ko do­brze…

– Mat­ka zdro­wa? rze­kłem nie śmie­jąc go py­tać o Anu­się.

– Zdro­wa i z utę­sk­nie­niem ocze­ku­je na ko­cha­ne­go Al­bi­na.

– Pu­ść­że mnie pan, niech jadę…

– Od­pocz­nij chwi­lę, rzekł gła­dząc łyse czo­ło – mamy z sobą do po­mó­wie­nia, pra­gną­łem cię zo­ba­czyć, wy­glą­da­łem, cze­ka­łem, mu­sie­my… po­ro­zu­mieć się…

– Ale czy nie moż­na­by póź­niej? rze­kłem zdzi­wio­ny jego miną ta­jem­ni­czą i zmie­sza­ną.

– W ża­den spo­sób, ko­cha­ny pa­nie Al­bi­nie… cho­ciaż zno­wu nie ma to nic tak waż­ne­go… wprost rady opie­kuń­cze dla szczę­ścia two­je­go..

– A więc i za dni kil­ka jesz­cze mi się przy­da­dzą? od­po­wie­dzia­łem.

Po­wo­do­wicz wstrzy­mał mnie za rękę, bo już mu chcia­łem ucie­kać.

– Stój, rzekł za­ga­du­jąc, nie wy­ry­waj się. Jak­że ci po­szły eg­za­mi­na? z ja­kie­mi do nas przy­by­wasz pro­jek­ta­mi? my tu my­śle­li­śmy, żeby cię wy­pra­wić za gra­ni­cę…

– A ja, od­po­wie­dzia­łem, przy­jeż­dżam wprost rzu­cić się do nóg mat­ce i nie wstać aż na moje oże­nie­nie ze­zwo­li.

Po­wo­do­wicz po­bladł jak ścia­na, zmie­szał się, za­kło­po­tał i ści­ska­jąc mnie za rękę:

– Ko­cha­ny pa­nie Al­bi­nie, rzekł – czyż za­wsze jesz­cze trwasz w tem ja­kiemś dzi­wacz­nem za­ko­cha­niu? Nie prze­czę, że oso­ba war­ta two – jego przy­wią­za­nia, ale ty i ona ma­cie po lat dwa­dzie­ścia i dwa, ona w kwie­cie ty w pącz­ku… ona się ze­sta­rze­je, gdy ty za­le­d­wie doj­rze­wać za­czniesz, mi­łość zga­śnie, a nie­do­sta­tek bez niej cię­żej prze­nieść bę­dzie. Ty je­steś roz­ma­rzo­ny, nie­oględ­ny, lecz my za cie­bie po­win­ni­śmy mieć ro­zum. Ma­ją­tek twój do­syć szczu­pły, mat­ka wy­cho­wa­ła cię do piesz­czot i wy­gó­dek, z ubó­stwem nie masz sił wal­czyć. Przy­szły­by dzie­ci, oszczęd­ność ko­niecz­na, ofia­ry, któ­rym­byś ze swym cha­rak­te­rem nie po­do­łał, trze­ba więc, że­byś so­bie po­wie­dział, że to być nie może, mat­ki nie drę­czył, a słów praw­dy i życz­li­wo­ści wy­słu­chał.

– Nig­dy i nikt, rze­kłem mu na to, nie ode­rwie mnie od niej, – ma­ją­tek jest ni­czem, gdzie dwo­je serc wie­ku­iście się so­bie czu­ją po­trzeb­ne­mi, gdzie jest nad­ziem­ska sym­pa­tya. Co mi to szczę­ście pod­sęd­kow­skie ja­kie mi pan przed­sta­wiasz, do­da­łem, co mi do­sta­tek, gdy to co jed­no ży­cie roz­ja­śnić może, chce­cie mi wy­drzeć? na co mi chłod­no ob­my­śla­ne mie­nie, piesz­czo­ty, wy­gód­ki, gdy ja z tę­sk­no­ty po niej, a ona za mną umie­rać bę­dzie­my?

– Ani ty po niej, ani ona za tobą… nie po – umie­ra­cie, to pew­na, od­po­wie­dział Po­wo­do­wicz to pew­na! lu­dzie już z mi­ło­ści prze­sta­li umie­rać, mo­ści do­bro­dzie­ju! Z gło­du, z nie­do­stat­ku, ze zgry­zo­ty… tra­fia się… ale z ta­kiej sy­no­gar­li­czej tę­sk­no­ty!….

– Ale ja ją ko­cham nad wszel­ki wy­raz… a ona…

– No, a ona? uśmiech­nął się Po­wo­do­wicz.

– Ona mi dała sło­wo, że ni­czy­ją nie bę­dzie, tyl­ko moją i do­trzy­ma go… do­trzy­ma!

– Ma­łoś się tedy na­uczył w. Wil­nie, od­parł zim­no sta­ry, kie­dy na­wet war­to­ści przy­siąg ko­bie­cych nie znasz, i licz­ma­ny bie­rzesz za do­brą mo­ne­tę… A to ple­wa, mo­ści do­bro­dzie­ju! Co dziw­ne­go, że ona cie­bie po­lu­bi­ła, żeś ty ją po­ko­chał? to były mi­łost­ki dzie­cin­ne… pło­che… praw­dę mó­wiąc, nie­po­trzeb­ne… ale wi­nie­neś jej, je­śli ją istot­nie ko­chasz, wię­cej niż ta­kie oże­nie­nie dać może.

– Mów pan ja­śniej, rze­kłem znie­cier­pli­wio­ny, nie ro­zu­miem.

– Ja­sno, ja­sno… jak naj­ja­śniej, za­wo­łał Po­wo­do­wicz… oto masz… ja­sno, że… Tu się za­jąk­nął i spoj­rzał mi w oczy.

– Że z tego nic być nie może? pod­chwy­ci­łem.

– Tak, i nie może, i nie bę­dzie…

– A ja panu po­wia­dam, że musi! za­wo­ła­łem gwał­tow­nie.

– Kie­dy nie może!

– Dla cze­go?

– Bo pan­na Anna… za mąż po­szła!

Było to dla mnie ude­rze­nie pio­ru­nu.

– Wać­pan kła­miesz! wy­krzyk­ną­łem rzu­ca­jąc się ku nie­mu… kła­miesz! je­śli tak jest… to spra­wa two­ja i ży­ciem ją przy­pła­cisz…

Sta­ry prze­ląkł się gwał­tow­no­ści wy­bu­chu, i do drzwi usko­czył, ja pierw­szy raz w ży­ciu trzą­słem się z gnie­wu nie­przy­tom­ny, ale wnet siły mnie opu­ści­ły i pła­cząc pa­dłem na krze­sło.

Po­wo­do­wicz bied­ny, sam roz­pła­ka­ny tak­że, nie wie­dział już co po­cząć ze mną, ale na proś­by moje i bła­ga­nia, aby wy­znał, że to co po­wie­dział nie było praw­dą, mil­czał upar­cie.

Sza­la­łem, łzy pły­nę­ły mi z oczów, da­lej już na­wet do mat­ki, któ­rą tak uj­rzeć pra­gną­łem, je­chać nie mia­łem ocho­ty.

Są chwi­le w ży­ciu tak okrop­ne, że ich nic od­ma­lo­wać nie po­tra­fi, ale na szczę­ście czy nie – szczę­ście nic nie trwa, i to co jak bu­rza jest gwał­tow­nem, jak bu­rza ła­miąc i dru­zgo­cząc – prze­cho­dzi. Je­że­li żal jak pio­run nie za­bi­je od razu, czło­wiek się z nim jak z bli­zną za­skle­pio­ną oswa­ja i żyje.

Po­wo­do­wicz mimo swo­je­go chłod­ne­go i wy­ra­cho­wa­ne­go cha­rak­te­ru ko­chał mnie jak dziec­ko i wi­dząc bo­leść, któ­rej się nie spo­dzie­wał, drżał, ca­ło­wał mnie, cie­szył, nie wie­dząc jak da­lej ra­dzić mnie i so­bie, ma­jąc jesz­cze w per­spek­ty­wie mat­kę, któ­ra mu żalu mo­je­go prze­ba­czyć­by nie­po­tra­fi­ła.

– Oto­żem so­bie bie­dy na­wa­rzył! po­wta­rzał nie­ustan­nie krę­cąc się koło mnie… co ja tu z nim po­cznę!

– Ale to być nie może! Anna nie zła­ma­ła przy­siąg swo­ich. Anna nie opu­ści­ła mnie! wo­ła­łem – nie wie­rzę, nie mogę…

– Uczy­ni­ła tę ofia­rę dla two­je­go wła­sne­go szczę­ścia, rzekł po­waż­nie, po­świę­ci­ła się, aby cie­bie ule­czyć i wy­swo­bo­dzić, wie­dzia­ła, że in­a­czej wiecz­nie byś się czuł sło­wem zwią­za­ny.

– Ale ślub ten moż­na ro­ze­rwać, za­wo­ła­łem – męża mogą za­bić, za­bi­ję, po­rwę ją i uciek­niem.

Gwał­tow­ność moja zno­wu prze­ra­zi­ła Po­wo­do­wi­cza, któ­ry po ci­chu po­słał we­zwać dok­to­ra… cały drżą­cy, nie śmie­jąc ani wy­znać, że sam był od dwóch mie­się­cy mę­żem Anny, ani mnie tak roz­draż­nio­ne­go opu­ścić. Mnie to na­wet na myśl przyjść nie mo­gło, żeby Anna i kto? ten sta­ry, zmó­wi­li się na tak szka­rad­ną zdra­dę.

Naj­pro­za­icz­niej­sza w świe­cie oko­licz­ność do­ko­na­ła resz­ty… An­drusz­ka chło­pak, któ­ry ze mną był w Wil­nie, wpadł na­gle do po­ko­ju z wiel­kim krzy­kiem i miną prze­stra­szo­ną.

– Pa­nicz nic nie wie!…, a to pan Po­wo­do­wicz oże­nił się z pan­ną Anną!

Wi­no­waj­ca zbladł i ręce za­ła­mał, ja do­pie­ro po­jąw­szy wszyst­ko opa­dłem na krze­sło bez­sil­ny, gniew mnie opu­ścił, a żal i smu­tek opa­no­wa­ły, wy­sze­dłem nie ode­zwaw­szy się sło­wa do nie­go, pie­szo ku do­mo­wi.

Po­wo­do­wicz po­wlókł się za mną bied­ny dłu­go, nie śmie­jąc przy­bli­żyć, wy­pra­wił ko­nie i przy­ka­zaw­szy, aże­by mnie na brycz­kę wsa­dzo­no, i do domu od­wie­zio­no, sam do mia­stecz­ka po­wró­cił

Da­łem im zro­bić z sobą co chcie­li, my­śli bez ładu krą­ży­ły mi po gło­wie zbo­la­łej, a gdym uj­rzał zno­wu ten dom osie­ro­co­ny, pu­sty, któ­re­go dla mnie na­wet mi­łość mat­ki za­peł­nić nic mo­gła, te miej­sca tak mi dro­gie, tylą usła­ne na­dzie­ja­mi, ozło­co­ne wspo­mnie­nia­mi, zda­ło mi się, ze umrę, że się we łzy roz­pły­nę, że prze­żyć mo­je­go sie­roc­twa nie­po­tra­fię. Nie ma Anny! nie ma Anny! wo­ła­łem, nie ma szczę­ścia! nie ma ży­cia… wszy­scy zdra­dzi­li, na­wet mat­ka, na­wet ona!

Naj­dzik­sze pro­jek­ta prze­cho­dzi­ły mi przez gło­wę, chcia­łem ją wy­kraść, uciec z nią, roz­wo­dzić, a sta­nąw­szy w gan­ku, gdy mat­ka nie­spo­koj­na prze­ciw­ko mnie wy­bie­gła, nie mo­głem do niej prze­mó­wić sło­wa, prócz jed­ne­go,

– Od­daj mi Annę!

Jest temu lat dwa­dzie­ścia, bra­cia moi, jam ostygł, ochłó­dłem, od­mie­ni­łem się, ze­sta­rza­łem i z dziec­ka sta­łem się doj­rza­łym męż­czy­zną, a jesz­cze mi ser­ce bije na myśl tej chwi­li, któ­rą prze­by­łem wów­czas. Są bo­le­ści, któ­rych się już nie poj­mu­je, a po któ­rych wiecz­nie cóś boli w czło­wie­ku. Ja nie znam strasz­niej­sze­go cier­pie­nia nad wie­ku­iste roz­sta­nie, to mil­cze­nie ni­co­ści, któ­re po niem idzie, tę tę­sk­no­tę pust­ko­wia, jaką ono zo­sta­wia… gor­szą od śmier­ci, – bo żyw­cem wko­pa­nie w grób.

Mat­ka bied­na sto razy prze­klę­ła Po­wo­do­wi­cza, sie­bie i go­dzi­nę, w któ­rej rady jego usłu­cha­ła, wi­dząc, że da­le­ko cię­żej przy­szło mi prze-' cho­ro­wać na tę bo­leść, ni­że­li się ona spo­dzie­wa­ła. Sama już nie wie­dzia­ła czy pi­sać do Anny by po­wró­ci­ła, bo i na to była przy­go­to­wa­ną, czy żą­dać by się od nas od­da­li­li.

By­łem jesz­cze w tej epo­ce Wer­te­row­skiej mi­ło­ści, i zda­ło mi się, że dla ko­bie­ty war­to dać ży­cie, a uczu­cie i chwi­la szczę­ścia ja­kie ono daje, sta­nie za lata osty­głe choć dłu­gie. Z po­cząt­ku pil­no­wa­no mnie bar­dzo, po pa­rze dni gdym się nie­co uspo­ko­ił, zwol­nio­no stra­ży, i na­mó­wi­łem An­drusz­kę, aby dla sie­bie i dla mnie miał wie­czo­rem go­to­we ko­nie. Szczę­ściem sama mat­ka do­wie­dziaw­szy się, że ży­czę so­bie prze­jażdż­ki, a nie wie­dząc do­kąd mam je­chać, po­zwo­li­ła na nią chęt­nie. Le­d­wiem siadł na koń by­łem na dro­dze do mia­stecz­ka, do­kąd przy­bie­głem o mro­ku. Skwar­ny był dzień let­ni i bu­rza nad­cho­dzą­ca zda­wa­ła się gro­zić. Cze­ka­łem zu­peł­ne­go zmierz­chu tyl­ko, aby się wkraść do do­brze mi zna­jo­me­go ogród­ka Po­wo­do­wi­cza i wi­dzieć się z Anną raz ostat­ni. Po­tem po­że­gna­niu chcia­łem udać się do Ame­ry­ki i osiąść w świe­cie No­wym, któ­ry­by mi nic nie mógł przy­po­mnieć, bo wspo­mnie­nia za­bi­ja­ły i du­si­ły mnie nie­wy­po­wie­dzia­nie.

O do­brym zmierz­chu, z nad­cho­dzą­cą bu­rzą wy­su­ną­łem się z miesz­ka­nia, prze­bie­głem uli­ce mia­stecz­ka pu­ste, nie­po­strze­żo­ny, i wy­ła­maw­szy opie­ra­ją­cą mi się furt­kę, wpa­dłem z wia­trem ra­zem do ogród­ka.

Do­pó­ki mnie nie­opa­mię­ta­ne­go wio­dła na­mięt­ność, sze­dłem bez na­my­słu nie wie­dząc co czy­nię, tu do­pie­ro zna­la­zł­szy się, uczu­łem zło­dzie­jem, upo­ko­rzo­nym, osty­głem nie­co i za­co­fa­łem pra­wie w chwi­li, gdym ją już miał uj­rzeć.

Nowy i nie­spo­dzia­ny sze­reg my­śli, sta­nął przedem­ną: świat, lu­dzie, obo­wiąz­ki, przy­się­gi, ale to mi­gnę­ło z bły­ska­wi­cą.

Uj­rza­łem okno od ogród­ka otwar­te, a przez nic do­szedł mnie głos jej for­te­pia­nu, ci­che to­wa­rzy­sze­nie śpie­wa, któ­rej śpie­wać nie mo­gła… przy­po­mi­na­jąc ją so­bie tyl­ko kil­ką ury­wa­ne­mi dźwię­ka­mi… piosn­ka tak mi była zna­jo­ma! Kie­ru­jąc się gło­sem usły­sza­nym, po­bie­głem do bal­ko­nu, i z nie­go… uj­rza­łem ją… Sie­dzia­ła przy for­te­pia­nie, ale nie sama! Po­wo­do­wicz w krze­śle przed nią ze zło­żo­ne­mi rę­ka­mi na­sy­cał się jej wi­do­kiem… ona uśmie­cha­ła mu się ła­god­nie, smut­na, ale z ja­kimś wy­ra­zem życz­li­wo­ści… Nie mo­głem w niej po­znać Anny; zda­ło mi się, że inną isto­tę po­dob­ną tyl­ko do niej mam przed sobą; chcia­łem krzyk­nąć, szczę­ściem głos za­marł na ustach.

Prze­sta­ła grać, mąż wstał i w rękę ją, piesz­cząc się, po­ca­ło­wał, po­tem w bia­łe czo­ło, ona go tak­że, choć czu­łem że wes­tchnie­nie się jej wy­rwa­ło, le­ciuch­ne, bo po­ca­łu­nek ten mu­siał mnie przy­po­mnieć i prze­chadz­ki na­sze w kwit­ną­cych bzach i ró­żach mło­do­ści.

– A! nie dzi­wię się temu trzpio­to­wi Al­bi­no­wi, za­czął Po­wo­do­wicz, jak­by na mnie z tem cze­kał, że się w to­bie tak sza­le­nie ko­chał… kie­dy ja, sta­ry… com my­ślał że tam na dnie na­gro­ma­dzo­nych ży­ciem po­pio­łów, nic już nie ma ani iskier­ki, czu­ję pod od­de­chem twym po­wra­ca­ją­cą mło­dość… kie­dy ja sta­ry sza­le­ję…

– Bied­ny Al­bin! ci­cho wy­rze­kła ko­bie­ta…

– Mnie się ser­ce kra­je, rzekł Po­wo­do­wicz, ale nie mo­gło być in­a­czej dla two­je­go szczę­ścia, lu­bu­niu; – te gwał­tow­ne przy­wią­za­nia nie obie­cu­ją nic na przy­szłość prócz za­wo­dów; co ma trwać, musi wzra­stać ci­cho i po­wo­li jak dąb, tyl­ko uczu­cia co się same znisz­czyć mają, ob­ja­wia­ją się wy­bu­cha­mi. Jest to praw­da ogól­na, Anno, słu­żą­ca wszel­kim isto­tom i wsze­la­kim ob­ja­wom…

Wy­kła­dał jej chłod­niu­teń­ko On­to­lo­gi­ją, a ja słu­cha­łem.

– Bied­ny Al­bin! po­wtó­rzy­ła Anna z li­to­ścią.

– Ale cóż było ro­bić! gdy­by­śmy byli nie po­śpie­szy­li, póź­niej, obo­je by­ście mo­gli upo­ić się chwi­lo­wem złu­dze­niem, i ży­cie za­truć so­bie.

– Ale ja się boję o nie­go – on…

– On jest dziec­ko, mimo lat dwu­dzie­stu i dwóch, lę­kam się o jed­no dla nie­go, żeby nie umarł dzie­cię­ciem, jak wie­lu si­wych mło­ko­sów: frasz­ka go za­ba­wi, po­dróż ro­ze­rwie, piesz­czo­ty mat­ki ból uła­go­dzą… Tyl­ko na Boga, Anno ty z nim uni­kaj spo­tka­nia, dla cie­bie sa­mej.

– Dla mnie? po­chwy­ci­ła Anna po­waż­nie i z ura­zą, co chcesz po­wie­dzieć?

– Tyś go prze­cie ko­cha­ła!

– Jak bra­ta, od­po­wie­dzia­ła – jak bra­ta!

– Nic wię­cej?

– Nic! ach nic! taki dzie­cin­ny… tak smut­ny! Sę­dzia w na­gro­dę w czo­ło ją po­ca­ło­wał, a ona przy­tu­li­ła się do nie­go, jam pa­trzał, słu­chał i wrza­łem jak ki­pią­tek.

– Mój dro­gi mężu, do­da­ła po chwi­li z uśmie­chem, któż­by w moim wie­ku nie dał się upo­ić har­mo­ni­ją tych słod­kich słów mi­ło­ści, któ­ra choć nie do­cho­dzi do ser­ca, kar­mi i osza­la czło­wie­ka… Nie śmia­łam mu nig­dy po­wie­dzieć praw­dy, bo by jej nie zniósł i nie zro­zu­miał, wdzięcz­ność moja dla nich, moje po­ło­że­nie ka­za­ły mi kła­mać i mil­czeć… o ile razy ostu­dzić go pra­gnę­łam, ode­zwać mi się nie dał…

Wło­sy po­wsta­ły mi na gło­wie, ob­la­łem się po­tem zim­nym, bły­snę­ło w chmu­rze i sę­dzia rzu­cił się za­raz okno za­my­kać, a ja od­sko­czy­łem od nie­go prze­byw­szy chwi­lę naj­strasz­niej­szej mę­czar­ni, na jaką kie­dy czło­wiek co ko­chał był na­ra­żo­ny.

Po­wró­ci­łem z tej wy­pra­wy do domu sza­lo­ny, gniew­ny, roz­pa­cza­ją­cy i od tej chwi­li po­wie­dzia­łem so­bie, że na ser­cu ludz­kiem nic bu­do­wać nie moż­na, że to kru­cha pod­wa­li­na, na któ­rej ani gmach szczę­ścia, ani na­wet krysz­ta­ło­wy pa­łac na­dziei utrzy­mać się nie może… po­wie­dzia­łem so­bie, że mi­łość ko­bie­ty jest he­ro­icz­nem kłam­stwem mło­do­ści – nic wię­cej.

I tak jest, bra­cia moi… to tyl­ko wspo­mnie­nie ze świa­ta, z któ­re­go du­sza zstę­pu­je na ten pa­doł z rąk przed­wiecz­ne­go Ojca, jesz­cze cała wo­nią nie­bios prze­się­kła. O! miał słusz­ność Pla­ton, bo są idee wro­dzo­ne i czło­wiek nie gołą ta­bli­cę, ale wy­ry­ty na­pis przy­no­si z sobą na du­szy… Mło­dość roz­bu­dza po­wo­li wspo­mnie­nia mgli­ste nie­bios; i dla­te­go świat tak się nam wów­czas in­nym i pięk­niej­szym wy­da­je.

Nie mamy pa­mię­ci ni­cze­go, ale ob­raz star­ty in­ne­go świa­ta przy­no­sie­my z sobą, i kto go zma­zać nie ze­chce, nosi przez ży­cie całe. Dla tego każ­dy ziem­ski krok jest za­wo­dem, dla tego wie­rzym w ide­ały, gdy tu są tyl­ko ska­la­ne i ułom­ne isto­ty, i bie­dzie­my się cho­dząc w ciem­no­ściach, po za któ­re­mi świe­ci ja­sność z któ­rej Bóg du­szę utwo­rzył.

Więź­niem ona w tych cie­le­snych oko­wach, wśród spę­ta­nych rów­nie i wlo­ką­cych się po nocy to­wa­rzy­szów. Wiem, że wie­lu za­prze­cza tym wspo­mnie­niom raju w du­szy dzie­wi­czej, któ­re­by ja­kiś byt przed­świa­to­wy i nie or­tho­do­xyj­ny zna­mio­no­wa­ły, ale cóż może zbić fakt że­la­zny? do­syć spoj­rzeć we wła­sną du­szę, żeby po­strzedz że nie do zie­mi je­ste­śmy stwo­rze­ni, ani­śmy wy­szli z tej zie­mi; du­sza nie pa­mię­ta bo nie­by­ła, ale na­tu­rą swą nie­śmier­tel­ną tę­sk­ni i wy­ry­wa się; prze­czu­wa i bo­le­je. Dla cze­góż póź­niej ży­wot smut­ny i bla­dy ście­ra z nas co­śmy na so­bie mie­li po­cho­dze­nia nie­bie­skie­go? dla cze­go wszyst­ko się spi­ka aby nas uczy­nić ludź­mi zwie­rzę­ta­mi, za­miast lu­dzi anio­łów, aby nas ko­lo­ni­stów in­nej oj­czy­zny, do tego wy­gna­nia przy­wią­zać?…

– Ślicz­nie mówi, prze­rwał Lon­gin, ale dla cze­góż, ko­cha­nie, nic idziesz na pu­sty­nię i nie ob­le­czesz się sza­tą pu­stel­ni­czą, nie po­sy­piesz gło­wy po­pio­łem i nie za­to­pisz się w kon­tem­pla­cyi nie­bios, a wo­zisz z sobą li­kwo­ry, szyn­kę west­fal­ską i sery an­giel­skie, któ­re nie zda­ją się przy­po­mi­nać nie­bie­skiej oj­czy­zny!

Al­bin się uśmiech­nął.

– Dziś, rzekł, je­stem już isto­tą zga­słą, ży­ją­cą cia­łem tyl­ko, ułom­ną, zna­ło­go­wa­ną, nie­szczę­śli­wą…

– A na twa­rzy wca­le tego nie wi­dać, boś po­do­bien róży Je­ry­choń­skiej! czy… Sa­ro­nu!!

– Ro­bię co mogę aby się na coś przy­dać na świe­cie i nie być cię­ża­rem nie­uży­tecz­nym, alem sła­by – oby­cza­je i na­wyk­nie­nie zro­bi­ły ze mnie po­czci­we­go ale nie­do­łęż­ne­go Sy­ba­ry­tę.

– Do­brze żeś się przy­znał, rzekł Lon­gin, a te­raz już nie prze­ry­wam i słu­cham dal­sze­go cią­gu dzie­jów, mó­wisz wca­le przy­jem­nie. Spo­dzie­wam się żeś… też za­nie­chał prze­ra­bia­nia świa­ta, o któ­rem ma­rzy­łeś tyle, prze­ko­naw­szy się że to tyl­ko dru­gi tom ro­man­su z Anu­sią.

– W tem toś się tro­chę omy­lił, prze­rwał Al­bin, nie znasz jesz­cze co to jest ego­izm ta­kie­go jak ja Sy­ba­ry­ty… li­stek róży zło­żo­ny we dwo­je do­ku­cza śpią­ce­mu, ależ i cier­pie­nie lu­dzi, na któ­re zmu­szo­ny pa­trzeć, jest dlań nie do znie­sie­nia. W tem ego­izm bywa na­rzę­dziem do­bre­go i po­bud­ką cno­ty, mu­sie­my uszczę­śli­wiać co nas ota­cza, aby na nę­dzę nic pa­trzeć… ho wi­dok nie­przy­jem­ny… Nie wi­ciem zro­bił, bo czy­nić co­kol­wiek­bądź z rze­czą mar­twą ła­two, ale prze­twa­rzać świat i lu­dzi, dzie­ło nie czło­wie­cze… sił nie ludz­kich wy­ma­ga­ją­ce. Sie­bie je­stem pa­nem i to nie cał­ko­wi­cie, dru­gie­mi trud­no za­wład­nąć zu­peł­nie. W pierw­szych chwi­lach zda­je ci się, że nic nie ma ła­twiej­sze­go jak prze­ko­nać czło­wie­ka o tem co dlań do­bre, ale spró­buj wal­czyć z uprze­dze­niem, na­ło­giem, nie­wia­rą, nie­uf­no­ścią, le­ni­stwem?

Z temi wszyst­kie­mi mu­siał się ze­tknąć kto miał do czy­nie­nia z lu­dem, i nie jed­ne­mu, jak mnie, ręce opa­dły. W do­dat­ku po ludz­ku są­dząc, czy­nisz co do­brem znaj­du­jesz, a z po­sia­ne­go przez cię mnie­ma­ne­go żyta prze­pysz­ny ką­kol wy­ra­sta… Naj­czę­ściej nie zna­my się na ziar­nie, na roli i na po­rze za­sie­wu…

Nie dzi­wię się mo­dlą­cym ze mną do Du­cha Śgo… bo ro­zum ludz­ki nie po­tra­fi tu po­pro­wa­dzić, istot­nie po­trze­ba ja­sno­ści z góry, prze­czu­cia, któ­re czę­sto jest więk­sze od ro­zu­mu, na­masz­cze­nia do tej pra­cy.

Nie sądź­cie bym zro­bił wie­le, choć pra­gną­łem świat prze­kształ­cić mi­ło­ścią; po­zna­łem wpręd­ce, że za­da­nie naj­pierw­sze czło­wie­ka ogra­ni­czyć się po­win­no pro­mie­niem jego dzia­łal­no­ści.

Zro­bić to co naj­bliż­sze, nad sobą, po­tem da­lej nad dru­gie­mi, ulżyć nę­dzy, roz­pę­dzić ciem­no­tę, po­módz, po­ra­to­wać, po­cie­szyć, nic snu­jąc ani da­le­kich pla­nów, ani ra­chub na lata – oto co nam po­zo­sta­je. Zro­bi­łem też com po­do­łał i nie pa­trzę na nę­dzę, pod­nio­słem mo­ral­nie wia­rą tych co mnie ota­cza­ją… i kie­dy jem moją szyn­kę west­fal­ską, mniej mnie ona dła­wi, bo wiem, że wie­śniak ma sło­ni­nę, któ­ra dlań to samą co mnie szyn­ka spra­wia przy­jem­ność.

– Aleś się oże­nił, za­py­tał Kon­rad uśmiech­nię­ty roz­wią­za­niem ro­man­su Al­bi­na.

– Oże­ni­łem się i czy­sto dla tego tyl­ko, że chcia­no po mnie abym się oże­nił, bez mi­ło­ści w ser­cu, chłod­no, wy­ra­cho­wa­nie, ro­zum­nie.

– I? spy­ta­ło kil­ka gło­sów. cie­ka­wych.

– I na prze­kór teo­ryj je­stem zu­peł­nie szczę­śli­wy… Nie tak szczę­śli­wy jak chcia­łem, ale po ludz­ku, po ziem­sku…

– Jak­że to było? rzekł Kon­rad…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: