Metoda na wnuczkę - ebook
Metoda na wnuczkę - ebook
Zaginiony portret i kurs obsługi mężczyzny, a do tego miłosna ciuciuBABKA – najnowsza komedia kryminalna Marty Obuch!
Adam Gryziewicz spotyka kobietę swych marzeń, ale zostaje przez nią źle zrozumiany i nagle z dentysty musi przeistoczyć się w romantycznego artystę malarza. Sprawa jest trudna, ponieważ powinien dysponować pracownią, na dodatek zobowiązał się przecież do wykonania portretu, choć nie potrafi rysować. Jego wybranka, Ewa, to bystra osóbka, która również ma mnóstwo na głowie. Musi odnaleźć złodzieja zaginionego obrazu, uchronić brata przed zawarciem małżeństwa z pewną zołzą, wyswatać nieśmiałą przyjaciółkę i zrobić z niej zmysłową femme fatale, a przede wszystkim chce dać pstryczka w nos zapatrzonemu w siebie pseudoartyście. Sprawy komplikują się jeszcze bardziej, kiedy zza grobu odzywa się prababcia Matylda…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8075-331-0 |
Rozmiar pliku: | 816 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zupełnie go zatkało.
Tym bardziej że jego język był sprawny nie tylko komunikacyjnie; inne opcje użycia Adam miał również obcykane, a że zwykł szlifować umiejętności, żadna z jego dotychczasowych partnerek nie mogła narzekać. To przeświadczenie sprawiało mu niekłamaną satysfakcję. Kobiety bywały w jego towarzystwie po prostu zadowolone. Albo… spełnione. Taka sytuacja, taka umiejętność i fluencja, co robić. Czar miało się po tatusiu – również dentyście – który co prawda zramolał, ale i teraz, kiedy dobiegał sześćdziesiątki, nie wyglądał na inkasenta. Raczej na ministra. Adam również nie mógł narzekać, natura obdarzyła go hojnie. Głównie owłosieniem, stąd jego znakiem rozpoznawczym była szopa powiewających na wietrze ciemnych loków, co upodabniało go nie do lekarza stomatologa, ale do tajemniczego artysty, który potrafi wywijać pędzlem, że ho ho.
Kobiety to uwielbiały.
Ale czekająca obok dziewczyna…
Kiedy usiadła na ławeczce, obrzuciła go tak samo „przejętym” spojrzeniem jak drepczącego opodal gołębia, który przed chwilą narobił na chodnik. Takie spojrzenie zwykło się określać mianem beznamiętnego. I ta beznamiętność trochę Adama zbiła z tropu. Bo, przyzwyczajony do damskiej atencji, nawet w śledzionie czuł, że brak zainteresowania nie jest udawany. Dziewczyna o czekoladowych jak nutella oczach wyglądała na głęboko zamyśloną i przy tym całkowicie odporną na jego wdzięk.
Niebywałe.
Tylko dlatego zaczął ją ukradkiem obserwować.
Może nie tylko dlatego, należy dodać również, że pozbawiony na cały dzień auta (przegląd techniczny) Adam czekał na pojazd komunikacji miejskiej i zwyczajnie się nudził. Nigdy przecież nie gustował w bojowniczkach o prawa zwierząt czy w wegankach, dla których jajko jest synonimem martyrologii drobiu hodowlanego. Bał się wszelkich nawiedzonych stworów i omijał je szerokim łukiem.
A złotowłosa wyglądała właśnie na kobietę z misją.
Miała co prawda śliczną buzię ozdobioną piegami, które w zestawieniu z brązowym kolorem oczu nasuwały skojarzenie z orzechową posypką na pralinach Ferrero Rocher, a jej rozświetlone słońcem włosy przypominały puch na kurczątku, rozkosz, aż się chciało dmuchnąć i pogłaskać, ale reszta była absolutnie fatalna. Wszystko pozasłaniane, ukryte, żadnego dekoltu, talii czy nóg, nic, jak u ameby. Workowate spodnie w kolorze klepiska, plecaczek z liściem marihuany, a do tego obrzydliwe aseksualne trampki (jeden czerwony, drugi czarny!)… Słowem, handmade łamany przez Wszystko po 4 złote. Zero elegancji, nawet nienachalnej, zero szyku.
Czysta ekologia.
Aż się wzdrygnął.
Tyle że wypadki, które potem nastąpiły, zmieniły jego sposób rozumienia kobiecości o sto osiemdziesiąt stopni…
Zaczęło się od tego, że do grupki oczekujących, którzy usiłowali skryć się przed upałem nawet w najpłytszym z kątów przystanku, podeszła kobieta, na oko licząc pięćdziesięcioletnia. Z takich, które wtapiają się w uliczne tło. Kolor ubrania mysi, kolor włosów mysi, wszystko mysie. I pozostając przezroczysta, tak się przez chwilę wtapiała w okolicę i wtapiała. W międzyczasie zdążył przejechać Polski Bus, następnie powiał wiaterek, ale był to jeden z tych podmuchów, które robią ludzi w balona, bo żar wciąż zalewał centrum Katowic, a potem w kobiecinę coś wstąpiło i przestała się wtapiać.
Przeszła na opcje aktywne.
– Szczęść Boże! – oznajmiła z rozanielonym uśmiechem, stając dokładnie na wprost staruszka w czapeczce z napisem Chicago Bulls, aż byk na czapce wystawił ostrzegawczo rogi.
Ale staruszek jakby się gapił przez okno, nawet nie drgnęła mu powieka, choć gołąb wydał mu się nagle arcyciekawym ptakiem.
W tym momencie Adam zrozumiał. Był czwarty w kolejce, tuż po złoto-orzechowej pannie! Ups. Właśnie dlatego nie przepadał za transportem publicznym. Pełno w nim świrów, a latem… Nawet trudno to opisać słowami. Latem autobusy i tramwaje wypełniał tak zastanawiający fetor (choć nikt nie musiał przecież do kąpieli czerpać wody ze studni głębinowej!), że Adam już dawno odpuścił. Na dłuższą metę nie był w stanie kontynuować eksperymentu socjologicznego, za pierwsze większe pieniądze kupił samochód.
Teraz ciekawość jednak zwyciężyła; czekał, co będzie dalej.
Głoszącej dobrą nowinę ten niezbyt obiecujący wstęp wcale nie zraził. Stanęła dla odmiany przed puszystą damą ściskającą baniak żywca zdroju, której mina zaczęła nagle falować jak rozhuśtana tafla wody w błękitnej bańce. Na jej szyi mignął Adamowi krzyżyk. Czyli powinna się cieszyć, przyjaciele Jezusa to jedna wielka rodzina.
– Szczęść Boże!
Puszysta, cała spocona, zerknęła pospiesznie na sąsiadów, jakby szukała u nich wsparcia, ale religijny obowiązek zwyciężył.
– Szczęść Boże – odpowiedziała, jednak bez żaru, z jakim adoruje się hostię.
I to samo: gołąbek, jaki śliczny gołąbek!
Tymczasem próbie wiary została poddana kolejna osoba.
Złotowłosa.
– Szczęść Boże! – rzuciła kobieta i Adam wstrzymał oddech.
Siedział tuż obok, więc dokładnie zarejestrował chwilę, kiedy w brązowych oczach pojawiła się tak niewiarygodna mieszanka bystrości i głębi, że prawie otworzył usta. Wcześniej dawał orzechowej może dwadzieścia lat, ale patrząc z bliska, musiał zmienić zdanie. Przy oczach odnotował pierwsze zmarszczki mimiczne. Czyli trzydziestka.
Z trzydziestką na karku czy nie, dziewczyna również przyglądała się scence, ale pozostała spokojna. A nawet na jej ustach zagościł uśmiech. Zdawkowy, ale… ludzki. Tak właśnie by go Adam określił. Nie uprzejmy, à la „Idź serdeńko, bo cię trzepnę”, nie nerwowy, ale ludzki.
Miły.
– Dzień dobry – odpowiedziała dziewczyna swobodnie i Adam poczuł, że zostały w nim poruszone kolejne zmysły.
Tym razem chodziło o słuch.
Głos nieznajomej brzmiał, jakby od oseska zamiast mleka piła whisky z colą i popalała papierosy – bez filtra, oczywiście. Ale w tej ostrej i chropowatej mieszaninie dźwięków brzmiała ciepła, niemal magnetyczna nuta. Zupełnie jakby słuchał Janis Joplin, ale takiej rześkiej, przed dziabnięciem kilku skrętów. Kobieta prawie klasnęła w dłonie, tak bardzo ucieszył ją fakt, że ktoś w końcu żywo zareagował.
– Niewierząca? – zapytała z radością.
– Wierzę w Boga, nie w instytucje – usłyszeli rezolutną odpowiedź i zanim Adam zdołał sobie wszystko poukładać, zrozumiał.
Zaimponowała mu!
Czyli można nie chować głowy w piasek, można być sobą w każdej sytuacji.
Bo, wstyd przyznać, ale on również siedział tu spłoszony i w skrępowaniu zastanawiał się, jak potraktować kobiecinę. Raczej nie należała do świadków Jehowy i w sumie trudno określić, czemu ta rozmowa miała służyć, ale sąsiadka najwyraźniej nie zadawała sobie takich pytań.
Poszła na żywioł.
– Poza tym czy zawsze trzeba się określić? Katoliczka, muzułmanka, protestantka… Można być, kim się chce, a Bóg to i tak Bóg.
– Racja… Bóg to Bóg – powtórzyła w zamyśleniu kobieta, a potem bacznie przyjrzała się rozmówczyni. – Ty masz złote serce, kochana. Ja to widzę.
Adam już przestał udawać obojętnego, odruchowo usiłował namierzyć na złotowłosej wspomniany narząd wewnętrzny, zadowoliłby go nawet mostek, który teoretycznie powinny otaczać piersi, ale nic z tego. Płachty, wszędzie płachty, zupełnie jakby patrzył na remont budynku, przy którym dodatkowo postawiono zakaz przechodzenia.
Żadnej litości dla pieszych.
– Ja? Złote serce?!
Dziewczyna zarechotała, a przy okazji obróciła się i… spiorunowała Adama wzrokiem. W brązowych oczach, jak w nadzieniu czekoladki, pojawiła się naraz nowa nuta smakowa. Nieco gorzka, a jednocześnie paląca. Adam obstawiałby wariację na temat: ,,CHCESZ W RYJ?!”. I nagle jakby przeniósł się w czasie – znowu pociły mu się ręce, znowu przyłapano go w szkolnej szatni na przeglądaniu „Playboya”.
Tyle że dzisiaj miał trzydzieści trzy lata i nikt nie będzie go ciągnął do dyrektorki.
Wytrzymał spojrzenie.
– Złote serce, wiem, co mówię. Pani jest dobra dziewczyna – perorowała kobieta, zerkając przy okazji na Adama, a jej uśmiech stawał się coraz szerszy i coraz bardziej dwuznaczny.
Coś się kroiło!
Jak gdyby nigdy nic wyciągnął więc szyję i w zakrytym budynkami fragmencie ulicy usiłował dostrzec autobus. Bez skutku. Nic nie chciało jechać.
– Raczej nie bardzo – sprostowała przepraszającym tonem sąsiadka. – Zamiast serca mam kamień – dokończyła i Adam uznał, że komunikat był skierowany do niego, gdyż w ostatnich słowach zabrzmiała aż nadto czytelna złośliwość.
Zaczął złotowłosej wierzyć, jednak kobieta okazała się optymistką.
– Może i kamień. Czasem trzeba być twardym. Ale jak kamień, to… bursztyn – oznajmiła i tu Adam z uznaniem pokręcił głową.
Ładnie powiedziane, naprawdę ładnie.
– Kochani… – Kobieta najwyraźniej już ich połączyła. – A nie macie kilku drobnych na bułkę?
Aha!
Ale pomimo transakcji wiązanej, Adam nie potrafił się rozgniewać.
Ot, na koniec dnia pracy taka perełka, to znaczy bursztyn…
Dlatego sięgnął do kieszeni i wyskoczył z pięciu dych, co odnotowano na przystanku prawie ze wstrząsem. Spokojna pozostała jedynie złotowłosa. W kącikach ust zagościł jej ironiczny uśmiech, po czym wyłuskała z portfela trochę bilonu.
– Dziękuję bardzo! – zagruchała kobieta z wdzięcznością.
Na odchodnym nie omieszkała jednak złożyć im życzeń:
– Wszystkiego dobrego. Będzie z was piękna para!
– Tak, z niektórych zeszła para… Niezły gest – oceniła tymczasem blondynka. – Taki efektowny…
Zanim Adam zdążył sklecić jakąś sensowną ripostę, na przystanek zajechał z piskiem opon autobus. W końcu! Jednak dziewczyna na widok trzydziestki nie zareagowała, więc może wybierali się w tym samym kierunku?
– Słucham?
– Prawie się wzruszyłam. Normalnie facet wyjął pięćdziesiąt złotych i mnie oszołomił… – W tym miejscu teatralnie otarła łezkę, podła.
I co miał powiedzieć?
Owszem, czasem szybciej działał, niż myślał. Owszem, kiedy indziej nie wysupłałby nawet złotówki, zwykle posyłał żebraków do diabła, nużyli go, ale Bóg… Nie, nie chodziło o Boga. Chodziło o nią. Ta oryginalna baba w jakiś niewytłumaczalny sposób go ciekawiła. I chyba chciał się popisać.
Wielkie rzeczy.
– Prawie. Czyli muszę dalej próbować… – podchwycił prowokująco, zaglądając jej w twarz.
Bliskość była wręcz obezwładniająca i widział, że dziewczyna chciała się odsunąć, ale nie ustąpiła. Uniosła brodę i znowu spróbowała sztuczki z chlaśnięciem go oczętami.
– Palisz? – ubiegł więc atak.
Z niezłym skutkiem.
Zmarszczyła nos, a piegi poruszyły się na jej skórze jak groszki na wzorzystej tkaninie.
– Znaczy że co? – natarła. – Papierosy?!
– Znaczy: że marychę.
– Jaką marychę?
Oj, tu wyczuł prawdziwe oburzenie, balans na krawędzi mógł wszystko zepsuć.
– Pytałem, czy palisz marihuanę. Masz na torebusi…
– Marihuanę?! – ofuknęła go i pokręciła głową. – Oczywiście! Typowe… Do twojej wiadomości, kolego… Na PLECAKU mam liść konopi indyjskich. Czyli Cannabis indica. W niektórych pospolitych kręgach ta roślina jest kojarzona tendencyjnie. Ale gdyby jeden młot z drugim, zamiast puszczać dymka, trochę poczytał, toby się dowiedział, że marihuaną można leczyć niepokonaną dotąd padaczkę…
– …nadciśnienie, jaskrę, a nawet mówi się o raku – wszedł złośnicy w słowo i przyjemnie było zobaczyć, jak z kolei to ją zatyka. – Kannabinoidy. Organiczne związki chemiczne, one są wszystkiemu winne. A koncernom odpowiada, że marihuana robi za narkotyk. Za dużo ludzi mogłoby się na nich wypiąć.
Przez krótką, bardzo krótką chwilę dochodziła do siebie.
Punkt dla niego.
– Jesteś lekarzem? – Zmrużyła oczy, a pytanie zabrzmiało tak, jakby sprawdzała, czy jest nosicielem wirusa HPV.
Coś mu mówiło, że zanim odpowie, powinien zbadać grunt.
– A wyglądam?
– Na szczęście nie.
– Czemu na szczęście?
– Bo… sama jestem lekarzem. Prawie, jeszcze nie skończyłam specjalizacji, ale już mam dosyć swojego pokopanego środowiska.
– Pokopanego? Jesteś psychiatrą?
W końcu się uśmiechnęła i poprzednie napięcie gdzieś odeszło.
Na przystanku wręcz przeciwnie – ludzi przybywało, upał szalał, a nerwowa atmosfera z chwili na chwilę gęstniała. Autobusy w kierunku Chorzowa jakoś nie chciały jechać i kiedy indziej Adam pewnie pomstowałby razem z pasażerami albo wziął taksówkę, ale dzisiaj…
Dzisiaj ta przymusowa pauza bardzo go cieszyła.
– Proszę cię! – sapnęła adeptka medycyny. – Jestem zwykłym internistą.
– I co? Interniści są tacy źli? – dopytywał, usiłując się nieco wyluzować i jednocześnie wyeksponować klatkę, nad którą pracował cały sezon.
– Mówię ogólnie, że mam dosyć. Harówka jak w pegeerze, w szpitalu i w przychodni tłumy jak w pegeerze…
– Ale płaca jak w banku.
To chyba nie była zbyt fortunna uwaga, więc czym prędzej się poprawił:
– Ale co prawda, to prawda. Ostatnio byłem u dentysty… Tłumy jak w Afryce przy studni!
I znowu czekała go niespodzianka.
– Fakt. Płaca jest nie najgorsza, trochę mnie poniosło – przyznała z niewyraźną miną. – Jestem ostatnio przemęczona… – westchnęła i próbując wyjrzeć na ulicę, musnęła go kolanem. – Coś musiało się stać. To przez upał, w upalne dni na izbie przyjęć jest tragedia, sprawność psychomotoryczna leci na łeb na szyję… A wracając, najgorsi są właśnie dentyści.
Jak to najgorsi?!
Dentyści są najlepsi!
– Tak?
– Najczęściej spośród lekarzy chorują na depresję i popełniają samobójstwa.
– Tu bym polemizował. Dentyści to weseli kolesie. Naprawdę, znam kilku. – Uśmiechnął się zachęcająco, ukazując nadzwyczaj białe siekacze, ale dziewczyna jakby nie słuchała.
– Są beznadziejnymi mężami.
– Czemu?!
– Wszystko przez asystentki.
Asystentki?!
Ależ asystentki jego ojca – na razie pracowali razem – były świetne!
– Mogę wiedzieć, co do tego mają asystentki?
– Jak to co? Są z lekarzami wiele godzin. W jednym małym pomieszczeniu. I jak z kimś pracujesz na okrągło, blisko i go lubisz, bo chyba do własnego gabinetu nie zatrudnia się wrednych kreatur, to oczywista sprawa. Nie ma siły, w końcu musi zaiskrzyć. A pokaż mi faceta odpornego na elektryczność.
Argument był faktycznie trudny do odparcia, właśnie z takiego powodu zakończyło się małżeństwo jego rodziców…
– Lech Wałęsa. Podobno elektryka prąd nie tyka – próbował pokryć zakłopotanie wątpliwym żartem.
– A ty? Kim jesteś z zawodu, jeśli można wiedzieć?
– Artystą… – Już chciał rzucić sprawdzoną formułkę („artysta uśmiechu” budził cieplejsze skojarzenia niż chirurg stomatolog), ale w ostatniej chwili zmienił zdanie. A właściwie dostosował się do sytuacji. – Artystą plastykiem – powiedział ku swojemu zaskoczeniu. – Jestem artystą plastykiem.
Cóż, w końcu regeneracja kości i niektóre robótki podchodziły pod sztukę, trudno zaprzeczyć. Miało się wrodzony talent manualny, ot co.
– Poważnie? – Otworzyła szeroko roześmiane oczęta i Adam stwierdził, że czekolada ma wyjątkowo dużą zawartość kakao. – Jesteś plastykiem?
– Tak, jestem bardzo… plastyczny. Zdziwiona?
– Czemu zdziwiona, po prostu nigdy dotąd nie poznałam żadnego artysty. To znaczy, nie znamy się…
– Adam Gryziewicz – wykazał się refleksem i już ściskał jej dłoń.
Dotyk.
Faza kontaktu cielesnego była… chyba najprzyjemniejsza.
Dziewczyna miała malutką i bardzo delikatną rękę, zupełnie jakby kobiecość zamieszkała w jej nadgarstku, skórze czy gdzieś między kosteczkami, nieważne. Fakt pozostawał faktem.
Od wewnątrz zalało go potworne ciepło.
– Ewa… Po prostu Ewa – zdradziła z wahaniem swoje imię. Chrypka jeszcze chwilę seksownie wibrowała, a żołądek Adama zwinął się w twardy supeł.
– Adam i Ewa rozmawiają na przystanku autobusowym o… Bogu. Dobre! – Cmoknął z lubością.
– O, przepraszam, ja rozmawiałam o Bogu, ty tylko podsłuchiwałeś.
– Przysłuchiwałem się. Przysłuchiwałem! Musisz przyznać, że to różnica.
– Niech ci będzie.
Z trudem zebrał się w sobie i ruszył do ataku.
– I co z tym zrobimy? – spytał zawadiacko, pamiętając, że jeśli chodzi o miękkość i żar, kobiety wolą zdecydowanych brutali. Przy kolesiach, którzy w razie potrzeby nie potrafią złamać przepisów i przejść na czerwonym, nie czują się bezpieczne.
– Z czym?
– Adam i Ewa. Protoplaści rodu… – zaczął nieco bredzić, ale towarzystwo dziewczyny sprawiało, że świat wirował, zupełnie jak po wypiciu czegoś mocniejszego. – Nie mów, że nie ma w tym ręki przeznaczenia czy tam Bożego palca, kwilenia słowików, pardon: gruchania gołębi… Gołębie też są w klimacie. I ogólnie tej, no, wzniosłości…
– Ty naprawdę jesteś artystą. – Zachichotała. – Ale konkretnie jakim? Rzeźbiarzem, grafikiem?
Adam wrócił wspomnieniami do niedawnego remontu, rzecz jasna prace budowlane wykonywali fachowcy, jednak on pomalował garaż! A konkretnie drzwi.
To mało?!
– Zostańmy przy artyście plastyku. Malarz, zwykły malarz. Chociaż nie… Niezwykły! – Trochę podniósł głos, gdyż właśnie coś wymyślił. – Zamierzam zostać słynnym malarzem. Malczewski to będzie przy mnie pikuś!
– Malczewski? – Ewa żywo się zainteresowała. – Czemu akurat Malczewski?
– A lubisz go?
– Ogromnie… – rzuciła jakby do siebie, ciszej. – Znasz się na Malczewskim? Jacku?
– Pewnie, że się znam! – kłamał jak najęty, ale przecież zawsze wychodził z założenia, że jeśli już coś robić, to nie jak robot. Serce. We wszystko należy wkładać serce. – Na Malczewskim się wychowałem, Malczewskim się inspirowałem. Kocham gościa, po prostu go kocham. Tylko Malczewski. To mój idol.
– Dobrze wiedzieć.
– I powiem ci… Że bardzo chciałbym namalować twój portret – palnął z rozpędu, truchlejąc na myśl o ewentualnej odmowie. – Już cię widzę w konkretnej pozycji.
– W czym?
– Yyy… W pozie. Widzę cię w konkretnej pozie. W baśniowej scenerii, takiej wiesz… – zająknął się, szukając odpowiednich słów. Nie powinien przecież mówić jak dentysta, raczej jak koleś na lekkim haju. Co oni tam pili w Młodej Polsce? Nie absynt czasem? Dobra, będzie jak po absyncie. – W odrealnionej scenerii. Ale w takiej wysmakowanej, może z twoją torebu… z plecakiem, wśród liści, wiadomo jakich, do tego deszcz kannabinoidów, helisa DNA, protony, neutrony, jądra… – rozkręcał się coraz bardziej, ale nie pozwoliła mu dokończyć.
– W porządku, zgadzam się.
– Zgadzasz się?!
– Tak, chcę mieć portret. Od dawna o tym myślałam.
– Będziesz zachwycona! – zapewnił gorąco.
– Jasne. Zapiszę ci mój numer, musimy się jakoś umówić. – Wydobyła z plecaka wygniecioną kartkę i pospiesznie nabazgrała na niej rząd cyfr. Zadzwoń! – rzuciła na pożegnanie, widząc żółte cielsko pięćdziesiątki, do której z bojowym okrzykiem na ustach ruszyła właśnie połowa przystanku.
Ta środa była najjaśniejszą środą tego lata.
Później jednak okazało się, że los okrutnie z Adama zadrwił.
A może nie los?
Może zadrwił z niego wredny, a do tego tchórzliwy babsztyl?…
Władze umysłowe odebrało Ewie trzy razy w życiu i było tego o trzy razy za dużo.
W pierwszym przypadku niemal oblała maturę, tak bardzo ją wzięło, w drugim – obiekt zarywał również do jej koleżanki z roku, co obie zainteresowane odkryły dopiero po kilku miesiącach, ale dzięki kobiecej solidarności chłopiec został ukarany, a nawet publicznie napiętnowany. Zemsta była słodka. Wraz z koleżanką odwiedzały go codziennie na Wydziale Prawa i Administracji i robiły tam małą szopkę z wyznaniami miłości. Któregoś razu zabrały nawet gitarę… O wielkim uczuciu dwóch nawiedzonych wariatek dowiedzieli się więc bez wyjątku wszyscy studenci oraz wykładowcy, a sprawca na ich widok w końcu zaczął dostawać nerwowych drgawek i podobno przeniósł się do Wrocławia. Tam miał czystą kartę, mógł czarować inne naiwniaczki. O trzeciej wpadce nawet nie chciało się Ewie myśleć, dwa lata wyjęte z życiorysu, totalna porażka.
Wtedy postanowiła, że będzie traktować facetów tak, jak oni traktowali kobiety.
Zimno.
I z wyrachowaniem.
Małe bzykanko? Czemu nie. Była otwarta na kreatywne projekty. Jeśli kandydat nie miał na czole napisu: ,,W pakiecie orgazm w dwie minuty i opryszczka narządów płciowych”, a do tego był inteligentny i kulturalny… Mogła nawiązać relację. RELACJĘ. Relacja to nie związek. Związek oznaczał zaangażowanie, kanapki do pracy, wspólnego kota i całą masę kłopotów. Kłopoty nie były kreatywne, na kłopoty Ewa nie miała na tym etapie ani wytrzymałości nerwowej, ani czasu. Na internę poszła przecież nieprzypadkowo. Oczywiście, medycyna pod strzechy i tak dalej, chciała pomagać bliźnim, a jeśli przy okazji tego pomagania wybuduje sobie dom… Wspaniale byłoby mieć swoje cztery kąty, gdzie nikt by się do niczego nie wtrącał (mieszkała z babcią i dziadkiem), gdzie nie musiałaby się z niczego tłumaczyć. Tyle że to marzenie oznaczało harówkę, więc własna rodzina na razie odpadała, zresztą rozsądnych kandydatów na stanowisko męża Ewa spotkała zero.
Słownie i cyfrą.
Zero.
Metoda wypełniania pustki niewinnymi flirtami okazała się strzałem w dziesiątkę, tym bardziej że jeśli Ewa nie życzyła sobie czyichś zalotów, proszona o numer telefonu podawała… namiar na dziadka, w którym od lat miała oddanego powiernika. Przypalany żelazem nie zdradziłby żadnego sekretu, a telefony od absztyfikantów stanowiły jego największą rozrywkę, oprócz polowań, rzecz jasna (dziadek był zapalonym myśliwym).
Ale w tym przypadku…
Ewa wcale nie zamierzała wysyłać nowo poznanego artysty na drzewo.
Miała wobec niego bardzo konkretne plany, a konkretnie chciała z nim odbyć rozmowę na temat malarstwa. Zważywszy, że ostatnio na gwałt potrzebowała gotówki (jej brat zaczął bredzić o ożenku!), artysta znający się na Malczewskim był wręcz zrządzeniem losu. Numer dziadka podyktowała zupełnie odruchowo, z czego zdała sobie sprawę w drodze, więc było już za późno. Poza tym celowo wsiadła w autobus, który wywiózł ją na Oblatów, nie na Dąb, bo z tego, jakie numery przepuszczał Adam, zorientowała się, że jadą w tym samym kierunku. A pierwsza zasada uwodzenia brzmiała: towar limitowany bardziej pożądany. Rozmawiała z nim, ile trzeba. Nie dwie rozwleczone godziny, w ciągu których zdąży zdechnąć każda tajemnica, ale kwadrans, w sam raz, żeby zaostrzyć apetyt. Ewa postanowiła skrócić spotkanie także i z innego ważnego powodu. Dosyć wstydliwego. Chodziło o nią.
Kiedy się zbytnio rozgadała…
Coś jej się w środku przestawiało, mówiła i mówiła, dosłownie wyciekał z niej potok słów, w dodatku zawsze były to słowa kompromitująco szczere. Tak szczere, że często zdarzało się jej obrazić rozmówcę. Zachowywała się zupełnie jak babcia, która była kochana, ale przerażająco brutalna. A Ewa za wszelką cenę nie chciała być brutalna, w związku z czym musiała kontrolować sytuację.
O, proszę, o wilku mowa!
Ledwie wysiadła z autobusu i ruszyła Stęślickiego w dół, żeby dotrzeć do Chorzowskiej, zaburczała komórka.
– Ewa, gdzie ty jesteś, dziecko?!
Głos babci brzmiał jak z zaświatów, do tego wibrowała w nim bojowa nuta, co mogło oznaczać tylko jedno.
Awanturę.
Ewa westchnęła i jednak nadstawiła uszu.
– Będę niedługo, za jakiś kwadrans – poinformowała. – Zaraz wsiadam w tramwaj, jestem pod Silesią.
Nie zamierzała dopytywać, co się stało, ponieważ otwarcie pewnych tam oznacza w przypadku babci pięć metrów powyżej poziomu morza. Wody huczą, fale niszczą wszystko, co napotkają na swojej drodze, i kataklizm gotowy. Tak, jeśli miałaby porównać babcię do jakiegoś współczesnego morskiego potwora, rekin byłby w sam raz.
Gdyby tak ktoś wynalazł spray na rekiny…
– Wiesz co się tutaj DZIEJE?! – wykrzyknęła nestorka rodu już pełną piersią.
– Niech zgadnę – rzuciła dosyć cierpko Ewa. Wokół wciąż panował nieznośny skwar, aż zaczynało jej pulsować w skroniach. Oby ten dzionek nie skończył się migreną. – Kłócisz się z dziadkiem?
– Jakie kłócisz?! Żeby ten staruch potrafił się chociaż kłócić. Kłócić, czyli odpierać argumenty. A ten zdziadziały satyr potrafi tylko burknąć NIE. Nie, bo nie! Rozumiesz? Przecież mnie zaraz coś trafi. Jak tu w ogóle rozmawiać?! No, sama powiedz. Przecież ja jestem osobą racjonalną. Wszystko rozumiem, można spokojnie…
– Babciu… – usiłowała dojść do słowa.
– …wysłuchać czyichś racji. Można docenić czyjąś troskę. Przecież ja nie z żadnej złośliwości, ale kto to widział…
– Babciu!
Zadziałał dopiero jej ostry ton, ale oczywiście i to babcia potrafiła obrócić przeciwko niej.
– Właśnie. Moja rodzona wnuczka też się do mnie pięknie odnosi. Czy ja sobie latami skakania wokół was zasłużyłam?! Wszystko mieliście. Jestem na każde wasze zawołanie, na każde skinienie. Jak pies. Lata wiernej służby, lata…
– Moment! – Ewa postanowiła ustalić fakty. – Gdzie teraz jest dziadek?
– A skąd ja mam… – zaczęła naburmuszona babcia, ale posłusznie dokończyła: – W ogrodzie. Przy tych swoich pomidorkach, co to je tak pieści i pieści.
– Dobrze. Więc już nic do niego nie mów, zgoda?
– A czy ja do niego coś mówię? Ja już mu wszystko powiedziałam, co myślałam. Wygarnęłam mu, aż mu w pięty poszło. Ale dzwonię do ciebie, bo nie mogę wytrzymać. Z krzywdy! Rozumiesz? Z krzywdy i żalu!
– Właśnie, babciu, żeby cię z żalu nie zaniosło do szklarni. Dobrze? Zostaw go.
– Dziecko, ja robię obiad. Do jakiej szklarni? Do tego składowiska gratów?! – Babcia wspomniała pomieszczenie, w którym dziadek faktycznie trzymał nawet przenośny telewizor sprzed dwudziestu lat, i Ewa wyobraziła sobie jej zdegustowany wzrok. Uspokoiła się. – Moja noga tam nie postanie. Nigdy! Niech sobie tam twój kochany dziadziuś zgnije, niech się w tych foliach i pomidorach zakopie na wieki wieków…
– Amen! Czy ja mogę powiedzieć, że jestem strasznie głodna?! – Ewa spróbowała z innej beczki.
– Głodna?! To wracaj szybko do domu. – Babcia zaczęła rozmowę zupełnie innym tonem, a w tle dało się słyszeć przyjemny brzęk pokrywki. – Robię pierogi z jagodami. Polane masełkiem i śmietaną. Mogą być?
Ostatnia wiadomość była wręcz elektryzująca.
Czy mogą być?!
Babcia gotowała najlepiej na świecie.
– Z jagodami? To ja pędzę jak na skrzydłach!
Tyle że skrzydła opadły Ewie najpierw w tramwaju, gdzie panował potworny ścisk, a ostatnie piórka straciła w okolicy furtki, czyli pośrodku ulicy Wiejskiej na Dębie, skąd rozpościerał się miły widok na buzujący zielenią ogród i czerwieniejące pośród niego dwa niewielkie budyneczki z niemieckiej cegły.
W domu z białą werandą mieszkała babcia z wnuczką, dziadek przeniósł się na stare lata do chlewików, które przerobił na parterowy domek. Jednak widziane zza płotu podwórko tylko pozornie było zadbanym obejściem ze stylową ławeczką pod jabłonią, z krzewami i kwiatami, nad którymi uwijały się pijane od pyłku pszczoły – przez jego środek biegła najprawdziwsza linia demarkacyjna. Przed czterema laty, kiedy doszło do otwartej wojny i dziadek wylądował z walizkami na zielonej trawce, rozpoczął remont budynków gospodarczych i jeszcze tego samego dnia zasadził pośrodku podwórka rząd słoneczników o szerokości metra. Podzielił tym samym posiadłość na dwie części i bacznie pilnował respektowania granicy.
Od tamtego czasu życie Ewy zmieniło się w piekło.
Ciąg dalszy w wersji pełnej