- promocja
Mexican Gothic - ebook
Mexican Gothic - ebook
Hipnotyzująca wariacja na temat klasycznej powieści gotyckiej, w której suspens splata się z meksykańskim folklorem i czarem lat pięćdziesiątych XX wieku.
Wciągająca powieść grozy wyróżniona Goodreads Choice Award 2020.
„Swoim porywającym, wręcz hipnotycznym stylem Moreno-Garcia dowodzi, że jest jednym z najbardziej fascynujących talentów w tym gatunku literackim” – Nerdist
„Zupełnie jakby nadnaturalna siła zmuszała nas do przewracania kolejnych stron tej niezwykłej powieści” – „The Washington Post”
„To Lovecraft w połączeniu z siostrami Brontë w Ameryce Łacińskiej” – „The Guardian”
W odpowiedzi na dramatyczny list od kuzynki Noemí porzuca swobodne światowe życie i wyjeżdża na prowincję do miejscowości El Triunfo. To tu, w owianym złą sławą Wysokim Dworze, mieszka Catalina, która odkąd wyszła za mąż za Virgila Doyle’a, stała się cieniem samej siebie. Twierdzi, że słyszy głosy dochodzące ze ścian i widzi martwych ludzi.
Za murami Wysokiego Dworu czai się niejeden sekret. Dawne bogactwo uzyskane z górniczego imperium chroniło dotąd Doyle’ów przed wścibskimi spojrzeniami mieszkańców El Triunfo. Jednak gdy Noemí zaczyna kopać głębiej, natrafia na obfite pokłady przemocy i szaleństwa. Zaczyna doświadczać niepokojących wizji i krok po kroku odkrywać przerażającą historię, która, jak się okazuje, sięga kilkuset lat wstecz.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67069-34-2 |
Rozmiar pliku: | 840 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przyjęcia w rezydencji Tuñónów zawsze kończyły się bezsprzecznie późno, a ponieważ gospodarze szczególnie gustowali w balach kostiumowych, widok pań w strojach _china poblana_, w ludowych spódnicach i ze wstążkami we włosach, w towarzystwie arlekina bądź kowboja, nie należał do rzadkości. Ich szoferzy, zamiast czekać po próżnicy przed domem, mieli swoje plany na wieczór. Zajadali się taco z ulicznych straganów albo nawet odwiedzali pracujące w pobliskich domach pokojówki, które emablowali niczym bohaterowie wiktoriańskiego melodramatu. Niektórzy zbierali się w grupki, częstowali papierosami i dzielili opowieściami. Nieliczni ucinali sobie drzemkę. Wszyscy dobrze wiedzieli, że nikt nie opuści przyjęcia przed pierwszą w nocy.
Zatem para wychodząca o dziesiątej wieczorem łamała konwenanse. Co gorsza, kierowca mężczyzny poszedł na kolację i nie udało się go znaleźć. Młody człowiek wyglądał na zakłopotanego, nie bardzo wiedząc, co począć. Przebranie, które nosił na balu, koński łeb z papier mâché, teraz stało się istną udręką, jako że czekał ich spacer przez całe miasto z tym nieporęcznym rekwizytem. Noemí uprzedziła go, że chce wygrać konkurs na kostium i pokonać Laurę Quezadę i jej kawalera, więc zdobył się na wysiłek, który okazał się bezcelowy, bo jego towarzyszka wcale nie przebrała się tak, jak zapowiedziała.
Noemí Taboada obiecała, że wypożyczy strój dżokeja łącznie ze szpicrutą. Miał to być kostium zmyślny i nieco skandaliczny, bo doszły ją słuchy, że Laura zamierza wystąpić jako Ewa, z wężem owiniętym wokół szyi. Ostatecznie Noemí zmieniła zdanie. Strój dżokeja był paskudny i drapał jej skórę. Zamiast niego włożyła więc zieloną suknię z kwiatowymi naszyciami, ale nie zadała sobie trudu, aby uprzedzić o tym partnera.
– I co teraz? – spytał Hugo.
– Trzy ulice stąd ciągnie się wielka aleja. Znajdziemy tam taksówkę – uspokoiła go. – Masz może papierosa?
– Papierosa? Nie wiem nawet, gdzie podziałem portfel – odparł, jedną ręką obmacując kieszenie marynarki. – Zresztą ty chyba zawsze nosisz papierosy w torebce? Pomyślałbym, że sknerzysz i nie stać cię na własne, gdybym nie wiedział, że jest inaczej.
– Znacznie zabawniej, gdy dżentelmen częstuje damę papierosem.
– Dzisiaj nie mogę poczęstować cię nawet miętówką. Myślisz, że mogłem zostawić portfel w domu?
Nie odpowiedziała. Hugo biedził się z końskim łbem pod pachą. Już prawie go wyrzucił, kiedy dotarli do alei. Noemí uniosła smukłą rękę, by przywołać taksówkę. Gdy zajęli miejsca w środku, Hugo mógł wreszcie odłożyć kłopotliwy łeb na siedzenie.
– Mogłaś mi powiedzieć, że nie muszę targać tego barachła – wymamrotał, widząc uśmieszek na twarzy kierowcy i uznając, że mężczyzna świetnie się bawi jego kosztem.
– Wyglądasz rozkosznie, kiedy się irytujesz – odparła, otwierając torebkę, aby wyjąć papierosy.
Hugo wyglądał też jak młody Pedro Infante, co w dużej mierze stanowiło o jego uroku. Jeśli idzie o resztę – osobowość, pozycję społeczną i inteligencję – Noemí nie zaprzątała sobie tym głowy. Gdy czegoś chciała, nie zastanawiała się nad tym, a ostatnio zapragnęła Hugona, choć teraz, kiedy już przyciągnęła jego uwagę, można było się spodziewać, że go rzuci.
Gdy dotarli pod jej dom, mężczyzna ujął dłoń Noemí.
– Pocałuj mnie na dobranoc.
– Muszę lecieć, ale masz tu trochę mojej szminki – odpowiedziała i włożyła mu do ust swojego papierosa.
Hugo wychylił się przez okno, marszcząc brwi, a Noemí wbiegła do domu, przeszła przez wewnętrzny dziedziniec i ruszyła prosto do gabinetu ojca. Tak jak i reszta domu, jego gabinet miał nowoczesny wystrój, co zdawało się odzwierciedlać nuworyszostwo mieszkańców. Ojciec Noemí nigdy nie był biedny, ale na barwnikach chemicznych dorobił się fortuny. Wiedział, co mu się podoba, i nie bał się tego demonstrować: odważne kolory i wyraźne linie. Krzesła kazał obić tapicerką w żywej czerwieni, a bujne rośliny zdobiły zielenią każdy pokój.
Drzwi do gabinetu stały otworem i Noemí, nie trudząc się pukaniem, śmiało wkroczyła do środka, stukając wysokimi obcasami o podłogę z twardego drewna. Końcami palców musnęła jedną z orchidei we włosach i z głośnym westchnieniem usiadła na krześle przed biurkiem ojca, rzuciwszy torebkę na podłogę. Ona też wiedziała, co jej się podoba, a nie podobało jej się ściąganie jej do domu tak wczesnym wieczorem.
Ojciec skinieniem zaprosił córkę do środka – głośny stukot szpilek obwieścił jej przybycie równie wyraźnie jak pozdrowienie – ale nie podniósł głowy, by na nią spojrzeć, zbyt zajęty studiowaniem jakiegoś dokumentu.
– Nie do wiary, że zadzwoniłeś do Tuñónów – powiedziała, zdejmując białą rękawiczkę. – Wiem, że nie byłeś zachwycony tym, że Hugo…
– Nie chodzi o Hugona – przerwał jej ojciec.
Noemí zmarszczyła brwi. Trzymała jedną rękawiczkę w prawej dłoni.
– Nie?
Kiedy prosiła o pozwolenie wyjścia na przyjęcie, nie wspomniała, że pójdzie z Hugonem Duartem, a dobrze wiedziała, co myśli o nim jej ojciec. Obawiał się mianowicie, że Hugo się jej oświadczy, a ona zgodzi się go poślubić. Noemí nie miała takiego zamiaru i to też powiedziała rodzicom, ale ojciec jej nie uwierzył.
Noemí, jak każda szanująca się gwiazda socjety, robiła zakupy w El Palacio de Hierro, malowała usta szminką Elizabeth Arden, posiadała kilka wytwornych futer, mówiła po angielsku z niezwykłą swobodą – a to dzięki zakonnicom z Monserrat, prywatnej szkoły, rzecz jasna – w wolnym czasie zaś miała się bawić i polować na męża. Dlatego w pojęciu jej ojca każda przyjemna aktywność córki musiała łączyć się z poszukiwaniem małżonka. Innymi słowy, rozrywka nigdy nie powinna być samą rozrywką, lecz także sposobem na zdobycie męża. Co nie byłoby takie złe, gdyby ojciec polubił Hugona – Hugo był jednak tylko młodszym architektem, a od Noemí oczekiwano wyższych aspiracji.
– Nie, choć i o tym później porozmawiamy – odrzekł ojciec, wprawiając Noemí w konsternację.
Akurat tańczyła wolny taniec, kiedy służący poklepał ją po ramieniu i spytał, czy przyjmie telefon od pana Taboady w pracowni, co w rezultacie zepsuło jej cały wieczór. Przypuszczała, że ojciec odkrył, iż umówiła się z Hugonem, i chciał wyrwać mu ją z objęć, a potem skarcić. Jeśli nie to było jego zamiarem, po co to całe zamieszanie?
– Chyba nie stało się nic złego? – spytała zmienionym tonem. Gdy się złościła, jej modulowany, doskonalony latami głos robił się piskliwy i dziecinny.
– Nie wiem. Nie możesz nikomu powtórzyć tego, co zaraz ci powiem. Ani matce, ani bratu, ani żadnej ze swoich przyjaciółek, zrozumiano? – Ojciec nie spuszczał z niej oka, dopóki nie przytaknęła.
Odchylił się w swoim fotelu, złożył dłonie przed twarzą i również skinął głową.
– Kilka tygodni temu otrzymałem list od twojej kuzynki Cataliny. Wypisywała w nim szalone rzeczy o swoim mężu. Zwróciłem się do Virgila, próbując dotrzeć do sedna sprawy. Virgil potwierdził, że Catalina zachowywała się w sposób osobliwy i niepokojący, lecz według jego opinii jej stan się poprawia. W kolejnych listach nalegałem, aby Catalina, jeśli istotnie jest tak strapiona, jak się wydaje, wróciła do stolicy i porozmawiała ze specjalistą. Odpowiedział, że to niepotrzebne.
Noemí zdjęła drugą rękawiczkę i położyła ją na kolanach.
– Znaleźliśmy się w impasie. Nie sądziłem, że ustąpi, lecz dziś otrzymałem telegram. Proszę, możesz go przeczytać.
Sięgnął po leżący na biurku świstek i podał go Noemí. Było to zaproszenie dla niej, aby odwiedziła Catalinę. Pociąg nie przejeżdżał przez miasteczko codziennie, jedynie w poniedziałki, a o stosownej porze na stacji będzie czekał na nią kierowca.
– Chcę, żebyś pojechała, Noemí. Virgil twierdzi, że ona o ciebie pyta. Poza tym uważam, że z tą sprawą najlepiej poradzi sobie kobieta. Być może się okaże, że to wszystko przesada, zwykłe kłopoty małżeńskie. Twoja kuzynka miewa skłonności do melodramatyzmu. Może chce tylko zwrócić na siebie uwagę.
– W takim razie dlaczego kłopoty małżeńskie Cataliny bądź jej melodramaty miałyby nas obchodzić? – spytała, choć uważała, że ojciec niesłusznie uznał jej kuzynkę za melodramatyczną. Straciła oboje rodziców w młodym wieku. Po czymś takim można się spodziewać pewnego rozchwiania.
– Jej list był bardzo dziwny. Twierdziła, że mąż ją truje, pisała, że miała jakieś wizje. Nie znam się na medycynie, ale to wystarczyło, abym zaczął dowiadywać się o dobrych psychiatrów w mieście.
– Masz ten list?
– Tak, oto on.
Noemí niełatwo było odcyfrować te słowa, a jeszcze trudniej dostrzec sens w zdaniach. Pismo zdawało się chwiejne, niedbałe.
…on próbuje mnie otruć. Ten dom trawi choroba, cuchnie tu zgnilizną, roi się od wszelkiego zła, tchnie okrucieństwem. Próbuję pozostać przy zdrowych zmysłach, odtrącić to plugastwo, ale nie potrafię i zdarza się, że tracę poczucie czasu, rwą mi się myśli. Proszę. Proszę. Są okrutni i podli, nie pozwalają mi odejść. Rygluję drzwi, ale przychodzą mimo to, szepczą nocami, a ja drżę przed tymi niespokojnymi zmarłymi, tymi duchami, bezcielesnymi bytami. Wąż połykający swój ogon, nieczysty grunt pod naszymi stopami, fałszywe twarze i fałszywe języki, pajęczyna, po której pełznie pająk, aż wibrują jej nitki. Jestem Catalina Catalina Taboada. CATALINA. Cata, Cata, chodź się pobawić. Tęsknię za Noemí. Modlę się, by Cię jeszcze zobaczyć. Musisz po mnie przyjechać, Noemí. Musisz mnie ocalić. Nie mogę ocalić siebie, choć bardzo bym chciała, jestem spętana, nici jak kajdany krępują mój umysł i skórę, a to tam jest. W ścianach. Nie rozluźnia uścisku, więzi mnie, więc muszę Cię prosić, wyrwij mnie stąd, wytnij to ze mnie, powstrzymaj ich. Na miłość boską…
Spiesz się.
Catalina
Na marginesach listu jej kuzynka nagryzmoliła więcej słów, jakieś liczby, okręgi. Było to bardzo niepokojące.
Kiedy Noemí ostatnio rozmawiała z Cataliną? Chyba wiele miesięcy temu, może niespełna rok. Młoda para spędzała miesiąc miodowy w Pachuca, a Catalina zadzwoniła i przysłała jej kilka pocztówek, ale potem było niewiele więcej, choć wciąż przychodziły telegramy z życzeniami urodzinowymi do członków rodziny, zawsze w odpowiednim czasie. Przed Bożym Narodzeniem też musiał przyjść list, bo dostali prezenty. A może to Virgil go napisał? Tak czy inaczej był zupełnie nijaki.
Wszyscy doszli do wniosku, że Catalina zażywa uroków życia młodej żony i nie ma ochoty na pisaninę. Podobno też nie mieli tam telefonu, co na prowincji nie było aż takie niezwykłe, a Catalina nie lubiła pisać. Noemí, zajęta swoimi obowiązkami towarzyskimi i szkołą, uznała po prostu, że kuzynka z mężem w końcu przyjadą z wizytą do stolicy.
List, który trzymała w ręku, był zatem nietypowy pod każdym względem. Napisany odręcznie, choć Catalina wolała maszynę do pisania; chaotyczny, choć Catalina wyrażała się zwięźle.
– Bardzo dziwne – przyznała Noemí. Wcześniej była skłonna sądzić, że ojciec przesadza lub wykorzystuje tę sprawę jako pretekst, by rozdzielić ją z Duartem, ale wyglądało na to, że tak nie jest.
– Mało powiedziane. Teraz zapewne rozumiesz, dlaczego napisałem do Virgila, domagając się wyjaśnień. I dlaczego tak mnie zaskoczyło jego oskarżenie, że się naprzykrzam.
– Co dokładnie mu napisałeś? – spytała, obawiając się, że ojciec zachował się nieuprzejmie. Był człowiekiem surowym i zdarzało mu się urażać ludzi niezamierzoną szorstkością.
– Musisz zrozumieć, że nie cieszyłoby mnie umieszczenie siostrzenicy w miejscu takim jak La Castañeda…
– Tak mu napisałeś? Że zamknąłbyś ją w zakładzie dla obłąkanych?
– Wspomniałem o takiej możliwości – odparł, wyciągając rękę. Noemí zwróciła mu list. – To nie jedyne miejsce, ale znam tam ludzi. Być może Catalina potrzebuje profesjonalnej opieki, jakiej nie znajdzie na prowincji. I obawiam się, że to właśnie od nas zależy, czy jej najlepsze interesy zostaną zabezpieczone.
– Nie ufasz Virgilowi.
Prychnął ironicznie.
– Twoja kuzynka wyszła za mąż pospiesznie, Noemí, można by rzec: bezmyślnie. Pierwszy przyznam, że Virgil Doyle jest człowiekiem czarującym, lecz kto wie, czy jest odpowiedzialny.
Miał słuszność. Zaręczyny Cataliny były niemal skandalicznie krótkie, a rodzina miała niewiele okazji, by porozmawiać z panem młodym. Noemí nie była nawet pewna, jak para się poznała, wiedziała tylko, że po kilku tygodniach Catalina już rozsyłała zaproszenia na ślub. Do tego momentu Noemí nie zdawała sobie sprawy, że kuzynka ma ukochanego. Gdyby nie poproszono jej, aby została świadkową na ślubie cywilnym, wątpiła, czy w ogóle dowiedziałaby się o zamążpójściu Cataliny.
Taka tajemniczość i pośpiech nie spodobały się jej ojcu. Wydał śniadanie weselne na cześć młodej pary, ale Noemí wiedziała, że uraziło go zachowanie Cataliny. To był jeszcze jeden powód, dla którego Noemí nie martwiła skąpa komunikacja Cataliny z rodziną. Obecnie ich relacje były chłodne. Przypuszczała, że ocieplą się za kilka miesięcy, że w listopadzie Catalina przyjedzie do stolicy na świąteczne zakupy i będzie wesoło. Czas, to była tylko kwestia czasu.
– Pewnie uważasz, że napisała prawdę i że on się nad nią znęca – podsumowała, próbując przypomnieć sobie wrażenie, jakie wywarł na niej pan młody. Do głowy przyszły jej dwa określenia: przystojny i uprzejmy, ale przecież zamienili ze sobą ledwie kilka zdań.
– W tym liście twierdzi nie tylko, że mąż ją truje, ale też że duchy przechodzą przez ściany. Powiedz, czy to brzmi wiarygodnie?
Ojciec Noemí wstał i z założonymi rękami podszedł do okna, by wyjrzeć na zewnątrz. Gabinet miał widok na ukochane bugenwille jej matki, barwny gąszcz, w tej chwili pogrążony w ciemności.
– Nie jest z nią dobrze, tyle wiem. Wiem też, że gdyby doszło do rozwodu, Virgil zostałby z niczym. Kiedy się pobierali, było jasne, że jego rodzinie skończyły się pieniądze. Ale dopóki są małżeństwem, on ma dostęp do jej konta. Dla niego byłoby korzystniej zatrzymać Catalinę w domu, nawet gdyby czuła się lepiej w mieście albo u nas.
– Sądzisz, że jest aż tak wyrachowany? Że przedłożyłby pieniądze nad dobro własnej żony?
– Nie znam go, Noemí. Nikt z nas go nie zna. W tym właśnie problem. Jest obcy. Twierdzi, że Catalina ma dobrą opiekę i czuje się coraz lepiej, ale z tego, co wiem, w tej chwili jest przykuta do łóżka i karmiona kleikiem.
– I to ona ma być tą melodramatyczną? – Noemí poprawiła przypięty do sukienki bukiecik orchidei i westchnęła.
– Wiem coś o chorych krewnych. Moja matka miała udar i całymi latami nie ruszała się z łóżka. Wiem też, że czasem rodzina niezbyt dobrze znosi takie sprawy.
– Więc co chcesz, żebym zrobiła? – spytała, z gracją kładąc dłonie na kolanach.
– Chcę, żebyś oceniła sytuację. Zdecyduj, czy twoją kuzynkę należy przenieść do miasta, a jeśli tak, spróbuj przekonać jej męża, że to najlepsze dla niej rozwiązanie.
– Jak miałabym to zrobić?
Jej ojciec uśmiechnął się znacząco. Właśnie w tym uśmiechu i bystrym spojrzeniu ciemnych oczu wyrażało się ich rodzinne podobieństwo.
– Jesteś kapryśna. Ciągle zmieniasz zdanie na każdy temat. Najpierw chciałaś studiować historię, potem teatr, teraz antropologię. Próbowałaś wszystkich możliwych sportów i przy żadnym nie wytrwałaś. Umawiasz się z chłopakiem dwa razy, a potem przestajesz oddzwaniać.
– To nie ma nic wspólnego z moim pytaniem.
– Dotrę do niego. Jesteś kapryśna, ale i uparta w sprawach zupełnie niewłaściwych. Cóż, nadszedł czas, aby ten upór i energię wykorzystać do czegoś użytecznego. Nigdy do niczego się nie przykładałaś z wyjątkiem lekcji gry na fortepianie.
– I lekcji angielskiego – poprawiła go Noemí, ale nie protestowała przeciwko pozostałym oskarżeniom, bo istotnie zmieniała wielbicieli jak rękawiczki i potrafiła paradować w czterech różnych kreacjach jednego dnia.
„Ale przecież w wieku dwudziestu dwóch lat nie musisz mieć wyrobionego zdania na każdy temat”, pomyślała. Nie było jednak sensu mówić tego ojcu. On przejął rodzinne interesy, gdy miał dziewiętnaście lat. Mierząc jego miarą, Noemí powoli dążyła donikąd. Ojciec rzucił jej znaczące spojrzenie, a ona westchnęła.
– Cóż, chętnie złożę jej wizytę za kilka tygodni…
– W poniedziałek, Noemí. Dlatego przerwałem ci przyjęcie. Musimy poczynić pewne przygotowania, żebyś zdążyła na pierwszy pociąg do El Triunfo w poniedziałek rano.
– Ale przecież niedługo mam recital – zaoponowała.
Była to kiepska wymówka i oboje o tym wiedzieli. Brała lekcje gry na fortepianie od siódmego roku życia i dwa razy w roku występowała z krótkim recitalem. Obecne bywalczynie salonów nie musiały już grać na instrumencie jak za czasów matki Noemí, ale było to jedno z tych uroczych zajęć, które wciąż doceniano w jej kręgach towarzyskich. Poza tym lubiła fortepian.
– Recital. Raczej planujesz wybrać się tam w towarzystwie Hugona Duartego i nie chcesz, żeby umówił się z inną kobietą, a może żal ci stracić szansę na włożenie nowej sukienki. Trudno, to jest ważniejsze.
– Dla twojej wiadomości: nawet nie kupiłam żadnej nowej sukienki. Miałam zamiar pójść w spódnicy, którą włożyłam na koktajl party u Grety – oznajmiła Noemí, co było prawdą tylko w połowie, bo rzeczywiście planowała wybrać się tam z Hugonem. – Masz rację, rzeczywiście nie chodzi o recital. Za kilka dni zaczynam zajęcia na uczelni. Nie mogę teraz tak po prostu zniknąć. Obleją mnie – dodała.
– Więc niech cię obleją. Powtórzysz zajęcia.
Już miała zaprotestować wobec tak niefrasobliwego stwierdzenia, kiedy jej ojciec odwrócił się od okna i wbił w nią wzrok.
– Noemí, od dawna mówisz o Uniwersytecie Narodowym. Jeśli to zrobisz, będziesz się mogła zapisać.
Rodzice pozwolili Noemí uczęszczać na Żeński Uniwersytet Meksykański, ale odmówili zgody, kiedy oznajmiła, że chciałaby kontynuować studia. Pragnęła zdobyć magisterium z antropologii. W tym celu musiałaby dostać się na Uniwersytet Narodowy. Jej ojciec uznał, że byłaby to zarówno strata czasu, jak i niestosowność, zważywszy na wszystkich tych młodych mężczyzn włóczących się po korytarzach i nabijających głowy dam głupimi i lubieżnymi myślami.
Matka Noemí również nie była zachwycona nowomodnymi pomysłami córki. Dziewczęta powinny rozwijać się zgodnie z prostym cyklem życiowym, od debiutantki do żony. Dalsze studia oznaczałyby opóźnienie tego cyklu, pozostanie poczwarką w kokonie. Sprzeczały się o to nieraz, a matka zawsze przebiegle stwierdzała, że ostateczna decyzja należy do ojca, który jednak nie był zbyt skory do jej wydania.
Dlatego deklaracja ojca tak ją zaszokowała, stwarzając przy tym nieoczekiwaną okazję.
– Mówisz serio? – spytała ostrożnie Noemí.
– Tak. To poważna sprawa. Nie chcę, aby rozwód wzbudził sensację w gazetach, ale nie mogę też pozwolić, żeby ktoś wykorzystywał naszą rodzinę. A przecież mówimy o Catalinie – powiedział ojciec, przyciszając głos. – Spotkało ją już dość nieszczęść i przyda jej się życzliwa twarz. Koniec końców może się okazać, że nie potrzeba jej niczego więcej.
Catalinę kilkakrotnie dosięgło nieszczęście. Pierwszym z nich była śmierć ojca, a drugim ponowne zamążpójście matki, bo ojczym często doprowadzał ją do łez. Jej matka zmarła kilka lat później i wtedy dziewczynkę przygarnęli rodzice Noemí: ojczym opuścił ją już wcześniej. Mimo serdecznego przyjęcia przez Taboadów te śmierci odcisnęły na niej głębokie piętno. Później, gdy była już młodą kobietą, kolejnych udręk przysporzyły jej zerwane zaręczyny.
Był też pewien fajtłapowaty młodzieniec, który przez wiele miesięcy zalecał się do Cataliny, a którego ona zdawała się bardzo lubić. Nie zrobił jednak wrażenia na ojcu Noemí, który przepędził adoratora. Z tego przerwanego romansu Catalina najwidoczniej wyciągnęła naukę, bo jej związek z Virgilem Doyle’em był już wzorem dyskrecji. A może to Virgil okazał się dość przebiegły, by skłonić Catalinę do utrzymania ich związku w tajemnicy do czasu, aż było za późno, żeby zapobiec ślubowi.
– Chyba mogłabym uprzedzić uczelnię, że wyjeżdżam na kilka dni – powiedziała Noemí.
– Dobrze. Zadepeszujemy do Virgila i zawiadomimy ich, że jesteś w drodze. Dyskrecja i pomyślunek, tego właśnie potrzebuję. On jest jej mężem i ma prawo podejmować decyzje w jej imieniu, ale nie możemy siedzieć z założonymi rękami, jeśli lekceważy zagrożenie.
– Tej zgody w sprawie studiów powinnam zażądać od ciebie na piśmie.
Jej ojciec wrócił za biurko.
– Jakbym kiedykolwiek złamał dane słowo. Idź, powyjmuj z włosów te kwiatki i zacznij się pakować. Wiem, że miną wieki, zanim zdecydujesz, co na siebie włożyć. A przy okazji: za kogo niby się przebrałaś? – spytał, wyraźnie niezadowolony z kroju jej sukienki i odkrytych ramion.
– Za Wiosnę – odparła.
– Na dworze jest zimno. Jeśli zamierzasz paradować w czymś takim, to lepiej włóż sweter – skwitował oschle.
Choć normalnie Noemí rzuciłaby jakąś ciętą ripostę, tym razem odpowiedziała milczeniem. Zgodziwszy się na tę wyprawę, uświadomiła sobie, jak niewiele wie o miejscu, do którego się wybiera, i o ludziach, których ma tam spotkać. To nie był rejs ani wycieczka dla przyjemności. Szybko jednak przypomniała sobie, że ojciec wybrał do tej misji właśnie ją, i ona to zadanie wykona. Kapryśna? Też coś! Pokaże mu zaangażowanie, jakiego od niej oczekiwał. A kiedy już odniesie sukces – bo nigdy nie dopuściłaby do siebie myśli o porażce – być może ojciec spojrzy na nią inaczej, uzna ją za godną podziwu i dojrzałą.2
Kiedy Noemí była mała, Catalina czytała jej bajki, w których pojawiał się „las”, miejsce, gdzie Jaś i Małgosia rzucali okruszki chleba albo Czerwony Kapturek spotykał wilka. Dorastała w wielkim mieście, więc upłynęło sporo czasu, zanim zdała sobie sprawę, że lasy istnieją naprawdę i można je znaleźć w atlasie. Wakacje spędzała z rodziną w Veracruz, w domu babci nad morzem, gdzie jak okiem sięgnąć nie było wysokich drzew. Nawet kiedy dorosła, las pozostał w jej umyśle obrazkiem, który jako dziecko widywała w książce z bajkami – barwnymi plamami w obrębie konturów pociągniętych węglem.
Dlatego nie od razu uświadomiła sobie, że właśnie zmierza do lasu, bo El Triunfo przycupnęło na stromym zboczu góry wyłożonej kolorowym dywanem polnych kwiatów i gęsto porośniętej sosnami i dębami. Noemí widziała kłębiące się stada owiec i kozy pokonujące skalne urwiska. Srebro uczyniło ten region bogatym, ale to łój z tych zwierząt pomagał oświetlać kopalnie, a było ich wiele. Cała okolica wyglądała przepięknie.
Jednak im wyżej wjeżdżał pociąg, zbliżając się do El Triunfo, tym bardziej zmieniał się ten bukoliczny krajobraz i opinia Noemí o nim. Głębokie wąwozy przecinały okolicę, a za oknem majaczyły poszarpane grzbiety górskie. Czarujące strumyki przeobraziły się w spienione rzeki, wieszczące zgubę tym, których porwałby ich nurt. U podnóża gór rolnicy uprawiali gaje i pola lucerny, ale tutaj nie było takich upraw, jedynie kozy wspinające się po skałach. Ziemia kryła swe bogactwa w mroku, drzewa owocowe tu nie rodziły.
Powietrze stawało się coraz rzadsze, gdy pociąg piął się wyżej, aż w końcu szarpnął i się zatrzymał.
Noemí chwyciła swoje walizki. Przywiozła ze sobą dwie, choć kusiło ją, żeby spakować także ulubiony kufer. Ostatecznie uznała jednak, że byłby zbyt nieporęczny. Mimo tego ustępstwa walizy były pokaźne i ciężkie.
Stacja nie należała do ruchliwych i właściwie wcale nie była stacją, a jedynie samotnym kwadratowym budynkiem z ospałą kobietą w kasie biletowej. Trzech małych chłopców ganiało wokół jego murów, bawiąc się w berka, i Noemí obiecała im parę monet, jeśli pomogą jej wytaszczyć walizy na zewnątrz. Zrobili to z ochotą. Wyglądali na niedożywionych, więc zastanowiło ją, z czego żyją mieszkańcy miasteczka, odkąd zamknięto kopalnię i już tylko kozy dają im możliwość jakiegokolwiek handlu.
Noemí była przygotowana na górski chłód. Nie spodziewała się jednak rzadkiej mgły, która powitała ją tego popołudnia. Przyjrzała się jej z ciekawością i poprawiła swój ciemnoturkusowy kapelusik z długim żółtym piórem, a spojrzawszy na ulicę, dostrzegła samochód, który po nią przysłano – nie mogło być mowy o pomyłce. Był to jedyny automobil zaparkowany przed stacją, niedorzecznie wielki, przywodził na myśl wyniosłe gwiazdy kina niemego sprzed dwóch albo trzech dekad – takim autem mógł jeździć jej ojciec w czasach młodości, aby pysznić się swym bogactwem.
Tyle że pojazd, który miała przed sobą, był staroświecki, brudny i wymagał lakierowania. Dlatego nie był to samochód, jakim jeździłaby dzisiejsza gwiazda filmowa, wyglądał raczej jak relikt przeszłości, niedbale odkurzony i wywleczony na ulicę.
Pomyślała, że kierowca pewnie pasuje do wozu, i spodziewała się ujrzeć za kółkiem starszawego mężczyznę, ale ze środka wysiadł młody człowiek, mniej więcej w jej wieku, ubrany w sztruksową marynarkę. Był jasnowłosy i blady – nie zdawała sobie sprawy, że można być aż tak bladym; dobry Boże, czy on kiedykolwiek wychodził na słońce? – oczy miał w nieokreślonym kolorze, a usta z wysiłkiem układały się w powitalny uśmiech.
Noemí zapłaciła chłopcom, którzy pomogli jej wynieść walizki, po czym zrobiła kilka kroków naprzód i wyciągnęła rękę.
– Jestem Noemí Taboada. Czy przysłał cię pan Doyle? – spytała.
– Tak, stryj Howard kazał mi po panią przyjechać – odparł, słabo ściskając jej dłoń. – Jestem Francis. Mam nadzieję, że podróż minęła przyjemnie? To cały bagaż, panno Taboada? Mogę pani pomóc? – Zadawał te pytania jedno po drugim, jakby wolał kończyć każde zdanie pytajnikiem, unikając zdecydowanych stwierdzeń.
– Możesz mi mówić Noemí. Panna Taboada brzmi tak wielkopańsko. To cały mój bagaż i tak, przyda mi się pomoc.
Chwycił dwie walizki i wstawił je do bagażnika, a potem obszedł samochód i otworzył jej drzwi. Miasteczko, które oglądała zza szyby, tworzyły liczne kręte uliczki, kolorowe domy z kwiatami doniczkowymi w oknach i solidnymi drewnianymi drzwiami, długie schody, kościół i wszystkie te typowe szczegóły, które w przewodniku turystycznym nazwano by „urokliwymi”.
Mimo to było oczywiste, że El Triunfo nie znalazło się w żadnym przewodniku. W powietrzu czuło się stęchliznę wymarłego miasta. Domy były kolorowe, owszem, ale farba odłaziła z większości ścian, niektóre drzwi pomazano napisami, połowa kwiatów więdła w doniczkach, a sama mieścina wykazywała nieliczne oznaki życia.
Nie było w tym nic niezwykłego. Wiele niegdyś kwitnących terenów górniczych, gdzie w erze kolonialnej wydobywano srebro i złoto, zamarło wraz z wybuchem wojny o niepodległość. Później to Anglicy i Francuzi, mile widziani w spokojnym okresie porfiriatu, zbijali fortuny na złożach mineralnych. Ale ten drugi boom zakończyła rewolucja. Wiele było osad takich jak El Triunfo, gdzie widywało się piękne kaplice zbudowane w czasach, gdy pieniędzy i ludzi było w bród; miejsc, gdzie ziemia już nigdy nie wyda ze swego łona żadnego bogactwa.
A mimo to Doyle’om niespieszno było opuszczać to miejsce, choć wielu innych już dawno je porzuciło. Być może, myślała Noemí, nauczyli się je kochać, choć na niej ta stromista surowa sceneria nie zrobiła wielkiego wrażenia. W niczym nie przypominała gór z jej dziecięcych książek z bajkami, gdzie drzewa wyglądały uroczo, a pobocza dróg porastały kwiaty, ani tego czarownego miejsca, w którym jakoby zamieszkała Catalina. Miasteczko rozpaczliwie trzymało się resztek dawnego splendoru jak ten stary gruchot, który przysłano po Noemí na stację.
Francis jechał wąską drogą, która pięła się w głąb gór, powietrze robiło się coraz surowsze, gęstniała mgła. Noemí zaczęła rozcierać zmarznięte dłonie.
– Daleko jeszcze? – spytała.
I znów ta jego niepewność.
– Nie tak bardzo – odparł powoli, jakby omawiali kwestię wymagającą niebywałej precyzji. – Droga jest kiepska, inaczej jechałbym szybciej. Kiedyś, dawno temu, gdy działała kopalnia, okoliczne drogi były w dobrym stanie, nawet te w pobliżu Wysokiego Dworu.
– Wysokiego Dworu?
– Tak go nazywamy, nasz dom. A za nim ciągnie się angielski cmentarz.
– Czyżby był aż tak angielski? – spytała z uśmiechem.
– Tak – odparł, zaciskając dłonie na kierownicy z siłą, jakiej nie spodziewałaby się po jego słabym uścisku ręki.
– O? – Czekała na ciąg dalszy.
– Sama zobaczysz. Jest bardzo angielski. Tego życzył sobie stryj Howard, małego skrawka Anglii. Nawet przywiózł tu europejską ziemię.
– Nie wygląda ci to na przypadek skrajnej nostalgii?
– W rzeczy samej. Może od razu cię uprzedzę, że w Wysokim Dworze nie mówimy po hiszpańsku. Mój stryjeczny dziadek nie zna ani słowa w tym języku, Virgil mówi słabo, a matka nawet nie próbowałaby sklecić jednego zdania. Jak… jak z twoim angielskim?
– Codzienne lekcje od szóstego roku życia – odparła, przechodząc z hiszpańskiego na angielski. – Na pewno sobie poradzę.
Drzewa rosły coraz gęściej, a pod ich koronami zrobiło się ciemno. Noemí nie była entuzjastką przyrody, nie tej prawdziwej. Można powiedzieć, że ostatnim razem znajdowała się w pobliżu lasu przy okazji wycieczki do Parku Narodowego Desierto de los Leones, kiedy wybrali się na przejażdżkę konną, a potem jej brat i przyjaciele postanowili poćwiczyć strzelanie do puszek. Było to dwa albo i trzy lata temu. To miejsce miało się nijak do tamtego. Było znacznie dziksze.
Nagle zdała sobie sprawę, że nieufnie ocenia wysokość drzew i głębokość wąwozów. Jedne i drugie budziły respekt. Mgła tak bardzo zgęstniała, że Noemí aż się skrzywiła z obawy, że spadną z urwiska, jeśli skręcą w złym miejscu. Ilu górników owładniętych żądzą srebra spotkał taki los? W górach można było znaleźć bogactwo minerałów i szybką śmierć. Ale Francis wydawał się pewnym kierowcą, nawet jeśli ze słowami radził sobie mniej pewnie. Zasadniczo nie lubiła nieśmiałych mężczyzn – działali jej na nerwy – ale kogo to obchodziło? Przecież nie przyjechała tutaj ani dla niego, ani dla innych członków jego rodziny.
– A kim ty właściwie jesteś? – spytała, żeby oderwać myśli od wąwozów i samochodów roztrzaskujących się o niewidoczne drzewa.
– Jestem Francis.
– No tak, ale czy jesteś młodszym kuzynem Virgila? Dawno niewidzianym wujem? Drugą czarną owcą w rodzinie, o której powinnam wiedzieć?
Mówiła w swój ulubiony żartobliwy sposób, tak jak to robiła na koktajlach. Zawsze z łatwością nawiązywała kontakt z ludźmi i Francis, tak jak się spodziewała, odpowiedział z lekkim uśmiechem:
– Dalszym kuzynem, dzieli nas jedno pokolenie. Jest ode mnie trochę starszy.
– Nigdy tego nie rozumiałam. Dalszy, bliższy, jakieś pokolenia. Kto się w tym rozeznaje? Ja uważam, że jeśli ktoś przychodzi na moje urodziny, to jesteśmy krewnymi i tyle, po co zaraz sięgać po drzewo genealogiczne?
– To na pewno upraszcza sprawę – przyznał. Teraz uśmiechał się naprawdę.
– Dobry z ciebie kuzyn? Ja swoich nie cierpiałam, gdy byłam mała. Zawsze wpychali mi buzię w tort na urodzinach, choć wcale nie chciałam robić tej całej mordidy.
– Mordidy?
– Tak. Trzeba odgryźć kawałek tortu przed jego pokrojeniem, ale wtedy ktoś zawsze wpycha ci w niego twarz. Ty pewnie nie musiałeś tego znosić w Wysokim Dworze.
– W Wysokim Dworze nie ma zbyt wielu przyjęć.
– Ta nazwa to chyba dosłowny opis – wymamrotała w zadumie, bo wciąż jechali pod górę. Czy ta droga nie miała końca? Pod kołami samochodu trzasnęła gałąź z powalonego drzewa i zaraz następna.
– Tak.
– Nigdy nie byłam w domu, któremu nadano jakąś nazwę. Kto tak dziś robi?
– Jesteśmy staroświeccy – mruknął.
Noemí obrzuciła go sceptycznym spojrzeniem. Jej matka stwierdziłaby, że ten młodzieniec potrzebuje żelaza w diecie i powinien zjeść sztukę mięsa. Sądząc z tych jego chudych palców, żywił się miodem i kroplami rosy, a jego głos był bliski szeptu. Virgil wydał jej się znacznie bardziej fizyczny niż ten chłopak, znacznie bardziej obecny. A także starszy, co podkreślił sam Francis. Virgil miał trzydzieści parę lat; zapomniała, ile dokładnie.
Najechali na odłamek skały lub jakiś wybój na drodze i Noemí wykrzyknęła z irytacją:
– Au!
– Wybacz – przeprosił Francis.
– Przecież to nie twoja wina. Zawsze tak tu jest? – spytała. – Jakbyśmy jechali w mleku.
– To nic takiego – odparł, tłumiąc chichot. Cóż. Przynajmniej się odprężył.
I nagle znaleźli się na miejscu. Wjechali na polanę, a dom jakby wyskoczył z mgły, aby czym prędzej powitać ich z otwartymi ramionami. Był przedziwny! Zbudowany w stylu absolutnie wiktoriańskim: połamane gonty, misterna ornamentacja i brudne okna wykuszowe. Jeszcze nigdy nie widziała czegoś takiego na własne oczy; był zupełnie inny niż jej nowoczesny dom rodzinny, mieszkania jej przyjaciół i domy kolonialne o fasadach pokrytych tezontle, czerwonym kamieniem wulkanicznym.
Budynek piętrzył się nad nimi niczym wielki milczący gargulec. Mógłby robić złowieszcze wrażenie, przywodzić na myśl duchy i nawiedzone domy, gdyby nie wydawał się tak sfatygowany; w kilku okiennicach brakowało listew, a hebanowa weranda poskrzypywała, gdy szli po schodkach do drzwi wyposażonych w srebrną kołatkę w kształcie pięści zwisającej z kółka.
„To porzucona muszla ślimaka”, powiedziała do siebie, a myśl o ślimakach przypomniała jej dzieciństwo, zabawę na patio, odsuwanie donic z roślinami i obserwowanie, jak czmychające spod nich krocionogi szukają nowego schronienia. Albo karmienie mrówek kostkami cukru wbrew matczynym napomnieniom. I jeszcze tego miłego kota, który sypiał pod bugenwillą i pozwalał dzieciom głaskać się bez końca. Nie wyobrażała sobie, aby w tym domu mieli kota albo klatki z wesoło szczebioczącymi kanarkami, które mogłaby karmić o poranku.
Francis wyjął klucz i otworzył ciężkie drzwi. Noemí weszła do holu, gdzie ujrzała wielkie schody z mahoniu i dębu oraz okrągłe okno witrażowe na półpiętrze. Rozeta rzucała czerwone, niebieskie i żółte refleksy na spłowiały zielony dywan, a dwie kamienne nimfy – jedna u podnóża schodów, na słupku poręczy, druga pod oknem – trwały w bezruchu niczym nieme strażniczki domostwa. Na ścianie przy wejściu musiało kiedyś wisieć jakieś malowidło albo lustro, bo na tapecie pozostał po nim owalny ślad jak pojedynczy odcisk palca na miejscu zbrodni. Nad ich głowami zwisał dziewięcioramienny żyrandol, którego kryształy zmatowiały z wiekiem.
Po schodach szła na dół jakaś kobieta, sunąc lewą dłonią po poręczy. Nie była stara, choć jej włosy przeplatały srebrzyste pasma siwizny; sylwetkę miała wyprostowaną, a ruchy zbyt zwinne jak na osobę wiekową. Surowa szara suknia i twarde spojrzenie dodawały jej lat, których nie zdradzała postura ciała.
– Matko, to jest Noemí Taboada – powiedział Francis, wstępując na schody z walizkami w dłoniach.
Noemí szła za nim, uśmiechając się do kobiety, która spojrzała na jej wyciągniętą rękę tak, jakby trzymała w niej kawałek starej ryby. Zamiast uścisnąć dłoń gościa, odwróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem na górę.
– Miło mi cię poznać – rzuciła przez ramię. – Jestem Florence, bratanica pana Doyle’a.
Noemí miała ochotę odpowiedzieć coś drwiąco, ale ugryzła się w język i po prostu przyspieszyła kroku, by znaleźć się u boku Florence.
– Dziękuję.
– Prowadzę Wysoki Dwór, więc jeśli będziesz czegoś potrzebowała, powinnaś przyjść do mnie. Żyjemy tu według pewnych zasad i spodziewamy się, że będziesz ich przestrzegać.
– Jakie to zasady?
Minęły rozetę, która jak zauważyła Noemí, przedstawiała jasny stylizowany kwiat. Błękit płatków uzyskano, stosując tlenek kobaltu. Wiedziała o tym co nieco. Farbowy biznes, jak ujmował to jej ojciec, był kopalnią niezliczonych faktów chemicznych, które w większości puszczała mimo uszu, a które mimo to zapadały jej w pamięć jak irytująca piosenka.
– Najważniejsza to ta, że cenimy sobie ciszę i prywatność – mówiła Florence. – Mój stryj, pan Howard Doyle, jest bardzo stary i większość czasu spędza u siebie. Nie wolno zakłócać mu spokoju. Po drugie, moim zadaniem jest opieka nad twoją kuzynką. Ma dużo odpoczywać, więc i jej nie możesz niepotrzebnie niepokoić. Nie oddalaj się samowolnie od domu; łatwo się zgubić, a okolica jest poorana wąwozami.
– Coś jeszcze?
– Nieczęsto zaglądamy do miasta. Jeśli będziesz miała tam coś do załatwienia, musisz mi powiedzieć, a ja każę Charlesowi cię zawieźć.
– Kim jest Charles?
– Należy do służby. Dzisiaj jest już nieliczna: mamy zaledwie troje ludzi. Służą rodzinie od wielu lat.
Szły wyłożonym wykładziną korytarzem, którego ściany zdobiły owalne i podłużne portrety olejne. Dawno nieżyjący Doyle’owie wpatrywali się w Noemí zza zasłony czasu, kobiety w czepkach i ciężkich sukniach, srogie oblicza mężczyzn w cylindrach i rękawiczkach. Ludzie, którzy mogliby rościć sobie prawo do herbu rodowego. Bladzi, jasnowłosi jak Francis i jego matka. Jedna twarz zlewała się z drugą. Nie byłaby w stanie ich rozróżnić, nawet gdyby przyjrzała się im bardzo dokładnie.
– To będzie twój pokój – oznajmiła Florence, kiedy dotarły pod drzwi z ozdobną kryształową gałką. – Muszę cię ostrzec, że w tym domu się nie pali, na wypadek gdybyś ulegała tej akurat słabości – dodała, wbijając wzrok w elegancką torebkę Noemí, jakby była w stanie dostrzec w jej wnętrzu paczkę papierosów.
„Słabość”, pomyślała Noemí, przypominając sobie zakonnice, które nadzorowały jej edukację. Nauczyła się buntować, mamrocząc różaniec.
Przekroczyła próg swojej sypialni i przyjrzała się wiekowemu łożu z baldachimem, które wyglądało jak artefakt z gotyckiej opowieści; miało nawet zasłony, które można było zaciągnąć dookoła, odgradzając się od świata. Francis postawił walizki pod wąskim oknem, bezbarwnym – ekstrawaganckie witraże nie zdobiły prywatnych kwater – a Florence wskazała na antyczną szafę, w której znajdowały się dodatkowe koce.
– Mieszkamy wysoko w górach. Bywa tu bardzo zimno – wyjaśniła. – Mam nadzieję, że przywiozłaś sweter.
– Mam rebozo.
Kobieta otworzyła skrzynię stojącą w nogach łóżka i wyjęła kilka świec oraz jeden z najbrzydszych kandelabrów, jakie Noemí kiedykolwiek widziała: srebrny, w kształcie cherubina podtrzymującego nastawę. Następnie zamknęła skrzynię, a wyjęte przedmioty położyła na jej wieku.
– Oświetlenie elektryczne zainstalowano w tysiąc dziewięćset dziewiątym roku. Przed rewolucją. Ale przez te cztery dekady, które upłynęły od tamtej pory, wprowadzono niewiele ulepszeń. Mamy generator, który jest w stanie wytworzyć dość prądu, by zasilić lodówkę albo kilka żarówek. To jednak nie wystarczy do oświetlenia całego domu. Dlatego używamy świec i lamp naftowych.
– Nie umiałabym posługiwać się taką lampą. – Noemí parsknęła śmiechem. – Nigdy nie byłam nawet na obozie z prawdziwego zdarzenia.
– Każdy gamoń pojąłby podstawowe zasady – odparła Florence i ciągnęła, nie dając Noemí szansy na odpowiedź: – Bojler bywa kapryśny, a młodzi w żadnym razie nie powinni brać gorącego prysznica; letnia kąpiel w zupełności ci wystarczy. W tym pokoju nie ma kominka, jest jednak bardzo duży na dole. Czy o czymś zapomniałam, Francisie? Nie, doskonale.
Kobieta spojrzała na syna, ale jemu także nie dała czasu na odpowiedź. Noemí wątpiła, by wielu miało szansę odezwać się w jej obecności.
– Chciałabym porozmawiać z Cataliną – powiedziała.
Florence, która sądziła zapewne, że rozmowa dobiegła końca, zdążyła już położyć dłoń na gałce u drzwi.
– Dzisiaj? – spytała.
– Tak.
– Niedługo zażyje lekarstwo. Zaśnie po nim.
– Chcę z nią spędzić kilka minut.
– Matko, przyjechała z tak daleka – odezwał się Francis.
Jego wtrącenie wyraźnie zaskoczyło Florence. Spojrzała na niego, unosząc brwi, i klasnęła w dłonie.
– Cóż, przypuszczam, że w mieście macie inne poczucie czasu, miotając się w tę i we w tę – rzekła. – Skoro musisz zobaczyć się z nią niezwłocznie, to lepiej chodź ze mną. Francisie, idź zapytać, czy stryj Howard zje z nami kolację. Nie chcę niespodzianek.
Florence poprowadziła Noemí innym długim korytarzem do pokoju – również z łożem z baldachimem, bogato zdobioną toaletką z trzyczęściowym lustrem i szafą zdolną pomieścić małą armię. Ściany pokryte bladoniebieską tapetą w kwiaty upiększały niewielkie pejzaże przedstawiające wysokie nadmorskie klify i odludne plaże, nie były to jednak lokalne krajobrazy. Najprawdopodobniej to Anglia, uchwycona farbami olejnymi i oprawiona w srebrne ramki.
Pod jednym z okien ustawiono fotel. Siedziała w nim Catalina. Wyglądała na zewnątrz i ani drgnęła, kiedy kobiety weszły do pokoju. Kasztanowe włosy miała zebrane na karku. Noemí się przygotowała, że ujrzy kuzynkę wyniszczoną przez chorobę, ale Catalina niewiele się zmieniła od czasu, kiedy mieszkała w Meksyku. Wystrój pokoju zdawał się pogłębiać jej zwykłe rozmarzenie, ale to wszystko.
– Za pięć minut powinna zażyć lekarstwo – oznajmiła Florence, spojrzawszy na zegarek.
– Zatem zostanę tylko pięć minut.
Kobieta nie wyglądała na zadowoloną, ale wyszła. Noemí zbliżyła się do kuzynki, ta jednak nawet na nią nie spojrzała; siedziała dziwnie nieruchomo.
– Catalina? To ja, Noemí.
Delikatnie dotknęła ramienia kuzynki i dopiero wtedy Catalina poniosła na nią wzrok. Uśmiechnęła się powoli.
– Noemí, przyjechałaś.
Stojąc przed Cataliną, skinęła głową.
– Tak. Ojciec mnie przysłał. Jak się miewasz? Co się stało?
– Czuję się okropnie. Miałam gorączkę, Noemí. Choruję na gruźlicę, ale już mi lepiej.
– Wysłałaś do nas list, pamiętasz? Napisałaś w nim dziwne rzeczy.
– Nie pamiętam dokładnie wszystkiego, co napisałam. Miałam taką wysoką gorączkę.
Catalina była o pięć lat starsza od Noemí. Różnica niewielka, ale wystarczyła, aby w dzieciństwie Catalina matkowała kuzynce. Noemí pamiętała liczne popołudnia spędzone na robótkach ręcznych, wycinaniu sukienek dla papierowych lalek, chodzeniu do kina albo słuchaniu bajek. Dziwnie było widzieć ją teraz w takim stanie, otępiałą, zależną od innych, choć kiedyś oni wszyscy byli zależni od niej. Nie podobało jej się to nic a nic.
– Ojca bardzo zaniepokoił – powiedziała Noemí.
– Przykro mi, kochana. Nie powinnam była pisać. Pewnie miałaś sporo spraw na głowie w mieście. Przyjaciele, zajęcia… a teraz jesteś tu, bo nagryzmoliłam jakieś bzdury na świstku papieru.
– Nie martw się tym. Chciałam do ciebie przyjechać. Nie widziałyśmy się od wieków. Szczerze mówiąc, myślałam, że sama już dawno przyjedziesz z wizytą.
– Tak – odparła Catalina. – Tak, ja też tak myślałam. Ale z tego domu nie można się wydostać.
Pogrążyła się w zadumie. Zamgliły się jej oczy, orzechowe i nieporuszone; otworzyła usta, jakby chciała coś powiedzieć, ale milczała. Wciągnęła powietrze, wstrzymała oddech, po czym odwróciła głowę i zakasłała.
– Catalino?
– Pora na twoje lekarstwo – oznajmiła Florence, wkraczając do pokoju ze szklaną butelką i łyżką w dłoni. – Proszę.
Catalina posłusznie połknęła łyżkę lekarstwa, po czym Florence zaprowadziła ją do łóżka i okryła po samą szyję.
– Chodźmy – powiedziała. – Musi odpoczywać. Porozmawiacie jutro.
Catalina skinęła głową. Florence odprowadziła Noemí z powrotem do jej pokoju, po drodze dając jej kilka wskazówek na temat domu – kuchnia w tę stronę, biblioteka w tamtą – i dodała, że przyśle po nią na kolację o siódmej. Noemí się rozpakowała, schowała ubrania do szafy i przeszła do łazienki, żeby się odświeżyć. Znalazła tam staroświecką wannę, szafkę i ślady pleśni na suficie. Wiele kafelków wokół wanny popękało, ale na trójnogim taborecie leżały świeże ręczniki, a szlafrok na wieszaku wyglądał na czysty.
Wcisnęła włącznik światła, lecz oświetlenie w łazience nie działało. W pokoju nie udało jej się znaleźć żadnej lampki z żarówką, choć w ścianie było jedno gniazdko. Wyglądało na to, że Florence nie żartowała, mówiąc o używaniu świec i lamp naftowych.
Noemí otworzyła torebkę i przetrząsnęła ją w poszukiwaniu papierosów. Maleńki kubeczek ozdobiony półnagimi amorkami, który stał na stoliku nocnym, posłużył za prowizoryczną popielniczkę. Zaciągnęła się parę razy i podeszła do okna, żeby Florence nie narzekała na zapach dymu. Ale okno ani drgnęło.
Mogła tylko stać i przyglądać się mgle na zewnątrz.